breaking_good // odwiedzony 30328 razy // [nlog/Prozac/by/zbirkos] // n-log home
pokaż: ostatnie 20 | wszystkie z tego miesiąca! (0 sztuk) | wszystkie (151 sztuk)
12:38 / 29.11.2013
link
komentarz (0)
Wczoraj dotarło do mnie, zrozumiałam i zaakceptowałam, że jestem emocjonalną egoistką. Nigdy nie liczyłam się z tym, jak moje słowa i zachowania wpływają na innych. Powiedziałam Bartkowi, że z nikim się tak nie liczyłam jak z Nim, odpowiedział, że współczuje innym. Zrozumiałam też, że nie daję mu fundamentalnych według i Niego i mnie podstaw do budowania związku, a najgorsze jest to, że nie wiem, jak je dać, błądzę we mgle. Właściwie to myślę, że zaczynam rozumieć, co to znaczy NAPRAWDĘ dbać o czyjeś dobro. Dotąd wydawało mi się, że to robię, bo tak czułam. I rzeczywiście starałam się, myślałam o Nim, pod Jego kątem, co mu sprawi przyjemność.. Ale to nie są te fundamenty.
Jestem tak przejęta każdym jego grymasem na twarzy, który oznacza cierpienie i od razu chcę, aby poczuł się lepiej i to sprawiam - na chwilę. I zużywam na to całą energię, na te znośne i w miarę miłe przetrwanie dnia, a "nie mam czasu" i braknie mi siły na prawdziwe, długoterminowe rozwiązanie. Bo nie chcę ani na chwilę zostawić Go samego z bólem, który ja spowodowałam. Poczucie winy nie kieruje mną cały czas, ale zdecydowanie zbyt często. A ja muszę wiedzieć lepiej, kiedy On naprawdę potrzebuje mojej obecności, a kiedy nie.. i mogłabym w tym czasie zrobić coś pożyteczniejszego dla nas. Dla wyciągania Go z tej "czarnej dupy". Bo o to chodzi, żeby Go z tego wyciągnąć, a nie sprawiać, żeby czuł się tam jak najmożliwiej komfortowo. A wracając do fundamentalnych podstaw związku - nie mogę dać się wciągnąć w te poczucie winy, bo ze strachu, że nie zauważę u Niego czegoś, zrobię/powiem coś nie tak w mało ważnej tak naprawdę kwestii, bzdurnej, jestem przestraszonym, posranym kłębkiem chaosu, tracę pewność siebie, ciśnienie i napięcie mnie przerastają, w głowie się gotuje i w rzeczywiście istotnych kwestiach, które gubią mi się w tych bzdurnych - postępuję chaotycznie, w bezmyślnym popłochu, o ironio, myśli. Ech, muszę być ponad poczucie winy, wyluzować się i być sobą, a wtedy będzie dobrze, bo wiem, czego On potrzebuje, wiem, co jest ważne, wiem, co niedopuszczalne, czasami nawet wychodzi na to, że jestem bardziej zasadnicza i radykalna niż On. Muszę też nie przejmować się, kiedy On widzi w tym hipokryzję, mówi: "I to wychodzi z twoich ust, ha ha". Wiem, wiem co pierdoliłam wcześniej i przez te długie lata, musiało to być wiarygodne, w 2012 sama się zatraciłam i już nie wiedziałam kim jestem, skąd, po co, co było - byłam wrakiem i było mi wszystko jedno. Ale teraz widzę wyraźnie narodziny, rozwój i koniec tej dziesięcioletniej maskarady. Wiem, skąd się wzięła, przypomniałam sobie bardzo dużo, to kosztowało nas... nie wiem nawet jakich użyć słów. I muszę się nauczyć jakoś delikatnie ignorować Jego zarzuty, że było mi tak dobrze i że to prawdziwa ja. Wierzę, że prawda wygra, przebije się, że szczerość sama się obroni. On wie, że byłam żałosna i współczuje mi, wie też, jaki uraz przeżyłam, On rozumie - inaczej dawno by go tu już nie było. "Tylko" miewa wątpliwości, nie ma pewności jeszcze. I nie dziwię się, bo nie stworzyłam warunków i okazji, by je rozwiać. Właśnie to muszę zrobić. To i wyciągnąć Go z "czrnej-dupy-złotej-klatki".


18:20 Dzisiaj między nami jest naprawdę zdrowo.. Coś się zmienia w Nim. Chyba powstaje.

Czuję, że już nie patrzy na mnie jak dawniej, nie tuli, nie całuje, nie mówi ciepło, nie wita mnie rano uściskami, nie zauważa mnie(?), gdy ja mu to wszystko robię? Jest mu obojętne? Wiem, że mnie kocha przeogromnie, ale truchleję, gdy zadaję sobie pytanie: czy to coś do mnie w Nim umarło? Nie wierzę.