12:56 / 03.08.2004 link komentarz (0) | Poniedzialek
No to juz sie napracowalam lalala. A bylo to tak:
W piatek okolo godzin lunchowych szef cos sie zestresowal czy poirytowal i zaczal wyzywac na wspolpracowniczce. Dziewczyna miala juz w przeszlosci incydenty z przemoca, wiec jest nieco przeczulona. Zaczela sie trzasc, zdenerwowana, ale jeszcze zdazyla wydusic:
- nie mow tak do mnie, cala sie trzese, nie moge w ten sposob pracowac; zaraz ci wysle ten dokument, daj mi 10 minut czasu.
On na nia naciskal, naciskal... stanal jej nad glowa i dalej swoje. Ona w koncu nie wytrzymala, wziela pod pache torebke, notes i skierowala sie w strone drzwi ze slowami, ze idzie na lunch, bo nie jest w stanie w tej chwili normalnie funkcjonowac. No i sie zaczelo.
Zatarasowal jej droge i powiedzial, ze nigdzie nie wyjdzie z tym notesem, bo to jest "wlasnosc intelektualna" firmy i takie tam (pomine tutaj fakt, ze notes jej prywatny, zawieral glownie adresy i telefony przyjaciol i klientow). Ona na to, ze to jest jej wlasnosc a jak ma watpliwosci, to niech dzwoni na policje i niech oni rozwiaza ten problem. I dalej do drzwi.
I wtedy szef zlapal ja za fraki a druga reka za torbe. Wywiazala sie szamotanina, popchnal ja, upadla na podloge. Tej czesci juz nie widzialam, bo wczesniej wyszlam (szlag mnie trafil po prostu). Ona zadzwonila po policje, przyjechaly 3 radiowozy, czesciu gliniarzy, zadyma, ludzie powylazili z biur... przyjechala zona szefa, z dwojka malych dzieci na rekach, dzieciaki wrzeszcza, Wspolpracowniczka ryczy i sie trzesie, spisuja zeznania...kurwa normalnie cyrk na kolkach.
Jak juz policja sobie poszla, to wlazlam do biura - po swoja torbe. Szefuncio do mnie juz spokojnym opanowanym glosem, ze bardzo mu przykro z powodu tego zajscia, ale Wspolpracowniczka chciala ukrasc wlasnosc firmy.
Coz, przegial. Jakby mnie tam nie bylo i nie sluchalabym tego wszystkiego, to moze faktycznie pomyslalabym, ze mowil prawde. Wzielam torbe i poszlam sobie. Zawiozlam S. do domu - sama nie byla w stanie prowadzic; zostalam z nia i jej przyjaciolmi (malzenstwo, tez hindusi) do czasu ponownego przyjazdu policji; przesluchali ja jeszcze raz i spisali moje zeznania; zrobili jej zdjecia - bo miala krwawego siniaka na twarzy i w okolicach ramienia. Powiedziala, ze wnosi oskarzenie. Jesli dojdzie do rozprawy, to ja jestem jedyny swiadek.
Co tam jeszcze. Wystosowalam do szefa emaila oswiadczajac, zeby mi zaplacil to co mi winien za pozycje, ktora obsadzilam oraz ze nie czuje sie "comfortable" pracujac dluzej dla niego i ze dzis byl moj ostatni dzien. Kilkanascie minut pozniej dzwoni na moja komorke. Oczywiscie nie odebralam. Zostawil wiadomosc, powtarzajac klamstwa na temat S. i ze chce ze mna porozmawiac.
Dwie godziny pozniej - nastepny telefon. Tym razem juz tylko z prosba o oddzwonienie i rozmowe. Olalam. W sobote pojechalam pod biuro, wrzucilam do skrzynki na listy ksiazke (ktora od niego pozyczylam) i klucz. Dzis z rana email od niego: ze jest sklonny mi zaplacic, ale musze przyjsc do biura podpisac rozwiazanie umowy i zrzec sie roszczen jakichkolwiek z tego tytulu.
Zebralo mnie na smiech po prostu. Tak jakbym w ogole jakakolwiek umowe z nim podpisywala, ktoraz to umowe teraz mam rozwiazac!
Glupi skurwysyn. Wie, ze zalezy mi (no, nie tak bardzo, ale ..) na tych pieniadzach, to bydle mnie usiluje teraz szantazowac. Niech sie wypcha. Zaloze sie, ze chcialby mnie przekonac, abym w razie czego nie zeznawala w sadzie na jego niekorzysc. I zebym dalej dla niego pracowala. Ale nic z tego. Widzialam, jak rozmawial z innymi ludzmi. Trzeba mu oddac, ze jest niezlym negocjatorem, ale ja to wiem i nie dam sie wciagnac w zadne dyskusje.
Howgh. Za godzine jade do S - obiecala mi pomoc w znalezieniu pracy. Zobaczymy, jak to bedzie. |