22:30 / 14.11.2002 link komentarz (2) | Widzę jak powoli rozpada się wspaniały gmach „struktury motywacyjnej”, jaką skonstruowałem dwa lata temu. Pierwsze rysy pojawiły się już w maju, kiedy nie udało mi się na czas wyrobić paszportu i nie wyjechałem na obóz do Czech. Ale potem ciężko ćwiczyłem. W czerwcu zdałem egzamin na kolejny pas. Potem, niestety, spotkałem na swej drodze trzech dresów. Wiele się nauczyłem, nie powiem – to była lekcja, jakiej nigdy wcześniej nie miałem okazji pobrać. Tyle że „przy okazji” uszkodzili mnie – naderwane więzadła i pęknięta torebka stawowa w kolanie. Nic zagrażającego życiu. Są ludzie ciężej doświadczeni przez los. I żyją pełnią życia. Przy ich problemach, moja kontuzja to błahostka. Ale jest. Niestety. Przez tygodnie widziałem jak powolutku kruszy się to wszystko, co osiągnąłem. A kosztowało mnie to bardzo wiele wysiłku – tak fizycznego, jak i psychicznego. Nie wszystko przychodzi mi łatwo. Są rzeczy do których mam dwie lewe ręce. Mam beznadziejną koordynację ruchową i wyuczenie się każdego nowego ciosu, kopnięcia, bloku, kata zajmuje mi sporo czasu. Być może jestem zbyt krytyczny w stosunku do siebie, ale staram się robić wszystko jak najlepiej. Na treningach daję z siebie wszystko... Dawałem z siebie wszystko. Teraz muszę uważać, żeby przypadkiem nie zrobić jednego fałszywego kroku. Nie skupiam się na ćwiczeniach. Nie potrafię. Jeszcze kilka miesięcy temu wpadałem w trans. Zupełna izolacja. Byłem tylko ja i cios, ja i kopnięcie, ja i partner. I głos senseia. Świat nie istniał. A teraz? Nie ma. Prysło, niczym mydlana bańka. Każdy powód jest dobry, żeby nie iść na trening. Boję się. Chyba po prostu boję się.
Uwikłanie w rzeczywistość daje mi radość. To prawdziwe życie. Jak kiedyś powiedziałem swojemu przyjacielowi: mam dość czytania o życiu, chcę żyć. Było to podsumowanie naszych wieloletnich dyskusji oraz rozmów na liście dyskusyjnej [lotos], poświęconej sprawom duchowości, poszukiwaniu oświecenia i tym podobnym. Problemem tych ludzi było to, że w swej pogoni za mitycznym oświeceniem, iluminacją, czy jakkolwiek to nazwać, stracili zdolność radowania się światem. Czytali, jak żyć szczęśliwie, zamiast szczęśliwie żyć. Jednocześnie zdewaluowali, głównie w swoich oczach, samą ideę oświecenia.
Karate było moim oświeceniem. Już w trakcie pierwszego treningu stało się pasją mojego życia. I życie to ocaliło. Byłem wtedy na poważnym zakręcie. Pustka i wypalenie. Byłem pustą łupiną. Jakimś pieprzonym zombie. Najtrudniejsze są początki. Przerażały mnie perspektywy pompek na kościach, walk. Takie miałem wyobrażenie o wschodnich sztukach walki – dlatego stworzyłem to, co nazywam „strukturą motywacyjną”, która przekształciła negatywną wymowę obrazu w pozytywną. Sam obraz zaś jest jak najbardziej adekwatny do rzeczywistości. I to w tym jest właśnie najpiękniejsze – pot, wysiłek, zmęczenie. Cały świat kręcił się wokół dojo (sali treningowej,0). Reszta świata stanowiła jedynie nieistotny dodatek.
A teraz? Widzę jak moja pasja zamiera, rozpada się na kawałki. Jak to powstrzymać? Pożądam zmęczenia przekraczającego granice bólu. Brakuje mi tego, jak niczego innego na świecie. Ja po prostu nie mogę osiągnąć spełnienia... Być może nie potrzebuję pisać na kartce plusów i minusów. Liczbowo plusy przeważają, gatunkowo niestety jest odwrotnie. Nieistotne. Teraz, gdy piszę tę notkę, wydaje mi się, że już wiem, od czego zacząć. A to dużo, choć początki są – każdy wie jakie...
|