Wpis który komentujesz: |
Budzi mnie wiatr, wiatr niesie strach. Rażąca biel świetlówek odbijających się echem w podłogowych kaflach sprawiała, że pusty korytarz oddziału kardiochirurgicznego wydawał się jeszcze bardziej obcy niż był w rzeczywistości. Doniosłe stukanie podbitych drewnem klapek zdawało się nieść po całym budynku. Młody, niespełna trzydziestoletni mężczyzna, o kruczoczarnych włosach i oliwkowej cerze wszedł spokojnie przez hol do małego pokoju z odrapanymi szafkami. Zdjęty z szyi kluczem otworzył jedną z nich i zdjął w półki szczelnie zapakowany, zielony fartuch. Sprawnym, zdradzającym doświadczenie ruchem rozpakował go, rozwinął i ubrał poprawiając rękawy podkoszulka. Zdjął zegarek i przez chwilę wycierał okulary w drogich, stylowych oprawkach. Nie spiesząc się zamknął szafkę i z czepkiem operacyjnym w dłoni wyszedł. Blady napis "Cisza, trwa operacja" zajaśniał niebieskim podświetleniem. W sali za drzwiami wypełnionej dźwiękami rytmicznych skurczów pomp płucoserca czworo ludzi pochylało się nad zielonym stołem. Pozorny chaos i bałagan był w rzeczywistości sprawnie przygotowanym zabiegiem. Znudzony anestezjolog przyglądał się od niechcenia monitorom szukając wygodnej pozycji na obrotowym krześle. Brzęczenie przesuwanych, podawanych, odkładanych narzędzi z nierdzewnej stali konkurowało z przeszywającym szumem wentylatorów. Pulsujące, umazane zewsząd przesączającą się krwią organy zawsze wprawiały go w stremowanie. Przypominał sobie, jakie było jego zdziwienie kiedy pierwszy raz asystował przy operacji. Cała wiedza o ludzkim ciele, które potrafił nazwać, określić w przestrzeni i odróżnić po kształtach znany z atlasów i wykładów w jednej chwili straciła jakiekolwiek znaczenie. W gąszczu tętniącej, oślizgłej masy musiał na nowo uczyć się tego wszystkiego. Każdy ruch sprawnych, odzianych w lateksowe rękawiczki dłoni był dla niego małym cudem. Bezbłędne pociągnięcia skalpela, zapięte dokładnie klemy i obezwładniająca pewność. Przystąpił do pracy. Wszystkie zabiegi pomostowania aortalno-wieńcowego wyglądają z grubsza tak samo. Pobraną z podudzia żyłą robi się obejście pomiędzy tętnicą główną a wieńcowymi. Choć za każdym razem towarzyszy temu dreszczyk emocji, dzisiejszy zabieg miał wyglądać jak dziesiątki poprzednich. Po piętnastu minutach wszystko zdawało się być na dobrej drodze. Zadowolony z bardzo sprawnego połączenia które zrobił zaczął nawet nucić sobie cichutko pod nosem "Gdzie jest moja szubienica". Zawsze wywoływał tym popłoch u asystujących mu nowych lekarzy. Nie wiedział, kto był autorem tego tekstu. Ponoć jakiś pisarz który się zaćpał. Nie interesowało go to nigdy nic więcej poza słowami które pozwalały mu się skupić. Gdy już miał wycofać szczypce coś niepokojącego zauważył z przeciwnej strony, bezładnie leżącego teraz, jak opróżniony z powietrza balon, woreczka osierdziowego. Odchylił go delikatnie i szkarłatne morze krwi nagle nabiegło pod jego narzędzie. -- Ssak! -- syknął cicho acz wyraźnie do instrumentariuszki. -- Dawać kurwa ten ssak! Silikonowa rurka małego odkurzacza szybko wypełniła się czerwienią wsysając się pomiędzy tkanki. Drugą ręką szukał urazu który nie przestawał krwawić. Zaalarmowany sytuacją anestezjolog przygotowywał dwie porcje krwi. Byle tylko ruszył - pomyślał spoglądając na fiolkę z dopaminą leżącą na tacy obok innych leków. Próbował jeszcze masować odłączone od oksygenatora serce. Czuł przez cienki lateks cudze życie które zostało mu powierzone. Zimne i śliskie, które nie chciało wznowić pracy. Wewnętrzny krwotok który udało im się zatamować dopiero po pięciu minutach musiał sprawić jakieś powikłania, ale teraz nie to było ważne. Teraz starał się zmusić organizm do podjęcia tego ostatniego wysiłku. Wyciągnął rękę do instrumentariuszki po strzykawkę. Jedno sprawne nakłucie które wszystko wyjaśnia. Potężny szok po którym serce zaczyna pracować albo poddaje się ostatecznie. Nie przestając go masować spojrzał ponad lampami na wiszący zegar. Zdawało mi się, że wskazówka sekundnika za każdym razem musi podejmować ogromny wysiłek by przesunąć się na kolejny stopień. Dopiero czujaś ręka na ramieniu wyrwała go z tego stanu. Zielone, spokojne oczy jego asystenta wyzierające na niego spomiędzy czepka i maski wydawały się mówić wszystko. Machinalnie kiwnął głową do instrumentariuszki by pozdejmowała zaciski i przeliczyła narzędzia. Odsunąwszy się od stołu zerwał z ust maskę zostawiając na lewym policzku wilgotny ślad krwi spływającej po rękawiczkach. Rzucając ją do kosza przyjrzał się zawieszonej na wskazującym palcu kropli. Wzbierającej się w sobie, pęczniejące by nagle oderwać się od lateksowej powierzchni i pofrunąć w dół, rozbić się na nieoświetlonej czeluści podłogi. Zsunął rękawiczki i odwracając się do anestezjologa powiedział. -- Proszę zanotować datę zgonu. Szesnasta jedenaście, pacjent... Odwrócił się w lewo by przeczytać na wczepionej pod klips historii choroby nazwisko. Czepek którym przed chwilą otarł pot z czoła wyślizgnął mu się z dłoni i wolno opadł na czubek białego klapka. Sztywno podszedł do czoła stołu i odchylił skraj nakrywającego twarz prześcieradła operacyjnego. Nagły skurcz brzucha odebrał mu dech, prześwietlona bielą kwarcowych lamp sala zaczęła wirować i blaknąć. Młody lekarz osunął się z głuchym tąpnięciem na posadzkę sali operacyjnej.
|