chciałam coś trochę pomarudzić, że tak mi źle, tak mi szaro i że same problemy, ale jeśli tak się nad wszystkim chwilę zastanowić, w mojej sytuacji marudzenie byłoby bluźnierstwem. to nic, że mój budżet na ten miesiąc zamyka się na zawartości lodówki, bo miesiąc za chwilkę się kończy, a lodówka jest na chwilę obecną wypełniona po brzegi. to nic, że od tygodnia wisi nade mną koszmarny pms, który co chwilę wywołuje zły nastrój na przemian z mikrozałamkami, bo na uspokojenie kupiłam mu słoik ogórków, po którym ułożył się grzecznie na czerwonym włochatym dywaniku i zasnął. to nic, że przeprowadzka ciągle i ciągle nie dochodzi do skutku, a nad naszym mieszkaniem wisi jakieś fatum i wszystko, co można było zrobić w nim źle, zostało zrobione źle, bo jutro do akcji wkracza dżin bez połowy górnej jedynki i w lekko za ciasnych dżinsach, który to naprawi (tu można trzymać kciuki za jego magiczne moce). mimo wszystko panowie ze straży miejskiej nie kasują mnie za zdjęcie blokady z koła i w końcu po miesiącach obijania na zmianę kolan i dupy, nauczyłam się zmieniać krawędzie na snowboardzie.
mimo wszystko, mimo tego, że będziemy żyć tak osobno do września co najmniej, leżąc w hotelowym łóżku palimy skręta, a potem długo rozmawiamy, śmiejąc się do łez na przemian z chwilami, kiedy rozmowa jest absolutnie zbędna. potem Poduszkowiec kładzie głowę w miejscu, gdzie mam bliznę i zasypia głaskany po włosach, a ja myślę, że to niesamowite, że codziennie kocham go bardziej i w końcu sama zasypiam. przy nim nie pamiętam nawet tych dziwnych snów, które się śnią prawie co noc. tylko jakoś tak bardziej przeklinam, wracając w słoneczne przedpołudnie do pustego mieszkania, to nic.
drugi koniec świata jest 270 km stąd.