Wpis który komentujesz: | Po egzaminie wkurzona wracalam z uczelni autobusem do mieszkania... szlag mnie trafiał, że musiałam wracać do G. obleśnym ogórem z równie obleśnego stadionu..bleh... jeszcze żeby był ktoś kto wracałby o tej samej godzinie, żebym nie musiała jechać sama - nie.Nikt a nikt nie zamierzał... Z czystej desperacji zadzwoniłam do marcina (starszy brat mojego chłopaka) czy może 'przypadkiem nie wraca do G.' : - Słuchaj Ania... jedziemy z Pauliną, jesteśmy niedaleko Twojego mieszkania, zabierasz się z nami? "Yeeah, ale farcik" - pomyślałam... Czy rzeczywiście? Paulinka (yego girl) [jak zwykle ofucona] siedziała z przodu i żlopała browara. ( "Wieesz, jak pijesz browary to nie czujesz, że jesteś głodna - możesz nie jeść cały dzień... Wieesz, nie jeadłam już dwa dni ale i tak zobacz jaka jestem GRUBA!"). Jak zwykle wylansowana na maksa, wyprostowane włoski (dzień jak co dzień), solara, tipsy itd itp, gadka taka jak powyżej w cudzysłowiu z tym że jeszcze "normalnie, poprostu" wplecione w każde zdanie , a na końcu każdego:"no nie?". Coś w stylu: " Wieesz i poszłam tam i NORMALNIE stał tam i POPROSTU tak się na mnie gapił, że wymiękam,no nie?". Nie no ale musze przyznać, że i jak jak sobie wypije to lubie posłuchać co ma do powiedzenia... :) No, ale nie o tym... ekhm. Przez całą drogę słuchałam jej tektów skierowanych do Marcina typu "zamknij się palancie", a gdy wyszedł zatankować zaczęła obrabiać mu tyłek. Swojemu chłopakowi... Fajnie. Marcin wkońcu się wkurzył i odwiózł ją do domu ( mieszka 20 km od G.). Paulinka zadowolona wysiadła z samochodu i rzuciła olewając Marcina : - No to cześć Ania, buziaczki. -No, pa.... Po jej wyjściu przesiadłam się do przodu .( co było mega błędem!). Droga zaśnieżona (było to 26.01), ciemno (ok.20stej), letnie opony, Marcin wkurzony Paulą... kilka razy tylko go upomniałam: Zwolnij... Dojechaliśmy już do G. , skręcaliśmy już w moją ulicę... na prawym pasie jezdni korek (jak to zwykle w G. w piątki), ktoś tam nas przepuścił, jedziemy....BANG! 'Niezabardzo' wiedzialam co sie dzieje, widzialam tylko jakieś oślepiające światło i czułam straszny ból ...coś nas pierdolnelo, a w zasadzie to jebnelo prosto we mnie... Jakaś menda chciała ominąć sobie korek i grzała 50 km/h pasem do skrętu w prawo... Później tylko Marcin : - Ania cos cie boli???????? Wszystko ok?????? - Tak... głowa i żebra... - słyszałam jak jakaś babka wzywa karatkę ("po ch... ją wzywa!" - pomyślałam), zaraz przyjechała. W ciągu kilku minut zdążyło zgromadzić się chyba z 50 ludzi, tylko granat podrzucić... Kolesie z erki chcieli otworzyć drzwi z mojej strony ale nie dało się. Byłam w takim szoniu że nawet nic mnie nie bolało, wyszłam drzwiami od kierowcy... Erka zawiozła mnie na sygnale do miejscowego szpitala (tzw. umieralni), koleś pytał ile mam lat a ja naprawdę nie wiedziałam!!! No , ale uprzytomniłam sobie że urodziłam się w 1987 roku i policzyłam , choć zajęło mi to chyba z 5 minut... W szpitalu pielęgniareczka napisała skierowanie na prześwietlenie. zanim znalazłam odpowiednie drzwi i zanim pielęgniara od RTG raczyła ruszyć swój tyłek i przyjść tam gdzie powinna być to zeszło się chyba z pół godziny... Po zrobieniu prześwietlenia kazała mi czekać na korytarzu... Dopiero wtedy dotarło do mnie co naprawdę się stało... i cholernie bolała mnie głowa. Po odebraniu wyników nie wiedziałam zabardzo co mam teraz robić, gdzie iść, kto mnie odwiezie do domu... Szłam wolniutko po korytarzu i zobaczyłam dwóch panów w niebieskich mundurach... wiedziałam na kogo czekali... -Komenda Powiatowa Policji, pani z wypadku? -Tak. -To poprosimy pani dane... - powiedział młodziutki policjant. Powiedziałam już chyba wszystko co było im do szczęścia potrzebne gdy zawołała mnie pielęgniarka: -Prosze prosze DOKTÓR już jest, proszę szybko... Wchodząc do izby przyjęć zobaczyłam chudego dziadziusia, któremu musiałam opowiadać co się stało bla bla bla... oglądając zdjęcia stwierdził że mam pękniętą kość w łokciu i nalegał żebym została w szpitalu. -Eeeeeeeee... nie nie nie...raczej nie... Rączka w gipsik i pare innych szczegółów o których nie będę pisała... Wychodząc zauważyłam ze czekają na mnie ci sami panowie... ale byli naprawdę bardzo mili , jeden z nich (ten młody!) pomógł mi sie ubrać ( w kurtkę...:) ) i niósł mi torebkę (ważyła z 10kg...) (trochę śmiesznie z nią wyglądał hehe) . No i zaproponowali że podwiozą mnie do domu... ( Chyba wracałabym na piechotę gdyby nie oni! ). W drodze do radiowozu kłócili się który ma siedzieć z tyłu no ale niestety młodszy musiał ustąpić... Usłyszałam też komunikatu od jakichś innych policjantów że "Marcin K. nie miał dokumentów od samochodu, oc, w dodatku to nie jego samochód i zostanie zholowany na parking"... Świetnie. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to że 2 lata temu mój chłopak miał W TYM SAMYM miejscu wypadek... Wierzcie mi albo nie, ale po takim wydarzeniu docenia się życie i ma się świadomość tego, jak łatwo można je stracić...Mam wielkie szczęście że nic mi sie nie stało bo pies srał zmasakrowany samochód, który po uderzeniu tamtego wozu odbił się od budynku i "normalnie poprostu" slalomem ominął znak drogowy... Tak to wszystko we mnie siedziało, że musiałam się gdzieś wyżalić...pomogło. |
Inni coś od siebie: |
Nie można komentować |
To stwierdzili inni:
(pomarańczowym kolorem oznaczeni są użytkownicy nlog.org) |