13:33 / 12.02.2006 link komentarz (0) | Wiersze z pogranicza c. d.
***
meble – czym są meble?
potrzaskane kawałki drzew
które już nie szumią
czasem
zastępują nam ludzi
gdy możemy wtulić się
w ich miękkie wnętrza
jak w kobietę
schować się do wnętrza pościeli
usiąść na kolanach krzesła
polerujemy powierzchnię pieszczotą
czasem traktujemy meble
lepiej niż ludzi
a czasem traktujemy ludzi
jak meble
***
niedźwiadku, niedźwiadku,
gdzie twoja mama?
oj, tatku, oj, tatku,
mama w niebie
zniknęła pod lawiną
przygarnął mnie syn człowieczy
Wielka Niedźwiedzica
przewróciła się ospale z boku na bok
mruknęła przeciągle
w swym niebiańskim gawrze
niedźwiadku, niedźwiadku,
braciszku Małej Niedźwiedzicy
teraz będziesz miał swoje
wpiekłowstąpienie uroczyste
niedługo urosną ci skrzydełka
potem kopytka rogi
***
śmierć jest straszna tylko przez chwilę
gdy umiera ktoś ukochany bliski twemu
roztrzepotanemu sercu
wolałbyś wtedy być
na jego miejscu
czym jest życie
którego się trzymamy
pazurami zębami
za wszelką cenę
jak kochanki
zimowe miasta
ośnieżone miasta są niebieskie ze złotymi plamami latarni morskich na obrzeżach chodników. błękitna zmora
powoli rozpościera skrzydła przyciska miasto do chłodnej twardej piersi. dachy są błękitną poświatą.
świecą niebem. kraczą ptaki zmarznięte szukające ziarna, przy którym można się ogrzać. drzewa kulą się w
koszmarze gałęzi. prawie nie czuć spalin. czuje się gorączkę przedświątecznych zakupów. tylko niebo jest
nieruchome i szybko zasypia. ludzie czarni biegają w białym ulu. horyzont ginie w białym mroku. tu, na
górze, nie dochodzi odgłos tej panoramy. chłop do furmanki zaprzągł gradową chmurę. alabastrowa, łagodna
twarz zimy przegląda się w wystawowych szybach, za którymi nie ma sztucznych kwiatów ani zabawek, ani
motyli z szyfonu. ludzie przenoszą w reklamówkach ból srebrnołuskich karpi bez tchu. w zimowym niebie nie
przeglądają się gwiazdy, nie spadają meteoryty, nie biegnie czas.
***
lubię dzieci
ich drobne szczupłe
białe ciałka
czyste i niewinne umysły
- kartki-
które tak łatwo wypaczyć
nauka chodzenia
i bolesne upadki
którym tak łatwo zapobiec
***
jest czas
i trzeba go wypełnić.
któregoś dnia
będzie miał swój koniec
a nicości już nie wypchamy bólem
jak pluszowego misia słomą.
jest czas
i trzeba go spędzić.
jest czas
rozkoszujmy się jego ulotnością
magią przemijania –
stawania się
***
w ciszy ściętej róży
mieszka lód kosmosu
pustynia uczuć
kręci się
kołowrotek bólu
w ciszy ściętej głowy
rozdzwania się nagła czerwień
kręci się
koło fortuny
kamień boleści przygniata piersi
zrasta się z sutkami
i oddech ciężki dusi powietrze
bajka o ciemności
ze srebrnej tabakierki
wyskoczył biały chochlik. zachichotał.
posypały się oczy gwiazd.
ze srebrnego pugilaresu
wyjął srebrne cygaro.
zapłonął czerwonodrwiący ogień.
zamrugał chochlik okiem
z pudełka wyłoniła się mała strzyga.
szczerząc srebrne igiełki zębów
potrząsnęła srebrnymi włosami.
Królowa Śniegu spojrzała obojętnie.
kiwnęła głową. ze srebrnej korony
wylało się polarne zorze. północ.
zastrzygł uszami ciemnowłosy renifer
posypały się iskry z kopyt
strzelił biczem elf jasny i ruszył w noc.
Królowa Lodowa uśmiechnęła się.
udało jej się ubiec Świętego
w rozdawaniu dzieciom prezentów
a w prezencie każdemu okruch ciosanego lodu.
niech sobie obejrzą świat w telewizji.
***
oczy mam zielone
barwy życia
o odcieniu nadziei
miodowe oczy mam
wyklęta jestem wśród żywych
wśród oderwanych od życia
przyjęta
i ciemne mam oczy
smutne mrokiem
pociemniałe od bólu
i oczy mam bezbarwne
jak niebo
w którym jestem jedną stopą
czarno – biała pora roku
zima działa jak tabletka przeciwbólowa. śmierć zimą jest czysta i bezbolesna. nie bucha gorącem w twarz.
słońce nie opala zwłok, tylko lód je oczyszcza z bólu. życie zimą jest cięższe od śmierci. trzeba zaplanować
swoją bytność po, trzeba ułożyć program niebytu. zmarznięty pies się przypałętał, siedzi u mych stóp
błagając o kość. podzieliłam się z nim moją piszczelą a on użyczył mi gorąca kłujących zębów, chłonąc ciepło
krwi. przeniknęłam do jego kawałka Duszy Wszechświata i zobaczyłam rozkrzyczaną śmierć co ma wiele twarzy i
wiele głosów. dołączyłam do kościelnego chóru niebios, do grona sfabrykowanych aniołów, tandetnych i robionych
na jedną sztancę. wbijam się w niebo pazurami i zębami by nie spaść w otwór piekła. tam w dole ludzie ciągle się męczą. czas ukoić dzieci do snu.
***
umarli nie płaczą
tak jak my
żywi nie płaczą nad umarłymi
płaczą nad sobą
płacz to zapowiedź bólu
głębszego od ran i cięć
które się zagoją
więc mi nie wmawiaj
że oni to wyczuwają
bo nawet nie wiedzą ze są martwi
***
inni to piekło - Sartre
wiem, co to samotność. i wiem, co to strach przed nią. nie bałam się tej cichej, białej damy, dopóki nie
odwróciłam twarzy od Boga. wtedy osamotnienie było tak dotkliwie odczuwalne, że chyba żaden człowiek – nawet
odwykły od ludzi – długo by tego nie wytrzymał. to było osamotnienie kosmicznego okrucha wobec nieskończonej
nicości i wielka pustka w duszy, która nie ma się gdzie podziać – bo jestem pewna, że człowiek musi mieć duszę.
bo myśli i uczucia to przecież energia, a według praw fizyki energia przenigdy nie ginie. można ją zmieniać,
przekształcić, ale nie można zniszczyć. wiec gdzieś istnieje jądro naszych myśli. Darwin uważał, że
barbarzyństwem jest izolacja człowieka od innych ludzi. a to terror tłumu jest barbarzyństwem, ten terror,
który mamy na myśli, mówiąc: a co ludzie powiedzą? i utrata wiary jest największą krzywdą, którą czynimy
samym sobie. samotność to ułuda – sami ją sobie stwarzamy i sami się zamykamy w cierpieniu. największym
wrogiem człowieka jest on sam.
***
ludzie śpią ze sobą
im bliżej tym bardziej obco
a potem plują we własne odbicie
w bezlitosnym lustrze
które jest darem Szatana
***
słowa – czymże są słowa?
words, words, words!
zawsze można je poprawić
zobacz jak się mienią
w blasku naszych myśli
choć nigdy myśl nie znaczy słowo
bo nie wypada w towarzystwie
mówić, co się myśli
trzeba myśleć, co się mówi
słowa zawsze można uładzić
dzikie Zwierzę zamienić w oswojone zwierzątko
wszyscy szepczą nikt nie krzyknie
***
nie zazdroszczę mężczyznom nie zazdroszczę wcale syntetycznego umysłu mnie mężczyźni nie zazdroszczą
wybujałej wyobraźni wyrośniętych uczuć oni są niezdolni do monogamii przeważa biologizm a ja żyję w czystości
choć nie czuję że żyję królestwo moje nie jest z realnego świata oni niezdolni do kochania ja głodna
miłości całe bogactwo człowieka niematerialne kryje się w duszy nie w ubogim umyśle cała furia odcieni uczuć
wypisanych w sercu złotymi zgłoskami bólu
***
dotykając siebie
sprawdzam
co czułby mężczyzna
dotykając mnie
koniuszkami palców
wypróbowuję
twardość sutków
lód mych rąk
na aksamicie skóry głodnej deszczu i pieszczot
przysiadają dwa białe ptaki
na ugorze pragnienia
***
choinka stoi samotna panna strojna
pośrodku drewnianego domu
z gwiazdą u strzechy tekturową tandetną
pierniki pachnące wanilią i imbirem
kuszą dzieci
chwytające płatki śniegu na języki
dzieci rozkrzyczane dziką radością na błyszczącym lodzie
one potrafią cieszyć się choć mróz trzaskający
dzieci obsypujące się srebrem kul śniegowych
z czekoladowym śladem na ustach
dorośli wtenczas liczą pieniądze
na ile błyszczących rzeczy mogą sobie pozwolić
nie proszą Świętego- on usnął
snem sprawiedliwego wiecznym nie usłyszy
tylko elfy przemykają zamarzniętym
łabędzim jeziorem po lodzie a oszalałe
renifery polują na samotną wilczycę zimy
rozsypując zamarznięty łabędzi puch odlatują
w obliczu księżyca mieszka ból
wykrzywionej ludzkiej twarzy
to narodziny Boga dlaczego nikt nie świętuje
narodzin Szatana hosanna w otchłaniach
***
myślałam
że to tylko szum w uszach
po całodziennej gonitwie
ale gdy wsłuchałam się głębiej
zrozumiałam
że to gra spadającego deszczu
gdzieś na dnie
zaschniętego serca
krople dżdżu
jak perły rozsiane
na szkle
***
uschnięte ciała owadów
pająków ciem os
na podłodze
jak wypalone uczucia
na dnie
zapomniałam o nich
dopiero gdy wymiatałam kąty
uderzyła mnie pamięć
jak policzek
***
pod blaszanym bębenkiem nieba
układam się w kłębek do snu
srebrna podkowa w górze
oświetla mi drogę przez ciemność
***
ani ogień
swoimi złotymi językami
nie wyśpiewa
ani ogień jesieni
płonący na drzewach
ani język ludzi z wszystkich najdźwięczniejszy
ból informuje mnie ze żyję
***
pogranicze jesieni i zimy. najchłodniejsza pora roku bez śniegu. tylko czarne wzory bezlistnych gałęzi na
tle krzemowego nieba. gwiazdy - latarnie świecą, zimne krystaliczne lampy migające w czarnej studni nieba nad
moją głową.
***
ustami chłonę ciemność do płuc
mój tlen pośmiertny
zabójczy dla wiosny ptaków
zamykam słońce
w pudełku po cygarach
złote laski dynamitu
Aniele Boży Stróżu mój
ty zawsze przy mnie stój
a gdy już odejdę w ciszy i spokoju
zapal laskę dynamitu
oświetl mi mroźny kosmos
aureolą
pożycz mi światła
bym mogła wejść
do granitowego ogrodu śmierci
***
aleja sfinksów
w przestrzeni lecz poza czasem
nieruchome
w potokach słońca
uładzone wiatrem
zastygłe w lawie czasu
marmurowe dzikie koty
posągi kobiet smukłych
jak kwiaty papirusu
o wąskich biodrach
królowe granitowe
przeciwieństwo
słowiańskich płodnych bóstw
niebo nad nami
mój pierścionek z Krakowa – prosty, srebrny, ascetyczny, oko nie szmaragdowe jak moje oczy nie
szafirowe jak morska głębia ale z magnetytu – połyskliwego, szarosrebrnego, przyduszonego, stalowego
jak niebo. tak, teraz niebo jest ze stali, ulepione z ciężkiego pierwiastka, odbija się w moim oku, we
wszystkich wystawowych lustrach, we wszystkich brudnych kałużach i przypomina o swym istnieniu. kiedyś było
niewinne i błękitne jak Morze Śródziemne. delikatnie opływało moje ciało, było przyjazne, nie jak dzikie
zwierzę Bałtyku. skóra na zawsze zachowa wspomnienie tej wody, przywołane w tym mrocznym czasie mgieł i
chmur. morze śni mi się, ale w moich snach nie ma palącego słońca południa. jest mrok i ja bezpieczna w
tym mroku. znam tę ciemność Matki – Oceanu. w końcu to z niego wyszliśmy. obłoki na niebie jak ślady bożych
stóp i słońce ukryte za horyzontem bloków – szarych i jednakowych. miasto bez drzew i ptaków. przeżuwam
wyschnięty owoc codzienności łowiąc marzenia między ludzkimi brudami.
***
do lnianego worka wrzucam
ścinki śmieci okruchy dnia
myślę
chciałabym mieć kamienne serca tych,
którzy mnie skrzywdzili
by skruszyć je na proch i podpalić tchnieniem
***
to ja ósmy pasażer Nostromo
wkraczam na równiny ciemności
piaszczomroki niepokojąco wyją
podchodzę do ogniska poznania Dobra i Zła
spalają się ćmy w płomieniu błądzącym
nie wierzcie uśmiechom pomrukom ukłonom
kot z brzuchem pełnym mleka
pozornym snem poora wam dusze
a stary Chińczyk filozof
uschły na wiór wykopie grób śmiejąc się drań
***
próbowali wmówić we mnie szaleństwo
wpisać mi je do protokołu kodu dna pamięci
poczęta bez grzechu uchroniła mnie
uśmiechem rozpraszając złe myśli duszy mrok
idę wciąż dalej lecz potykam się co krok
dalej – mówi – nie poddawaj się maleństwo
i popchnęła dziewczynka paluszkiem żuka
co kulkę z błota toczył po dnie
***
dopisuję do Biblii kolejne wersy-
przekleństwa
toną słowa w lodowych puszczach Antarktydy
w migocących sztucznym srebrem drzewach
wtapiają się w nicość
kamuflażem jak zwierzę
ciało – doskonałe narzędzie bólu
daje znak o życiu
czuję jak się burzy wewnątrz mnie
krzyczy – uciekaj by mnie tam w środku ocalić
powietrze północne
wkradło się pod pościel do snu
zamraża ogień w krew
lecą słowa z drzew
udeptane w parkach
przez stada zakochanych par
toną w odbiciach nieba obok śnieżnych łabędzi
w szklanej mimozie wody
skóra - mieszkanie duszy
podczas takich dni usycha jak pustynia
pęka uwalniając pożądanie strach miłość
i walą się wieże Babel zbudowane z myśli
kościoły – ludzkie plany – płoną
a ja nie mogę się wydostać
z ciemnego domu
zamknięta w cudzych oczekiwaniach pragnieniach
stoję jak oniemiała i patrzę
a nogi odmawiają rozkazu by uciekać
mózg i ciało segregowane osobno
nie pozwalają ruszyć z miejsca
rękopisy
robaczek prujący białą równinę karty
pożerający słowa po drodze
widzę go jak przebiera nóżkami
boi się nagłego światła
zgniotę palcem i już go nie ma
unicestwiłam wcielenie
małą część wszechświata zabłąkanego w stworzeniu
w wiecznym szczęściu po niebie chodzę
w zimny błękit wpisuję siebie
drżąca śniąca w połowie kroku zastygła
***
Mały Książę co tu robisz?
zabłądziłem zgubiłem ostrogi
gdzie twa mama gdzie ojciec?
ostrzegali mnie – na żal dzwońcie
gdzie twój koń gdzie serce?
oddałem je Opatrzności w podzięce
za co? za ból za złote ręce
co powiewały nad białym stołem
gdy spałem gdy się bawiłem popiołem
Mały Książę co robisz?
dlaczego dzisiaj się rodzisz
a po co ten konik drewniany
a na co ten jasiek szmaciany
wracaj do domu zaśnij
śpij już na środku nieba zgaśnij
***
jest nas coraz więcej i więcej
każdy wiezie w wózku śmierć
cichą przejrzystą
siostro nienaradzalna
rozwiąż pęta życia
śmierci nienaruszalna
odgoń wilki złych myśli pomóż wyjść z ukrycia
cienką strugą wosku stacza się świat
w szklaną przepaść – alkoholizm
duszy co nie mogła dostać się do nieba
***
otwierają się drzwi na strych – drzwi do ciemności, która nigdy nie jest hałaśliwa, ale od której można
uciec – i wchodzi jasna matka i mówi – już czas do kościoła. wstaję z bezpiecznego kokonu pościeli,
ubieram się, jem, idę, modlę się, wracam. i tyle mam z tego zbawienia, że nie uznaje się moich małych win,
które tkwią we mnie ostrym wspomnieniem i nie może ich zmyć żadna krew – boska czy ludzka- nie wróci mi
dobrego samopoczucia pamiętanego z dzieciństwa. Dobra Nowina nie wprawia mnie w euforię – męczą te wątłe
winy. nie są wielkie – wszak nikogo nie zamordowałam, nikomu nie zniszczyłam życia… czyżby? a co z tymi,
którzy umarli po trochu, zranieni mieczem ostrym i bolącym jadowitych słów, moich nieświadomych – bo
niewielkich – krzywd? szepczę do płomienia – zmyj grzech dziedziczny, wpisany w mój kod genetyczny –
śmierć – chrzcielna świeco strzelająca ku górze światłem, które niegdyś ukradziono słońcu, niebiosom,
ziemi – co za różnica, czemu przez kogo stworzonym. tylko to mam prawo wiedzieć, że przyjdzie kiedyś śmierć
i linijką na tablicy wskaże mi mój błąd w matematycznych obliczeniach nie dającej się pojąć słowami wieczności.
***
dzisiaj nie trzeba mówić
Bóg honor ojczyzna miłość Bóg
nie musisz nic mówić – zrób gest powiewny
schowaj słowa do szuflad
nie pomogą ci sznury myśli odpryski rozmów
puste w swej różnorodności
na jarmarku nie dostąpisz oświecenia
wszak to milczenie jest złotem czyż nie?
***
Chrystus niesłusznie oskarżony.
trzeba umyć podłogi.
Chrystus niesie krzyż. pada.
szoruję okna.
Chrystus kona na krzyżu za mnie,
która niestrudzenie trzepię dywany.
na pamiątkę Wielkiej Nocy
gdy zabili go i uciekł
z grobu
sprzątam mój grobowiec
czego się dowiedziałam pracując w teatrze
marionetki nocą ożywają
na scenie sobie używają
wyprawiając dzikie harce
naśladując ruchy i śpiew
na chwilę Szatan przywraca im dusze
których im człowiek użyczył
lepiąc je z mozołem i rzeźbiąc
powtarzają wyuczone ruchy i tańce
tak Szatan się bawi lalkami
bo nie chce już ludźmi
koniec Wielkiego Postu
od ciszy też można oszaleć.
patrzę przez obojętne okno
na ten zapłakany świat.
Wielki Post się skończył.
Chrystus skonał na krzyżu
jak wielu przed nim ludzi.
odleję sobie z podkowy
blaszany księżyc
nad ciemną wiosenną trawą.
Chagall
kolorowy cmentarz zalany blaskiem
nalany w słońce jak w sztok
skrzydlate trupy śmieją się
rozrabiają dzieci boże
anioły nagie
wbrew zakazom
boso biegają po sztyletach
mały Budda płacze wniebogłosy
tęczowa krowa biegnie po niebie
rozsiewając białe placki
wskazanie zegara rozmyło się w upale
zamknięte lato
w pudełku z czekoladą
|