oh. ciezki dzien.
wczorajszy byl koszmarny, jak zly sen. mialam kumulacje dziwnych schiz w stylu 'czy ja naprawde chce byc z rysiem?', 'czy to jest to czego szukalam?'. a wszystko wlasciwie bezz powodu, nie mozemy sie po prostu jeszcze do konca przed soba otworzyc, czasem on milczy, co doprowadza mnie do szalenstwa. jestem osoba strasznie niecierpliwa, chcialabym wszystko miec od razu, juz, natychmiast. to nie jest dobre, wiem o tym i staram sie z tym walczyc. tym bardziej, ze znamy sie praktycznie od 2 mcy, wczesniej nie zamienilismy ze soba nawet zdania, znalismy sie tylko z widzenia. a ja juz chce wiedziec o czym mysli (ze szczegolami,0), a jemu bardzo ciezko to wyartykulowac, nigdy nikomu sie nie zwierzal, zawsze wszystko dusil w sobie. no i wyskoczylam wczoraj z tekstem, ze ja juz nie wiem czego chce, musze sie zastanowic i wogole. a dzis rano czulam sie tak podle, zrobilam krzywde nie tylko jemu, ale takze sobie. plakalismy razem, bylo okropnie, nie mialam ochoty na niego patrzec, kazalam mu jechac do domu. uh.
a dzis z samego rana zadzwonilam, umowilismy sie na popoludnie, przyjechal, wyjasnilismy wszystko do konca, schiza minela, ale troche zalu pozostalo. wydaje mi sie dzis, ze jestem glupia rozwydrzona dziewczyna bawiaca sie czyimis uczuciami. bo nie oczukujmy sie - tak to wyglada.
ale nie jestem tez kims, kto przejmuje sie tym, co mysla inni i dlatego moja schize traktuje ja kolejny wybryk mojej chorej psychiki. nic wiecej. i wydaje mi sie, ze po tym bardziej doceniam to co mam. a mam naprawde duzo. chyba juz to kiedys mowilamm....