mjuzik // odwiedzony 35176 razy // [gas_werk szablon nlog7 v01f beta] // n-log home
pokaż: ostatnie 20 | wszystkie z tego miesiąca! (0 sztuk) | wszystkie (24 sztuk)
10:58 / 30.12.2006
link
komentarz (0)
Podsumowanie w toku

Keith Rowe/Toshimaru Nakamura - Between

Jeśli musiałbym wybrać jeden jedyny album z tego roku, to byłby to ten. Mówię poważnie (choć na szczęście nie muszę wybierać). Weteran improwizacji, były członek grupy AMM, często uważanej za prekursorów improwizacji elektro-akustycznej, w grze używający gitary (w ustawieniu 'table-top'), jak również radioodbiornika - Keith Rowe. Do tego 'sławny' dzięki wprowadzeniu (jako instrumentu) no-input mixing board, której zaczął używać po zrezygnowaniu z gitary, uznawany za jednego z najważniejszych przedstawicieli nowej improwizowizacji w Japonii - Toshimaru Nakamura.
"Between" to ich drugie wydawnictwo, tym razem dwupłytowe, wcześniej był krążek "Weather sky".

"“Between-ness” has always been a central idea in Rowe’s collaborative music. He’s often described AMM’s work, from its earliest days, in terms of the energies generated between the very different poles formed by himself and Prevost, later between the two of them and Tilbury, drawing a clear distinction between accommodation and acknowledgement of differences, reveling in the unexpected (and unpredictable) bounty returned by the interference patterns produced from sources varying in multiple aspects as they rippled over and through one another. It’s a fundamental and fertile decision: not to look for affinities but to accept and appreciate differences. In Nakamura, he has an ideal partner. I’m guessing Toshi thinks about these matters far more than he talks about them (for he does scarce little of the latter), but he seems naturally adept at limning the delicate line between distancing reserve and warm embracing, fond of playing in that particular indistinct field." To paragraf z recenzji zamieszczonej na bagatellen.com.

Fragment, który powie więcej o samych dźwiękach: "From the lowest bell-like rumbles to the highest-frequency whispers, there is a constant rush and thrum sustaining everything, sometimes brutally intense but often almost imperceptible; it morphs when I move my head even slightly, becoming as much a product of where I am in the listening environment as of anything emerging from my speakers. Especially on “July,” the music is largely hushed and rapt, existing as much in the transient mundaneness of acoustic space as in the more stereotypically sustained world of eai, and the combination is continually enriching and regenerative. As might be expected, the ghost-memories of transmissive static appear and submerge, only the intricacy of the sculpture seeming more acute than on previous collaborations." (z recenzji dustedmagazine)

Jest też recenzja stylusmagazine, która zupełnie mi się nie podoba ze względu na twierdzenia w stylu, że jest to muzyka niemożliwa, 'post-human' itd.

A ja spisałem tam różne moje takie w recenzji dla diapazonu, z której zaledwie fragment: "Bo to nie jest tak, że jest jakaś przesadzona asceza, np. jeden dźwięk na trzy minuty, czy rozciągnięte wybrzmienia. Tak naprawdę to na tej płycie dzieje się dużo, jest to dość złożona materia, miejscami gęsta. Jednak najważniejsze jest to, że przestrzeń, jaka wytworzyła się między muzykami, ta przestrzeń "pomiędzy" jest obszarem pełnym znaczeń, który choć wyimprowizowany wydaje się strefą uporządkowaną, zawierającą dokładnie tyle treści, ile artyści chcieli podać"

Zamieszczam najkrótszy track z zestawu bo nie mam odwagi ciąć innych na części, edytować. Choć zupełnie niereprezentatywny dla albumu, jest świetny.
[i udało się, po długiej walce]:
Keith Rowe & Toshimaru Nakamura - 13630 kHz

Jason Lescalleet – To the teeth

Siła wstrząsu, jaki wywołują we mnie dokonania Lescalleeta jest porównywalna do doświadczeń podczas słuchania Daniela Menche.Ja czasem lubię być biczowany, młócony, obrzucany dźwiękami. Do tego nadaje się twórczość obydwu Amerykanów, ale płyta "To the teeth" Jasona Lescalleeta jest 'hardkorowa' nawet jak na normy przez nich wyznaczane (choć obydwoje robią rzeczy zróżnicowane, nie tylko 'napieprzają' i hałasują). Nie wiem, do czego ją porównać, można by zestawić to z momentami największych nawałnic u Ratkje, z tymże tajemniczny Amerykanin kładzie też nacisk na ciężar, masę dźwięków, potrafi naprawę przygnieść swoimi konstrukcjami. A do tego przy użyciu magnetofonów szpulowych (jego standardowy sprzęt) wynajduje naprawdę ciekawe brzmienia.

Na tej stronie znalazłem taki opis: "Beautiful collection of solo harsh noise compositions and rhythmically usurped deep code broadcasts that marry the subliminal pulse of the national grid with the sound of blood in your ears. Moves from microtonal wisps of flame through pure widescreen assault." (ale to 'piękne' to kontrowersyjne określenie w tym wypadku)

Jason Lescalleet - Light Shines Through Perforations as I Stretch the Fabric


Martine Altenburger/Lê Quan Ninh – Love Stream

Ja chyba dość szybko dowiedziałem się, że jak coś jest z netlabelu to nie znaczy, że jest gorsze, że wisi w sieci, bo nikt nie chciał tego wydać ‘naprawdę’. Przykładem niech będą takie wytwórnie jak Nexsound, Con-v, Homophoni, do których dołączyły w tym roku Musica Excentrica i Insubordinations (wydawca omawianego albumu). W artykule dla nowamuzyka.pl nt. tego labelu pisałem też o tym pięknym nagraniu. Bardzo przypadło mi on do gustu: „A już za prawdziwy klejnot uważam „Love stream” (cóż za trafny tytuł), ponad 50-minutowy improwizowany set w wykonaniu Martine Altenburger (wiolonczela) i Le Quan Ninha (zestaw perkusyjny). Muzyka przepojona miłością do improwizowania, do instrumentów, w końcu zapewne do dźwięków, płynie czystym strumieniem do otwartych uszu.”

Dotychczas dużo słyszałem o genialności Quan Nina, ale jego nagrania nie przekonały mnie do końca. Tej improwizacji nic nie brakuje, a Altenburger okazuje się kolejną postacią, której działalność trzeba śledzić.

Martine Altenburger/Lê Quan Ninh – Love Stream


Kode 9 & The SpaceApe – Memories of the future

Próbowałem już o tym duecie coś pisać na moim blogu, wtedy było to na zasadzie ‘patrzcie co mam! jakie to ciekawe, chcecie trochę?’, wynikało z radości muzyki i fascynacji czymś nowym. Od tego czasu dowiedziałem się tylko, że Daddi Gee to pseudonim wokalisty SpaceApe’a a panowie wydali płytę długogrającą o tytule widocznym powyżej.
Naprawdę dobre płyty nie zdarzają się często, ale jeszcze rzadziej pojawiają się te, na których słychać ‘coś nowego’. Oczywiście to coś trudno zdefiniować, ale może wiecie o co mi chodzi. Gdy się słucha dużo muzyki (albo przynajmniej tak jest w moim przypadku) to nabiera się choć częściowej orientacji i można odróżnić coś co jest bardzo dobre od czegoś ‘nowego’. To się różnie przedstawia, nowe podejście, nowe brzmienie, nowe myślenie – w każdym z przypadków bardzo mgliście. Ale będę się upierał, że coś takiego istnieje.
No i właśnie owo coś objawiło się mi podczas słuchania „Memories of the future”. Jest możliwość, że dla mnie jest to tak bardzo nowe bo zbyt mało słucham muzyki tanecznej muzyki elektronicznej...o boże, boże, co za określenie. Chodzi o muzykę o wyraźnym bicie, używającą struktur rytmicznych, wywodzącą się z kultury klubowej. Na Wyspach (a stamtąd jest duet) było tego trochę, różne jungle, garage, 2step, grime. No a teraz mamy dubstep, czyli do końca nie wiadomo co, ale na przykład Kode 9 jest wymieniany jako jeden z jego ojców.
Mam w ogóle poczucie, że z samego dubstepu znam mniej niż ‘powinienem’. Dlatego w tym miejscu proszę tych, co wiedzą lepiej ode mnie, o jakieś wskazówki – echa czego słychać w muzyce na krążku omawianym?
Jak dla mnie, na pewno dub, ale taki który odbił się rykoszetem od Berlina (raczej, jeśli już, Basic Channel niż Pole czy R&S). No a wszędzie, gdzie pojawia się słówko dub, chodzi o bas. Niskie częstotliwości odgrywają bardzo ważną rolę w muzyce Kode 9, co zbliża go do pomysłów The Bug. I tak bardziej na czuja: wpływy jungle, hip-hopu zorientowanego na muzykę miejską (urban, ale chyba jacyś mniej znani niż Roots Manuva), znajdą się i momenty micro-technowe.
Wokalista potrafi popaść w profetyczno-przytłaczające tony, ale też ‘zarapować’. Raz jest jamajsko, a raz londyńsko.

Jeśli chodzi o same dźwięki, przede wszystkim zachwyca mnie dbałość o produkcję. Pomysłowość w rytmach, aranżach, częste przestawianie akcentów w trakcie utworu. I w ogóle – ma to w sobie moc.

Kode 9 & The SpaceApe – Backward (inna wersja niż na singlach)
Kode 9 + The SpaceApe – Bodiees