16:17 / 19.03.2005 link komentarz (5) | Jakiś nudny ten tydzień był i pozbawiony wrażeń, wszystkie niemalże dni przesiedziałem w domu nie angażując się w nic szczególnego, no, może poza graniem w Fife i węża (sukcesy odnoszę w obu, obecny rekord mojego węża to coś ponad 1700, w Fifie wygrywam na World Class bez większych trudności). Coś zaczęło się dziać wraz z nadejściem weekendu. Najpierw odwiedził mnie mój szlachetny ziom z ulicy Wiejskiej. Nie ujawnię, kto to, nie chcąc być posądzonym o chwalenie się znajomościami, może sam się odkryje, ale dopóki to nie nastąpi, czekam na wasze typy. Dodam, że to zacna i zasłużona lokalnie postać, nie ma wprawdzie krzty boskości w sobie, ale coś z władcy na pewno. Podpowiem, że katowałem go bitami. Później natomiast, z okazji sukcesu kolegi Bartosza w postaci uzyskania przezeń tytułu inżyniera, jak również z okazji piątku, piliśmy piwo, ów szlachetny napój marki Tatra, w domowych warunkach. Mieszkanie jak mieszkanie, puste, remontowane, ekipa jak ekipa, może z drobnymi zmianami u niektórych, zadziwiająco nowatorski i godny wzmianki jest za to sposób sygnalizacji swojej obecności i chęci wejścia do inż. Małpy: domofon nie działa, więc rzuca się czymś w szybę. Czym i skąd to wziąć, nie sprecyzowano.
To oczywiście nie koniec weekendowych przygód. Odprowadzając wyżej wymienionego ekipianta na tramwaj, wylądowaliśmy w Iglo, knajpie na Rynku, gdzie doczekaliśmy pierwszego autobusu na Sikornik. Pech chciał, że wracając z Piasta zastałem pozostałych już poza knajpą, gotowych do drogi na przystanek. Dołączyłem więc i żwawym krokiem, który później zamienił się w bieg, ruszyliśmy w stronę przystani. Dopiero na Sikorniku Knapek zapytał, czy nie miałem ze sobą plecaka. Miałem, owszem. I został. Wróciwszy więc do domu o godz. 5:00 rano zadzwoniłem do Iglo i jedna z kelnerek swoim przepięknym głosem (zapewne równie pięknym jak mój w takim stanie) uspokoiła mnie, że plecak jest i mogę go jutro odebrać. Pamiętam jeszcze, że na mój szczegółowy opis tego, co było w środku, tj. kapci, zareagowała śmiechem.
Tak więc dziś z samego rana, czyli około godziny 13:00, nie chcąc, ale musząc, wyruszyłem na Rynek po swoją własność. Plecak odebrałem bez problemu, o piwo, które zostawiłem razem z nim (wprawdzie nie moje), już nie miałem czelności pytać. Chociaż szkoda Portera.
A wcześniej wstąpiłem do biblioteki oddać książki, które odrobinkę przetrzymałem, czego efektem były przychodzące pocztą upomnienia. W ramach kary pani naliczyła mnie na całe 6 zł, przekonując, że to i tak mniej, niż powinienem zapłacić (regulamin mówi o dwóch złotych za każdy miesiąc zwłoki). Wręczyłem jej kasę bez większych prostestów, mając nadzieję, że zaowocuje to inwestycją w wyposażenie, podniesieniem standardu ich usług czy czymkolwiek innym tego typu. Nie chciałbym, żeby hajs poszedł na marne.
|