15:00 / 12.02.2006 link komentarz (0) |
i don\'t want to see you in after - life........
wiersze z pogranicza część ostatnia
***
srebrna noc
skrzy lodową gwiazdą
Szatan rośnie
nad światem
***
po plecach spływa
ciemny warkocz cierpienia
ostatnie podrygi dogorywającego talentu
który wypala się w pośpiechu
do serca wkrada się
zwierz niepewności
uciekając przed obcym myśliwym
i mogę dalej poprowadzić granice niewiadomej
śniąc snem przemarzniętego zobojętnienia
wołanie na puszczy usłyszy hiena
pochwyci w zęby kość niezgody
i wychłepce ostatnią kroplę źródła niemocy
a ja ukryję twarz w jej szorstkiej sierści
pachnącej krwią
ale ona wywinie mi się z rąk
ukryta w słowach
i ucieknie w czas nabrzmiały tęsknotą
w plecy wieje zimny wiatr
pokrywam ściany mozaiką wrażeń
odbija się zielone świata dno
***
słowa przychodzą do mnie jak kapryśne świetliki w czarnej przepaści lasu na tle dogorywającego dnia.
małe, jasne punkty w mozaice ciemności. czerń to kolor zła – ale ślepiec nie odróżnia kolorów. swoją własną
miarą je mierzy i własnym odczuciom wierzy. kojące ciepło bijące od ognia spokojem odmierza godziny,a mnie
cieszy to, że mam otwarte oczy duszy i cierpię, bo widzę jaśniej, ostrzej niż inni i pośrodku lodowej
pustyni zimy potrafię znaleźć płomień odmienności. a gdy już znajdę moje słowa,to jest jak lawina: może być
długo, długo nic a potem – łapię je w przelocie za skrzydła pośród kluczy tysiąca słów i więżę na kartce,
wiersze które znam tak dobrze jak siebie… bez nich jestem jak morze bez pływów i sztormów. słowa żyją we
mnie. czasami po prostu przychodzi ich czas, a ja wtedy tylko je zapisuję. zaborcze są słowa i egoistyczne.
przychodzą, kiedy chcą, a kiedy nie spiszę ich posłusznie, odchodzą i już nigdy– samolubne -
nie wracają. giną w otchłaniach nieznanego na zawsze, zostawiając mnie samotną, okaleczoną.
czyściec
Bóg zalega mi
z opłatą za cierpienie
jestem tylko
krajem tranzytowym
kanałem przerzutowym
dla wcieleń
wraz z potem wychodzi
długowieczność
rozpływa się w powietrzu
smak gorzki walki
z której wyszłam
mocna jak stal
teoria względności
odzywa się
stan podgorączkowy
wściekłości
na drucie telegraficznym
osiada ptak uśpienia
płynie po dnie miasta
mgła chłodu
i mknie wskazówka
za zegarze okrucha wieczności
ja, niebo
do ostatniego snu w trumnie składam moje ostre, błękitne, umęczone ciało, ja – niebo. tyle wieków
świeciłam ludziom nad głową na równi ze słońcem i mgławicami. potem wydałam na świat niepokorne w swej
tajemniczości dzieci i te rozbiegły się po świecie jak gwoździe po stole, odtąd świecąc ludziom w dole jako
ławice gwiazd podczas gdy ja nie świeciłam. rozproszone młotem kowala – stworzyciela srebrne punkty nie
pozwalały zasnąć – stale przypominały o sobie krzykiem pawia wściekłego, trzecim pianiem kura w dzień zdrady
Judasza, wyciem wilków do księżyca – wroga. teraz mój czas dobiegł końca i odeszłam od kosmosu nabrzmiałego
światłem rozpoznania dla małego człowieka, ja – niebo. tysiące pokoleń sławić będą błogosławiony księżyc gdy
już odfrunie w czarną pustkę przebity szpilkami światła. nie potrafię tylko zgadnąć dlaczego istniałam,
dlaczego od razu nie zgasłam, nie znikłam pod powłoką niebytu, pod białym kokonem wiecznego spoczywania.
wystrzelił z mego wnętrza złoty motyl i równikiem na balonie zbudowanym ręką człowieka obiegł świat pod
koniec dwudziestego wieku i wtedy odeszłam ja – niebo.***
miłość
chowam twarz w futrze kota i widzę jak się rusza pod moim oddechem każdy włos. zwierzę wyczuwa moje serce
i tam gdzie boli się kładzie, prując fale melodii o ciepłym mleku. kot na mojej piersi, kot na kolanie,
kot na karku, grzeje, dzieli się ze mną ciepłem, tą nikłą energią, miłością,której nie zgubił goniąc za myszą***
***
przeczytałam wiele mądrych ksiąg
i nie umiem dotrzeć do siebie
na dnie kryje się hybryda
wiedza
wytrych do potęgi
a ja mam ból
klucz do nieba
przepustkę do mojego
ułamka nieskończoności
***
cóż za niezwykła epoka
jak cudownie w niej żyć
jak pięknie przejść się
na drugi koniec
tysiąclecia
i popatrzeć sobie wieki wstecz
wplatam w mój warkocz
pasma wstążki znieczulenia
na wielkiej przestrzeni karty
potykam się co słowo
wydalam na świat
sceptycyzm
zagubiona jak reszta ludzi
przerzucam w telewizji kanały zadziwienia
z otwartymi ustami śledzę
losy świata
posuwającego się po czarnym całunie
kosmosu
lekcja religii
w czarnym kościele mojej duszy
migoce nikłe światło
to Szatan gra tam na organach
i za amboną ksiądz stary upada
a na ołtarzu
ja ukrzyżowana
śmieję się
***
pochylił się nade mną
cichy elf samotności
nie chce mi dodać otuchy
daje mi do ręki żagiew
i mówi: idź zobacz świat
i widzę tylko łatwopalne ciernie
pochylił się nade mną
łagodny elf nicości
sieje chmury po niebie
pobożny człowiek schyla głowę
pod toporem kata wieczności co szydzi
z jego kruchości
pochylił się nade mną
niespokojny elf wątpliwości
obmyślam ciąg dalszy nastąpi
mego życia
a on bierze nożyce
i przecina mi nić myśli
pochylił się nade mną
krzyczący elf niepokoju
sieje mi pożar strachu
w sercu
pochylił się nade mną
stary elf snu
przędzie nić srebrną nad mą głową
milknę
rachunek sumienia
piszę wypracowanie z życia
co przecinek mur strachu
każde zdanie zaczyna się
od wołania o miłość zwykłą
piszę sprawozdanie z bólu
którego nigdy nie dość
zadawać
chciwie spijałam ostry miód
pożerałam słowa jak chleb
dłonie poplamione
czarnym atramentem
słowa pulsują powierzchnią morza
jak plamki światła księżycowego na tafli lodu
piszę reportaż z rozpaczy
opowieść o bezsilności
***
próbuję się odchudzić z cudzych złudzeń
zrzucić kilogramy zwymyśleń
odłupać kawałki marzeń zbędnych
odkroić tłuszcz przyzwyczajeń
którym obrosłam pomału dojrzewając
odessać frustracje
zgubić uśpić lęki
ale został tylko szkielet ignorancji
sam kościec czerwonego kościółka się ostał
pod skórą wymuszonej obojętności
próżność
podkreślam kreską oko
obrysowuję usta
kontury obojętności
rozpościeram na powiece cień ślepoty
ścielę kołdrę różu
na płaszczyźnie kamiennej bez zmarszczek
śmiech zaklejam pudrem
rzęsy ukrywam pod pierzem kłamstwa
korektor nieprawdy na niedoskonałościach
czerwone paznokcie zadające pręgi
szkła kontaktowe ignorancji
do białej twarzy przyklejone
i idę z tą maską do ludzi
***
kochać
to nie okazywać obcości.
kochać
to być o drobinę tolerancyjnym
choć o główkę od szpilki uchylić
zatrzaśnięte drzwi niemocy
kochać
to choć na okres między oddechami
przezwyciężyć nieporozumienie.
ludzie pomyślą – kochać to nie oszaleć
nie dać się zwariować
nie utopić się w powodzi mroku strachu
nie dopuścić do żałoby mówię
nie
wpisywaniu wszystkiego w puste słowa
przyczepianu karteczek etykietek
wkładaniu do szuflad razem z kajdanami
to właśnie jest miłość
impresja
czasem, gdy idę przez ciemność, ogarnia mnie szaleńczy strach. czuję wtedy emocje całego świata, wszystkie złe
uczucia, lęki, fobie. tak potwornie się wtedy boję, ale czuję, ze Anioł przy mnie stoi. mówię sobie wtedy: nie
daj się, nie daj się zwariować. wytrzymaj, potrafisz! nienawidzę tej ciemności tak gęstej, że można by jej
dotknąć, ale ona zrodziła zło i dlatego ją kocham. gdyby słońce nad moją głową świeciło wiecznie, też bym oszalała.
list do matki
nie płacz, mamo, napiszę ci list; pozbieram z ziemi zardzewiałe liście i powkładam między księgi, a kiedy
uschną, wsypię ci do herbaty i uśniesz snem prostym i głębokim, bez fal, bez zadrapań. czysta i już nie
czująca popłyniesz łódką po stole jeziora błękitu, po drugiej stronie nieba, po ciemnej stronie księżyca i
nigdy już się nie obudzisz. wyschną i wyparują twoje łzy skruszone krzykiem poganiania by dołożyć do pieca
bo ogień nienawiści zaraz zgaśnie. wtedy wybuchnie z ciebie ten czarny ptak serca co w tobie tkwił i uleci
w pustkę jak zepchnięty z krawędzi planety obcy. wtedy krew ustanie na dobre w swoim szaleńczym pędzie przez
tunele silikonowe płucotchawek manekina, znieruchomiałego w zdziwieniu nad tłumem ludzi. oczy
szczypią piaskiem ale nie, nie pochylę głowy, nie usnę, nie usnę. nie dopytuj się już, mamo, znaczenia każdego
zdarzenia, w swojej łódce omiń obojętnie strach, zignoruj go jak złe sny które wyparowują nad ranem wraz
z ostatnią mgłą. czyhający obcy w swoje szpony dostanie moją duszę i zemści się za każde złe słowo, za każdą
krzywdę, za każdą kłótnię, a stare ludowe przysłowia na nowo się sklecą w złodzieja snów – słońce. na nowo
sklepi się niebo nad nim, na nowo ułoży się do snu tygrys czujny pod baobabem, po którego korze cieknie jad miłości zaklęty w miód pozorny.
powrót spleenu
długo, długo nic i wreszcie furia nadeszła. wróciła do mnie, niepokorna córa, po długim okresie bezczynności i
nudy, wymknęła się spomiędzy drzew, szarych strof zapomnienia. ale ja nie chcę zapomnieć, chcę pamiętać
wszystkie nastroje, każdą rysę na skórze uczynioną pazurem gdybania. każda kropla goryczy lejąca się z
tych zadrapań to jeden dzień, długi jak rok bez wschodu słońca, bez ani jednego słońca. tylko światło księżyca
pozostaje, ale tak jasne, że można rozróżnić kolory. życie w półmroku nie pozwala wedrzeć się ostrości
mocnych wrażeń w mroki pustej komory gazowej na szczycie szklanej góry zamiast kryształowego pałacu. na
poduszce jedwabnej usianej płatkami róży pachnącej przeszłością kładę głowę i przyśni mi się drabina stąd
do nieba a po niej zstępujący i wstępujący aniołowie, a na szczycie nieba, na końcu drabiny błyszczące ostrzem
łono Abrahama, jak przynęta na haczyku, ale nie, nie dam się skusić, nie potrzebuję szczęścia, na co mi
szczęście skoro mogę sobie z chęcią pocierpieć, lepszy płacz niż niewola. i zeskoczę z ostatniego szczebla,
spadnę na chmurę a na niej tłoczno od gnomów; szepcą: chodź z nami, tam, na dole czeka twój nowy pan; i
zeskoczę z samolotu pociągając za linkę spadochronu……………………………….
impresja 2
chciałam napisać, ale nie mogłam, nie mogłam. szłam. pod stopami ostre szpilki – źdźbła szmaragdowej trawy.
polana schowana między entami starej, starej legendy. kiedyś wystarczyło mi podsunąć papier i pisałam,
pisałam jak maszynka. a gdy mnie sen zmorzył, podłożyłam pod głowę twardy kamień snu i widziałam
czarno – białe zdjęcia z walki, z wojny o pokój. zbudził mnie pod kołdrą świtu krzyk świecących w
cieniach oczu wilczych. jakże pragnęłam w tej ciemności, co mnie otaczała, zniknąć i skoncentrować
się w jednym niewidzialnym punkcie wdychanym i wydychanym, pozwolić sobie na luksus nieistnienia, na
beztroskę niebytu. podróżowałam po czarnym podbiciu wszechświata nabijanym srebrem galaktyk, podszytym
ogniem czarnych dziur. a gdy mnie ujrzało oko takiej czarnej dziury, mogłam zajrzeć na dno światów siłą
wstrzymując krew by nie trysnęła z ran i widziałam odbicie lustrzane rzeczywistości w krzywym zwierciadle
znieczulenia i wiecznego chłodu warg ukochanego przez kobietę mężczyzny który odtrąca. zgubiłam wszystkie
pieniądze i nie mogłam Charonowi ofiarować mojego materialnego ciała w powłoce z welonu metalowego krzywd
mającego mnie kiedyś chronić przed podłym światem; język ten zdrewniały i suchy nie był w stanie wyrazić
całej tęczy duszonych pragnień, nie mógł oddać planów na przyszłość bliższą i dalszą, opowiedzieć historii
każdego otrzymanego ciosu, oko ułomne nie było w stanie uchwycić błyskawicy światła lejącego się kaskadą z
czyichś ust, ucho nie zidentyfikowało ruchu warg, gestu palców uczynionego przez szamana wojny, ale to wszystko
odeszło w zapomnienie wraz z pękniętą tamą gniewu, wrażeń i przerażającego zrozumienia gdy nadeszła śmierć
cicho zabrała życie i łzy***
baśń
chcesz bajki? opowiem ci bajkę. niewesołą.
spójrz –
na pustym polu kruki obsiadły
ścierwo kolejnego zabitego marzenia
słuchaj –
jak myśliwy w borze rozpłatał zwierza bólu
upolowanego ze strzały trafnego spostrzeżenia
poczuj –
zastygnij w oczekiwaniu na deszcz ostry
który zmyje z ciebie złudzenia
dotknij –
palcami promieni słońca nienawiści
dogrzeb się do sedna słowa na dnie zwojów Biblii.
znajdź swoje drzewo siejące jesienią liść płonący afektu
uduś na wolnym ogniu ptaka wolności.
zamknij w klatce syrenę srebrną czasu
zanurz się w znieczuleniu
zejdź na dno upodlenia
wystudź serce w słoiku z miodem słodkich snów
a wtedy przetniesz nić goryczy nić życia
wyzbędziesz się człowieczeństwa jak kamienia młyńskiego
impresja 3
gorączka sobotniej nocy. siedzę z grupą rówieśnic przy stoliku w nocnym klubie. rozmawiamy, śmiejemy się.
dzielimy się wrażeniami z przygód miłosnych, mówimy, co się mężczyznom podoba. po dołeczkach w policzku,
stopach, wcięciu w talii przyszła kolej na mnie. „Jednemu chłopakowi spodobała się moja kość biodrowa”.
dziewczyny zamilkły.
leżeliśmy w łóżku, on ubrany, ja nago. miałam wtedy dwanaście lat. dotknął mojej kości czule
niby główki dziecka. pieścił ją kciukiem i powiedział: \"najbardziej lubię u dziewczyn tę kość.\" ja byłam
zadowolona, że coś mu się we mnie podoba, nie zszokowana jak moje koleżanki, które teraz patrzyły po
sobie albo wlepiały wzrok we mnie z otwartymi ustami.
wielka szkoda, że ten chłopak już zginął.
tak bardzo mi go brak.
***
nie pytaj mnie kim jestem nie pytaj co chcę robić ja nie wiem nie jestem w stanie przeczuć przewidzieć nie
wierzę w teraz gonię za jutrem wiatrem za metamorfozą odczuć badam odbieram świat ograniczonymi zmysłami
które tak łatwo oszukać i nie wierzę w to co czuję nie pojmuję tego co widzę nie chcę wiedzieć tego co słyszę
ale nawet gdybym była czujną, doskonałą wilczycą niewiele więcej znałabym siebie niewiele mniej bym wiedziała***
***
wołałam
ale deszcz nie chciał przyjść
płakałam
ale słońce nie mogło spaść
prosiłam
ale gwiazdy nie raczyły zgasnąć
uśmiechałam się
ale chmura udusiła mnie
a wieczność odwróciła twarz
a Szatan nie pomógł mi
a anioł nie podał skrzydła
byłam
jak siódmy ślepiec
w lesie u boku martwego księdza
opartego o drzewo
piąte koło w Wielkim Wozie
***
z dużej litery
dalekie morze woła do mnie
opiewając głębiną statki – widma
przecinek
chwiejne w swej obojętności
kropka
z dużej litery
to ja tam zbieram na brzegu
resztki rozbitego o fale życia
dwukropek
odmiennego przez przypadki losu
uciekającego wraz z krzykiem mew
średnik
uciekam w rozpływający się deszcz
który zmyje moją pamięć
i w locie przyłapie latające ryby – strzępki uczuć
namiastki
kropka
następne zdanie
oddycham wraz z nicością
wdech i wydech
ona rozchodzi się po płucach
przenika do krwiobiegu
sieje chłód
trzy kropek
piernik
kawałek cętkowanego serca
- mocno wypieczony
posypany okruchami
cierpienia i radości
na przemian
polany polewą ciemną
ułożony dumnie w trumnie
odmierzony nie tym czasem
nie tą miarą sprawiedliwości
odważony
za jedną pełnię księżyca
obróci się w błysk i proch
spłoszy bażanty w polu
chcąc upolować słońce
kawałek nakrapianego serca
wyszorowany
zamarynowany
wypolerowany
oszlifowany na kamieniu wypadków
zamarznie w morzu nienawiści
kawałek lodowego serca
powleczony złotym włosem
anioła
uśmiechem rozproszy mgłę lepką
nieżyczliwych spojrzeń
akt
jej małe drobne ciało
błyszczące w ciemności
srebrną struną
rozciąga się w nicość
jej szczupłe złote ciało
rozpadnie się w marzenie
w które się obróciło
i z którego powstało
opis
pomiędzy słońcem a mną
niebiański sierociniec
zwoje chmur jak pergamin
jak zepsuta lalka wygasła miłość
urywa się srebrna żyła żywotności
Warkocz Bereniki odlatuje w noc
gubi wstążki - pierwiastki
płynie po powierzchni stawu
nieruchome odbicie kosmosu
przed moim domem
patrzę jak w panice ucieka przede mną czas
odciskają się szlaki gwiazd
sklejam skrawki słów – małych arcydzieł
od szaleństwa ratuje mnie samotność
ginie w przepaści wiatr
wyłania się wulkan szaleństwa
w twym oku błyszczący krater złowrogo zimno
jak dobrze pisać gdy nikogo nie ma w domu
impresja 4
szukam, wciąż szukam nowych słów i nowych ich znaczeń. potem drążę je aż wybuchnie płomień z powietrza i na
nowo zaświeci słońce, aż wyrośnie na mojej dłoni nowa gwiazda. obiecuję sobie: - słysząc takie słowa z ust
pewnego człowieka: \"nienawidzę kościołów. sam na sam ze swoją duszą. to nudne.\" co za głupi film. - ze mną tak nie będzie.
po mojej duszy krąży mrok jak krew po całym ciele i sieje zamęt. walczę i poddaję się mrokowi. nie potrafię
zabić jeszcze, ale i tego będę musiała się nauczyć i będę umiała tak łatwo jak pisać. chciałabym dożyć stu
lat i zobaczyć, kto będzie po mnie płakał i o czym będę musiała zapomnieć gdy odejdę.***
***
wtedy
biały dzień
przetnie
ciemna łodyga kwiatu
mrocznym płatkiem owinie powietrze
w błękicie utonie świt
złota kulka na horyzoncie
zgaśnie
kwiat ciemności swym wzrostem
rozsieje woń opiumową
zasnę
a w szpitalu powiedzą:
przedawkowała
***
patrząc na piękne ciało młodej kobiety zastanawiam się jak będzie wyglądało za pięćdziesiąt lat, gdy pieczęć
czasu odciśnie na nim swe piętno. tak, piękno przemija i nagle obiegło mnie uczucie ulgi: nigdy nie będę taka
sama. nie pozostanę wiecznie młoda, statyczna, jednakowa. będę przechodzić kolejne metamorfozy,
zrzucać starą powłokę, zużytą skórę. i będę piękniejsza jeszcze przez swą przemijalność i nietrwałość.
***
w policyjnej kartotece
zamykają się rozdziały
człowieczeństwa
wzloty i upadki
złotego dzieciństwa
życie uległo przedawnieniu
wiosna nadeszła zbyt nagle
podstępnie wkradła się w mój czysty świat
tracheotomia serca
wytrysnął żal
podłączają mnie do respiratora
odczłowieczają pod napięciem
w białych bucikach stąpam po
kruchym podłożu zaufania
- róż osadu powietrznego na policzkach trupa –
chciwie spijam narkotyk
z jego zimnych ust
stłukł się termometr
wypłynęła rtęć gwiezdnego jadu
***
wtulam się w ciepłe ściany
słucham bicia serca domu
łowię ustami oddech kamieni
wtopionych w mur
powleczony gobelinem ognia
nad pustką strachu
obmyślam jak będę się z tobą kochać
gdy już napadnie nas chłód śmierci
***
umysł dziecka – nie zapisana kartka z której powinniśmy uczyć się naiwności i siły pod wpływem
otoczenia staje się brudnym, zrogowaciałym, wymiętym pergaminem, grubym i chropawym. pierwsza plama to plama
krwi następna plama błota każde rozczarowanie to plama; plamy zmieniają się w krzyczące litery każda litera
płonie wstydem karty historii nasiąkły nienawiścią przeniknięte krzykiem ciężkie od bólu chwile spokoju
jak żyłki w ciemnym marmurze a przecież kiedyś było dobrze słodka nieświadomość głupi człowiek ochoczo
zerwał owoc i po raz pierwszy skończył się świat każdy wschód słońca to pasma grzechu spójrz, Bóg patrzy tam,
wysoko, na nasze borykanie się z wiatrem z pomocą grabi z motyką na słońce porywanie się i wciąż od nowa boli każdy ból
obrazek impresjonistyczny
chwytam się
bladej jak trup
nadziei
pazurami rozpaczy
- mojego
ubezpieczenia na życie
wykupionego trzema
łutami szczęścia
próbuję uciec
lodołamaczem buntu
a jestem tylko pionkiem
w boskim dominie
i strach mnie zdjął
czy następny kawałek
będzie pasował
do układanki życia
***
w tysiącletnim skamieniałym lodzie stopionym bolącym słońcem serca znalazłam złote ziarno poezji wykwitł z
niego złoty cierń i tkwi w mej duszy o sprawia że idąc brudną ulicą oglądając przemoc na wystawach bo nie
mówcie mi że moda to nie przemoc przechodząc przez próg upodlenia potrafię przyłapać na gorącej ucieczce słowa
które nigdy nie przyszły by mi do głowy gdybym mogła kochać i więcej tworzyć więcej więcej stalówkę
napełniam własnymi łzami poduszkę upycham moim pierzem za taką wolność płacę własnymi skrzydłami za
indywidualność własną wrażliwością krwią
***
gdzieś w głębi umysłu, na dnie stosu uczuć jest niezbadana część mózgu, ta część, z której wymazano
wspomnienia poprzednich wcieleń; gdzieś w głębi czuję, że raz tu już byłam i śnię o przyszłości na odległość
nie dalszą niż wczoraj. żyjemy na obrzeżach śmierci, ona jest w nas, nieodłączna jak cena na wypożyczonej
sukience i dlatego nie trzeba się jej bać – tym mniej będzie bolesna. chcąc zmniejszyć nasze cierpienia
wymazano nam pamięć poprzednich wcieleń. czy przez to cierpimy mniej?
dziewczynka z fortepianem
szła po niebie dziewczynka
z przyczepionymi skrzydełkami z papieru
a ja nie zorientowałam się
że to był anioł
biegła przez zieleń Zelandii
z odciętym palcem bożym w ręku
w białej ubłoconej sukience
z krzykiem
sfrunęła do piekieł
zsunęła się z wodą na ziemię
ze śpiewem na ustach
i z lotkami we włosach
indywiduum
cisza kusi
chmurnym, czystym przestworzem
powietrza
między jednym a drugim
uderzeniem serca
rodzi się pisklę
świadomości
i rośnie, rośnie
odpocząć nie daje
niby sumienie
odpędzające znad powiek sen
zbrodniarzowi
co to wiedział jak zabić
ale jak wskrzesić zapomniał
słowa sypią się z rękawa
jak gwiazdy spod nieba
w takich chwilach dobrze
zapisać kawałek serca –
kroplę krwi
na ogniotrwałym papierze
pamięci
własną myślą
stalówką woli
ostrzem uczuć
których noże czuję w sobie
jak szmer krwi
mający ujście
na końcu noża
***
szedł po niebie chłopiec
rozsiewał małe gwiazdy
na dobranoc
chcesz?
opowiem ci bajeczkę
bajka będzie niedługa
szła po niebie dziewczynka z warkoczykiem
w koszyku niosła
szczerbaty jeszcze księżyc
przykleiła go do nieba
i zaśpiewała: odtąd
będziesz sam będziesz sam
po ludzkim niebie się patoczył
włóczęgo
a my za nim jak lunatyczki
***
poza panoramą okna
łańcuchy gwiazd mrugają do ziemi
tak, jesteśmy jej więźniami
do jednej planety ogranicza się nasz świat
każdy człowiek jest Samotnym Wilkiem
krążymy każde po swoim świecie
inne odwiedzamy nie na tym
nie – oda do wiosny
wiosno
wrogu mój
nie przychodź nie spiesz się
nie ma dla ciebie
miejsca w mym sercu
***
i bohaterowie czasem
się żenią
zaszywają się
w poszewce ciepłego domu
dumni
miecze przekłuwają na lemiesze
z tarcz robią kołyski
na kominek
odstawiają brawurę
i spłodził bohater syna
i nadał mu imię cienia
dzieci gai
pod brudnym niebem
pełnym ognistych ptaków
siejących pożogę bólu
pod stertami ciemnych chmur
szczelną kołdrą ciemności
pod niewidomym słońcem
pod zimnymi gwiazdami milczenia
nad opiekuńczą mgłą melancholii
pokrywającej duszę usypiającym pierzem
nad równiną ciszy
nad pustym polem
okolonym ramą młodego lasu
nad krzyczącą ziemią
która nie chce mnie dalej nieść
odcinam skrzydła- dowody w sprawie
nad wodą – topielców kryształem
nad drzewem trudnego życia
którego korzenie rozsadzają mi serce
- jak sztylety-
nad kamieniołomami przerażenia
nad wielką Zimą- stuletnim kowadłem lodu
nad stadem wilków zgłodniałych krwi i miłości
nad odbiciem księżyca w wodzie
zawieszam krzyż – narzędzie zbrodni
***
wielkie miejsce w poezji zajmuje niebo, krew, serce; wiele jest miłości, liści, łez; opisywane na setki
sposobów, ciągle są na nowo odkrywane, choć te same. widziane oczami różnych ludzi, rozmaite mają odbicie w
tafli serca. zielono – biało – błękitne obrazy zbudowane z cegieł – słów, i ciągle usta otwarte w tym
samym zdziwieniu i ten sam krzyk niezgody na ból, to samo szaleństwo. słowa takie jak rozstanie, cierpienie,
przestrzeń, cisza, śmierć, deszcz, tak doskonale znane ale interpretowane na tysiące sposobów, tak jak nie ma
nad głową niczyją dwóch takich samych chmur i nie znajdzie niczyj wzrok dwóch takich samych układów linii
papilarnych. nie znajdzie się ten sam odcień uczucia w dwóch istotach, nie natknie się na myśl taki sam ból,
nie znajdzie się ta sama miara wrażeń.
***
chodzę z podniesioną głową
z wysoko zadartym nosem
bo wolę oglądać niebo
niż ludzi
nie – oda do wiosny c.d.
przeklęta wiosna się wzmaga
i ptaki niebezpiecznie śpiewają
walą dziobami dzięcioły
ale nie wpuszczę ich
do mojego drewnianego serca
***
kwiaty, tak jak alkohol, towarzyszą człowiekowi przez całe życie. z okazji urodzin, chrzcin, komunii, ślubu,
imienin, rocznic i oczywiście na grobie – składa się stos z kwiatów, tych kamieni szlachetnych słońca, które
wytyczają nam drogę życia i śmierci – rzuca się je tam by zwiędły i zostawia, by wszem i wobec tęczą dusznych
kolorów oznajmiły czyjaś śmierć; niebu i ziemi i oczom ludzkim. a potem idzie się na stypę gdzie oblewa się
własną rozpacz, nie czyjąś śmierć; topi się smutek w alkoholu by w nieświadomości ciągu uczcić śmierć…
o ciszy instynktownie
cisza huczy.
to obieg krwi w żyłach
pięć litrów cudu.
to odgłosy myśli.
to echa marzeń.
odbicia wspomnień.
czyjś śmiech już spoza nagrobka.
czyjś dotyk spoza nieba.
czyjś ból prosto z piekła.
cisza aż huczy.
to łza tocząca się w dół,
a pod spodem już nic.
to serce tak bije.
to oddech świszczy.
to uszy ciszą rażone
bronią się
od ulgi zapomnienia.
to dźwięki piszczałki
gdzieś na polu lawowym
daleko, daleko stąd.
***
uciekam
od chaosu świata
od siebie do siebie
zatrzaskuję
ostatnie drzwi
łza rzeźbi w policzku
pradolinę tak jak lodowiec
nie chcę by mieszkał we mnie strach
chcę polować
na dzikiego zwierza wyobraźni
|