butelka wina z Chile. na etykiecie informacja,że rodzina jakichś tam wieki temu eksportowała się z Włoch. w Chile założyli winnice i tak sobie od pokoleń produkują to wino. ładne życie.
importerem wina rodziny jakichś tam jest warszawska firma z siedzibą na Puławskiej. pamiętam,kiedy byłam tam pierwszy raz. pamiętam to przerażające mieszkanie,które wynajmował Krzysiek. rozklekotany parkiet,meble z końca lat 40-tych,szaro-brązowe ściany,a na nich poroże jelenia,ciemna kuchnia wieczny syf inside,nawet po sprzątaniu. i zepsuta spłuczka,od której zaczęła się moja teoria,że większość spłuczek w Warszawie jest zepsuta. bez urazy,może to tylko takie moje głupie szczęście. mieszkanie było po jakimś starszym panu. podobno umarł w nim którejś nocy.
wtedy byli jeszcze parą. pamiętam,jak sadzał ultra filigranową blondyneczkę na swoich ultra niefiligranowych kolanach i nabijał się z jej niestarannie ułożonych mlekołaków. Krzysztof to specyficzny człowiek - na co dzień powściągliwy i małomówny. właśnie w ten sposób okazuje miłość - złośliwością. właśnie stąd wiem,że kocha mnie jak najprawdziwszy brat - nabija się ze mnie od urodzenia.
minęło 10 lat. są małżeństwem. już nie wynajmują ohydnego mieszkania przy Puławskiej. w ich mieszkaniu na pewno nikt nie umarł.
budują dom,ogromny dom. i nie wiadomo,czy kiedykolwiek będzie on pełen dzieci. nie wiadomo,czy będzie pełen chociaż jednego dziecka. a raczej wiadomo. w ich przypadku,będzie to kwestia przypadku. taki wielki dom tylko dla nich dwojga. w takim wielkim domu człowiek może poczuć się naprawdę samotny.
dowiedzieli się o tym niedawno,to był maj. Ursus nie pachnie jak Saska Kępa,niestety.
tak naprawdę wolę półwytrawne wino.