expats
komentarze
Wpis który komentujesz:

20.08.06


Wykupilam wczoraj rower wodny na poltorej godziny. Godzina za krotko, dwie wydawaly sie za dlugo. Chcialam popedalowac gdzies dalej i opalajac sie czytac ksiazke.

Facet wydajacy rowery wodne pyta czy jeszcze na kogos czekam. Mowie ze nie, ze jestem sama. Pyta dlaczego skoro tu tylu facetow na okolo. Pytam czy sie przysiadzie w takim razie. Smieje sie i dziekuje za zaproszenie. Odjazd.


Gretkowska umacnia mnie w mojej polskosci. Jest wulgarna, ale mnie interesuje wszystko to co poza wulgarnoscia. Genialnie celuje w nasze polskie ulomnosci i bez znieczulenia je demaskuje. Fakt ze nie sa mi obce, ze je doskonale rozumiem nie bedac w kraju juz od czterech lat, udowadnia jak bardzo polska jest moja dusza i jak niewiele sie zmienilo od mojego wyjazdu. Zaczynam rozumiec co Rusewicz mial na mysli mowiac ze po latach na obczyznie odkrywa ponownie Hlaske, Gombrowicza i innych. Zaczynam rozumiec jego tesknote. Zaczynam tez ja odczuwac. Czy to przez niego? Czy to on zaszczepil we mnie ten niepokoj? Ten sentymentalizm? Tak czy inaczej wyparowuje on ze mnie niezwykle szybko za kazdym razem po kilku dniach spedzonych w kraju. Na szczescie... Jeszcze nie czas na powroty.


Dlaczego zawsze tak trudno jest wrocic do brzegu? Kolana mi odpadaja.


Mam ochote zjesc cos lekkiego. Mysle o lodach wiec ide pod firme, bo wiem ze tam najlepsze. A w firmie najlepsza toaleta... Przy okazji wpuszczam jeszcze male sushi. Uzaleznilam sie. Australijskie wplywy.


Dalej spacerem przez stare miasto. Szukam kafejki, do ktorej moglabym czesto chodzic na kawe. Chcialabym znalezc klimatyczne, lokalne i nie turystyczne miejsce gdzie dawali by latte jak w starbucksie. Taka londynska jestem.
Znalazlam dosc sympatyczne miejsce w stylu krakowskim, gdzie mozna z przyjemnoscia posiedziec, posluchac klimatycznej muzyki i poczytac ksiazke. Cafe Demi Lune znaczy pol ksiezyca. Faktycznie nietypowo jak na to miasto jest czynne do drugiej nad ranem siedem dni w tygodniu. Ale czy daja dobra kawe? Zdecydowalam sie na earl grey z cytryna. Jakos tak niekawowo sie czulam.


Naprzeciwko siedzi facet, ktory czyta o dwoch Marksach. Sposob w jaki trzyma ksiazke wskazuje ze powinien miec ze sto lat, a wyglada na jakies gora trzy dychy.


Pietnascie po szostej zbieram sie do domu. Chce zdazyc na czeski film pt. Szczescie. Plakaty wisza z tytulem angielskim ‘Something like happiness’. Ciekawe tlumaczenie. Nie mogli nazwac flimu happiness, bo taki juz byl. Wydaje sie, ze gdyby przetlumaczyli go jednak happiness, ludzie poczuli by sie oszukani. Na zachodzie, a zwlaszcza tutaj w tym szczesliwym kraju, chyba nikt by nie zrozumial dlaczego film jest zatytulowany szczecie, skoro pojawia sie ono na jedynie na kilka sekund, w ostatniej sekwencji filmu, w cieniu usmiechu i blasku w oczach glownej bohaterki. Cala reszta to jedna wielka tortura wszystkich bohaterow i ustawiczna walka o lepsze jutro. Czy to nie brzmi jak z czasow socjalizmu? Coz, filmowa rzeczywistosc to postsocjalistyczna gehenna biedoty, ktora byla wczesniejszym bogactwem socjalistycznego spolecznstwa czyt. biedoty.


Plakat angielski, film czeski po czesku, napisy po francusku i niemiecku. Welcome to Szwajcaria.


Ogladam i probuje odnalezc w pamieci miejsca wokol Pragi, gdzie film byl krecony. Oprocz Pragi za plenery robi Most. Na koniec fajny kawalek w wykonaniu Leonida Soyblanika? ‘I love you’.


Zalatwilam sobie karte cinepass. 30 CHF rocznie a bilety za 63% ceny czyli 10 zamiast 16 CHF. Karta zwraca sie po pieciu seansach. Chodzi tylko o to, zeby do multipleksow nie chodzic. Nie ma pop cornu, nie ma problemu.
Nota bene szwajcarskie male kino studyjne i zarazem niezalezne nie odbiega tutaj standardem od multipleksu. Jedyna roznica to brak prazonej kukurydzy i male sale.


Taka piekna genewa a ja sie usmiecham, gdy widze na ekranie zimowe, lesno-pagorkowate, nieokrzesane czeskie pejzaze.


Bohater, z ktorym moglabym sie utozsamic, wystepuje w filmie do hromady przez 5 minut. Juz na samym poczatku, w drugiej scenie wyjezdza do idealizowanej Hameryki. Film opowiada historie tych, ktorzy zostaja...
O ile w Londynie jednopensowki walaja sie po ulicach i chodnikach na kazdym rogu, o tyle tutaj znalezc jakakolwiek monete jest niezwykle trudno, wrecz niemozliwe. Moze wiec pozbede sie swojego nawyku wbijania wzroku w szarosc pod nogami i zaczne chodzic z glowa podniesiona do gory. Dosc nie podobne do mnie. Zadziera nosa – moglby pomyslec ktos kto mnie zna.


Ustawiczny brak potrzeby kontrolowania stanu konta plus brak faceta w domu rowna sie podwojony brak kontroli wydatkow. To z kolei oznacza brak jakichkolwiek finansowych zmartwien a tym samym brak potrzeby wynajdywania drobniakow na ulicach. Nareszcie mozna spokojnie poogladac wystawy sklepowe!
.
.
.
.
.

Inni coś od siebie:


Nie można komentować
To stwierdzili inni:
(pomarańczowym kolorem
oznaczeni są użytkownicy nlog.org)