Wpis który komentujesz: | Wiersze z pogranicza c. d. *** meble – czym są meble? potrzaskane kawałki drzew które już nie szumią czasem zastępują nam ludzi gdy możemy wtulić się w ich miękkie wnętrza jak w kobietę schować się do wnętrza pościeli usiąść na kolanach krzesła polerujemy powierzchnię pieszczotą czasem traktujemy meble lepiej niż ludzi a czasem traktujemy ludzi jak meble *** niedźwiadku, niedźwiadku, gdzie twoja mama? oj, tatku, oj, tatku, mama w niebie zniknęła pod lawiną przygarnął mnie syn człowieczy Wielka Niedźwiedzica przewróciła się ospale z boku na bok mruknęła przeciągle w swym niebiańskim gawrze niedźwiadku, niedźwiadku, braciszku Małej Niedźwiedzicy teraz będziesz miał swoje wpiekłowstąpienie uroczyste niedługo urosną ci skrzydełka potem kopytka rogi *** śmierć jest straszna tylko przez chwilę gdy umiera ktoś ukochany bliski twemu roztrzepotanemu sercu wolałbyś wtedy być na jego miejscu czym jest życie którego się trzymamy pazurami zębami za wszelką cenę jak kochanki zimowe miasta ośnieżone miasta są niebieskie ze złotymi plamami latarni morskich na obrzeżach chodników. błękitna zmora powoli rozpościera skrzydła przyciska miasto do chłodnej twardej piersi. dachy są błękitną poświatą. świecą niebem. kraczą ptaki zmarznięte szukające ziarna, przy którym można się ogrzać. drzewa kulą się w koszmarze gałęzi. prawie nie czuć spalin. czuje się gorączkę przedświątecznych zakupów. tylko niebo jest nieruchome i szybko zasypia. ludzie czarni biegają w białym ulu. horyzont ginie w białym mroku. tu, na górze, nie dochodzi odgłos tej panoramy. chłop do furmanki zaprzągł gradową chmurę. alabastrowa, łagodna twarz zimy przegląda się w wystawowych szybach, za którymi nie ma sztucznych kwiatów ani zabawek, ani motyli z szyfonu. ludzie przenoszą w reklamówkach ból srebrnołuskich karpi bez tchu. w zimowym niebie nie przeglądają się gwiazdy, nie spadają meteoryty, nie biegnie czas. *** lubię dzieci ich drobne szczupłe białe ciałka czyste i niewinne umysły - kartki- które tak łatwo wypaczyć nauka chodzenia i bolesne upadki którym tak łatwo zapobiec *** jest czas i trzeba go wypełnić. któregoś dnia będzie miał swój koniec a nicości już nie wypchamy bólem jak pluszowego misia słomą. jest czas i trzeba go spędzić. jest czas rozkoszujmy się jego ulotnością magią przemijania – stawania się *** w ciszy ściętej róży mieszka lód kosmosu pustynia uczuć kręci się kołowrotek bólu w ciszy ściętej głowy rozdzwania się nagła czerwień kręci się koło fortuny kamień boleści przygniata piersi zrasta się z sutkami i oddech ciężki dusi powietrze bajka o ciemności ze srebrnej tabakierki wyskoczył biały chochlik. zachichotał. posypały się oczy gwiazd. ze srebrnego pugilaresu wyjął srebrne cygaro. zapłonął czerwonodrwiący ogień. zamrugał chochlik okiem z pudełka wyłoniła się mała strzyga. szczerząc srebrne igiełki zębów potrząsnęła srebrnymi włosami. Królowa Śniegu spojrzała obojętnie. kiwnęła głową. ze srebrnej korony wylało się polarne zorze. północ. zastrzygł uszami ciemnowłosy renifer posypały się iskry z kopyt strzelił biczem elf jasny i ruszył w noc. Królowa Lodowa uśmiechnęła się. udało jej się ubiec Świętego w rozdawaniu dzieciom prezentów a w prezencie każdemu okruch ciosanego lodu. niech sobie obejrzą świat w telewizji. *** oczy mam zielone barwy życia o odcieniu nadziei miodowe oczy mam wyklęta jestem wśród żywych wśród oderwanych od życia przyjęta i ciemne mam oczy smutne mrokiem pociemniałe od bólu i oczy mam bezbarwne jak niebo w którym jestem jedną stopą czarno – biała pora roku zima działa jak tabletka przeciwbólowa. śmierć zimą jest czysta i bezbolesna. nie bucha gorącem w twarz. słońce nie opala zwłok, tylko lód je oczyszcza z bólu. życie zimą jest cięższe od śmierci. trzeba zaplanować swoją bytność po, trzeba ułożyć program niebytu. zmarznięty pies się przypałętał, siedzi u mych stóp błagając o kość. podzieliłam się z nim moją piszczelą a on użyczył mi gorąca kłujących zębów, chłonąc ciepło krwi. przeniknęłam do jego kawałka Duszy Wszechświata i zobaczyłam rozkrzyczaną śmierć co ma wiele twarzy i wiele głosów. dołączyłam do kościelnego chóru niebios, do grona sfabrykowanych aniołów, tandetnych i robionych na jedną sztancę. wbijam się w niebo pazurami i zębami by nie spaść w otwór piekła. tam w dole ludzie ciągle się męczą. czas ukoić dzieci do snu. *** umarli nie płaczą tak jak my żywi nie płaczą nad umarłymi płaczą nad sobą płacz to zapowiedź bólu głębszego od ran i cięć które się zagoją więc mi nie wmawiaj że oni to wyczuwają bo nawet nie wiedzą ze są martwi *** inni to piekło - Sartre wiem, co to samotność. i wiem, co to strach przed nią. nie bałam się tej cichej, białej damy, dopóki nie odwróciłam twarzy od Boga. wtedy osamotnienie było tak dotkliwie odczuwalne, że chyba żaden człowiek – nawet odwykły od ludzi – długo by tego nie wytrzymał. to było osamotnienie kosmicznego okrucha wobec nieskończonej nicości i wielka pustka w duszy, która nie ma się gdzie podziać – bo jestem pewna, że człowiek musi mieć duszę. bo myśli i uczucia to przecież energia, a według praw fizyki energia przenigdy nie ginie. można ją zmieniać, przekształcić, ale nie można zniszczyć. wiec gdzieś istnieje jądro naszych myśli. Darwin uważał, że barbarzyństwem jest izolacja człowieka od innych ludzi. a to terror tłumu jest barbarzyństwem, ten terror, który mamy na myśli, mówiąc: a co ludzie powiedzą? i utrata wiary jest największą krzywdą, którą czynimy samym sobie. samotność to ułuda – sami ją sobie stwarzamy i sami się zamykamy w cierpieniu. największym wrogiem człowieka jest on sam. *** ludzie śpią ze sobą im bliżej tym bardziej obco a potem plują we własne odbicie w bezlitosnym lustrze które jest darem Szatana *** słowa – czymże są słowa? words, words, words! zawsze można je poprawić zobacz jak się mienią w blasku naszych myśli choć nigdy myśl nie znaczy słowo bo nie wypada w towarzystwie mówić, co się myśli trzeba myśleć, co się mówi słowa zawsze można uładzić dzikie Zwierzę zamienić w oswojone zwierzątko wszyscy szepczą nikt nie krzyknie *** nie zazdroszczę mężczyznom nie zazdroszczę wcale syntetycznego umysłu mnie mężczyźni nie zazdroszczą wybujałej wyobraźni wyrośniętych uczuć oni są niezdolni do monogamii przeważa biologizm a ja żyję w czystości choć nie czuję że żyję królestwo moje nie jest z realnego świata oni niezdolni do kochania ja głodna miłości całe bogactwo człowieka niematerialne kryje się w duszy nie w ubogim umyśle cała furia odcieni uczuć wypisanych w sercu złotymi zgłoskami bólu *** dotykając siebie sprawdzam co czułby mężczyzna dotykając mnie koniuszkami palców wypróbowuję twardość sutków lód mych rąk na aksamicie skóry głodnej deszczu i pieszczot przysiadają dwa białe ptaki na ugorze pragnienia *** choinka stoi samotna panna strojna pośrodku drewnianego domu z gwiazdą u strzechy tekturową tandetną pierniki pachnące wanilią i imbirem kuszą dzieci chwytające płatki śniegu na języki dzieci rozkrzyczane dziką radością na błyszczącym lodzie one potrafią cieszyć się choć mróz trzaskający dzieci obsypujące się srebrem kul śniegowych z czekoladowym śladem na ustach dorośli wtenczas liczą pieniądze na ile błyszczących rzeczy mogą sobie pozwolić nie proszą Świętego- on usnął snem sprawiedliwego wiecznym nie usłyszy tylko elfy przemykają zamarzniętym łabędzim jeziorem po lodzie a oszalałe renifery polują na samotną wilczycę zimy rozsypując zamarznięty łabędzi puch odlatują w obliczu księżyca mieszka ból wykrzywionej ludzkiej twarzy to narodziny Boga dlaczego nikt nie świętuje narodzin Szatana hosanna w otchłaniach *** myślałam że to tylko szum w uszach po całodziennej gonitwie ale gdy wsłuchałam się głębiej zrozumiałam że to gra spadającego deszczu gdzieś na dnie zaschniętego serca krople dżdżu jak perły rozsiane na szkle *** uschnięte ciała owadów pająków ciem os na podłodze jak wypalone uczucia na dnie zapomniałam o nich dopiero gdy wymiatałam kąty uderzyła mnie pamięć jak policzek *** pod blaszanym bębenkiem nieba układam się w kłębek do snu srebrna podkowa w górze oświetla mi drogę przez ciemność *** ani ogień swoimi złotymi językami nie wyśpiewa ani ogień jesieni płonący na drzewach ani język ludzi z wszystkich najdźwięczniejszy ból informuje mnie ze żyję *** pogranicze jesieni i zimy. najchłodniejsza pora roku bez śniegu. tylko czarne wzory bezlistnych gałęzi na tle krzemowego nieba. gwiazdy - latarnie świecą, zimne krystaliczne lampy migające w czarnej studni nieba nad moją głową. *** ustami chłonę ciemność do płuc mój tlen pośmiertny zabójczy dla wiosny ptaków zamykam słońce w pudełku po cygarach złote laski dynamitu Aniele Boży Stróżu mój ty zawsze przy mnie stój a gdy już odejdę w ciszy i spokoju zapal laskę dynamitu oświetl mi mroźny kosmos aureolą pożycz mi światła bym mogła wejść do granitowego ogrodu śmierci *** aleja sfinksów w przestrzeni lecz poza czasem nieruchome w potokach słońca uładzone wiatrem zastygłe w lawie czasu marmurowe dzikie koty posągi kobiet smukłych jak kwiaty papirusu o wąskich biodrach królowe granitowe przeciwieństwo słowiańskich płodnych bóstw niebo nad nami mój pierścionek z Krakowa – prosty, srebrny, ascetyczny, oko nie szmaragdowe jak moje oczy nie szafirowe jak morska głębia ale z magnetytu – połyskliwego, szarosrebrnego, przyduszonego, stalowego jak niebo. tak, teraz niebo jest ze stali, ulepione z ciężkiego pierwiastka, odbija się w moim oku, we wszystkich wystawowych lustrach, we wszystkich brudnych kałużach i przypomina o swym istnieniu. kiedyś było niewinne i błękitne jak Morze Śródziemne. delikatnie opływało moje ciało, było przyjazne, nie jak dzikie zwierzę Bałtyku. skóra na zawsze zachowa wspomnienie tej wody, przywołane w tym mrocznym czasie mgieł i chmur. morze śni mi się, ale w moich snach nie ma palącego słońca południa. jest mrok i ja bezpieczna w tym mroku. znam tę ciemność Matki – Oceanu. w końcu to z niego wyszliśmy. obłoki na niebie jak ślady bożych stóp i słońce ukryte za horyzontem bloków – szarych i jednakowych. miasto bez drzew i ptaków. przeżuwam wyschnięty owoc codzienności łowiąc marzenia między ludzkimi brudami. *** do lnianego worka wrzucam ścinki śmieci okruchy dnia myślę chciałabym mieć kamienne serca tych, którzy mnie skrzywdzili by skruszyć je na proch i podpalić tchnieniem *** to ja ósmy pasażer Nostromo wkraczam na równiny ciemności piaszczomroki niepokojąco wyją podchodzę do ogniska poznania Dobra i Zła spalają się ćmy w płomieniu błądzącym nie wierzcie uśmiechom pomrukom ukłonom kot z brzuchem pełnym mleka pozornym snem poora wam dusze a stary Chińczyk filozof uschły na wiór wykopie grób śmiejąc się drań *** próbowali wmówić we mnie szaleństwo wpisać mi je do protokołu kodu dna pamięci poczęta bez grzechu uchroniła mnie uśmiechem rozpraszając złe myśli duszy mrok idę wciąż dalej lecz potykam się co krok dalej – mówi – nie poddawaj się maleństwo i popchnęła dziewczynka paluszkiem żuka co kulkę z błota toczył po dnie *** dopisuję do Biblii kolejne wersy- przekleństwa toną słowa w lodowych puszczach Antarktydy w migocących sztucznym srebrem drzewach wtapiają się w nicość kamuflażem jak zwierzę ciało – doskonałe narzędzie bólu daje znak o życiu czuję jak się burzy wewnątrz mnie krzyczy – uciekaj by mnie tam w środku ocalić powietrze północne wkradło się pod pościel do snu zamraża ogień w krew lecą słowa z drzew udeptane w parkach przez stada zakochanych par toną w odbiciach nieba obok śnieżnych łabędzi w szklanej mimozie wody skóra - mieszkanie duszy podczas takich dni usycha jak pustynia pęka uwalniając pożądanie strach miłość i walą się wieże Babel zbudowane z myśli kościoły – ludzkie plany – płoną a ja nie mogę się wydostać z ciemnego domu zamknięta w cudzych oczekiwaniach pragnieniach stoję jak oniemiała i patrzę a nogi odmawiają rozkazu by uciekać mózg i ciało segregowane osobno nie pozwalają ruszyć z miejsca rękopisy robaczek prujący białą równinę karty pożerający słowa po drodze widzę go jak przebiera nóżkami boi się nagłego światła zgniotę palcem i już go nie ma unicestwiłam wcielenie małą część wszechświata zabłąkanego w stworzeniu w wiecznym szczęściu po niebie chodzę w zimny błękit wpisuję siebie drżąca śniąca w połowie kroku zastygła *** Mały Książę co tu robisz? zabłądziłem zgubiłem ostrogi gdzie twa mama gdzie ojciec? ostrzegali mnie – na żal dzwońcie gdzie twój koń gdzie serce? oddałem je Opatrzności w podzięce za co? za ból za złote ręce co powiewały nad białym stołem gdy spałem gdy się bawiłem popiołem Mały Książę co robisz? dlaczego dzisiaj się rodzisz a po co ten konik drewniany a na co ten jasiek szmaciany wracaj do domu zaśnij śpij już na środku nieba zgaśnij *** jest nas coraz więcej i więcej każdy wiezie w wózku śmierć cichą przejrzystą siostro nienaradzalna rozwiąż pęta życia śmierci nienaruszalna odgoń wilki złych myśli pomóż wyjść z ukrycia cienką strugą wosku stacza się świat w szklaną przepaść – alkoholizm duszy co nie mogła dostać się do nieba *** otwierają się drzwi na strych – drzwi do ciemności, która nigdy nie jest hałaśliwa, ale od której można uciec – i wchodzi jasna matka i mówi – już czas do kościoła. wstaję z bezpiecznego kokonu pościeli, ubieram się, jem, idę, modlę się, wracam. i tyle mam z tego zbawienia, że nie uznaje się moich małych win, które tkwią we mnie ostrym wspomnieniem i nie może ich zmyć żadna krew – boska czy ludzka- nie wróci mi dobrego samopoczucia pamiętanego z dzieciństwa. Dobra Nowina nie wprawia mnie w euforię – męczą te wątłe winy. nie są wielkie – wszak nikogo nie zamordowałam, nikomu nie zniszczyłam życia… czyżby? a co z tymi, którzy umarli po trochu, zranieni mieczem ostrym i bolącym jadowitych słów, moich nieświadomych – bo niewielkich – krzywd? szepczę do płomienia – zmyj grzech dziedziczny, wpisany w mój kod genetyczny – śmierć – chrzcielna świeco strzelająca ku górze światłem, które niegdyś ukradziono słońcu, niebiosom, ziemi – co za różnica, czemu przez kogo stworzonym. tylko to mam prawo wiedzieć, że przyjdzie kiedyś śmierć i linijką na tablicy wskaże mi mój błąd w matematycznych obliczeniach nie dającej się pojąć słowami wieczności. *** dzisiaj nie trzeba mówić Bóg honor ojczyzna miłość Bóg nie musisz nic mówić – zrób gest powiewny schowaj słowa do szuflad nie pomogą ci sznury myśli odpryski rozmów puste w swej różnorodności na jarmarku nie dostąpisz oświecenia wszak to milczenie jest złotem czyż nie? *** Chrystus niesłusznie oskarżony. trzeba umyć podłogi. Chrystus niesie krzyż. pada. szoruję okna. Chrystus kona na krzyżu za mnie, która niestrudzenie trzepię dywany. na pamiątkę Wielkiej Nocy gdy zabili go i uciekł z grobu sprzątam mój grobowiec czego się dowiedziałam pracując w teatrze marionetki nocą ożywają na scenie sobie używają wyprawiając dzikie harce naśladując ruchy i śpiew na chwilę Szatan przywraca im dusze których im człowiek użyczył lepiąc je z mozołem i rzeźbiąc powtarzają wyuczone ruchy i tańce tak Szatan się bawi lalkami bo nie chce już ludźmi koniec Wielkiego Postu od ciszy też można oszaleć. patrzę przez obojętne okno na ten zapłakany świat. Wielki Post się skończył. Chrystus skonał na krzyżu jak wielu przed nim ludzi. odleję sobie z podkowy blaszany księżyc nad ciemną wiosenną trawą. Chagall kolorowy cmentarz zalany blaskiem nalany w słońce jak w sztok skrzydlate trupy śmieją się rozrabiają dzieci boże anioły nagie wbrew zakazom boso biegają po sztyletach mały Budda płacze wniebogłosy tęczowa krowa biegnie po niebie rozsiewając białe placki wskazanie zegara rozmyło się w upale zamknięte lato w pudełku z czekoladą |
Inni coś od siebie: |
Nie można komentować |
To stwierdzili inni:
(pomarańczowym kolorem oznaczeni są użytkownicy nlog.org) |