[Rozmiar: 29777 bajtów]
2006.04.01 20:59:35 link komentarz (29)
Długie weekendy, to nic innego jak chroniczy melanż, a to nic innego jak festyn dla ludzi naszego pokroju. Marcowa Pre-Melanżówka, to około pięc dni mieszania trunków, potężny zastrzyk śmiechu, mnogość akcji (i tekstów), które jeszcze nie raz wspomnimy, siedząc przed stołem w starym składzie za sterami - oszukańczego w skutkach urzadzenia - kielonka.

Wszystko zaczeła sobota, dokładnie gramy “zielonego specyfiku”, to rozładowało napiecie przed nadchodzacą peregrynacją w miasto, nie wiem jak jest z Tobą, ale jeżeli melanżowałeś z kobietami, to równie bliskie jest Ci wtedy określenie jakby “kobieta zmienną jest”, bądź co bądź, spodziewaj się wielu nieoczekiwanych decyzji, które przednio oczywiście miały przeciwne orzeczenie. To był kolejny melanż bez wódki, na starcie miałem softy i browar, jeżeli balujemy w klubie to zazwyczaj tylko ja jestem reprezentantem A.R.T.D.

Godzina jest młoda, dlatego pod bramą - powyżej której posrebrzany napis Nexus podświetlany skromnie ultrafioletem sygnalizuje, osobom dla których impreza rozpoczeła się nieco wcześniej, że trafili w dobre miejsce – staliśmy koło kwadransu. Nexus ma sprytne, spiralne wejście, prowadzące, poprzez kontrole “smutnych panów”, do szatni. Z szatni korytarz prowadzi do prostokątnego pomieszczenia, z licznymi wzniesieniami, wypełnionymi kanapami i stolikami, w sumie to pomieszczenie można nazwać dopiero Nexusem, bo zawiera wszystko: bar, miejsca siedzące no i podium dla disc-jokeya.
I projektantowi wnętrza i DJ'owi można pogratulować fachowej imprezy. Mimo że klub jest parterowy, to ma sporo przestrzeni, serwuje dobrą muzyke, przy której bawilismy się nie najgorzej. Natomiast sprawa baru wygląda już naprzeciw do wyżej wymienionych, bo wyobraź sobie “piwo”, Żywiec czy Warka, to wyłacznie informacja na karcie menu, nie ma to żadnego przekładu do zawartości szklanek. Co gorsza bar nie ma piw butelkowanych, a to już jest poważny ubytek. Szczoch okropny. Balet ostry, rzadko siadamy, częściej z Lesiem (pozdrawiam), wyrywka na “piwo”, ale szybko powrót. Akcent drumowy najbardziej poruszył moim zeszytwniałym ciałem.
Uwielbiam końcówki, finały zawsze są pełne wrażeń. Wszystko zaczyna się przy liczeniu funduszy na taryfe, spowiadasz się na co roztwoniłeś hajs, wtedy padają typowe odpowiedzi typu: “Naprawde chciało mi się pić!”. Trafiliśmy przy odrobinie szczęścia.

Niedziela przyniosła nam dobrowolny litr wódeczki, spotkanie przy bilardzie, kiedy już po kilku kubeczkach gubisz koniec kija.

Poniedziałek już z samego rana przynisół kolejny litr wódy, pękł w pięć osób, przy czym druga połówka z przewagą na duet mój z Rafałem (pozdrawiam). Rafał udostępnił lokal, swoje miszkanko, a dokładnie mniejszy z pokoi, atmosfera rozgrzana, kobiet też nie zabrakło. Typowe "pochlajparty".

Za sobą miałem trzeci dzień melanżu, a przed sobą kolejne dwa, w sobie niewyleczonego kaca, niezłe zakwasy brzucha i kilogram lżej na wadze, mało jadłem, dużo piłem. Po takim saldzie należałoby dać sobie choć chwile wytchnienia. Ale była jeszcze sprawa doniosłej rangi...

Klasyczne “pochlajparty” rozegrało się we wtorek, na łódzkim Radogoszczu, krąg młodych ludzi (Nielat, Marek, Justyna, Andrew, Weronika, Ela i Daria, czyli stały sztab komentatorów) zebrał się w domu sympatycznej Zddeptanej, towarzystwo nie kazało długo czekać i już po kilkunastu minutach otoczył ławe, ja wtem odbijałem 0,7 L. Gorzkiej Żołądkowej, rozwój wypadków następował szybko, zebranym o pierwiastku żeńskim alkohol szybko rozkruszył “wewnątrzcielesne” białko, to rozpoczeło burze śmiechu. Ja z Nielatem i Markiem rozochociliśmy się do dalszej zabawy, jako że został już tylko spirytus, przygotowałem nowatorską rozkoszną “Herbatówkę”, która precyzyjnie osłabiła naszą koordynację ruchową. Pożegnali nas butelką wina, po czym (...kupowałem bilety za całe 10 groszy!), wsiedliśmy w linie 89, wycieczka skończyła się u Chińczyka.

W środowy poranek wstałem z myślą o regeneracji, może napisania paru linijek na pożytek tej notki, ale już około godziny drugiej mogłem mówić: “To nie tak miało być”. Wylądowałem na skurzanej pufie, bilsko blatu biurowego, na której stało 1,5 L. Wiśni od ekstrawaganckiej firmy Aro, a obok niej dwa małe baniaczki pełne płynnej substancji, wokół garstka ludzi, każdy z wypiekami i zawianym spojrzeniem na ostatnie pół litra, po którymy rozpoczeła się dopiero zabawa.

Miałem problem z zakończeniem tej notki, podsumowaniem jakąś ciekawą linijką. Kłopot urósł do takich rozmiarów, że ślęcze tutaj już dobre 10 minut, i nasuneła mi się myśl, bo pewnie wielu obserwuje po cichu tego bloga, wielu z nich wstrząśnięci są naszym “starczaniem się”. Dla nich nasz kolega przygotował ciekawą regułke: “Jak się nie podoba, to wypierdalaj w podskokach” ; ).


"...rano kac, ja chce spać, oni chlać..." - HST





Archiwum