reka_mordercy
komentarze
Wpis który komentujesz:




Dłuższy czas spędzałem długie płaszczyzny czasu, na czasowym zapominaniu napisać tu coś długiego i twórczego. Szkoda, bo pewnie miałbym o czym pisać i chyba zamówię sobie jakiegoś biografa, bo sam przestaję nadążać za życiem, a co dopiero oprawianiem tego w dość selektywnie wybierane słowa. Urodzinowa notka powstawała na dwa razy i to tak mnie spowolniło. Ale mamy lipiec, dość ponury, za mną kilka kubków kawy po całej nocy w pracy, przede mną kubek kawy, malutki notebook i... pewnie i tak kilka dni jeszcze spędzę nim treść tej notki ujrzy nlog.org. Ale, że postanowiłem przestać tak ekstremalnie kombinować i wracam do kanonu tego bloga, wierzę w lepsze tempo, no chyba, że melanż znów chwyci za gardło częściej, niż kac jest go w stanie dogonić.

Godzina 6:00. Łódzki Dworzec Centralny, aura listopadowa, chociaż jest to środek lipca, klimat dworca też do ciepłych nie należy, jednak ciepła nadzieja na cieplejszą pogodę wszystkich oczekujących, rozgrzewała i moje zziębnięte jestestwo. Nic to. Wsiadka do PKS ŁÓDŹ, wybieram tę formę, bo coraz bardziej cenię sobie prawo jazdy, a powroty na kacu, mogą bezpowrotnie je zabrać.
Wysiadam już w Mielnie, w porze obiadowej, wita mnie dwójka, a właściwe trójka bliskich znajomych, którzy delikatnie uśmiechając się, pomagają przy transporcie bagaży. Chmurzyska jakby rozstąpiły się na wieść o moim przyjeździe i promyczki wesołego nadmorskiego słońca wesoło podszczypywały moje zaspane podróżą policzki. Piękna nadmorska aureola szybko pobudziła moje nałogi, a konkretnie podstawowy, czyli alkoholowy, toteż już na kwaterze w - lekko przeżytych podobne wydarzenia - kubeczkach odpalamy pół-litrową butelkę Krupniku.

Kwatera – tak, bo apartamentem jej nazwać niestety nie można. Mieści się w osiedlowej części miasta, a jest to coś w rodzaju ulu kwater, wypełnionego wczasowiczami. My na piętrze – jak w roku ubiegłym – z tą różnicą, że pokój na wprost, toalety, wiecznie kurwa zajętej. Na wprost drzwi starszy gigantyczna szafa, na lewo skromny widok na wyżej wspomniany ul, przez plastikowe okno. Po obu stronach tapczany, a nad tapczanami niczym żyrandole, funkcjonalne półeczki, na dosłownie wszystko co akurat jest w ręku zbędne. Do tego wszystkiego stół pokryty klasyczną ceratą, w całym pokoiku króluje niesmaczny kolor brązu, ale zewsząd przedziera się tsunami jodu, hałasu i klimatu, klimatu wypoczynkowego urlopu.

Delikatnie odświeżam siebie, odświeżam garderobę, i na końcu płuca, pełnym jodu powietrzem po wyjściu z kwatery, w ręku kolorowa torba, a w niej 700 gram czystego Stocka. Drepczemy. Mijamy tych którzy zmierzają w tę stronę co my, jedni nabyć trochę brązowego kolorytu, drudzy rozgonić nudę piłką i muzyką na plaży, a trzeci – i tu my - łyknąć trochę promili gapiąc szczęśliwie na wysoką falę. Jest też liczna grupa, która już promieni ma dość i biegną z pełnym plażowym ekwiwalentem na obiady, drudzy przytomnie szukają sklepu z jak najtańszym źródłem i tak piekielnie drogich procentów, oraz tych którzy wyglądają jakby znaleźli rewelacyjną promocją i z radości nie mogli powstrzymać się przed spożyciem wszystkiego. Pośród chóralnych śpiewów tych ostatnich wracamy z plażowania, gdzieś koło godziny odjazdu Teleexpressu. Tutaj na kwaterze prowadzę już szczegółową toaletę i kończymy plażową flaszkę w oczekiwaniu na drugi oddział mieleńskiego szturmu.

Dwójka rosłych mężczyzn dobiła w trakcie, kiedy byłem już nieco dobity, dobitnie Stockiem. Jednak zajazd czarnej Toyoty pamiętam dokładnie, chwilę później zwiedzamy ich kwaterkę, no i dalej toczy się melanż. Już dosłownie, bo na blat stołu - leci lustro - na lustro lecą grudki, na grudki leci karta, karta leci do portfela, a z portfela leci banknot, a przez banknot wprost do prawej dziurki nosa leci koks. Daję on w tym wypadku lekkie orzeźwienie, bez ekscytacji, towar okazuję się miernej jakości. Trudno, chociaż wódka prowadziła mną, nogami i wszystkim innym, bo nie pamiętam działań wypadowych – kompletnie. Do Fresha próbowałem niemal wlecieć, tak wynika z relacji świadków naocznych. Ostatecznie byłem w Bajce i to też podobno. Później pamiętam ustawkę z Gorzowem i lekkie koksowe orzeźwienie, tyle pamiętam, reszta to koszmarna noc pod jakąś poszewką.

Poranek powitałem dość żywo jak na porcję alkoholu i narkotyków dnia poprzedniego, aby sytuacja nie pogarszała się nazbyt szybko, na szybko zakupy i szybkim łykiem spożyłem Green Apple Sobieski Drink i szybciutko wróciłem do siebie, wróć, do tego alter-ego, które budzą promile, alter-ego raz lepsze, raz gorsze. Na kwaterze każdy jest mocno zdołowany pogodą, Absolut Red w ilości 700 mililitrów szybko pozwala Nam zapomnieć o deszczu. Mnie pozwolił zapomnieć już w ogóle o świecie i rzeczywistości i owszem pamiętam pyszny kebab u szefuńcia, nieco słabiej wspominam podróż do Kołobrzegu, aczkolwiek, wiem, że było fajnie i wesoło. Na pewno mój mocny boks był wynikiem wyjazdu, niepodważalnie. Reszta to już wieczór, kulminacyjny w zasadzie, niesiony słabymi ścieżkami kokainy, jakoś zdołałem się do tego przygotować, w salwach śmiechu, żartów i beki, kręconej ze mnie, przeze mnie i wspólnie. Na stole przestrzenią lśniły już trzy butelki: Jim Beam, Johnny Walker, Jack Daniels, najwyższy czas wychodzić!

Ponownie spotykam Gorzów i z Nimi rozbijam Krupnik, tak litrową butelkę na cztery osoby, po czym – dosłownie – ginę gdzieś w malutkim Mielnie. Odnajduję się jedynie wraz z taksówką, która dowozi mnie w odpowiednie miejsce. Pod klub Fresh. Tutaj nie pozwoliłem sobie na finisz w alkoholowym maratonie, dostarczam sobie kamikadze i to w czterech odsłonach, na parkiet niby wychodzę, ale taniec tam jest niezwykle trudny. Ludzi w chuj. Nie wiem, spotykam jednego z rosłych ziomków, oznajmia, że spierdala, ja ostatecznie za nim, jak? Jakoś.

To nie było epickie Mielno, nie było w nim Edyty i burzliwych kłótni z Karoliną, który dały dozgonne wspomnienia. To nie było Mielno zeszło-roczne, w którym czułem życiowy szczyt i wygrałem Super-Puchar Melanżu, była i Edyta i było to coś. W przypadku tego melanżu, dałem się używką. Dałem, ale nie zrelaksować, na pewno nie wzmocnić, ja dałem się powalić, mało, to był nokaut! W pierwszej rundzie. Kryzys wypłukał mi portfel, co się ośmiałem to moje, fakt, nie byłem nieszczęśliwy. Ale odczuwam potworny niedosyt tego wypadku, na przemian z lekkim niesmakiem. Trochę tak, jak cały dzień czekać na obiad, zatrzymać się w McDonaldzie, zjeść i chociaż cały dzień miałoby nam być niedobrze i mocno się odbijać, to i tak na kolacje, z chęcią opierdolilibyśmy Cheeseburgera.


\\\'...nie ma zasad, są worki po dragach...\\\' - Bonson






Inni coś od siebie:


Nie można komentować
To stwierdzili inni:
(pomarańczowym kolorem
oznaczeni są użytkownicy nlog.org)