Wpis który komentujesz: | i don\\\'t want to see you in after - life........ wiersze z pogranicza część ostatnia *** srebrna noc skrzy lodową gwiazdą Szatan rośnie nad światem *** po plecach spływa ciemny warkocz cierpienia ostatnie podrygi dogorywającego talentu który wypala się w pośpiechu do serca wkrada się zwierz niepewności uciekając przed obcym myśliwym i mogę dalej poprowadzić granice niewiadomej śniąc snem przemarzniętego zobojętnienia wołanie na puszczy usłyszy hiena pochwyci w zęby kość niezgody i wychłepce ostatnią kroplę źródła niemocy a ja ukryję twarz w jej szorstkiej sierści pachnącej krwią ale ona wywinie mi się z rąk ukryta w słowach i ucieknie w czas nabrzmiały tęsknotą w plecy wieje zimny wiatr pokrywam ściany mozaiką wrażeń odbija się zielone świata dno *** słowa przychodzą do mnie jak kapryśne świetliki w czarnej przepaści lasu na tle dogorywającego dnia. małe, jasne punkty w mozaice ciemności. czerń to kolor zła – ale ślepiec nie odróżnia kolorów. swoją własną miarą je mierzy i własnym odczuciom wierzy. kojące ciepło bijące od ognia spokojem odmierza godziny,a mnie cieszy to, że mam otwarte oczy duszy i cierpię, bo widzę jaśniej, ostrzej niż inni i pośrodku lodowej pustyni zimy potrafię znaleźć płomień odmienności. a gdy już znajdę moje słowa,to jest jak lawina: może być długo, długo nic a potem – łapię je w przelocie za skrzydła pośród kluczy tysiąca słów i więżę na kartce, wiersze które znam tak dobrze jak siebie… bez nich jestem jak morze bez pływów i sztormów. słowa żyją we mnie. czasami po prostu przychodzi ich czas, a ja wtedy tylko je zapisuję. zaborcze są słowa i egoistyczne. przychodzą, kiedy chcą, a kiedy nie spiszę ich posłusznie, odchodzą i już nigdy– samolubne - nie wracają. giną w otchłaniach nieznanego na zawsze, zostawiając mnie samotną, okaleczoną. czyściec Bóg zalega mi z opłatą za cierpienie jestem tylko krajem tranzytowym kanałem przerzutowym dla wcieleń wraz z potem wychodzi długowieczność rozpływa się w powietrzu smak gorzki walki z której wyszłam mocna jak stal teoria względności odzywa się stan podgorączkowy wściekłości na drucie telegraficznym osiada ptak uśpienia płynie po dnie miasta mgła chłodu i mknie wskazówka za zegarze okrucha wieczności ja, niebo do ostatniego snu w trumnie składam moje ostre, błękitne, umęczone ciało, ja – niebo. tyle wieków świeciłam ludziom nad głową na równi ze słońcem i mgławicami. potem wydałam na świat niepokorne w swej tajemniczości dzieci i te rozbiegły się po świecie jak gwoździe po stole, odtąd świecąc ludziom w dole jako ławice gwiazd podczas gdy ja nie świeciłam. rozproszone młotem kowala – stworzyciela srebrne punkty nie pozwalały zasnąć – stale przypominały o sobie krzykiem pawia wściekłego, trzecim pianiem kura w dzień zdrady Judasza, wyciem wilków do księżyca – wroga. teraz mój czas dobiegł końca i odeszłam od kosmosu nabrzmiałego światłem rozpoznania dla małego człowieka, ja – niebo. tysiące pokoleń sławić będą błogosławiony księżyc gdy już odfrunie w czarną pustkę przebity szpilkami światła. nie potrafię tylko zgadnąć dlaczego istniałam, dlaczego od razu nie zgasłam, nie znikłam pod powłoką niebytu, pod białym kokonem wiecznego spoczywania. wystrzelił z mego wnętrza złoty motyl i równikiem na balonie zbudowanym ręką człowieka obiegł świat pod koniec dwudziestego wieku i wtedy odeszłam ja – niebo.*** miłość chowam twarz w futrze kota i widzę jak się rusza pod moim oddechem każdy włos. zwierzę wyczuwa moje serce i tam gdzie boli się kładzie, prując fale melodii o ciepłym mleku. kot na mojej piersi, kot na kolanie, kot na karku, grzeje, dzieli się ze mną ciepłem, tą nikłą energią, miłością,której nie zgubił goniąc za myszą*** *** przeczytałam wiele mądrych ksiąg i nie umiem dotrzeć do siebie na dnie kryje się hybryda wiedza wytrych do potęgi a ja mam ból klucz do nieba przepustkę do mojego ułamka nieskończoności *** cóż za niezwykła epoka jak cudownie w niej żyć jak pięknie przejść się na drugi koniec tysiąclecia i popatrzeć sobie wieki wstecz wplatam w mój warkocz pasma wstążki znieczulenia na wielkiej przestrzeni karty potykam się co słowo wydalam na świat sceptycyzm zagubiona jak reszta ludzi przerzucam w telewizji kanały zadziwienia z otwartymi ustami śledzę losy świata posuwającego się po czarnym całunie kosmosu lekcja religii w czarnym kościele mojej duszy migoce nikłe światło to Szatan gra tam na organach i za amboną ksiądz stary upada a na ołtarzu ja ukrzyżowana śmieję się *** pochylił się nade mną cichy elf samotności nie chce mi dodać otuchy daje mi do ręki żagiew i mówi: idź zobacz świat i widzę tylko łatwopalne ciernie pochylił się nade mną łagodny elf nicości sieje chmury po niebie pobożny człowiek schyla głowę pod toporem kata wieczności co szydzi z jego kruchości pochylił się nade mną niespokojny elf wątpliwości obmyślam ciąg dalszy nastąpi mego życia a on bierze nożyce i przecina mi nić myśli pochylił się nade mną krzyczący elf niepokoju sieje mi pożar strachu w sercu pochylił się nade mną stary elf snu przędzie nić srebrną nad mą głową milknę rachunek sumienia piszę wypracowanie z życia co przecinek mur strachu każde zdanie zaczyna się od wołania o miłość zwykłą piszę sprawozdanie z bólu którego nigdy nie dość zadawać chciwie spijałam ostry miód pożerałam słowa jak chleb dłonie poplamione czarnym atramentem słowa pulsują powierzchnią morza jak plamki światła księżycowego na tafli lodu piszę reportaż z rozpaczy opowieść o bezsilności *** próbuję się odchudzić z cudzych złudzeń zrzucić kilogramy zwymyśleń odłupać kawałki marzeń zbędnych odkroić tłuszcz przyzwyczajeń którym obrosłam pomału dojrzewając odessać frustracje zgubić uśpić lęki ale został tylko szkielet ignorancji sam kościec czerwonego kościółka się ostał pod skórą wymuszonej obojętności próżność podkreślam kreską oko obrysowuję usta kontury obojętności rozpościeram na powiece cień ślepoty ścielę kołdrę różu na płaszczyźnie kamiennej bez zmarszczek śmiech zaklejam pudrem rzęsy ukrywam pod pierzem kłamstwa korektor nieprawdy na niedoskonałościach czerwone paznokcie zadające pręgi szkła kontaktowe ignorancji do białej twarzy przyklejone i idę z tą maską do ludzi *** kochać to nie okazywać obcości. kochać to być o drobinę tolerancyjnym choć o główkę od szpilki uchylić zatrzaśnięte drzwi niemocy kochać to choć na okres między oddechami przezwyciężyć nieporozumienie. ludzie pomyślą – kochać to nie oszaleć nie dać się zwariować nie utopić się w powodzi mroku strachu nie dopuścić do żałoby mówię nie wpisywaniu wszystkiego w puste słowa przyczepianu karteczek etykietek wkładaniu do szuflad razem z kajdanami to właśnie jest miłość impresja czasem, gdy idę przez ciemność, ogarnia mnie szaleńczy strach. czuję wtedy emocje całego świata, wszystkie złe uczucia, lęki, fobie. tak potwornie się wtedy boję, ale czuję, ze Anioł przy mnie stoi. mówię sobie wtedy: nie daj się, nie daj się zwariować. wytrzymaj, potrafisz! nienawidzę tej ciemności tak gęstej, że można by jej dotknąć, ale ona zrodziła zło i dlatego ją kocham. gdyby słońce nad moją głową świeciło wiecznie, też bym oszalała. list do matki nie płacz, mamo, napiszę ci list; pozbieram z ziemi zardzewiałe liście i powkładam między księgi, a kiedy uschną, wsypię ci do herbaty i uśniesz snem prostym i głębokim, bez fal, bez zadrapań. czysta i już nie czująca popłyniesz łódką po stole jeziora błękitu, po drugiej stronie nieba, po ciemnej stronie księżyca i nigdy już się nie obudzisz. wyschną i wyparują twoje łzy skruszone krzykiem poganiania by dołożyć do pieca bo ogień nienawiści zaraz zgaśnie. wtedy wybuchnie z ciebie ten czarny ptak serca co w tobie tkwił i uleci w pustkę jak zepchnięty z krawędzi planety obcy. wtedy krew ustanie na dobre w swoim szaleńczym pędzie przez tunele silikonowe płucotchawek manekina, znieruchomiałego w zdziwieniu nad tłumem ludzi. oczy szczypią piaskiem ale nie, nie pochylę głowy, nie usnę, nie usnę. nie dopytuj się już, mamo, znaczenia każdego zdarzenia, w swojej łódce omiń obojętnie strach, zignoruj go jak złe sny które wyparowują nad ranem wraz z ostatnią mgłą. czyhający obcy w swoje szpony dostanie moją duszę i zemści się za każde złe słowo, za każdą krzywdę, za każdą kłótnię, a stare ludowe przysłowia na nowo się sklecą w złodzieja snów – słońce. na nowo sklepi się niebo nad nim, na nowo ułoży się do snu tygrys czujny pod baobabem, po którego korze cieknie jad miłości zaklęty w miód pozorny. powrót spleenu długo, długo nic i wreszcie furia nadeszła. wróciła do mnie, niepokorna córa, po długim okresie bezczynności i nudy, wymknęła się spomiędzy drzew, szarych strof zapomnienia. ale ja nie chcę zapomnieć, chcę pamiętać wszystkie nastroje, każdą rysę na skórze uczynioną pazurem gdybania. każda kropla goryczy lejąca się z tych zadrapań to jeden dzień, długi jak rok bez wschodu słońca, bez ani jednego słońca. tylko światło księżyca pozostaje, ale tak jasne, że można rozróżnić kolory. życie w półmroku nie pozwala wedrzeć się ostrości mocnych wrażeń w mroki pustej komory gazowej na szczycie szklanej góry zamiast kryształowego pałacu. na poduszce jedwabnej usianej płatkami róży pachnącej przeszłością kładę głowę i przyśni mi się drabina stąd do nieba a po niej zstępujący i wstępujący aniołowie, a na szczycie nieba, na końcu drabiny błyszczące ostrzem łono Abrahama, jak przynęta na haczyku, ale nie, nie dam się skusić, nie potrzebuję szczęścia, na co mi szczęście skoro mogę sobie z chęcią pocierpieć, lepszy płacz niż niewola. i zeskoczę z ostatniego szczebla, spadnę na chmurę a na niej tłoczno od gnomów; szepcą: chodź z nami, tam, na dole czeka twój nowy pan; i zeskoczę z samolotu pociągając za linkę spadochronu………………………………. impresja 2 chciałam napisać, ale nie mogłam, nie mogłam. szłam. pod stopami ostre szpilki – źdźbła szmaragdowej trawy. polana schowana między entami starej, starej legendy. kiedyś wystarczyło mi podsunąć papier i pisałam, pisałam jak maszynka. a gdy mnie sen zmorzył, podłożyłam pod głowę twardy kamień snu i widziałam czarno – białe zdjęcia z walki, z wojny o pokój. zbudził mnie pod kołdrą świtu krzyk świecących w cieniach oczu wilczych. jakże pragnęłam w tej ciemności, co mnie otaczała, zniknąć i skoncentrować się w jednym niewidzialnym punkcie wdychanym i wydychanym, pozwolić sobie na luksus nieistnienia, na beztroskę niebytu. podróżowałam po czarnym podbiciu wszechświata nabijanym srebrem galaktyk, podszytym ogniem czarnych dziur. a gdy mnie ujrzało oko takiej czarnej dziury, mogłam zajrzeć na dno światów siłą wstrzymując krew by nie trysnęła z ran i widziałam odbicie lustrzane rzeczywistości w krzywym zwierciadle znieczulenia i wiecznego chłodu warg ukochanego przez kobietę mężczyzny który odtrąca. zgubiłam wszystkie pieniądze i nie mogłam Charonowi ofiarować mojego materialnego ciała w powłoce z welonu metalowego krzywd mającego mnie kiedyś chronić przed podłym światem; język ten zdrewniały i suchy nie był w stanie wyrazić całej tęczy duszonych pragnień, nie mógł oddać planów na przyszłość bliższą i dalszą, opowiedzieć historii każdego otrzymanego ciosu, oko ułomne nie było w stanie uchwycić błyskawicy światła lejącego się kaskadą z czyichś ust, ucho nie zidentyfikowało ruchu warg, gestu palców uczynionego przez szamana wojny, ale to wszystko odeszło w zapomnienie wraz z pękniętą tamą gniewu, wrażeń i przerażającego zrozumienia gdy nadeszła śmierć cicho zabrała życie i łzy*** baśń chcesz bajki? opowiem ci bajkę. niewesołą. spójrz – na pustym polu kruki obsiadły ścierwo kolejnego zabitego marzenia słuchaj – jak myśliwy w borze rozpłatał zwierza bólu upolowanego ze strzały trafnego spostrzeżenia poczuj – zastygnij w oczekiwaniu na deszcz ostry który zmyje z ciebie złudzenia dotknij – palcami promieni słońca nienawiści dogrzeb się do sedna słowa na dnie zwojów Biblii. znajdź swoje drzewo siejące jesienią liść płonący afektu uduś na wolnym ogniu ptaka wolności. zamknij w klatce syrenę srebrną czasu zanurz się w znieczuleniu zejdź na dno upodlenia wystudź serce w słoiku z miodem słodkich snów a wtedy przetniesz nić goryczy nić życia wyzbędziesz się człowieczeństwa jak kamienia młyńskiego impresja 3 gorączka sobotniej nocy. siedzę z grupą rówieśnic przy stoliku w nocnym klubie. rozmawiamy, śmiejemy się. dzielimy się wrażeniami z przygód miłosnych, mówimy, co się mężczyznom podoba. po dołeczkach w policzku, stopach, wcięciu w talii przyszła kolej na mnie. „Jednemu chłopakowi spodobała się moja kość biodrowa”. dziewczyny zamilkły. leżeliśmy w łóżku, on ubrany, ja nago. miałam wtedy dwanaście lat. dotknął mojej kości czule niby główki dziecka. pieścił ją kciukiem i powiedział: \\\"najbardziej lubię u dziewczyn tę kość.\\\" ja byłam zadowolona, że coś mu się we mnie podoba, nie zszokowana jak moje koleżanki, które teraz patrzyły po sobie albo wlepiały wzrok we mnie z otwartymi ustami. wielka szkoda, że ten chłopak już zginął. tak bardzo mi go brak. *** nie pytaj mnie kim jestem nie pytaj co chcę robić ja nie wiem nie jestem w stanie przeczuć przewidzieć nie wierzę w teraz gonię za jutrem wiatrem za metamorfozą odczuć badam odbieram świat ograniczonymi zmysłami które tak łatwo oszukać i nie wierzę w to co czuję nie pojmuję tego co widzę nie chcę wiedzieć tego co słyszę ale nawet gdybym była czujną, doskonałą wilczycą niewiele więcej znałabym siebie niewiele mniej bym wiedziała*** *** wołałam ale deszcz nie chciał przyjść płakałam ale słońce nie mogło spaść prosiłam ale gwiazdy nie raczyły zgasnąć uśmiechałam się ale chmura udusiła mnie a wieczność odwróciła twarz a Szatan nie pomógł mi a anioł nie podał skrzydła byłam jak siódmy ślepiec w lesie u boku martwego księdza opartego o drzewo piąte koło w Wielkim Wozie *** z dużej litery dalekie morze woła do mnie opiewając głębiną statki – widma przecinek chwiejne w swej obojętności kropka z dużej litery to ja tam zbieram na brzegu resztki rozbitego o fale życia dwukropek odmiennego przez przypadki losu uciekającego wraz z krzykiem mew średnik uciekam w rozpływający się deszcz który zmyje moją pamięć i w locie przyłapie latające ryby – strzępki uczuć namiastki kropka następne zdanie oddycham wraz z nicością wdech i wydech ona rozchodzi się po płucach przenika do krwiobiegu sieje chłód trzy kropek piernik kawałek cętkowanego serca - mocno wypieczony posypany okruchami cierpienia i radości na przemian polany polewą ciemną ułożony dumnie w trumnie odmierzony nie tym czasem nie tą miarą sprawiedliwości odważony za jedną pełnię księżyca obróci się w błysk i proch spłoszy bażanty w polu chcąc upolować słońce kawałek nakrapianego serca wyszorowany zamarynowany wypolerowany oszlifowany na kamieniu wypadków zamarznie w morzu nienawiści kawałek lodowego serca powleczony złotym włosem anioła uśmiechem rozproszy mgłę lepką nieżyczliwych spojrzeń akt jej małe drobne ciało błyszczące w ciemności srebrną struną rozciąga się w nicość jej szczupłe złote ciało rozpadnie się w marzenie w które się obróciło i z którego powstało opis pomiędzy słońcem a mną niebiański sierociniec zwoje chmur jak pergamin jak zepsuta lalka wygasła miłość urywa się srebrna żyła żywotności Warkocz Bereniki odlatuje w noc gubi wstążki - pierwiastki płynie po powierzchni stawu nieruchome odbicie kosmosu przed moim domem patrzę jak w panice ucieka przede mną czas odciskają się szlaki gwiazd sklejam skrawki słów – małych arcydzieł od szaleństwa ratuje mnie samotność ginie w przepaści wiatr wyłania się wulkan szaleństwa w twym oku błyszczący krater złowrogo zimno jak dobrze pisać gdy nikogo nie ma w domu impresja 4 szukam, wciąż szukam nowych słów i nowych ich znaczeń. potem drążę je aż wybuchnie płomień z powietrza i na nowo zaświeci słońce, aż wyrośnie na mojej dłoni nowa gwiazda. obiecuję sobie: - słysząc takie słowa z ust pewnego człowieka: \\\"nienawidzę kościołów. sam na sam ze swoją duszą. to nudne.\\\" co za głupi film. - ze mną tak nie będzie. po mojej duszy krąży mrok jak krew po całym ciele i sieje zamęt. walczę i poddaję się mrokowi. nie potrafię zabić jeszcze, ale i tego będę musiała się nauczyć i będę umiała tak łatwo jak pisać. chciałabym dożyć stu lat i zobaczyć, kto będzie po mnie płakał i o czym będę musiała zapomnieć gdy odejdę.*** *** wtedy biały dzień przetnie ciemna łodyga kwiatu mrocznym płatkiem owinie powietrze w błękicie utonie świt złota kulka na horyzoncie zgaśnie kwiat ciemności swym wzrostem rozsieje woń opiumową zasnę a w szpitalu powiedzą: przedawkowała *** patrząc na piękne ciało młodej kobiety zastanawiam się jak będzie wyglądało za pięćdziesiąt lat, gdy pieczęć czasu odciśnie na nim swe piętno. tak, piękno przemija i nagle obiegło mnie uczucie ulgi: nigdy nie będę taka sama. nie pozostanę wiecznie młoda, statyczna, jednakowa. będę przechodzić kolejne metamorfozy, zrzucać starą powłokę, zużytą skórę. i będę piękniejsza jeszcze przez swą przemijalność i nietrwałość. *** w policyjnej kartotece zamykają się rozdziały człowieczeństwa wzloty i upadki złotego dzieciństwa życie uległo przedawnieniu wiosna nadeszła zbyt nagle podstępnie wkradła się w mój czysty świat tracheotomia serca wytrysnął żal podłączają mnie do respiratora odczłowieczają pod napięciem w białych bucikach stąpam po kruchym podłożu zaufania - róż osadu powietrznego na policzkach trupa – chciwie spijam narkotyk z jego zimnych ust stłukł się termometr wypłynęła rtęć gwiezdnego jadu *** wtulam się w ciepłe ściany słucham bicia serca domu łowię ustami oddech kamieni wtopionych w mur powleczony gobelinem ognia nad pustką strachu obmyślam jak będę się z tobą kochać gdy już napadnie nas chłód śmierci *** umysł dziecka – nie zapisana kartka z której powinniśmy uczyć się naiwności i siły pod wpływem otoczenia staje się brudnym, zrogowaciałym, wymiętym pergaminem, grubym i chropawym. pierwsza plama to plama krwi następna plama błota każde rozczarowanie to plama; plamy zmieniają się w krzyczące litery każda litera płonie wstydem karty historii nasiąkły nienawiścią przeniknięte krzykiem ciężkie od bólu chwile spokoju jak żyłki w ciemnym marmurze a przecież kiedyś było dobrze słodka nieświadomość głupi człowiek ochoczo zerwał owoc i po raz pierwszy skończył się świat każdy wschód słońca to pasma grzechu spójrz, Bóg patrzy tam, wysoko, na nasze borykanie się z wiatrem z pomocą grabi z motyką na słońce porywanie się i wciąż od nowa boli każdy ból obrazek impresjonistyczny chwytam się bladej jak trup nadziei pazurami rozpaczy - mojego ubezpieczenia na życie wykupionego trzema łutami szczęścia próbuję uciec lodołamaczem buntu a jestem tylko pionkiem w boskim dominie i strach mnie zdjął czy następny kawałek będzie pasował do układanki życia *** w tysiącletnim skamieniałym lodzie stopionym bolącym słońcem serca znalazłam złote ziarno poezji wykwitł z niego złoty cierń i tkwi w mej duszy o sprawia że idąc brudną ulicą oglądając przemoc na wystawach bo nie mówcie mi że moda to nie przemoc przechodząc przez próg upodlenia potrafię przyłapać na gorącej ucieczce słowa które nigdy nie przyszły by mi do głowy gdybym mogła kochać i więcej tworzyć więcej więcej stalówkę napełniam własnymi łzami poduszkę upycham moim pierzem za taką wolność płacę własnymi skrzydłami za indywidualność własną wrażliwością krwią *** gdzieś w głębi umysłu, na dnie stosu uczuć jest niezbadana część mózgu, ta część, z której wymazano wspomnienia poprzednich wcieleń; gdzieś w głębi czuję, że raz tu już byłam i śnię o przyszłości na odległość nie dalszą niż wczoraj. żyjemy na obrzeżach śmierci, ona jest w nas, nieodłączna jak cena na wypożyczonej sukience i dlatego nie trzeba się jej bać – tym mniej będzie bolesna. chcąc zmniejszyć nasze cierpienia wymazano nam pamięć poprzednich wcieleń. czy przez to cierpimy mniej? dziewczynka z fortepianem szła po niebie dziewczynka z przyczepionymi skrzydełkami z papieru a ja nie zorientowałam się że to był anioł biegła przez zieleń Zelandii z odciętym palcem bożym w ręku w białej ubłoconej sukience z krzykiem sfrunęła do piekieł zsunęła się z wodą na ziemię ze śpiewem na ustach i z lotkami we włosach indywiduum cisza kusi chmurnym, czystym przestworzem powietrza między jednym a drugim uderzeniem serca rodzi się pisklę świadomości i rośnie, rośnie odpocząć nie daje niby sumienie odpędzające znad powiek sen zbrodniarzowi co to wiedział jak zabić ale jak wskrzesić zapomniał słowa sypią się z rękawa jak gwiazdy spod nieba w takich chwilach dobrze zapisać kawałek serca – kroplę krwi na ogniotrwałym papierze pamięci własną myślą stalówką woli ostrzem uczuć których noże czuję w sobie jak szmer krwi mający ujście na końcu noża *** szedł po niebie chłopiec rozsiewał małe gwiazdy na dobranoc chcesz? opowiem ci bajeczkę bajka będzie niedługa szła po niebie dziewczynka z warkoczykiem w koszyku niosła szczerbaty jeszcze księżyc przykleiła go do nieba i zaśpiewała: odtąd będziesz sam będziesz sam po ludzkim niebie się patoczył włóczęgo a my za nim jak lunatyczki *** poza panoramą okna łańcuchy gwiazd mrugają do ziemi tak, jesteśmy jej więźniami do jednej planety ogranicza się nasz świat każdy człowiek jest Samotnym Wilkiem krążymy każde po swoim świecie inne odwiedzamy nie na tym nie – oda do wiosny wiosno wrogu mój nie przychodź nie spiesz się nie ma dla ciebie miejsca w mym sercu *** i bohaterowie czasem się żenią zaszywają się w poszewce ciepłego domu dumni miecze przekłuwają na lemiesze z tarcz robią kołyski na kominek odstawiają brawurę i spłodził bohater syna i nadał mu imię cienia dzieci gai pod brudnym niebem pełnym ognistych ptaków siejących pożogę bólu pod stertami ciemnych chmur szczelną kołdrą ciemności pod niewidomym słońcem pod zimnymi gwiazdami milczenia nad opiekuńczą mgłą melancholii pokrywającej duszę usypiającym pierzem nad równiną ciszy nad pustym polem okolonym ramą młodego lasu nad krzyczącą ziemią która nie chce mnie dalej nieść odcinam skrzydła- dowody w sprawie nad wodą – topielców kryształem nad drzewem trudnego życia którego korzenie rozsadzają mi serce - jak sztylety- nad kamieniołomami przerażenia nad wielką Zimą- stuletnim kowadłem lodu nad stadem wilków zgłodniałych krwi i miłości nad odbiciem księżyca w wodzie zawieszam krzyż – narzędzie zbrodni *** wielkie miejsce w poezji zajmuje niebo, krew, serce; wiele jest miłości, liści, łez; opisywane na setki sposobów, ciągle są na nowo odkrywane, choć te same. widziane oczami różnych ludzi, rozmaite mają odbicie w tafli serca. zielono – biało – błękitne obrazy zbudowane z cegieł – słów, i ciągle usta otwarte w tym samym zdziwieniu i ten sam krzyk niezgody na ból, to samo szaleństwo. słowa takie jak rozstanie, cierpienie, przestrzeń, cisza, śmierć, deszcz, tak doskonale znane ale interpretowane na tysiące sposobów, tak jak nie ma nad głową niczyją dwóch takich samych chmur i nie znajdzie niczyj wzrok dwóch takich samych układów linii papilarnych. nie znajdzie się ten sam odcień uczucia w dwóch istotach, nie natknie się na myśl taki sam ból, nie znajdzie się ta sama miara wrażeń. *** chodzę z podniesioną głową z wysoko zadartym nosem bo wolę oglądać niebo niż ludzi nie – oda do wiosny c.d. przeklęta wiosna się wzmaga i ptaki niebezpiecznie śpiewają walą dziobami dzięcioły ale nie wpuszczę ich do mojego drewnianego serca *** kwiaty, tak jak alkohol, towarzyszą człowiekowi przez całe życie. z okazji urodzin, chrzcin, komunii, ślubu, imienin, rocznic i oczywiście na grobie – składa się stos z kwiatów, tych kamieni szlachetnych słońca, które wytyczają nam drogę życia i śmierci – rzuca się je tam by zwiędły i zostawia, by wszem i wobec tęczą dusznych kolorów oznajmiły czyjaś śmierć; niebu i ziemi i oczom ludzkim. a potem idzie się na stypę gdzie oblewa się własną rozpacz, nie czyjąś śmierć; topi się smutek w alkoholu by w nieświadomości ciągu uczcić śmierć… o ciszy instynktownie cisza huczy. to obieg krwi w żyłach pięć litrów cudu. to odgłosy myśli. to echa marzeń. odbicia wspomnień. czyjś śmiech już spoza nagrobka. czyjś dotyk spoza nieba. czyjś ból prosto z piekła. cisza aż huczy. to łza tocząca się w dół, a pod spodem już nic. to serce tak bije. to oddech świszczy. to uszy ciszą rażone bronią się od ulgi zapomnienia. to dźwięki piszczałki gdzieś na polu lawowym daleko, daleko stąd. *** uciekam od chaosu świata od siebie do siebie zatrzaskuję ostatnie drzwi łza rzeźbi w policzku pradolinę tak jak lodowiec nie chcę by mieszkał we mnie strach chcę polować na dzikiego zwierza wyobraźni |
Inni coś od siebie: |
Nie można komentować |
To stwierdzili inni:
(pomarańczowym kolorem oznaczeni są użytkownicy nlog.org) |