Wpis który komentujesz: | W życiu trzeba coś z siebie dawać. Najlepiej tyle, ile się może. Najlepiej dawać z siebie wszystko. Dotyczy to także spraw uczuciowych, relacji damsko-męskich. Dziś pojawiło się w mojej głowie mniej więcej takie pytanie: "a co ja właściwie zrobiłem dobrego, żeby temu pomóc?" (1 - patrz przypis na dole) I wiecie, co zobaczyłem? Że NIC nie zrobiłem.. albo prawie nic, ale w tym przypadku to akurat niewielka różnica, bo liczy się skutek, a ten jest opłakany. Niektórym pewnie nie będzie się podobać, że znów o tym piszę, że znów walę smutną notkę w tych samych sprawach, o których było bardzo dużo na poprzednim moim blogu i na tym zresztą też (bo epizodycznego bloga, który był między tymi dwoma, nie liczę). Ale faktem jest, że czuję potrzebę napisać tutaj, że TO JA doprowadziłem do ruiny relację z dziewczyną, o której od prawie trzech lat myślę i mówię, że jest kobietą mojego życia. Bo to ONA zazwyczaj wychodziła z różnymi budującymi inicjatywami. To ona prowadziła te sprawy i - co tu dużo mówić - fajnie jej to wychodziło. Praktycznie do mnie należało tylko tyle, żeby tego nie zepsuć.. przynajmniej na początku. Dostałem najwłaściwszą dziewczynę na tacy i... co z tym zrobiłem? Ano zawaliłem sprawę kompletnie. Pozostaje ewentualnie kwestia, na ile byłem zdolny do innych, normalnych zachowań. Bo przecież coś sprawiło, że zachowywałem się tak, a nie inaczej. W każdym razie wiele moich zachowań łączył wspólny mianownik - były chore i niszczyły tę relację. Tak. Teraz widzę, że relację między ludźmi, szczególnie tę piękną relację uczuciową, trzeba pielęgnować, trzeba o nią dbać. Ja tego nie zrobiłem. Mało tego, działałem wprost przeciwnie. Ja tę relację niszczyłem. I teraz mam za swoje. Zostałem z niczym. Dziewczyna nie chce mieć już ze mną do czynienia. I sam jestem temu winien. Pozostaje jeszcze jedna kwestia: jak żyć, żeby dalej nie psuć życia własnego i ewentualnie innych ludzi. Od tych niecałych trzech lat nie jest dla mnie do końca jasne i oczywiste, czy powinienem ponosić konsekwencję i żyć samotnie (2), czy też jednak spróbować jeszcze - pomny wcześniejszej porażki - zbudować coś z inną dziewczyną. Cały czas skłaniam się bardziej ku tej pierwszej wersji. Dodajmy, że jest mocno męcząca. Bo nie do samotności zostałem stworzony. Boli, ale błędy mają to do siebie, że prędzej czy później bolą - czasem mniej, a czasem bardziej. A to był duży błąd. W jakimś stopniu nieświadomy, bo do rozumienia wielu rzeczy dochodziłem dopiero po sprawie, ale jednak - duży błąd. Faceci są czasem paskudni wobec kobiet. Potrafią ranić i niszczyć to, co jest dobre. Dotyczy to zapewne także kobiet, ale w tym momencie odnoszę się przede wszystkim do moich, męskich, doświadczeń. (3) .. trochę chyba bez zakończenia będzie, ale nie mam w tej chwili konceptu.. no to wiecie już, jak jest.. (edit:) choć nie sądzę, żeby kogokolwiek to interesowało.. napisałem to bardziej dla siebie.. (koniec edycji) A czy mi lepiej, trudno powiedzieć.. Miałem potrzebę, to napisałem. Tyle. (edit2:) Ale zdaje się, że o czymś jeszcze powinienem pamiętać: że życie się nie skończyło na tej porażce, ono toczy się dalej. Nie powinienem go zaniedbywać w imię ciągłego kajania się za przeszłość. Wierzę, że to, co zrobiłem, już dawno zostało mi przez Boga wybaczone (zresztą biorę też pod uwagę, że mogłem wyolbrzymić moją winę i odpowiedzialność w tej sprawie.. patrzyłem bardziej na skutki i wymowę działań, a nie na to, na ile byłem zdolny zachować się inaczej), że kiedyś trzeba przestać ciągle biczować się za przeszłość. Rzecz jest prosta: do czasu nie zdawałem sobie sprawy z tego, co robiłem. Działałem tak, jak potrafiłem. W decydujących momentach robiłem to, co uważałem za słuszne. Inna sprawa, że byłem strasznie zaślepiony. Czasem jednak trzeba czasu, żeby pewne rzeczy dostrzec, zrozumieć. Ja tego czasu potrzebowałem, a kiedy się otrząsnąłem, wiele rzeczy już się wydarzyło. Nawet za naprawianie błędów zabrałem się potem bardzo nieporadnie i po prostu głupio. Nie potrafiłem poczekać, na spokojnie przeanalizować sytuacji i dopiero potem działać. Szedłem za impulsem i w rezultacie chcąc naprawiać, chyba tylko jeszcze bardziej szkodziłem sprawom. Teraz już nawet nie próbuję nic robić i chyba dobrze. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy docierało do mnie, że lepiej chyba już będzie na trwałe usunąć się w cień, usunąć się sprzed oczu tej dziewczyny. Nie chcę nawet wchodzić na jej profil na naszej-klasie, żeby tego nie rozgrzebywać. Sam chcę mieć spokój i chcę, żeby ona go miała. Nie chcę sprawiać jej dyskomfortu jakimiś próbami kontaktu z mojej strony. Niech ma spokój ode mnie. Skoro nie chce już kontaktu ze mną, to nie pozostaje mi nic innego, jak to uszanować. Ciekawe, ile jeszcze czasu będę potrzebował, żeby całkowicie się z tym uporać, żeby już mnie to wszystko nie męczyło. I nieraz zastanawiam się, czy jest jeszcze przede mną jakiś nowy początek.. Hmm.. może właśnie teraz następuje nowy początek. W końcu zaczęło docierać do mnie, że u tej dziewczyny już nie mam na co liczyć, chyba że na... cud. Ale to już nie zależy ode mnie. __________________________ (1) temu, czyli relacji z pewną bardzo ważną dla mnie dziewczyną, która z różnym natężeniem rozgrywała się w ciągu ostatnich sześciu lat.. (2) dla nowszych Czytelniczek i Czytelników mojego bloga może być niejasne, dlaczego niby miałbym żyć samotnie. Sprawę zna część osób, które czytały poprzedni, najdłużej prowadzony blog. Może kiedyś jeszcze napiszę o moich motywacjach, o tym, co się dokładniej wydarzyło (3) zresztą to zachowaniami kobiet zajmuje się ostatnio Zawa |
Inni coś od siebie: |
Nie można komentować |
To stwierdzili inni:
(pomarańczowym kolorem oznaczeni są użytkownicy nlog.org) |