09:33 / 08.01.2004 link komentarz (4) | ale do rzeczy.. do rzeczy.
przeprowadzka posuwa sie w tempie iscie slimaczym. dom, do ktorego sie przeprowadzam jest ochydny. pominawszy wzgleda estetyczne, z ktorymi jakos sobie bym poradzila, to ma jeszcze szereg powaznych wad:
- suszarke do ubran na gaz, z ktorej to cud urody suszarki gaz ow sie ulatnia i smierdzi w calej chalupie, a najbardziej w moim pokoju, ktory polozony najblizej jest. no i w lazience, co to ma wiatraczek na pomieszczenie gazowe skierowany
- nieszczelne okna, przez ktore chula wiatr (a byc moze i szarancza zacznie, kto wie...,0)
- nierowna podloge - stol w kuchni sie buja jak dziki
- tapety w stylu pozal sie boze wiktorianskim - jakies tluste kwiatuszki i inne takie
- ciemnobordowy dywan w moim pokoju - wyjatkowo ochydny
- closet czyli szafe wnekowa wielkosci naparstka. zmieszcze w niej moze jedna piata moich zasobow. tak z 10 par butow i 20 podkoszulkow...
ni ma lekko, ni ma. za to na poczet zalet nalezy wpisac:
- darmowosc lokum, dopoki nie znajde roboty
- dostep do internetu poprzed dsl, jeden staly adres ip (witaj znow moj serwerze w sieci,0)
- kot domowy smaczny i zdrowy - na wyposazeniu
poza tym, to moze dobrze, ze sie rozwodze. jak mi mauzonek przedstawil liste wydatkow na najblizszy czas, to zdebialam. zrobienie zebow - osiemnascie (tak, TAK!,0) tysiecy dolcow. ubezpieczenie nie zaplaci, bo jak sie doprowadzilo szczeke do ruiny przez 15 lat, to nie ma dobrze. trzeba sie samemu martwic.
co tam jeszcze. przeprowadzka do nowego mieszkania, a wraz z nia zakup oczywiscie nowych mebli, bo stare sie znudzily no i oczywiscie kupic latwiej nowe z dostawa do domu, a nie martwic sie przewozem na przyklad takiej kanapy. chryste panie.
nie dziwne, ze przez piec lat malzenstwa nie udalo nam sie zaoszczedzic nic. mnie zawsze pieniadze walily rowno, ze tak powiem i nie zwracalam na to uwagi. moze i szkoda.
coz. teraz bede na swoim i bede oszczedzac kazdy grosz. albo poniewaz bo: mauzonek, jego znajomi i cala reszta to zawsze jak im nie wyjdzie i sie pierdolnie cos, to moga wrocic do rodziny i z nia zamieszkac. a ja? nie mam gdzie wracac, nie mam zaplecza finansowego, nie mam nic. jak zachoruje powaznie i nie bede mogla wrocic do pracy przez pare tygodni - to witaj slodki bruku. nikt mi za niepracowanie nie zaplaci.
wlasnie. zaczynam coraz bardziej rozumiec ped amerykanow do dorabiania sie, robienia kariery i mamony. ja to ja, sama jestem, jak mnie szlag trafi to tylko mnie i juz. nie ma po czym rozpaczac. ale wezmy taka matke z kilkoma dzieciakami na utrzymaniu albo ojca rodziny, im to musi dopiero glowa wiednac. nie dosc, ze utrzymac rodzine, zapewnic jej jako-taki byt, to jeszcze znalezc kase na wyksztalcenie dzieciakow (a to ciezkie tysiace dolcow tutaj sa,0) i jakies zabezpieczenia na czas bezrobocia i ewentualnej choroby. skora na dupie mi sie marszczy na sama mysl.
tak poza tym jednak, mimo okreslonych rozbieznosci na tle, rozchodze sie calkiem pokojowo. ja jemu a on mnie pomaga wozic meble. sluze rada i pomoca w stylu "jak podrywac kochanke" (hyhyhy,0) oraz za podrecznego dekoratora wnetrz i porade kulinarna. on mnie ciagle utrzymuje, dopoki nie znajde roboty. nie klocimy sie o to, co kto zabierze i jak podzielic rzeczy niepodzielne. ani ja o to zbytnio nie dbam, ani on. na imprezy wspolnych znajomych chodzimy razem bez zgrzytow.
generalnie, to moglo byc gorzej, znacznie gorzej... |