Wpis który komentujesz: | W czwartek dojechalismy z opoznieniem jakos tak poltoragodzinnym. Korki w okolicach Tracy a potem, juz w gorach, zaczelo padac. Pojechalismy prosto do Kirkwood i na parkingu trzeba bylo sie przebrac. Mnie poszlo szybko, wlacznie z butami od snowbordu jakies 8 minut. I. niestety musial sie ubierac od zera... i zeszlo mu sie 45 minut. Malo mnie nie skrecilo - snieg wali na calego, sciemnia sie juz, godzina do zamkniecia wyciagow - a on sie gramoli jak panna mloda do slubu. No nic. 14.45 - jestesmy na zboczu. I. przerazony, zapomnial zupelnie wszystko. Zjechanie na dol, po zjezdzie dla poczatkujacych zajelo mu prawie pol godziny. Potem odlaczylam sie od niego i poszlam naprawde pojezdzic - na szczescie sie nie obrazil. Udalo mi sie nawet zalapac na ostatnie krzeselko w gore. Dobra. Spowrotem na parking i do South Lake Tahoe. Snieg rozpadal sie na dobre, mroz, na szosie slizgawica i sniezyca, widocznosc gowno. Zjezdzamy na pobocze i zakladamy lancuchy. I. pierwszy raz takie lancuchy zaklada, wiec zaczal od czytania instrukcji. No nic, po 20 minutach lancuchy zalozone, jedziemy. Pojechalismy tak z mile i dupa - korek. Oczywiscie jakis kretyn bez lancuchow wpadl w poslizg i zablokowal cala szose. Mniodzio. Szkoda kretyna, ale za to reszta kretynow sie przerazila i dawaj wszyscy rzucac sie zakladac lancuchy. Jedyny pozytyw. Mielismy kanapki na szczescie, herbate i pelen bak benzyny, dalo sie wiec przetrwac. Po 3 godzinach i 35 milach przejechanych doczolgalismy sie do S. Lake Tahoe i zaladowali do hotelu. Mniah. Potem jeszcze obiad w kasynie, picie, palenie, uwalenie sie na wyrze i juz. Koniec dnia. |
Inni coś od siebie: |
Nie można komentować |
To stwierdzili inni:
(pomarańczowym kolorem oznaczeni są użytkownicy nlog.org) |