20:40 / 13.11.2003 link komentarz (2) | To był jeden z tych dni. Dzień porannie tchnął. Że się chciało. Jose Rodriguez Montoya, w białej koszuli Jose Rodriguez Montoya, nawet niezbyt pogniecionej wstał. Otrzepał się z wilgotnego, jeszcze nocą pachnącego piasku. Nawet nie wygładził rys i wgniecien na twarzy, rys i wgniecień po delikatnych ziarnkach plazy Kadyksu. Wstał i prawie biegiem skierował się w stronę końca plaży - tego końca, do którego mógł biec, mając morze za plecami. Coraz mniejsze morze, coraz większy koniec plaży.
Ale im szybciej biegł, tym bardziej nie chciał dobiec do końca plaży.
- Ja jeszcze nie chcę końca - krzyknął.
I usiadł. W półkroku usiadł.
Nawet nie zadzwonił do Marii Luizy O Twarzy Dziecka Ramirez z La Paz, nie zadzwonił, bo co miał powiedzieć? Że nie dobiegł? Czy, że usiadł?
.
|