ciastko // odwiedzony 112173 razy // [nlog/don't waste your time buddy nlog/by/zbirkos] // n-log home
pokaż: ostatnie 20 | wszystkie z tego miesiąca! (0 sztuk) | wszystkie (512 sztuk)
19:42 / 01.10.2004
link
komentarz (4)
...kurde...
Życie zmusza człowieka do weryfikacji poglądów i zachowań. Jest czasem okrutne i złe. Ale czasem piękne...

Mogę powiedzieć, że jestem dzieckiem szczęścia. Wiele rzeczy mi się w życiu udało. Między innymi, udało mi się przejść bez szwanku z moich burzliwych lat młodzieńczych w dorosłość.

W czasach liceum, byłem w grupie młodych ludzi wychowywanych przez warszawską starówkę. Alpagi pite gdzieś w bramie rozbudzały młodzieńcza wyobraźnię. Poranny kac, zabijany resztką pozostałego w butelce piwa. Świeżo rozbudzona seksualność buzowała we mnie hormonami. Bójki, mecze piłkarskie, ucieczki przed policją, albo konkurentnymi subkulturami...

Kiedyś, przy jakiejś okazji , na starówce poznałem starsze ode mnie towarzystwo. Zaprzyjaźniłem się z nimi. Traktowali mnie jak maskotkę. Ja licealista a oni... wydawało mi się wtedy, „dojrzali” ludzie. Początkujący lekarz, asystent jakiegoś VIP’a w TVP, kasiasty syn badylarza, inni „dorośli” i ja osiemnasto czy dziewiętnastolatek. Oni, średnio pięć-siedem lat ode mnie starsi, ale wtedy, wydawało mi się, że są tacy dojrzali. Mieli narzeczone, „dorosłe” poglądy, ambicje, pieniądze, doświadczenie życiowe. Mieli wszystko to, czego ja nie miałem. A mimo to, naprawdę traktowali mnie jak swojego. Chodziłem z nimi na różne imprezy. Uczestniczyłem w poważnych dyskusjach o życiu, świecie... Komentowałem ukazanie się nowych książek. Dziwne, że nie przypominam sobie rozmów o polityce. A przecież to były „tamte” czasy. Jaki ja byłem dumny, że mam takich kolegów. Ja, przez całą podstawówkę i pół liceum, nie wiedzieć czemu, pogardliwie traktowany przez równolatków. Być może ze względu na to, że byłem inny. Byłem grubasem. Matka zawsze pocieszając mnie, mówiła – Ty wcale nie jesteś gruby. Ty po prostu „dobrze” wyglądasz... A ja byłem gruby, po prostu GRUBAS. Tusza w międzyczasie gdzieś znikła w trakcie treningów coraz to innych dyscyplin sportu. Pływałem, grałem w siatkówkę, tenisa stołowego. To były czasy kinowego przeboju „Wejście Smoka”. Zafascynowany sportami walki, trenowałem karate. To mi się nawet przydało podczas starówkowych bójek. Przestałem się bać, że dostanę w nos. Że ktoś mnie zleje. Zrozumiałem, że kuksaniec, jest elementem życia. Kilka razy nawet w wziąłem w łeb, ale wielokrotnie częściej to ja byłem tym, który w łeb dawał. To mnie wzmocniło. Na skutek dużej ilości ruchu i zwykłej transformacji z dziecka na młodzieńca, tusza przestała istnieć fizycznie, lecz w mojej świadomości dalej gdzieś głęboko tkwiła. Wydawało mi się, że wciąż jestem grubas choć wcale tak nie było. Moim „dorosłym” znajomym wciąż zadawałem pytania – Czy jestem gruby? Czy nie za dużą mam tę część ciała „ gdzie plecy kończą swoją szlachetna nazwę”. Mimo moich obaw, dla nich byłem normalnym wesołym choć młodszym kumplem, którego wysyłali po piwo i ku mojemu szczęściu, traktowali jak równego sobie. Przebywając w ich towarzystwie wiele się nauczyłem. A ta nauka niosła za sobą różne doświadczenia. Teraz to wiem, ale wtedy... byłem zafascynowany iluzoryczną dorosłością. Byłem, jak mi się wydawało w elitarnym towarzystwie „dzieci kwiatów”. Tylko to się dla mnie liczyło. Odróżniałem się od moich rówieśników. Chwilami patrzyłem na nich z pogardą. Myślałem – wy psychiczne małolaty. Wy, którzy mnie przez tyle lat gnębiliście, patrzcie jakich ja mam kumpli. Co dzień pije z nimi browar, co dzień mogę zapalić skręta. Czasami coś lepszego... Przebywając z nimi byłem kimś. Moi równolatkowie zaczęli mnie z czasem zauważać. Zacząłem coś znaczyć, imponować im. Nieraz celowo namawiałem kilku z nich, żeby poszli ze mną na starówkę tylko w po to, żeby pokazać im jakich mam znajomych.

Z czasem na starówce wszyscy stali bywalcy mnie znali. Gdzie nie poszedłem, słyszałem – cześć ciastko, witaj „stary” duchu... . To było miłe. Byłem kimś. Wyszedłem z cienia. Podobałem się dziewczynom. W tych czasach mogłem mieć prawie każdą. Korzystałem z tego. Panny zmieniałem jak rękawiczki.

Skończyłem szkołę. Zaczęła się praca. Poczułem się dorosły. Cóż to było za uczucie. Co prawda powierzchowność miałem dziecięcą, bo wyglądałem jak piętnastolatek, ale dowód osobisty mówił cos innego. A do tego zarabiałem dorosłe pieniądze. Czas płynął leniwie, bez zmartwień i trosk . Czysty hedonizm. Świat należał do mnie. Coraz więcej znajomych, Coraz więcej imprez. Coraz więcej kumpli. Coraz więcej „zaliczonych” dziewczyn. Coraz więcej alkoholu przefiltrowanego przez nerki. Raj... aż do znudzenia.

Wojsko. Przyszedł na mnie czas, jak na każdego zdrowego chłopaka. Kategoria "A". Nagle skończyła się wolność, przestałem być pępkiem świata. W wojsku, postanowiłem się nie dać pognębić. Byłem buntownikiem, choć wszystko w ramach regulaminu wojskowego. Mój pobyt w wojsku pewnie kiedyś doczeka się osobnego tekstu. Chwilowo niech wystarczy stwierdzenie zaprzeczające stereotypowi, że w wojsku nic dobrego człowieka nie może spotkać. To nie jest prawda, ale widać to dopiero po zdjęciu wojskowego pasa i butów. Po jakimś czasie. Nauczyłem się, że w ekstremalnych wypadkach człowiek musi liczyć tylko na siebie samego. Że nie ma czegoś takiego jak przyjaźń. I to niezależnie czy chodzi o mnie czy o kogoś innego. Najlepszy przyjaciel, gdy będzie musiał bronić siebie, sprzeda Cię i nie mrugnie nawet okiem. Nie zadrży mu głos. Ci którzy twierdzą inaczej, niestety nie maja racji. Są nieświadomi lub łżą. Jedno z dwojga. Tak już jest.

Jest i pozytyw, zupełnie niezamierzony, przypadkowy. Otóż, na jednej z przepustek spotkałem moją przyszłą żonkę. Młodziutkiego trzpiota. Taki przypadek, który trwa do dziś.

Wojsko się skończyło. Wróciłem do pracy. Ożeniłem się. Na moje szczęście przestałem przebywać na starówce. Na szczęście, bo patrząc moimi dzisiejszymi oczyma, starówkowi przyjaciele, jak jeden mąż źle skończyli. Utracili swoje intratne posady. A może te posady nie były wcale takie intratne jak mi się wtedy wydawało? Rozpili się lub popadli w inne nałogi. Niektórzy już nie żyją. Nie mam już z nimi kontaktu. Przyjaźnie się rozpadły. Jakoś naturalnie umarły. Jesteśmy po dwóch różnych stronach rzeki zapomnienia.

Ale do starówki mam ciągle olbrzymi sentyment. Znam ją i kocham. Wydaje mi się, że jak mało kto znam jej zakamarki, bramy, strychy czy piwnice staromiejskich kamieniczek. Kiedy tam jestem, ożywają wspomnienia. Przypominam sobie moich „dorosłych” znajomych. Jakże inaczej teraz wyglądają w mojej wyobraźni. Dziś wspomnienie naszych poważnych rozmów wzbudza uśmiech na twarzy. Czasem, na starówkowym spacerze widzę znajome twarze. Oni mnie nie poznają. Nie są w stanie, nie tylko dlatego, że tak się fizycznie zmieniłem. Że nie jestem już dzieciakiem, którego przygarnęli. Jestem im wdzięczny. Bardzo dobrze i ciepło ich pamiętam a pomimo to nie chcę już powracać do mojego młodzieńczego życia. Ja cały jestem już całkiem inny. Inna fizjonomia, inna mentalność, inny sposób ubierania, myślenia, wszystko inne... Już nie jestem ciastko-kumpel. Już nie pobiegnę po piwo, żeby je wypić na murach Barbakanu. Nie będę się obściskiwał z jakąś świeżo poznaną dziewczyną na klatce schodowej... Ale zawsze będę to pamiętał...

Mam dobre wspomnienia więc jestem dzieckiem szczęścia. Udało mi się...

...kurde...

W tak uroczych okolicznościach przyrody, można przestać twierdzić, że życie jest piękne???

Wasz WESOŁY SANITARIUSZ vel ciastko primo voto TATUUUUSS