Wpis który komentujesz: | Ubrana byla w zółty płaszczyk. Żółty jak jasne żółtko, jak słońce w rysunkach przedszkolaków. Żółć idealna, kwintesencjonalna i absolutna. Na głowie miała kaszkiet (przynajmniej tak bym to określił choć w nazewnictwie damskich nakryć głownych czuje się wyjątkowo niepewnie) zielony i znowu zielonie doskonały, zielony jak wschodzące zboże jak rzeżucha. Kozaki były czerwone czerwienią szminkowo-karminową. Była to oczywiście czerwień walentynkowo-mikołajowa. Rajstopy czarne w czerwone trojkaty. Pstrokacie ale ladnie, ah no i odwaznie czyli cudnie:) M. dmuchnęła mnie na nowe wody i jak znam siebie kolejną mieliznę, ale milo odkryć podszewki tych wszystkich krakowskorynkowych uliczek. Gdybym potrafil nazwac co czuje bylbym poetom, a tak hmmm jestem niedoszlym biotechnologiem, dżizzzz. |
Inni coś od siebie: |
Nie można komentować |
To stwierdzili inni:
(pomarańczowym kolorem oznaczeni są użytkownicy nlog.org) |