Wpis który komentujesz: | 13.04.2007 Obudzilem sie dosyc wczesnie. Obejrzalem film, zrobilem pranie, teraz bedzie schlo z tydzien. Grzejnik maly, niewiele sie na nim miesci. Do tego caly czas zimny, bo ta ruda franca na mnie oszczedza i wylacza bojler, kiedy wychodzi z domu. Niewazne, ze ja tu jestem i moglaby zostawic wlaczony bojler. Sam bojler, przeciez wtedy nie musi sie nigdzie grzac. Nawet ja bym nie hajcowal u siebie dluzej niz godzine rano i wieczorem, bo tez musze za to placic, ale momentami ciepla woda by sie przydala, ogrzewanie tez (jak jest zimno, czy chociazby tak jak teraz - zeby podsuszyc troche to pranie, a dalej niech sobie schnie na zimnym). Za godzine jade na miasto. Nie chce mi sie, a do tego jade troche w ciemno. Ustawilem sie z osoba, z ktora umawianie sie na cokolwiek to spore ryzyko. Dzisiaj ci powie "tak", a jutro "nie chce mi sie". Cala sprawa zajmie mi z 5 minut, podroz okolo godziny, ale szczerze mowiac to na powodzenie nie stawiam wiecej niz 20%. W koncu ustawilismy sie 2 dni temu, do tego czasu 5 razy mogl zapomniec, a 100 razy moglo mu sie odechciec. Jak to ktos powiedzial... temu czlowiekowi to nawet umrzec sie nie bedzie chcialo. Kontynuujac watek... przebralem sie, wyszykowalem do wyjscia, za 5 minut chcialem ubierac buty. Wnet dostalem smsa, ze dzis nic z tego. Coz... jestem pelen podziwu, ze chociaz mu sie chcialo napisac i zaoszczedzic mi podrozy i wkurwienia. Jest juz po polnocy. Ledwo zyje. Wycisk byl spory, w weekendy z reguly bylo troche roboty, ale dzisiaj zwalilo sie ludzi wiecej niz zwykle. Znajac przekornosc i zlosliwosc swiata wzgledem mojej osoby, nie dziwi mnie to. Teraz, kiedy odszedlem, pewnie bedzie tak co tydzien i ogolnie mialbym co robic kazdego dnia, pracujac mniej godzin niz w Tobym, a zarabiajac mimo wszystko wiecej. No ale dobra, juz mniejsza o to. Zaczalem o 18, skonczylem o polnocy. Troche dluzej mi zlecialo, niz sie spodziewalem. Liczylem na to, iz o polnocy bede akurat wchodzil do domu, bo przeciez rano trzeba wstac. Skonczylem pozniej, trudno. Kiedy dotarlem do przystanku, okazalo sie, ze ostatni dylizans odjechal jakis kwadrans temu, wiec czeka mnie spacerek. Ogolnie nie mialbym nic przeciwko, gdyby nie to, ze wlasnie bylem wykonczony po calym tygodniu pracy, gdyby nie to, ze piesza podroz zajmie mi wiecej czasu niz autobusem i wreszcie gdyby nie to, ze nastawiajac sie na powrot busem, a nie na autonogach, nakupilem zakupow w lidlu (lidl is cheaper!) i teraz musze taszczyc ten cholernie ciezki plecak. No ale dobra, wracam sobie wracam piechota, w pewnym momencie tak sobie mysle... no droga dluga, prosta, nudna juz. Moze jakies urozmaicenie, moze byc cos fajnego znalazl, w koncu piatkowy wieczor, albo noc nawet. I tak sobie rozmyslam... moze jakies 10 funtow, albo portfel nawet z pieniedzmi, a moze jakas bizuterie... nie wiem, bransolete/wisiorek/kolczyki, byle cenne, moze telefon jakis (nawet uszkodzony)... wnet co widze, doslownie trzy kroki dalej znalazlem, a prawie nawet wdepnalem... niewiele brakowalo, a klalbym na cala ulice "co za chuj tu nasral?!". Szybko odechcialo mi sie znajdowania czegokolwiek, skoro tylko na takie gowniane skarby moge liczyc. |
Inni coś od siebie: |
Nie można komentować |
To stwierdzili inni:
(pomarańczowym kolorem oznaczeni są użytkownicy nlog.org) |