axxa
komentarze
Wpis który komentujesz:


Za oknem szaro i brudno. Nawet nie chce mi się tam patrzeć. Jak zwykle nie siedzę na zajęciach. Wróciłam do domu, może się zdrzemnę trochę.

Jestem zła na siebie. Zrobiłam wczoraj coś czego żałuję, ale to nie pierwsza i z pewnością nie ostatnia taka rzecz.
Pozwoliłam sobie zbliżyć się do kogoś. Yhhh...

Od dawna właściwie trzymam ludzi na dystans. Przynajmniej staram się. Mam już taką naturę, że ludzie zwracają się do mnie ze swoimi problemami. Przyzwyczaiłam się do tego. I pozwalam na to. Słucham. Lubię słuchać. Myślę, że jestem dobrym słuchaczem. Słucham więc ich i próbuję coś doradzić. Jeśli nie jestem w stanie nic wymyślić, staram się przynajmniej podtrzymać ich na duchu, mówię że będzie dobrze itd. Ale nigdy nie pozwalam na to, żeby ten ktoś zbliżył się do mnie, czy - o zgrozo - ja do niego. Kiedyś mocno oberwałam po dupie od życia, zawiodłam się na tak ważnej rzeczy jaką jest zaufanie, i już nie pozwoliłam sobie ufać nikomu "obcemu" - ludziom, których przedtem nie znałam. Starzy znajomi byli "sprawdzeni", wiedziałam czego mogę się po nich spodziewać, na co mogę sobie pozwolić a na co nie. I tak było ok. Dobrze się z tym czułam. Ale nie dopuszczałam do tego, żeby zaczęło mi zależeć na kimś "nowym". Nie szukałam nowych przyjaciół, choć nie uciekałam od nowych znajomości. Ale starałam się nie angażować, ani nie pozwalać drugiej stronie na jakieś zaangażowanie. Może to było tchórzostwo, ale przez ten okres kiedy tak robiłam, żyło mi się naprawdę dobrze i nie miałam żadnych zmartwień natury emocjonalnej. Żadnych stałych związków, żadnych bliższych znajomości. Dwie najbliższe przyjaciółki, poza tym wszyscy byli tylko znajomymi, kumplami, z którymi można pójść na browar, pogadać, pobawić się. Oczywiście, na niektórych z nich mogłam w stu procentach liczyć w większości sytuacji, i oni mogli liczyć na mnie, gdyby zaszła taka potrzeba - ale starałam się nie przywiązywać do nich na tyle, żeby mi ich brakowało w jakieś długie samotne wieczory.
I było naprawdę fajnie.
I wtedy spotkałam Jego. Czy może raczej On spotkał mnie? wierzę, że było nam to pisane. Spotkaliśmy się raz, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. I nasze drogi się na jakiś czas rozeszły, jeśli można tak to nazwać, bo nawet wtedy nie przedstawiliśmy się sobie, nie zamieniliśmy ani słowa. Ale z jakiegoś powodu wkrótce spotkaliśmy się drugi raz.
I nie wiem do dziś, dlaczego to się tak potoczyło. Był pierwszą osobą od naprawdę badzo dawna, której POZWOLIŁAM zbliżyć się do siebie. Zrobiłam to z pełną świadomością choć chyba bez zastanowienia. A jakby tego było mało, sama zbliżyłam się do Niego. Otworzyłam się przed Nim i pozwoliłam Mu na to samo. Chciałam tego, chciałam bardzo, choć broniłam się przed tym chyba jeszcze bardziej. Wiedziałam, że to szaleństwo, że w ten sposób przewracam do góry nogami swój uporządkowany świat. Ale on był taki kochany... Nikt, nikt nigdy przedtem mnie tak nie traktował, no i te oczy... Zapierałam się zębami i pazurami, broniłam - ale nie przed Nim, tylko przed tym co rodziło się w moim sercu - tylko że On nie ułatwiał mi sprawy, był dokładnie taki jak nigdy nie śmiałabym nawet marzyć, a oto stał przede mną i mówił że kiedy uśmiecham się to tak jakby wyjrzało słońce... W końcu nie miałam już siły walczyć sama z sobą i musiałam uznać porażkę... Musiałam przyznać się do tego co czuję, najpierw przed sobą, a potem...
Bałam się tej rozmowy. Nie miałam przecież prawa czuć tego co czułam. Była przecież Ona. Była wcześniej niż ja. I to Ona miała do Niego prawo. Ale powiedział, że wszystko będzie dobrze, że przecież mamy siebie. I że w Niego też może trafić, że boi się tego.
Nie było dobrze. Teraz on zaczął się bronić. Bardziej niż przedtem. Zaczął się bardziej kontrolować. Była przecież Ona. A Jemu na Niej zależało. Tylko że na mnie też. Wiedziałam, że to chora sytuacja. Że On rani i Ją, i mnie. Że ja nie powinnam w ogóle tu być. Że mi nie wolno. Rozumiałam to. Ale jak wytłumaczyć to sercu?
Chciałam odejść. Prosił, żebym została. Gdyby tego nie powiedział, może znalazłabym w sobie siłę, żeby to zrobić. Ale to błaganie w spojrzeniu... Wiedziałam przecież, że potrzebuje mnie tak samo bardzo jak ja Jego...
Potem się rozstali. Wypłakałam morze łez, w połowie były to łzy bólu bo wiedziałam, że On bardzo to przeżywa, i że po części to rozstanie jest moją winą. W drugiej połowie były to łzy szczęścia i nadziei...
Dogadał się z Nią, nie wiem dziś jak i dlaczego. Między nami było wspaniale. To dziwne, ale żadne z nas nigdy nie pozwoliło na to, aby doszło między nami do "czegoś więcej" - pocałunki w policzek i głaskanie po twarzy to granica, której nigdy nie przekroczyliśmy. Choć z trudem, zarówno z mojej jak i Jego strony. Ale wystarczało nam, że mogliśmy przytulić się do siebie, potrafiliśmy trwać tak, szczęśliwi, przez cały wieczór czy noc. A kiedy żegnał się z Nią, dzwonił do mnie żeby powiedzieć, że tęskni. Że jestem jego słoneczkiem.
Z czasem pojawiły się kłótnie. O Nią. Było mi zbyt ciężko. Nie potrafiłam już tłumić tego w sobie. Nie chodziło nigdy o Nią jako osobę, ale o całą sytuację, która była dla mnie jedną wielką farsą. Nie mogłam zrozumieć, co trzyma Go przy kobiecie, która nie daje mu szczęścia i wpędza w kompleksy. Po tym, jak pierwszy raz Mu to powiedziałam, zaczął zaprzeczać wszystkiemu co do tej pory mówił o swoim związku. Nagle dowiedziałam się, że jest przecież taki szczęśliwy. Tylko dlaczego szukał pocieszenia u mnie?
I nie wiem dlaczego... nagle odszedł. Powiedział, że to dla dobra wszystkich. Że nie możemy być tak blisko. Że to zaszło za daleko. Prosił o czas. Dałam Mu czas...
Któregoś dnia powiedział, że to niewiele zmieniło, że nie jest szczęśliwy, że brakuje mu mnie. Znów byłam "jego słoneczkiem". Mieliśmy się spotkać. Wszystko wydawało się być na najlepszej drodze... i nagle wielki krach. Ktoś poddał w wątpliwość wszystko, co On wiedział o mnie. Całe godziny, dni, tygodnie, całe miesiące naszych szczerych rozmów, wszystko co było powiedziane z głębi serca, i to co nigdy nie zostało nazwane, wszystko, po prostu wszystko... Jednym słowem, jedną złośliwością, jedną zawistną duszą. Uwierzył w kłamstwo, choć tak dobrze mnie znał, może chciał uwierzyć bo to ułatwiłoby Mu odejście ode mnie, które jak widać przychodziło Mu z trudem? Nie pozwolił nawet nic wyjaśnić... Nie dowiedziałam się nawet, co mogłabym wyjaśniać... Nie wiem zwyczajnie, co to było - to kłamstwo...
Tak czy inaczej, nie chciał nawet ze mną rozmawiać, wysłuchać co miałam do powiedzenia, nie miałam jak się bronić, nawet nie wiedziałam przed czym.
Dziś jest lepiej, tak samo nagle jak wtedy się ode mnie odwrócił, tak samo nagle teraz odezwał się do mnie... Nie powiedział nic o sobie, nie wyjaśnił dlaczego, nie wiem, co się stało że zmienił zdanie, nie wiem, czy powinnam się z tego cieszyć, czy lepiej nie, nic nie wiem...
Wiem tylko że dobrze robiłam dopóki trzymałam innych na dystans... Nie mogę pozwalać sobie na przywiązywanie się do kogoś, ani komuś na przywiązywanie się do mnie, źle na tym wychodzę, i powinnam trzymać się tego swojego starego postanowienia - a jednak wczoraj je złamałam. Było mi tak źle, tak strasznie źle, że nie mogłam już wytrzymać. Rozmawiałam z człowiekiem, którego znam zaledwie dwa miesiące, jest dla mnie tylko kimś, z kim chodzę na wykłady, nic dla mnie przecież nie znaczy poza tym, że jest jedną z nielicznych "normalnych" osób na wydziale. A jednak zrobiłam to. Otworzyłam się przed nim, opowiedziałam mu TĄ historię. Resztką sił powstrzymywałam się od płaczu. Dumna jestem, że przynajmniej udało mi się nie rozpłakać przy obcym człowieku. Inaczej chyba brzydziłabym się siebie.
Wczoraj prawie przy nim płakałam, a dziś starałam się w ogóle z nim nie rozmawiać...

Jestem niczym. Zatraciłam siebie. Zawsze byłam taka niezależna, a zatraciłam się w parze niebieskich oczu. Jestem niewolnicą tego uczucia. Nie potrafię i nawet nie chcę go zabić. Może dlatego, że mam w sobie jeszcze jakąś nadzieję. Może dlatego, że nie mam siły, choć chcę walczyć, bo wiem że warto. Poza tym zapaliło się przecież malutkie światełko, a ja tak bardzo chciałabym móc ochronić Go przed całym złem tego świata. Gdyby tylko pozwolił.........


Zrobiłam jeszcze coś. Mam znajomego - dobrego, nawet bardzo, wiemy o sobie wiele - nigdy nie nazywałam go przyjacielem, chociaż mam podstawy, ale boję się od pewnego czasu używać tego słowa, bo tracę ludzi, których tak nazywam, z powodu różnych głupot. I chociaż jego nigdy przyjacielem nie nazwałam, to także jego mogę stracić. Powiedział mi wczoraj, że ma dosyć moich narzekań na ten temat, że nie da się porozmawiać ze mną o niczym innym.
Może i nie można. A może można, ale on nie pytał. Chociaż pewnie ma rację, bo nie potrafię się skupić na niczym, nawet na chwilę pomyśleć chociaż o czymś innym - nie mówiąc już o rozmawianiu. Rozumiem, że może mieć tego dość, i że mogę go przez to stracić, ale nie jestem teraz w stanie zrobić nic, żeby temu zapobiec. Nie wyrwę sobie serca, nie wymienię na nowe. Zresztą kto zgodziłby się na beznadziejną miłość :(


Jestem śmieciem. Już nawet nie potrafię cieszyć się swoim ukochanym śniegiem. Najchętniej zasnęłabym...... ale jestem tchórzem i wiem, że nigdy nic sobie nie zrobię. Boję się, to jedyny powód.
No, może jeszcze ta nadzieja.



Musiałam to napisać, choć kłóci się to z moimi poglądami na pamiętniki. Ale w swoim zwykłym "kartkowym" nie piszę już od bardzo dawna. A musiałam gdzieś to z siebie wyrzucić. A że siedzę godzinami przed komputerem, zamiast na uczelni... Co za różnica, skoro powiedziałam wbrew sobie coś jednemu człowiekowi, to równie dobrze mogą przeczytać to miliony. Może ktoś uniknie podobnej historii...


Inni coś od siebie:


Nie można komentować
To stwierdzili inni:
(pomarańczowym kolorem
oznaczeni są użytkownicy nlog.org)
axxa | 2002.12.10 21:12:05

ehhh

czarna | 2002.12.07 23:27:50

pewnie ze bedzie dobrze;]]] musi byc no nie?? buziaki i pozdrowionka

axxa | 2002.12.06 00:01:01

:(

cichy13 | 2002.12.05 23:28:46

a myslalem ze to ja robie dlugie wpisy :)

czasami trzeba sie wygdac nawet jesli ma do tego sluzyc net. 3maj sie. bedzie dobrze.