19:55 / 13.05.2002 link komentarz (2) | Wszystko wreszcie stalo sie jasne- przynajmniej na oficjalnym gruncie. Juz wiem, co jest. A mimo to cos mnie dreczy. I nie umiem sobie z tym poradzic.
Jakos kilka lat temu powiedzialam sobie tak: "O, rany! Przeciez ja nie jestem szczesliwa! Czemu ja sie nie ciesze tak jak kiedys, chociaz mam ku temu miliony powodow?". Przyczyna mego nieszczescia okazal sie brak weny tworczej, ktory na dobra sprawe dreczy mnie az do dzis, poniewaz nim wowczas zdazylam w sobie zapal do pisania ponownie obudzic, sprawilam sobie klopot zwany potocznie komputerem, a on niestety mnie nie mobilizuje do tworczosci literackiej nijak.
Nauczylam sie jednak zyc z tym, ze nie pisze. Wytlumaczylam sobie, ze to okres przejsciowy i tak- w istnej wegetacji- przetrwalam trzy lata, wyzywajac sie od czasu do czasu w wielokilobajtowych mailach, a takze niekiedy tutaj- na nlogu.
Wena do dzis sie nie pojawila. A przynajmniej taka, jaka zwykla mi kiedys towarzyszyc w dlugie wieczory. Nie powiem, ze zimowe, poniewaz towarzyszyla mi doslownie zawsze. Pisanie bylo dla mnie najwyzsza forma rozrywki, taka jak dla niektorych film, muzyka czy gry komputerowe. Telewizja byla marnowaniem Czasu i, choc zdarzalo sie, iz marnowalam sobie Go w ten sposob, to oprocz tego chcialam tworzyc. Niewazne, czy wszystko, co pisalam, bylo w 100% ambitne. Po prostu BYLO. Moje natchnienie, niczym lawa z wulkanu, wylewalo sie ze mnie na biale kartki papieru. I bylam szczesliwa. Spelnialam sie.
Odkad poszlam do liceum, w dodatku calkiem elitarnego, a wiec pelnego indywidualistow, poczulam sie jakas taka "szara". Nie, nie musialam taka byc. Moglam pokazac, co we mnie dobre, co lubie, co robie, kim jestem tak naprawde. Ale nie pokazalam. Nie dalam sie poznac z tej artystycznej, tworczej i aktywnej strony. Za to wyroznilam sie bardzo, nie przychodzac na zajecia. Teraz z pewnoscia moje nazwisko pada na kazdej radzie pedagogicznej i jest "obdyskutowywane" na wszystkie strony i sposoby.
Zamiast zajac sie naprawianiem sobie opinii wsrod nauczycieli, ja wciaz- z dnia na dzien- pograzam sie jeszcze bardziej. Np. w tej chwili powinnam od kilku godzin ryc matematyke, a ja, prosze Panstwa, oddaje sie radosnej tworczosci na jakims sobie nlogu. A dlaczego? Bo sprawia mi to ogromna frajde. I to chyba jedyna literackosc, jakiej sie obecnie podejmuje. I jest dla mnie wazniejsza niz jakies glupie logarytmy i funkcja wykladnicza. :-P
A wiec kiedys powiedzialam sobie "jestem nieszczesliwa". Wszystko byloby w porzadku, gdyby nie to, ze te slowa mnie smiertelnie przerazily. Z dola sie wprawdzie jakos wykaraskalam, co wiecej- nawet raz zaryzykowalam swtierdzeniem, ze moj tragiczny stan duszy minal, ale... tak naprawde on sobie gdzies trwal. A moze wcale nie trwal, tylko raz juz wypowiedziane slowa tak silnie wyryly mi sie w podswiadomosci?
I to wlasnie moj problem. Bo ja do dzis sie z tym borykam. Boje sie powiedziec "jestem szczesliwa", boje sie tak nawet pomyslec pelna para, bo wiem, ze to wielkie slowa, a pojawiajaca sie czasem radosc- w porownaniu z nimi- nie taka znowu ogromna. Wiem, ze takie myslenie doprawdza mnie do kolejnego zatopienia sie w depresje. Wiem, ze po szczesciu oczekuje zbyt wiele. Stawiam sobie zbyt wysokie poprzeczki, ktorych nie potrafie pozniej przeskoczyc i popadam ze skrajnosci w skrajnosc.
Powinnam cieszyc sie drobiazgami, chwilami, a przede wszystkim tym, co mam. Jesli sie takie rzeczy docenia, umysl jest wolny i latwiej osiagnac prawdziwa harmonie ze soba. Tak, tak, ja to wszystko wiem. Cale zycie bylam optymistka. Typowa sangwiniczka, stapajaca twardo po ziemi, zdecydowana i zadowolona z zycia. Nie wiem, co mi sie stalo, ze mi przeszlo. Tzn. ja gdzies w srodku czuje, ze taka jestem nadal. Eeech... Musze nad soba popracowac. Dobrze, ze zblizaja sie wakacje. Bede miala czas na przerozne przemyslenia. Bo najblizszy miesiac jeszcze bedzie pelen stresow.
Najgorsze jest to, ze ja jeszcze nie wiem, kim jestem. Kiedys mialam wszystko jasne poukladane w glowie. Podstawowka byla dla mnie okresem pelnym pogodnych, szczesliwych chwil, blogiej nieswiadomosci co do okrucienstwa tego swiata. Ale podobala mi sie ta moja dziecinna, slodka naiwnosc lub- bo tak ladniej to brzmi- swiezosc umyslu. Chcialabym znow miec tak samo piekne idealy i wierzyc, ze sie spelnia, bo nie byly to rzeczy nierealne do osiagniecia. Wystarczylby wysilek i wola walki, ktora niewatpliwie posiadalam. A to zaniklo. Powodow konkretnych nie widze. :-/
A wiec nie wiem, kim jestem. A najgorsze jest to, ze jestem "stara pupa" i musze podejmowac pierwsze zyciowe decyzje, ktore- to oczywiste- chcialabym podjac jak najlepiej, a ja po prostu nie czuje sie do tego na silach. O co chodzi? Ano np. o wybor fakultetu, ktory nierozlacznie wiaze sie z przedmiotem zdawanym na maturze, a co za tym idzie- ze studiami. Studia to prawdopodobnie moj przyszly zawod, a nawet jesli nie- to przynajmniej kilka lat zmarnowanych na studiowaniu czegos, co nigdy mi sie nie przyda. Ale to wtedy zmarnowane lata, a wymarzonej profesji brak.
Tak czy inaczej- nie wiem, co chce studiowac. Jesli mialabym byc szczera, to szczescie da mi tylko artystyczny zawod, w ktorym nie ma sztywno wyznaczonych godzin pracy, a przy tym czlowiek sie spelnia tworczo, ma pieniedze i popularnosc. I wiecie, co chcialabym robic? Chcialabym tworzyc muzyke. I chcialabym robic filmy. Tak, wlasnie to chcialabym robic. Cale zycie chcialam. I zawsze odkladalam to na "wiele lat do przodu", gdyz bylam za mloda, by decydowac, by cokolwiek robic, by moc przesądzac, co bedzie. A teraz? Powinnam zaczac dzialac. Teraz juz nie wolno mi niczego odkladac, bo nie ma czasu! Ale ja... niestety pogrzebalam wszelkie marzenia, uznalam, ze to niemozliwe i koniec. Koniec. I nie mam marzen. Wiecie, co to znaczy nie miec marzen?! Jak mozna byc szczesliwym nie majac marzen?!
Zeby w pelni odzyskac sily, musialabym odbudowac swoja psychike. Normalnie- format i ponowna instalacja systemu. Ale to wymaga czaaaasuuuu. A skad ja go wezme? Zycie biegnie do przodu. I teraz to juz nie jest truchcik. To juz prawdziwy sprint. A ja nie mam sily. Ech...
Ja chce chciec.
|