23:33 / 22.08.2005 link komentarz (7) | Odżyłem, odzyskałem zdrowie, posłuchałem dobrego rapu i wreszcie się opaliłem (wystarczyły mi trzy dni, z Wisły, po dwóch tygodniach pobytu, wróciłem blady). Gdzie? W Czechach, na Hip-Hop Kempie, z którego pisałem dwie poprzednie notki, bo nawet komputery tam były (nie było np. wody, ale komputery tak). Cóż, świetna impreza, mnóstwo wrażeń i na pewno w haśle reklamowym "Festiwal z atmosferą" nie ma cienia przesady. Wiadomo, że chodzi przede wszystkim o muzykę, to esencja i do tego Kemp się sprowadza (no, dobra, dla niektórych do picia wódki o każdej porze, choćby z rana :)), ale swój urok ma cała otoczka. Mieszkasz na wielkim, międzynarodowym polu namiotowym, gdzie spotykasz Czechów, Polaków, Niemców, a nawet Austriaków (ludzi jest generalnie tyle, że miejscami przez namioty trzeba się zwyczajnie przedzierać). Mało jesz, dużo pijesz. Porannej kąpieli zażywasz w pobliskim jeziorze, wchodząc do lodowatej, niezbyt czystej wody, co jednak przy panującym upale jest pewną przyjemnością. Wieczorem melanżujesz, pijąc wódkę w zabójczym tempie, a gdy już się kończy, idziesz na imprezę i na koncerty. Ludzi jest mnóstwo, bawią się, unoszą ręcę, krzyczą, czuć entuzjazm, chęć zabawy i zapach ganji. Fakt, że warunki sanitarne mogą zniechęcać, że namioty są na dłuższą metę niewygodne, w nocy zimne i wilgotne, za dnia to sauna, ale pomijając kwestie estetyki i komfortu (wszak jesteśmy hip-hopowcami, pieprzyć luksus), Kemp ma rewelacyjny, biwakowy klimat. Jest swobodnie, sympatycznie, chilloutowo, jest rap i to nie byle jaki. Zarządził, bez dwóch zdań, Masta Ace, widać, że pomimo stażu i tylu lat na scenie to wciaż zajawkowicz, który nawija na 100% i naprawdę jara się tym, co robi. Inspectah Deck zagrał nieźle, zwłaszcza początek mnie rozkręcił, bo zaczął od starych zwrotek z Wu-Tangu i innych ciekawych opcji, jak numer ODB czy gościnne wejście z "Moment of truth", poza tym dość dynamicznie przechodził od jednego kawałka do drugiego (ciekawa rzecz, urozmaica), z tym że pomyłka odnośnie nazw miejscowości niewybaczalna - czały czas powtarzał, że jest w Pradze (może w USA myślą, że jak Czechy, to tylko Praga?). Generalnie od czarnoskórych MC's powinniśmy się uczyć, są na scenie pewni siebie, energiczni, a jednocześnie wyluzowani, ten rap jakby w nich tkwił (potwierdził to Last Emperor, grał sam, bez hypemana, a i tak się jarałem). Z Polskich raperów aspiracje do bycia Czarnym zgłasza Gural, zresztą obydwoje z Wallym potwierdzili, że Kasta to koncertowy pewniak (oglądaliśmy z pierwszych rzędów wymachując polską flagą, było przedobrze). Pezet to z kolei MC bardziej studyjny niż koncertowy, na scenie jest sztywny, nawiązuje nachalny, wymuszony kontakt z publiką (zastanawiacie się, ile razy można powtarzać "zróbcie hałas" i "ręcę w górę"? Jak się okazuje, w nieskończoność). Z drugiej strony widać, że się stara, próbuje, nie można mu odmówić zaangażowania i dobrych chęci. Poza tym grało WWO, o których nie będę się rozpisywał, przyznać jednak muszę, że w czasie ich występu bawiłem się świetnie.
Tak więc dobry rap (chociaż chodziliśmy tylko na wybrane koncerty, nie sposób wysłuchać wszystkich, gdy trwają od 16:00 do 2:00) i dobry, trzydniowy melanż. Poznałem ziomów z Dąbrowy, tyleż sympatycznych, co szalonych (z wódką chyba nigdy się nie rozstają), oprócz tego dość spora reprezentacja Gliwic, znani raperzy, ich dziewczyny, ziomy. Kempowaliśmy od czwartu do niedzieli, pogoda piękna, dużo słońca, ale wiadomo, przede wszystkim muzyka. Odżyła we mnie zajawka, znów czuję się hip-hopowcem, mam ochotę rymować, zagrałbym jakiś koncert. A na Kemp wracam za rok.
Po koszulkę.
|