Wpis który komentujesz: | Pada deszcz. Lubię deszcz. Szczególnie ten z burych, nisko zawieszonych chmur. Spokojny, a jednak obfity. Sprawia mi wielką przyjemność, graniczącą z ekstazą zmysłów, gdy powoli przesiąka ubranie, gdy krople spływają powoli z włosów, pieszczą twarz. Czuję jakby przedostawały się tajemnymi porami przez skórę do wnętrza ciała i płyną coraz głębiej, aż docierają do serca, do centrum jestestwa. Oczyszczają. Obmywają. Dotykają. Karmią. Przebywać w ludzkim ciele, smakować deszcz, dotykać i być dotykanym, to najczystsza rozkosz. Deszczowe dni nastrajają mnie do spacerów. Jednak zanim pozwolę wypuścić się w świat delektuję się wyczekiwaniem. Gdy ciało i umysł nosiciela spoczywa w miękkim fotelu, otulone ciepłym, wełnianym kocem patrzę w świat przez uchylone okno. Wyczekiwanie w ciszy upstrzonej jednostajną acz jakże zmienną pieszczotą szumu kropel rozbijających się o pęczniejącą ziemię, o rosnące w siłę kałuże, potężniejące strumienie... Rozkoszna muzyka mami zmysły, oddala hałas, tłumi go, odbiera mu rację bytu. Wyostrza bliskość. Czuję wtedy rosnące napięcie. Drżenie mięśni, wyczulenie wrażliwości skóry do granicy bólu. I senność przytłaczająca powieki ku zamknięciu, ku zatopieniu się w sobie, w sen. Rozkoszne sprzeczności! Miejscem, które szczególnie lubię odwiedzać w czasie deszczu jest jeden z cmentarzy. Stary, choć starych grobów już prawie nie ma. Zszarzałe piaskowce z nazwiskami ludzi nieistniejących od stu? dwustu? lat ... czekają w zamknięciu na urządzenie muzeum... Zastąpiły je współczesne bryły z marmurów, granitu i nieszczęsnej kamiennej sklejki. Cmentarz wiele stracił, choć na szczęście pozostawiono nietknięte stare drzewa. Dzięki nim i neogotyckiej kaplicy pozostał jeszcze klimat, a przynajmniej nie został bezpowrotnie utracony. Nadal można przechadzać się wąskimi alejkami, czytać napisy na nagrobkach i wchłaniać w siebie obraz wody żłobiącej niestrudzenie martwe kamienie. Przypomniało mi się pewne skojarzenie. Związane z deszczową zadumą. Naszło mnie nie na cmentarzu. Przebywałem wtedy głęboko ukryty w moim młodym i smutnym nosicielu (właśnie ten smutek skłonił mnie do zamieszkania w nim, ale był chwilowy, przemijający... jak deszcz... co sprawiło mi radość, nie lubię bowiem wiecznych pesymistów, płaczliwych nieudaczników i zmarłych za życia,0). Był to trudny okres w jego życiu – czas przełomu, gdzie stare już się skończyło, a nowe niosło ze sobą same zagadki, tajemnice. Siedzieliśmy nad jeziorem, stawem właściwie i wpatrywaliśmy się w nieustanny potok małych kropelek spadających powoli z nieba i rozbijających się o sztywną i twardą powierzchnię wody. Była niewzruszona. Kropla powodowała jedynie krótki przebłysk, raczej wchłonięcie niż zainteresowanie tafli. Ślad, ta maleńka kolista fala szybko zanikała, wzmacniając niewzruszoność. Ten deszcz, te kropelki to ludzkie życia, beztroskie przez chwilę, nie dostrzegające zbliżającej się szarej i brudnej powierzchni rzeczywistości. Dzieci i młodzi pędzący w zapamiętaniu przed siebie. I nagle zderzający się z powierzchnią, która wchłania je beznamiętnie. Stają się jej częścią – pułapką dla następnych kropel. Cenna chwila zadumy, jedności ze światem i zrozumienia. Dawno to było. Minęło. |
Inni coś od siebie: |
Nie można komentować |
To stwierdzili inni:
(pomarańczowym kolorem oznaczeni są użytkownicy nlog.org) |