03:14 / 16.03.2002 link komentarz (1) | A kiedy spojrzał spod opadniętych włosów, a kiedy spojrzał na ten delikatny kontakt wody z piachem, a kiedy obejrzał jak fale dobijały brzeg, tedy się wreszcie wyprostował. I nieudacznie naśladując żołnierskie ruchy zrobił znane na całym świecie w-tył-zwrot. Stał teraz twarzą do Kadyksu. Plecami zasłaniał widok Kadyksu, plecami widział morze. Nikogo nie było na plaży. Nikt nie mógł zobaczyć Jose. To znaczy mógł, ale nikomu się nie chciało. Stał wreszcie wyprostowany i szczęśliwy. Z rozciętych opuszków palców powoli wyciekała krew. Palce pulsowały. Krew kap-kap kapała na rozmywającą tę całą rzeczywistość granicę między krzemowymi drobinkami a resztkami słonej piany. Jose nie mógł tego zauważyć, nie mógł, bo stał twarzą w stronę Kadyksu, nie mógł zauważyć, że 2 Słońca dziś , właśnie dziś, wstały po tej samej stronie horyzontu. Jak nigdy. Jose krok za krokiem zaczął posuwac się w stronę miasta. Czuł jak krew, jak krew dziesięcioma smugami ciagnie ślad. Już na asfalcie krople przestały być widoczne. Tak jak Jose przestał byc widoczny w mieście. Wszystko zlało się w jedno.
I wtedy Jose Rodriquez Montoya, Jose zakrwawiony, Jose poranny, Jose zlany w jedno z miastem, wtedy właśnie Jose nieznacznie, milcząco i nieznacznie, z oporem, ale jednak złożył przysięgę. Złożył przysięgę milcząco i z oporem. Przeszedł jeszcze kilka kroków w kierunku kamiennego kościoła, kościoła z białego kamienia i powiedział, już po przysiędze, powiedział bezgłśnie ale świadomie: - I tak, i tak mi się nie uda, nie uda mi się dotrzymać słowa. Nigdy mi się nie udaje. Ale się staram. Prawda? Staram się.
- |