[Rozmiar: 29777 bajtów]
2012.07.27 16:01:31 link komentarz (0) http://pamietnik-melanzowicza.blogspot.com/

Działalność przeniesiona do odwołania.
2012.04.19 00:21:45 link komentarz (0)


Ta notka, jak i historia zaczyna się gdzieś w okolicach godziny pierwszej, lecz mam na myśli czas popołudniowy. Już dawno kłębił się we mnie pomysł, na taką przewrotną opowieść, szukałem odpowiedniego splotu historii, trafionej imprezy, błądziłem między charakterystykami, nie mogłem zdecydować się na bohaterów i odłożyłem ten ciekawy scenariusz, aż życie samo napisało dużo ciekawszy...

Godzina trzynasta, zawinięty w pościeli przeciąga się leniwie mężczyzna, zdradza go męskość, każdego ranka nie potrafi ukryć jak sprawnym jest mężczyzną, to cieszy oczy jego kobiety. Noc w pracy, ale cztery godziny snu to i tak sporo dla zdrowo odżywionego organizmu, po mieszkaniu nosi się zapach kąpieli i cicho pracuję sokowirówka, wyciskany sok pomarańczy plus grejpfruta dodaje sił witalnych, dźwiga partnerkę wprost do łazienki, tam drzwi się zamykają, otwierają się serca i gruczoły odpowiedzialne za feromony.

Godzina trzynasta, pod kocem wiję się, umęczony i spocony facet, męskość wyeksploatowana, skurczona gdzieś natłokiem używek, to nie cieszy już żadnych oczu, chociaż, jeszcze parę godzin wstecz, możliwe, że niejedne. Noc na intensywnym melanżu, sen to jakieś kilka godzin, z czego dwie jeszcze na kokainie i mefedronie, nie można zaliczyć do regenerujących chwil tej drzemki, niewiele zjadł dzień wcześniej, w mieszkaniu wisi odór, potu, alkoholu, lateksu, na zewnątrz hałaśliwe, wręcz drą się te paskudne bachory, wyciska mocny potok wymiocin z żołądka, opada z sił, dźwiga się z powrotem do łóżka, zerka w zamknięty portfel, zapiszczał z pustki, później do zamkniętej szafki, tam w słońcu połyskało, zaświeciło niczym srebro, sprzeda się i otworzyła się nowa perspektywa dnia.
Ignoruję masę telefonów, reflektuję na tę, które są w stanie poprawić i tak solidny i ordynarny melanż minionej nocy, bar Phoung-Dong odbiera wtem zamówienie na ryż rozmaitości, facet wstaję sięga po kawę, Ibum, i bum, wali jakiegoś kielicha z wieczora, wywietrzały, ale ocuci niczym morska bryza. Dosiada do wagi ustala kilka zamówień, wcześniej odpowiednio ważąc swoje zapotrzebowanie, dzwonek naważył nie lada ciężar strachu, bez względu czy na kogoś czeka, czy nie, zawsze może to być ktoś nieproszony. Zjada ledwie połowę tego, co zostawia ten posłuszny azjata (bez napiwku), długo-trwający prysznic odświeża jego wspomnienia, psychika ma wrażenie być wypłukiwana wraz z taplaniem przy czyszczeniu tyłka. Majtki, koszuleczka, kurteczka, perfumy dla ukrycia dnia poprzedniego, kluczyki, kierunek sklep, goście będą za dwie godziny.

Słoneczne promienie chętnie odbijają różne fale pościeli, która intensywnie faluję jeszcze po kąpieli. Telefony dzwonią, z każdym odprawia krótką rozmowę, dogaduję szczegóły z dwuznacznym dowcipem, błyskotliwie. Wspólnie siadają do stołu, ustalają dzisiejszą listę zakupów, wcześniej odpowiednio listując lodówkę, dzięki czemu lista lekko zawęża się. Miętą i sprawne przygotowanie naczyń w zmywarce. Majtki, koszuleczka, kurteczka, perfumy dla lepszego samopoczucia, kluczyki, kierunek sklep, gości odbierają za dwie godziny.
W sklepie zmierzają do kilku – lecz jasno określonych – działów sali sprzedaży. Jednak po drodze zwykło wpaść coś na inny dzień, nadadzą temu użytek przy kolejnym wspólnym gotowaniu. Samochód kręci wolne obroty, płyn do spryskiwaczy przeciera od przodu z kurzu szybę, przez który słońce kradło nieco z cennej widoczności, radio jest radiem, a zasadniczo tłem do ciągłej spokojnej i ciepłej - jak ten dzień raczkującej wiosny – rozmowy. Wsiadają goście, kilka żartów reguluję może chwilowo napiętą atmosferę, ruszają do mieszkania, a konkretnie kuchni.

W Tesco zmierza zawsze w lewo, tutaj zwykł przystanąć i zastanawiać się na co dziś ma ochotę, morze wódki, nocy wstecz budzi lekki niesmak, ale niech mimo wszystko uzupełni wieczór w akompaniamencie whiskey. Przy niczym nie przystaję, alkohol, popychacz, Redbull i izotonik, przy kasie zawsze guma do żucia, reszta nawet nie wpada mu w oko. Zakupy szybkie, jak życie. Samochód zrywa się z piskiem, wieczny pościg doprawdy nie wiedzieć za czym, wszędzie ktoś czeka, dzwoni, albo on czeka i on dzwoni, albo oni dzwonią, żeby poczekał. Radio jest energy mixem, wizualizuję sobie choreografię na dzisiejszych występach parkietowych, uchyla szybę, warto pochwalić się już targetowi, że jedzie tutaj chłopak, który zna klubowe parkiety, za kilka godzin będzie dostępny na beta-testy, oraz posłuży w odpowiedzi tematom na hyperreal: „Ketony, a seks?”
Goście czekają, zrechotały do typowego sucharowego dowcipu śmiech, wymiana piątek, kobiet nie uświadczono, wchodzą na górę, kuchnie mijając z odrazą. Sięgają po kieliszki, później on sięga po flaszkę, wódka sięga obręczy kieliszków, wszyscy sięgają nimi w górze po inne kieliszki aby stuknąć nimi solidarnie, kieliszki sięgają ust, po czym denka próbują sięgnąć sufitu, z sufitu podobno ktoś sięga na to boskim okiem, i typuje który z nich sięga już dna, koniec końców, facet sięga po lustro. Na Atlanticu pojaśniała krótsza wskazówka na drzwi do jadalni, a druga na barek.

Wszyscy aktywnie pracują w kuchni, każdy ma określoną rolę i drinka w pobliżu, ona z coraz większym, lecz typowym niepokojem zerka na jego coraz zuchwalsze pociągnięcia ze szklanki, ich spojrzenia spotykają się, z oczu idzie wyczytać proste ostrzeżenia, z drugich zaskakujące tłumaczące, na tej płaszczyźnie dziś do kompromisu nie dojdzie. Stół w zastawie, wszystko trzyma się kompletu, płoną świeczki, świeży wypiek zagościł pachnąco na stole. Każdy zachwala te pyszności, są warte pochwały. Muzyka po cichu wtóruję dość poważnym pogawędką, na ile alkohol pozwala jeszcze na powagę, trochę życiowo, trochę politycznie, trochę dowcipnie, trochę romantycznie, trochę erotycznie i jakkolwiek alkoholu było trochę, trochę za mało.
Widać już coraz gęstszą atmosferę w relacji jednego duetu, on już zdaje się mało z tego robić, buty zakłada przy pomocy ściany, oczy krążą po twarzy ukochanej, natomiast jej krążą usta, na ogół w grymas wkurwienia. Ruszają, kilka uścisków, parę buziaków i atmosfera się oczyszcza. Na mieście mijają grupy, ochlani żywiołowo dyskutują gdzie jest jakiś bałagan, w klubie nie było nic do wyrwania. W sklepie przytomne zakupy Old Smullger, w rozmiarze jak tytuł dawnej kryminalnej polskiej produkcji, zgłosił się w jego dłoni. Ucztę na tym procentowym płótnie naszkicowali sokiem ananasowym, a pomalowali lodem, wyszło alkoholowe arcydzieło.

Po twarzach niektórych widać alkohol, u drugich prochy, są tacy co i jedno i drugie. Każdy ma już swój temat, rozrywkę, a dokładniej świat. Przy wyjściu na miasto niekiedy potrzeba pomocy przy zakładaniu butów, znajdą się tacy, którzy pamięcią nie wyjdą z domu. Wchodzi do klubu, cokolwiek by się nie działo, ZAWSZE pierwszy będzie bar, mając pieniądze do klubu wchodzi profilaktycznie, myślami i tak jest w agencji, jednak musi później mieć podstawę do argumentów, że panny były słabe. Wychodząc mija jakieś pary, źle robi mu się na ich widok i żywo dyskutuję z ziomkiem, który burdel będzie dziś w guście, w końcu w klubie było pusto. W taksówce już wie jaki adres podać, na miejscu prosi o drinka, weźmie też dziwce, jest głupi, ale głupi gentlemen to lepsze niż tylko głupota. Pod natryskiem śliną naszkicował ślad na kafelkach, domalował procentową uryną, płótno leży już w pokoju, dzisiaj on po raz kolejny będzie je darł.
Po wyjściu ledwo już idzie, chociaż przyjął porządną kreskę przed wyjściem, alkohol już dumnie w koszulce lidera przejmuję pełną kontrolę nad peletonem emocji, myślami jest w domu tam padnie na łóżko, w końcu było fajnie, świetnie, albo nie, tragicznie...

Po wejściu i ich i alkoholu na stół już nie wie co mówi, niby trzeźwo, ale na drugi dzień nie powtórzy, ona już wie, że to jego pora, rano będą o tym rozmawiać, nie było tak tragicznie, nie było źle, fajnie, chyba świetnie...

Podsumowałbym to jakoś, mógłbym coś dodać, ale większość osób czytających te wynurzenia znają sytuację, jak i osoby opisane, no ale, żeby dla przyjezdnych tajemnicy nie robić, opowiadają o jednej osobie, która wciąż nie potrafi określić jasno, które życie jest fajniejsze, bo o fajność w życiu chodzi podobno.

'...patrz ludziom po oczach, od zawsze Ci mówiłem, piętnaście kilo schudłem jak towar odstawiłem...' - Sokół

2012.01.18 10:07:41 link komentarz (0)


To będzie jedna z niewielu notatek utrzymana w dość ponurym nastroju, nasączę ją refleksją, której powonienie będzie roznosić się po całej długości tekstu, zobrazowana będzie dla kontrastu na tle obiektu, który spełnia moje imprezowe marzenia. Wszystko po to, aby wkrótce z odpowiednim zapasem czasu usiąść i podsumować ten rok.

W lekkim pędzie, wyskoczyłem zza rogu Mexicany, rynek Manufaktury był mocno zatłoczony. Sobotni wieczór, od dziesięciu minut trwa Gran Derbi, a od ośmiu Królewscy prowadzą jedną bramką, której ja KURWA nie widziałem. I chociaż randka udała się w moim mniemaniu, a mój nastrój powinien unieść głowę wysoko i z nonszalancją pozwolić lawirować dumnie mijając ludzi – nie dotykając ich. Ale to nie był dzień kowboja, a tak, że gentlemena, o narcyzie nie wspomnę. To dzień żołnierza, który właśnie w okopach pubu, dymu i brzdęku butelek powinien wspierać swój najdzielniejszy batalion, a tymczasem traci czas na dotarcie w miejsce walki. Taksówka, przystanek Quo Vadis, mocno zziajany zrzucam kurtkę, niczym hełm, wódka z colą raz, a przede mną duży ekran na który biega, dwudziestu dwóch panów, z czego tylko biała jedenastka może wyjść zwycięsko. Cięsko, tfu, ciężko, było tam usiedzieć...

Nim, jeszcze jednak mijałem wiwatujący tłum na cześć Barcelony, nim kilkakrotnie zdążyłem zawyć z rozczarowania i niezdrowo podniecić się bezbramkową akcją strzelecką, w przejściu do wyjścia zderzyłem się nerwowo z jakimś typkiem. Nie byłoby - w tym ogłuszonym wrzaskami radości pubie - nic dziwnego, gdyby nie fakt, że gość wyraźnie kogoś przypominał. Ubrany dobrze, w ręku trzymał piwo Tyskie, głośno do barmanki wołał o Ballatine's z coca-colą, a w międzyczasie z jego telefonu zawył dzwonek znanej melodii Hardcore Vibes, wyglądał na to, że to Gr, gr, no...
'Gran derbi dla Barcelony!' - wrzasnął Marek i zapomniałem o nim tak szybko jak on, o mnie. To realnie sprowadziło mnie na ziemię, przełknąłem gorzką ślinę porażki, narzuciłem kaptur i ruszyłem do miejsca upragnionego. Ten mój doskonały plan zakłócił Jachu brakiem wejściówek i skierował na pewny tego wieczora Gossip...

Gossip – dawna Rezydencja, to już sporo mówi o tym lokalu, jednakże kiedyś dałem temu miejscu szansę i to miała być ostatnia. Była, aż do tego dnia. Klub na pewno ciasny, pełen ludzi orientacji homoseksualnej, lub bliżej nieokreślonej. Dół na niebiesko, przy wejściu ulokowali konsolę disc-jockeya, który patrząc w przód widzi bar, który to łączy się z zachodnią ścianą. Zręcznie minąwszy muzycznego animatora klubu, można wspiąć się na górę, gdzie już na całej długości zachodniej ściany wyciągnięty jest bar który koniec ma przy parkiecie, a vis 'a' vis jedyne kanapy siedzące. Cała góra dla odmiany jest w kolorach pomarańczu.

...nie zabawiamy tam długo, przyznaję trochę marudziłem, ale w końcu, chyba wszyscy doszli do podobnej konkluzji, obrawszy finansowy konsensus, orzekliśmy korzystny kompromis. Wlokąc się ku upragnionej Pomarańczy. Zerknąłem w głąb ulicy Zielonej, tam przed znanym już w środowiskach drum 'n' bassowych klubie StereoCrocs, do tańca rozgrzewała się niska blondynka, która już z daleka przypominała mi kogoś bardzo bliskiego. Żwawo ruszała nóżkami, a przez rozpiętą kurtkę, widać było dowcipną koszulkę ze znanym dzieciom Kubusiem Puchatkiem, już miałem wołać: Ju... Jut.. J...
'Jedziemy tą taksówką?' Padło ze strony Jacha i zwyczajnie zapomniałem o niej, jak ona o mnie. Taksówka odjechała realizować czyjeś inne pijackie widzimisię. I kiedy złotówa czekał na schodzących, my byliśmy wchodzący na piętro dawnego klubu Heaven, od niedawna chwalonej Pomarańczy.

Minąłem w przejściu jakąś postać, miała specyficzny chód, lekko kaczkowaty, i dziwnie trzymała torebkę, ramię opierało się na zgięciu łokcia, rozmiarami była duża, więc wyglądało to groteskowo, do tego miała wyraźnie nienaturalnie wyprostowane włosy, przypomniała – i kiedy chciałem wymówić Pa... P... to usłyszałem: 'Patrz, kurwa, jak łazisz!' - huknął jakiś mrukliwy typ, gdy z hukiem wytrąciłem mu piwo, które roztrzaskało się, tak jak moje wspomnienie o niej.

Zwiedzamy górę. Salę dance, na której bar odwiedzamy regularnie, zmieniając kolor soków trawiennych na typowy dla jednego rodzaju shotów, mowa o kamikadze. Wlewam w siebie tego wieczora naprawdę sporo. Gdy zeszliśmy na dół, żeby umoczyć usta ponownie w kilku kieliszkach, tyłem do mnie tańczyła jakaś niewiasta. Włosy miała nadzwyczaj długie, ruch taneczny miała chwilowo zapożyczony z Protectorów, do tego skąpą mini, która odsłaniała lwią cześć zgrabnych ud i reszty nogi, które od mini w dół – schodząc wzrokiem – nie mogły się skończyć, miałem na końcu języka jej imię i nadzieję, że jak w pozostałych przypadkach to ona i jeszcze pamiętam jej imię. Odważnie wyciągnąłem rękę w stronę jej ramienia: E... Em...; przeciął jaki typ: 'Ej, nie zapominasz się, to moja dziewczyna'. Wzrok gwałtownie wbiłem w niego, jednocześnie wybijając ostatnie skojarzenia z głowy i chwilę później niepostrzeżenie wbijając do męskiej toalety, na wbicie się na wyższy poziom melanżu.

Po aplikacji dwóch skromnie wyglądających linii przezroczystego kryształu, pociągnąwszy mocno nosem, przymykając lewą powiekę, a powszechna odmiana goryczy zalało mi gardło, powoli coraz rzetelniej rozjaśniając mój umysł, z alkoholowej ciemności. Mimo że akcja w toalecie mogłaby relatywnie wydłużyć ten bal i tak było dość późno, Jachu nieco się pogniewał przy wyjściu, bo w chwilę zmieniłem plany. Autobus toczył się powoli, na jednym z przystanków jakby już ostatnim narkotykową-alkoholowym fleszem stała dziewczyna, taka w sam raz, wa panterko-wym stroju i burzy kręconych włosów, poznałem ją przez chwilę, wychyliłem się na krześle, z mina zawieszoną w wymawiane: E..., E.... ”E, to wszystko chuj, jebać” - mruknął kąśliwe jakiś zamroczony żul.

Wysiadłem. W domu usiadłem do dwóch mocnych drinków ginu z tonikiem, próbując odtworzyć twarze i imiona, na darmo, ale budziły mnóstwo jakiś pozytywnych refleksji.



'Przejebię cały hajs, bawię się cały czas, pierdolę cały świat!' - VNM


2011.09.23 23:12:24 link komentarz (0)


Podsumowując chłodne, aczkolwiek w moim mniemaniu gorące wakacje, nie mógłbym zapomnieć dość - to chyba zbytnio mało dosadne słowo – istotnie, niemniej istotniej imprezy, który w moim istnieniu, w istocie staję się nieistotna. Lecz nim przejdę do aktu głównego tej opowieści, czas wspomnieć, choć trochę na skróty, wakacje roku 2011.

Akurat gdy zasiadam do tej notki wybiła kalendarzowa jesień, astronomicznie i kalendarzowo, bo podobnież ma to jakieś magiczne znaczenie, za oknem jesień ma się już świetnie, prezentuję się w modzie wśród ulicy, uwidacznia na drzewach, trawniki brutalnie obrzuca kasztanami, a i termometry ulegają jej naporowi niebieskiej kreski, która powoli rankami nie wypuszcza już czerwonej na linię Celsjusza. Wakacje, o których lekko już zdążyłem się wystukać w notce o Mielnie, należały do bardzo towarzyskich, zdecydowanie, poznałem podczas tegorocznych wczasów masę ludzi, od dobrych chłopaków, po kilkadziesiąt różnego rodzaju kobiet: od fanek rapu, przez roztańczone protektorianki i miłośniczki mocniejszych wrażeń i używek, na dziwkach kończąc – i tutaj można szukać dwuznaczności. Alkohol i narkotyki, trzymały się ze mną kurczowo pod ramię, alkohol z jednej dla dobrego humoru i głupich pomysłów, dragi z drugiej, żebym z lewa nie słał się na nogach, zawiązywał mocno relacje gadając z prędkością kopulacji królików, na króliczej kopulacji kończąc. I oto tak od czerwca do września biesiadowałem w akompaniamencie dwóch tych zdradliwych bestii, tłukąc się to po klubach, to po bałaganach, a niekiedy po gębach. Co do pieniędzy będę szczery, jeszcze w życiu nie wydałem ich aż tak dużo, abym aż tak bardzo żałował, odnotowałbym z trzy imprezy gdzie ich wartość stanowiła miesięczną najniższa krajową – na szczęście mam tu na myśli polskie warunki, ale pocieszenie to marne, bo na papierze zarabiam niewiele więcej. I choć dłużnicy otaczają mnie uśmiechem, dobrą radą, na niekiedy blisko ślepiąc przed laptopem wokół zmrożonego Stocka, to było fajnie. Aczkolwiek, wielu osób zabrakłoby w opisach poszczególnych imprez, mało, mogłyby nawet nie odczytać o sobie wzmianki, co w poprzednich wakacyjnych rocznikach było istotnie nieprawdopodobne.

Przejdźmy do istoty rzeczy. Mam sierpień, o dziwo jest ciepło, wręcz duszno. Duszpasterski obiekt ogrzewało słońce, które, ogrzewało tego dnia wiele dusz, jednych niepewnych i zestresowanych, drugich rozluźnionych i gotowych na zabawę. Ja byłem jak na barykadzie, z jednej strony stres związany z rolą świadka na Ślubie Siostry był świdrujący, na przemian uczucie to chłodził mocny kac, ciągnący się od 5 dni, podczas, którego w naturalnych okolicznościach relaksu byłoby mi wszystko jedno, więcej, miałbym wszystkich w dupie. Tu nie miałem, wierzę, że wypadłem dobrze, chociaż z kościołem ostatnio niewiele mnie łączy, a jeśli już mamy się jakiś więzi dopatrywać, to mnie również przydałaby się taca na ofiary – tylko w srebrze i beczka wina mszalnego.

Wesele. To jest gwóźdź programu, kto tam myśli o poprzedzającym nudnym spektaklu, suknie i tak na weselu widać, garnitur też, a nawet wiele jego elementów, zamiast księdza pogadać może wodzirej, a do tego nikt nie siedzi o suchym pyszczku, a i zagryźć jest czym no i muzyka gra, a dźwięczy tymi niewydarzonymi organami. Z kuzynem przy rosole – bije pionę. Później wpadam w wir zabawy, łapiąc się różnych partnerek, kieliszków, popity, toastów i chóralnego śpiewu. Do tego kilkakrotnie zbaczam na wąskie ścieżki euforii, a żeby zabawa chociaż zajebista, nie pozbawiła mnie mocy. Podczas \'oczepin\' musiałem być właśnie w szczycie odurzenia, oto koka pędziła po synapsach jak InterCity, a wódka podmywała jej tory niczym wazeliną, że ten toksyczny pociąg pędził do euforycznej destrukcji. To nie nastąpiło, natomiast zdekonstruował filar imprezowego umysłu jakim jest poczucie wstydu, to dało słaby pląs na oczach zgromadzonych, a tak że szkiełko z czerwoną lampką zdążyło te błazenadę zarejestrować. Lecz, kto wtedy się o to martwił. Na domiar festiwal fajerwerków rodem z Sydney wzbogacił mnie o kila następnych kieliszków, które podlane zostały mocno \'energetycznym\' RedBullem. Do domku z uniejowskiego Zamku dotarliśmy o własnych siłach, w dodatku na werandzie przy uroczym wschodzie słońca zrobiliśmy jeszcze pół litra.
Świt tego poranka kadruję w najważniejszym albumie, sporo tam fotek z Uniejowa, tylko twarze się zmieniały, jedne się zmieniły i ich zmiana nie pozwala już zmienić wobec nich stosunków, wśród drugich zmiany zachodzą w podobnym kierunku, a zmiany trzecich umacniają mnie w przekonaniu, że ich już nie chciałbym zamieniać.

O poprawinach nie wspominam, popsuła je pogoda i brak jakieś wspólnej atmosfery. Jeśli to wina tego, że nasz oddział rodzinny na stukał się od rana to w imieniu swoim i mnie najbliższych przepraszamy, tacy już jesteśmy, Małgorzata też jest jedną z Nas, oby to co z Nas najlepsze wprowadziła do swego nowego domu, a jest tego trochę zapewniam. Nie wierzę w małżeństwa, ale kibicuję, jak brat siostrze, i mam nadzieję, że to właściwy traf w loterii o przyjemne, lekkie i szczęśliwe życie, jeśli nie szóstki, to chociaż piątki życzę. A sobie Chrześniaka.

\'...hipokryzja, seks, słodkie kłamstwa, narkotyki, kurwy i chyba to jest nasz świat, niektórzy mają luz, pannę, kwadrat, ja nie pasuję do tego obrazka...\' - Bonson

2011.08.26 09:27:34 link komentarz (0)



Dłuższy czas spędzałem długie płaszczyzny czasu, na czasowym zapominaniu napisać tu coś długiego i twórczego. Szkoda, bo pewnie miałbym o czym pisać i chyba zamówię sobie jakiegoś biografa, bo sam przestaję nadążać za życiem, a co dopiero oprawianiem tego w dość selektywnie wybierane słowa. Urodzinowa notka powstawała na dwa razy i to tak mnie spowolniło. Ale mamy lipiec, dość ponury, za mną kilka kubków kawy po całej nocy w pracy, przede mną kubek kawy, malutki notebook i... pewnie i tak kilka dni jeszcze spędzę nim treść tej notki ujrzy nlog.org. Ale, że postanowiłem przestać tak ekstremalnie kombinować i wracam do kanonu tego bloga, wierzę w lepsze tempo, no chyba, że melanż znów chwyci za gardło częściej, niż kac jest go w stanie dogonić.

Godzina 6:00. Łódzki Dworzec Centralny, aura listopadowa, chociaż jest to środek lipca, klimat dworca też do ciepłych nie należy, jednak ciepła nadzieja na cieplejszą pogodę wszystkich oczekujących, rozgrzewała i moje zziębnięte jestestwo. Nic to. Wsiadka do PKS ŁÓDŹ, wybieram tę formę, bo coraz bardziej cenię sobie prawo jazdy, a powroty na kacu, mogą bezpowrotnie je zabrać.
Wysiadam już w Mielnie, w porze obiadowej, wita mnie dwójka, a właściwe trójka bliskich znajomych, którzy delikatnie uśmiechając się, pomagają przy transporcie bagaży. Chmurzyska jakby rozstąpiły się na wieść o moim przyjeździe i promyczki wesołego nadmorskiego słońca wesoło podszczypywały moje zaspane podróżą policzki. Piękna nadmorska aureola szybko pobudziła moje nałogi, a konkretnie podstawowy, czyli alkoholowy, toteż już na kwaterze w - lekko przeżytych podobne wydarzenia - kubeczkach odpalamy pół-litrową butelkę Krupniku.

Kwatera – tak, bo apartamentem jej nazwać niestety nie można. Mieści się w osiedlowej części miasta, a jest to coś w rodzaju ulu kwater, wypełnionego wczasowiczami. My na piętrze – jak w roku ubiegłym – z tą różnicą, że pokój na wprost, toalety, wiecznie kurwa zajętej. Na wprost drzwi starszy gigantyczna szafa, na lewo skromny widok na wyżej wspomniany ul, przez plastikowe okno. Po obu stronach tapczany, a nad tapczanami niczym żyrandole, funkcjonalne półeczki, na dosłownie wszystko co akurat jest w ręku zbędne. Do tego wszystkiego stół pokryty klasyczną ceratą, w całym pokoiku króluje niesmaczny kolor brązu, ale zewsząd przedziera się tsunami jodu, hałasu i klimatu, klimatu wypoczynkowego urlopu.

Delikatnie odświeżam siebie, odświeżam garderobę, i na końcu płuca, pełnym jodu powietrzem po wyjściu z kwatery, w ręku kolorowa torba, a w niej 700 gram czystego Stocka. Drepczemy. Mijamy tych którzy zmierzają w tę stronę co my, jedni nabyć trochę brązowego kolorytu, drudzy rozgonić nudę piłką i muzyką na plaży, a trzeci – i tu my - łyknąć trochę promili gapiąc szczęśliwie na wysoką falę. Jest też liczna grupa, która już promieni ma dość i biegną z pełnym plażowym ekwiwalentem na obiady, drudzy przytomnie szukają sklepu z jak najtańszym źródłem i tak piekielnie drogich procentów, oraz tych którzy wyglądają jakby znaleźli rewelacyjną promocją i z radości nie mogli powstrzymać się przed spożyciem wszystkiego. Pośród chóralnych śpiewów tych ostatnich wracamy z plażowania, gdzieś koło godziny odjazdu Teleexpressu. Tutaj na kwaterze prowadzę już szczegółową toaletę i kończymy plażową flaszkę w oczekiwaniu na drugi oddział mieleńskiego szturmu.

Dwójka rosłych mężczyzn dobiła w trakcie, kiedy byłem już nieco dobity, dobitnie Stockiem. Jednak zajazd czarnej Toyoty pamiętam dokładnie, chwilę później zwiedzamy ich kwaterkę, no i dalej toczy się melanż. Już dosłownie, bo na blat stołu - leci lustro - na lustro lecą grudki, na grudki leci karta, karta leci do portfela, a z portfela leci banknot, a przez banknot wprost do prawej dziurki nosa leci koks. Daję on w tym wypadku lekkie orzeźwienie, bez ekscytacji, towar okazuję się miernej jakości. Trudno, chociaż wódka prowadziła mną, nogami i wszystkim innym, bo nie pamiętam działań wypadowych – kompletnie. Do Fresha próbowałem niemal wlecieć, tak wynika z relacji świadków naocznych. Ostatecznie byłem w Bajce i to też podobno. Później pamiętam ustawkę z Gorzowem i lekkie koksowe orzeźwienie, tyle pamiętam, reszta to koszmarna noc pod jakąś poszewką.

Poranek powitałem dość żywo jak na porcję alkoholu i narkotyków dnia poprzedniego, aby sytuacja nie pogarszała się nazbyt szybko, na szybko zakupy i szybkim łykiem spożyłem Green Apple Sobieski Drink i szybciutko wróciłem do siebie, wróć, do tego alter-ego, które budzą promile, alter-ego raz lepsze, raz gorsze. Na kwaterze każdy jest mocno zdołowany pogodą, Absolut Red w ilości 700 mililitrów szybko pozwala Nam zapomnieć o deszczu. Mnie pozwolił zapomnieć już w ogóle o świecie i rzeczywistości i owszem pamiętam pyszny kebab u szefuńcia, nieco słabiej wspominam podróż do Kołobrzegu, aczkolwiek, wiem, że było fajnie i wesoło. Na pewno mój mocny boks był wynikiem wyjazdu, niepodważalnie. Reszta to już wieczór, kulminacyjny w zasadzie, niesiony słabymi ścieżkami kokainy, jakoś zdołałem się do tego przygotować, w salwach śmiechu, żartów i beki, kręconej ze mnie, przeze mnie i wspólnie. Na stole przestrzenią lśniły już trzy butelki: Jim Beam, Johnny Walker, Jack Daniels, najwyższy czas wychodzić!

Ponownie spotykam Gorzów i z Nimi rozbijam Krupnik, tak litrową butelkę na cztery osoby, po czym – dosłownie – ginę gdzieś w malutkim Mielnie. Odnajduję się jedynie wraz z taksówką, która dowozi mnie w odpowiednie miejsce. Pod klub Fresh. Tutaj nie pozwoliłem sobie na finisz w alkoholowym maratonie, dostarczam sobie kamikadze i to w czterech odsłonach, na parkiet niby wychodzę, ale taniec tam jest niezwykle trudny. Ludzi w chuj. Nie wiem, spotykam jednego z rosłych ziomków, oznajmia, że spierdala, ja ostatecznie za nim, jak? Jakoś.

To nie było epickie Mielno, nie było w nim Edyty i burzliwych kłótni z Karoliną, który dały dozgonne wspomnienia. To nie było Mielno zeszło-roczne, w którym czułem życiowy szczyt i wygrałem Super-Puchar Melanżu, była i Edyta i było to coś. W przypadku tego melanżu, dałem się używką. Dałem, ale nie zrelaksować, na pewno nie wzmocnić, ja dałem się powalić, mało, to był nokaut! W pierwszej rundzie. Kryzys wypłukał mi portfel, co się ośmiałem to moje, fakt, nie byłem nieszczęśliwy. Ale odczuwam potworny niedosyt tego wypadku, na przemian z lekkim niesmakiem. Trochę tak, jak cały dzień czekać na obiad, zatrzymać się w McDonaldzie, zjeść i chociaż cały dzień miałoby nam być niedobrze i mocno się odbijać, to i tak na kolacje, z chęcią opierdolilibyśmy Cheeseburgera.


\'...nie ma zasad, są worki po dragach...\' - Bonson





2011.08.17 09:30:39 link komentarz (0)



Długo przychodził mi pomysł na tę notatkę, zdążę - mam nadzieję - jeszcze napisać się banalnych wstępów. Tym razem bawcie i wspominajcie. Moje urodziny.

Godzina, która uruchamia ramówkę Faktów TVN, przekazuję zmianę, ale myślami jestem już przynajmniej w samochodzie. Tam kilkoma połączeniami z Nokii E52 potwierdzę kilka obecności. Jednak nie będę mógł wyjść ówcześnie nie wypijając przynajmniej setki pod prezent od ludzisków z pracy. Pierwszy przystanek zgrabnym ruchem przekazuję mi z rąk do rąk, coś, czego nie mogło braknąć, coś o śnieżnej barwie niczym śnieg styczniowy...

Styczeń
Klimat staje się nieco duszny i przede wszystkim jest o wiele głośniej. Siedzimy przy stoliku, w Okół którego ścisnęły się cztery osoby. Rozprawiamy bardzo żywo, każde usta serwują słowa pełne sympatii i empatii. Bramka raz na jakiś czas włącza się do rozmowy, gdyby nie znajomości z Nimi, nasza obecność byłaby w tym wyższej klasy lokalu wątpliwa. Odrywam się od stolika, wówczas pod stołem dochodzi do wyjątkowego cześć-cześć. Zabieram jedną damę, wchodzimy wspólnie do toalety, wysypuję i dzielę z zegarmistrzowską precyzją - chociaż robię to po raz pierwszy - zwijam sto złotych. Jeszcze ostatni trzeźwy wdech, wydech, wciągam i wkraczam w stan świadomości, który już na zawsze wpłynie na moją melanżową karierę.

...prośba o uregulowanie należności, szybko sprowadza mnie na miejsce. Dwa pomarańczowe twarze Zygmuntów właśnie zmieniają właściciela, chuj to, odrobi się. Odbieram wesołą ekipę, wsiada Marek, Iza i Nielat i to już ruszyło, jeszcze tylko Kuzyn, ze swoją kobietą i dzisiejszy skład będzie w komplecie, jeszcze tylko dojedzie mój konkubinat, oboje wiemy, że Ty wiesz, że ja go poważnie nie traktuję. Mimo wszystko mamy atmosferę romantyczniejszą niż lutowe Walentynki...

Luty
Wpadam gwałtownie do sceneri mało ekstrawaganckiej, aczkolwiek czuję się w niej bardzo swojsko. Przede mną mój laptop wyświetla napisy końcowe jakiegoś banalnego romansidła, chociaż nie zrobił na mnie żadnego wrażenia, to jest zawsze dobra gra wstępna. Chwytam za drinka, ale, nim złapie za swoją szklankę, tą pierwszą oddam w dłonie zadbane, ale na tej skórze da się wyczuć różnice wieku między Nami. To nie skodzi, biorę spory łyk, jak zwykle w takich sceneriach biorę ich więcej od osób towarzyszących, żeby po chwili moje usta spotkały się z jej ustami, to doświadczenie miało wartość symboliczną, może i matematyczną, bo chodziło w końcu o, trzynaście, ale nie było w tym nic pechowego, chodziło o trzynaście lat różnicy.

...szybko robi się jak zwykle mocno euforycznie, najpierw oporowo schładzamy się wódką, żeby resztę podtopionych zmysłów podpalić kokainowym żarem, ten napędza do działania. Ożywione dyskusję, taksówki i lądujemy pod Vanilla, która jako klub ma status już mocno sędziwy, aczkolwiek z niewielkim przerwami jest odmładzana, co rusz to nowymi nazwami. Głośna atmosfera nie przeszkadzała jeszcze dyskusją przed wejściem, jak i w oddali kotom marcującym się namiętnie...

Marzec
Pole, pola, chwilę później piękne lasy wyświetlają praktycznie każdy odcień zieleni i brązu. Zmieniają się dość szybko, hałas, jaki wydaję silnik tego malutkiego nieudanego włoskiego dzieła motoryzacji, utrudnia rozmowę. Więc się gapię na tę przyrodę, chwilę później na wiadukcie przecinamy cztery pasy najrówniejszej drogi w Polsce, przegrodzone pasem zieleni, robi wrażenie. Mijamy jeszcze kilka elewacji, żeby trafić na gruntowną drogę ukazującą ogromny moloch najbardziej wpływowego koncernu w Polsce. Przed wejściem na sam obiekt czeka grupka ludzi, zestresowaniu równie, co ja - jak się później okaże zupełnie niepotrzebnie - wysiadam. I biorę porządny wdech, niczym niezmącony i trzeźwy, w nozdrza uderzyło trochę obornika, spalin, nowości, ale na koniec niczym per fuma zaleciało najbardziej porządnym zapachem w takiej chwili, zapachem awansu.

...Myślami trochę zatraciłem się w ich czynności, to chwilę później, teraz szatnia, numerek i parkiet. Reguła tego rozdania w jeszcze nie wakacyjnym okresie jest na ogół identyczna, taki schemat wejścia, ciekawe, ale w zasadzie nie wiem, po co to piszę. W zasadzie, nie wiem, po co za chwilę czekałem w kolejce do kibla, to jak zwykle najdłuższa i najwolniej przesuwająca się kolejka. Kolejka została zrobiona na barze i śmiałby najzwyczajniej pomyśleć, że to napastliwy odzew pęcherza, nic bardziej mylnego. Kibel, dilerka, zasys, reguła tego rozdania dla odmiany, jest również taka sama, czemu dla odmiany, bo jej schemat działa bez względu na porę roku. I w zimie i w lecie, jak w...

Kwiecień
I ekran telefonu, tam raz po raz wyświetlają mi się połączenia, od osób różnych, ale na ogół dzwoniących, atmosfera w kawalerce jest duszna, ale w Okół jest czysto, łóżko schludnie zaścielone i wymiętolone jedynie przez moja własne stopy. Tylko te telefony, podejrzanie często dzwonią. Nadszedł czas pobudki po długiej nocy spędzonej aż trzydzieści kilometrów stąd. Rzucam okiem na dwadzieścia parę nieodebranych połączeń z 10 kwietnia 2011. Pięć smsów i każdy o rozkazującej treści: \'włącz telewizor\'. Włączam. To najsmutniejsze kliknięcie włącznika, jakie przeżyłem. Pochylam głowę i nic nie mówię.

...gwałtownie nadszedł czas tańca i parkiet, sceneria po stokroć milsza, moja blond włosa towarzyszka dzielnie radzi sobie w tłumię wszystkich tancerzy, ale jest zdolność akceptacji narastającego stężenia alkoholu we krwi, to jeszcze noworodny twór. Nie pozwalam by zepsuł mi imprezę jak i całą nadchodzącej część imprezy, gdzie dużą rolę odegra moc białej damy. Taksówka. Kilka schodów. Drzwi numer jeden. Drzwi numer dwa. Drzwi suwane. Suwane, suwane, suwane, wciągane, suwane. Dwie godziny później biorę ostatni łyk dość mocnego drinka, odwracam się dając \'podświadomy’, choć dla mnie jednoznaczny sygnał, że ten dzień melanżu dobiegł końca, jak i tego różowego rozdziału. Jest 30 kwietnia, jutro długi weekend, to długi melanż, święta pracy majowe...

Maj
Atmosfera jest tym razem wybitnie duszna, zgromadzone twarze są niewyraźne, gdyż, co jakiś czas któraś wypuszcza potężny obłok siwego papierosowego dymu. Właściwe nie chodziło o to, żeby ich rozpoznać, mówili o rzeczach, których już dawno przestałem słuchać. Laptopowy windowsoski zegar wskazywał godzinę 9: 00, portfel mimo dość opasłych gabarytów z cztery godziny wstecz, świecił rezerwą nawet z szafki, a ja wskazywałem już całym sobą na łóżko, chociaż oczu i tak nie zmrużyłem. Gdyż przed przykryciem się zwyczajną kołdrą, wcześniej otuliła mnie ta biała, która gęsto pokrywała czarny stół mojej wynajmowanej kawalerki. Co jakiś czas któraś z twarzy wtulała w nią nos i podobnie jak ja coraz rzadziej myślała o śnie. O ile to wydarzenie jest traumatyczne? O tysiąc złotych? O dwudziestą godzinę melanżu? O to, żeby już nigdy więcej tego nie powtórzyć.

...poprzednia noc z pracą już nie miała nic wspólnego, no poza tą, poza drzwiami, pozasuwanymi. A klimat był bardziej radosny, aczkolwiek te after-cocaine pobudki, działają jak Dementor w książkach o Harrym Potterze (może skusisz się przeczytać, polecam!), Dopamina śpi zabita rozerwana nocnym trotylem. Żegnam blondwłosę, że praca, że szkoda, że spierdalaj. Wracam na osiedle, które niedawno opuściłem, opuszczam Mercedesa, opuszczam przycisk Source w radiu marki Pionieer, opuszczam powieki pod wpływem mocnego blasku słońca, w takich chwilach opuściłbym ziemię, niczym Czerwiec Trwały...

Czerwiec
Znajduje się momentalnie kilka centymetrów ponad ziemią. W podskoku. W podskoku euforii spowodowanym zarówno kolejnym plemię używek, które zakoczowały we od mnie najdrobniejszych synapsów, po szeroko rozumiany żołądek. Jednak ten podskok wtórował osobie vis \'a\' vis i to ona nadawała największe nasilenie euforyczne. Skakaliśmy w rytm, któregoś z kolei już zamówionego kawałka tylko dla Nas, wtedy widziałem uśmiech. Taki fantastyczny wesoły nieskrępowany i nieprzemyślany uśmiech, jakiego w całym tym Protektorze wszystkim brakowało, jakiego zabraknie za chwilę i mnie. Takiego uśmiechu już mogę nie zobaczyć, więc chowam go, jako kadr bestsellerowy, uśmiech przyjaźni.

...domofon, telefon, dzwonek, pies. W telewizorze rusza ceremonia zaślubin królewskiej pary, mało mnie to obchodzi, ale pochłaniamy ją do obiadu, tak chłonąc żarcie i słowa, a w mojej głowie czuć już chłód wieczora, którego nie mogę się doczekać. Skracam ten czas, drzemką, bo poza chlaniem, rżnięciem i niekiedy spotkaniem mocniejszego psychoaktywu, spanie jest ważną formą spędzania czasu w moim życiu. Zmrużonymi oczyma witam się z podobnie zmrużonym już słonecznym okiem na tle okien. Telefon, piknięcie alarmu, source w radiu, głośny bit, spryskiwacz, stanąłem pod drzewem, na szybę spadło trochę lipy...

Lipiec
Wdech, absolutnie nietrzeźwy, przede mną mocno przestraszony widok własnych oczu, powoli oddalający się od lusterka, są przestraszone, ale nie ze strachu. Ten paradoks spotyka się ze mną już od początku roku, na imprezach w kontaktach z jakimkolwiek własnym odbiciem. Trzy tapczany, jedno okno i powietrze wypełnione jodem, emocjami i tą mieleńską tradycją melanżu, na której przypływy są tu dwa, najpierw alkoholu, później morza. Prowadzę wesoły taniec wśród chóralnego śmiechu moich przyjaciół, to wtedy na tym krótkim - ale brzemiennie wręcz intensywnym melanżu - stałem na szczycie w ww wymienionej konkurencji. Tutaj autopsją zrozumiałem znaczeniu słów polska Ibiza i tu znalazłem miłość. Miłość do Mielna.

...bez lipy natomiast i o czasie zjawia się - że tak powiem - drugą część ekipy, nie w komplecie, ale większość. To w pełni wystarcza, aby rozpocząć ucztę. Odbieram przepięknie opakowany Chivas Regal w asyście dwóch grawerowanych logiem szklanek, a na stół wykładam wczorajszy podarunek, o podobnej mocy i gatunku, jednakże półkę niżej, co i tak nie pozbawia stołu szkockiego akcentu. Docierają dziewczyny, mianowicie, Karolinka, Ewa i Emila, wniosły do domu woń perfum, siłę polskiej urody i Krupnik, który tak dobrze współgra z moim podniebieniem i żołądkiem. Otrzymuję piękny podarunek w postaci feromonów i korzystam z nich do dziś tylko w towarzystwie tych pań, mając cichą nadzieję, że wreszcie podziałają, bo owe kobiety są sennym marzeniem niejednego mężczyzny. Dołącza ostatnia dwójka i wśród ożywionych dyskusji padło - \'wychodzimy\' i ten hałas przecięło niczym sierpem...

Sierpień
Słońce przez pomarańczowe rolety wkradało się z olbrzymią siła, która gdyby to tylko możliwe już dawno by rolety rozdarła i pozwoliła sierpniowym promieni rozlać się po tym martwiącym widoku. Oświetliło mi powieki, przez armię butelek, które już spoczywały po całej nocnej warcie ubiegłej nocy. Chętnie by się położyły zapewne, bo atrakcji nie brakowało, a i śnieżnobiała kołdra zachęcająco spoglądała z blatu. Niedziela, jak każda. Robię klasyczny ruch w stronę wody, utrudnia mi to postać, o kruczoczarnych dłuższych włosach i przez chwile cios flashbacku - mogący wręcz potłuc butelki - kazał mi zamknąć oczy, szeroko zamknąć oczy i po cichu powtórzyć, tylko nie ona.

...zagrzmiała muzyka i widok czarnych włosów przekształcił się w blond, jednakże zgrabnie pląsających, było ich dużo więcej, a ja dawno byłem poza retrospekcjami, dumnie ruszając się w rytm jakiegoś basu. Co chwila szturchał mnie Robert, zwykle wtedy, gdy już coraz słabiej wywijał, razem znikaliśmy w Vaniliowym kiblu i już nabierał nowych sił witalnych i tak konytunuował swoje fizyczne załamania, aż do wyjścia z lokalu. Tutaj łączymy sił z podobnie liczącą ekipą i kierujemy się ku Siódemką, wrzeszcząc do siebie o głupotach i problemach z wejściem...

Wrzesień
Jest zdecydowanie chłodniej, a słońce już nie jest tak ogniste, jak to, do jakiego przyzwyczaił mnie widok tych okien. Nerwowo zerkam przez te okna, dzisiaj po raz ostatni użyłem kluczy, ostatni raz umyłem tutaj ręce i zajrzałem do szafek. Smutno westchnąłem i rozejrzałem się ostatecznie. Oczami objąłem wąski przedpokój, który wykładzinę dzielił z szafą na całej długości ściany, która skrzętnie i z opieką strzegła moich rzeczy. Zielony kolor dużego pokoju, dał mi tę symboliczną nadzieję, że kiedyś tak rozejrzę się po swoich ścianach, old schoolowy kredens mrugnął ze wszystkich szafek, które coś kiedyś ukrywały, jedynie tapczan oddychał z nieskrywaną ulgą, z kuchni korzystałem rzadko jedynie lodówka nie była mi obca. Zadzwonił domofon. Wstałem. I już nigdy tam nie stanę.

…dalej sytuacja nie jest zbytnio wartka, a wydarzenia mgliście zlewają, przewinąłem się jeszcze chybotliwie przez Ambasadę i jakimś trafem wylądowałem z gośćmi na własnym kwadracie, to dało mi jedynie bezpłatną podwózkę i garstkę sprzątania więcej, nie sprzątam, padam na łóżko, olewając te stertę naczyń niczym paździerz…

Październik
Przede mną prędkościomierz wskazujący lekko ponad 120 kilometrów na godzinę, na siedzeniu spoczywało 0, 5 litra Stocka, z tyłu walała się tona koszul, torba, buty i niezliczona ilość wspomnień. Mijam lasy pokryte u koron drzew ciemną aurą nocy, to był równie smutny dzień, co smutnie wyglądała ta podroż, zostawiam z własnej woli grupę ludzi, dla których do tej pracy się wyłącznie przychodziło. Polecam takie roboty, to najlepsze roboty.

…poranek przywitałem wraz z dzwonkiem do drzwi, miałem za sobą może czwartą godzinę snu, to niewiele, jeśli spojrzeć, na wydarzenia poparte samym snem. Wchodzi blond włosa i nic nie podejrzewa, grzecznie zmywa, wpadają ziomki i zwyczajnie relacjonujemy wydarzenia, czuć mocny odór baki, po czym słychać telefon, po małe zamówienie, zrealizuje to skorzystam. Tymon wpada, wali z dwie lufeczki, pod dwie kreseczki i tu zacznie robić się dość mrocznie jak w Halloween…

Listopad
Nagle w oczy rzuciły mi się służbowe buty, wdzięcznie leżakowały na biurku, w sąsiednim pomieszczeniu, suwały się z trzaskiem szuflady, zamykały drzwi i trzeszczały drukarki, moje biuro było pozbawione klientów, a ja akurat wtedy stresu, w głowie piętrzyły mi się pomysły na ten piątkowy wieczór, każdy był mocno słaby. Za oknem sypał śnieg, a ja wolałbym o podobnym skojarzeniu rzecz wysypać na lustro. Z szafki ryknął telefon, powoli ruszyłem w jego kierunku, na wyświetlaczu widniał \'Maciek\', dawno tu nie widniał, potwierdziłem spotkanie, później w tym wyświetlaczu będzie widniał jeszcze wiele razy. I historia o odbudowywaniu relacji rodzinnych na fundamentach koki, wódki i polskim rapie staję się moją.

…z blond włosa wypijamy pokaźną ilość Chivasa, do tego ja regularnie opróżniam Stocka, porobiło mnie to już optymalnie, miałem nad nią przewagę w postaci tych kilku kresek, atmosfera robi się mocno nieprzyjemna, musiałem zamówić jeszcze jedną grudę…

Grudzień
Intensywniej poczułem zapach swoich perfum, zrosiłem ich trochę za dużo, aby dostatecznie ukryć woń wczorajszej imprezy. Nie miałem apetytu, choć apetyczniejszej restauracji nie znam, ale apetyczność potraw była silniejsza od największej niestrawności żołądka. Poprzez zestaw talerzy sygnowanych chińskimi symbolami, widziałem twarz, posiadała wtedy piękne oczy, a ja pięknie opowiadałem jej o nadchodzącej metamorfozie moich, które z dnia na dzień miały świecić coraz trzeźwiejszym blaskiem. I podobnie jak żołądka wtedy, tak i tych oczu nie mogłem oszukać, widocznie, nie były tak naiwne jak wtedy moje jestestwo, bo na chwilę dałem się oszukać, daremnie.

…poopowiadałbym o tym chętniej, lecz, po co mam sobie zostawiać tutaj wspomnienia nie warte uwagi, robię to w gruncie rzeczy dla siebie, więc kronikowanie tu rzeczy naprawdę nieprzyjemnych i okazujących wyższość używek nade mną mija się z celem. Urodziny był świetne, jak każde zresztą, alkoholu przelałem niczym przeciętna destylownia, romansowałem w granicach dobrego smaku z koleżanką z Kolumbii, a koniec końców użyłem sporo sprawności na blond włosie. Lubię melanżować, robię to naprawdę dobrze.


‘…lubię jak pijesz, ze mną wódkę i popijasz wódką…’ - Pezet


2011.04.20 00:03:49 link komentarz (0)


Witaj pamiętniczku.
Tak widzę, Twoje wielkie zaskoczenie, ale ten dzień stał się prawdą, wróciłem. Wróciłem z trzech powodów, pierwszy jest trochę próżny - lubię pisać i czuję powołanie do tego fachu, a imprezowanie to moja druga pasja, więc suma tych dwóch zajawek daje mi esencje kreatywności i opcje samorealizacji. Kiepska pamięć - to drugi powód mojego powrotu, ta roczna absencja nie pozwala już w tak prosty i jednocześnie przyjemny na odtworzenie tylu fenomenalnych melanż, szczęście, że \'kronikowałem\' urodziny, bo to jest impreza historyczna. Wciąż rozwijam się w dziedzinie melanżu i muszę opisywać etapy tej ewolucji, ku przestrodze, opamiętaniu i modnym ogarnięciu - to jest trzeci powód - moja krucjata.

Mamy czwartkowy wieczór, marcowy, więc w polskiej strefie klimatycznej nadal chłodny i choć jesteśmy świeżo po kalendarzowej wiośnie, to ten wieczór był zwyczajnie piździasty. Podobnie jak warunki atmosferyczne tegoż wieczoru - PIŹDZIASTY - okazał się i mój prezent, bo niczym w kobiecej anatomii ciała wargi występują podwójnie, tak i tu się zdublował. Mniejsza. Mam nadzieję, że K. był zadowolony, bo to jego jakby nie patrzeć before-party. We wdzięcznie urządzonym mieszkaniu jubilata, a właściwie jego drugiej połówki, połówka już pękła, nim zdążyłem dotrzeć. Dla mojego oddanego kompana, to dobry powód, żeby napocząć drugą bo czym byłaby wtedy ta słynną polska gościnność - na pewno nieprawdą.

Dość płynnie przejdziemy do piątku. Ale tutaj na chwilę się zatrzymam, żeby skontrastować poprzednią notkę, wtrącając coś o sobie, jako tym zniszczonym alkoholikiem.

Nadal poruszam się Mercedesem tej samej klasy i coraz prędzej starzejącym się, o czym świadczy stan jego karoserii głównie. Wciąż patronuje mnie Orzeł, więc w dalszym ciągu szybowałem niezłym lotem, głownie na ciągach, alkoholowych, weekendami. Wciąż mam słabość do anielskiego pyłu, który przestał być gdzieś tam moją dewizą, co melanż staram się ograniczać do alkoholu, z lepszym bądź gorszym skutkiem.

Piątek. Bo to miało być urodzinowe epicentrum. Do pracy wstałem na trzynastą, nie pracuję na popołudniówki, od siódmej biuro płonie - podobnie jak głowa jego kierownika, telefon dzwoni - podobnie jak obolałe synapsy, miałem zmianę jak każdą od siódmej, ale ta gorzała, grzała jeszcze nad ranem takim żarem, że jechałbym mocno nagrzany, a to mnie już nie grzeję. Opuściłem pracę o czternastej, no, wystarczy. Nokia E52, prosty numer, niezapisany, K. często zmienia, więc nie zapisuję, ale na ten wieczór musiałem mu się zapisać. Jego stan zdrowia po wczoraj, mówił słabo to widzę, ale podołał. 0.7L Stock Czerwień, więc w połowie, choćbym miał raka trzustki to i tak już bym nie czuł nic. W drodze do klubu E52 ma jeszcze trochę roboty, kontakt z Nielatem i Markiem mimo największej sympatii, tym razem wyszedł nam bitewnie. W drodze powrotnej rozegraliśmy trzodę której nie powstydziłby się cały Folwark Zwierzęcy Orwella, której zwieńczeniem był jeden delikwent krwawiący na środku N1, pewnie niejeden prawilniak parska śmiechem, bo on wieczorem kładzie co najmniej dwóch, Nas to nie wywyższa, nie chcemy się tym szczycić, dla Nas to dołek, krępująca oznaka wyższości używek, nad szczytem świadomości.

Kiedy mówię o sobocie cały czas o Niej myślę, bo właściwe ciągnie się do dziś i dla wielu byłaby to idylla szczęścia, ale ja mam paskudny charakter i to się pewnie skończy paskudnie, bo to się zaczęło od paskudnego samopoczucia. Mam na myśli poranek, koleguje się z kacem już od kilku lat, sam w sobie jest niekiedy do zniesienia, jak i tego dnia. Więc Stock. Ja i mój kuzyn, taka sama pojemność. W biurku kuzyna pozostałości po Naszych wcześniejszych spotkaniach, szybko witam je z zatokami i od razu prostują mnie, mrożąc mi całą jamę ustną. Ten czar od zawsze mrozi emocję, ale prostuję to na czym napalonym blondynką od zawsze w mężczyźnie zależy tuż po zgrubieniu tylko w odróżnieniu od narzędzia prostującego, portfela. Brzydzi Cię to? Mnie nad ranem też. Później ląduję w gorącej pościeli, nie mam zwykle pojęcia jak gorąco będzie po opuszczeniu jej, nad ranem w końcu było mi trochę chłodno, to normalne, mam serce z lodu dla tych które to robią, lód kruszy się niczym ten podczas pisania, gdy dowiaduję się, że to był jej pierwszy raz.

Mógłbym napisać jakąś ładną puentę, ale tym razem zmuszę się się do ciąg dalszy nastąpi, bo ciąg będzie jeszcze nie jeden, dalszy widzę tego koniec, a melanż i gorąca pościel nastąpi jeszcze nie raz, na blogu, czy poza nim.


\'...szalone życie w blokach, la vida loca...\' - Reno


2010.08.08 13:46:34 link komentarz (1)



Cześć pamiętniczku.
Minęło chyba troszkę czasu i minęło chyba troszkę mojego talentu którego przez ten czas mógłbym szlifować, minęło tez sporo czasu przez który troszkę melanżowałem i czas troszkę chyba pominął moje poprzednie założenia.
Tak wiem, ten wstęp wygląda obiecująco i naprawdę nie chodzi mi tu o gramatyczna i składniową budowę tego zdania jak u Tolkiena, merytorycznie jak u Nabokova, a fleksyjnie jak u K… mam nadzieje, ze wierzycie w notkę pełną energii i wielki powrót. Sety, najwyższy czas się pożegnać, zwyczajnie nie mam na to czasu, spłodziłem tu najlepsze imprezy mojego życia, kilka ciekawych charakterystyk, paręnaście opisów i wstęp do mojego uzależnienia, jestem Bartek, kilka dni temu skończyłem 21 lat, pracuje, piję, nadużywam alkoholu, narkotyków, zdrady i poligamicznych relacji.
Chwile temu, gdyż moje życie jest dość szybkie, miałem urodziny, na szybko wiec postanowiłem w szybki sposób sprawić sobie i Wam prezent i maznąć na szybko notatkę o szybowaniu na pograniczu dna…
Jest 29 kwietnia, „wychodzę właśnie z pracy (tutaj moja hiphopowa dusza pragnie zarapowac jeśli to notatka pożegnalna) wsiadam do Mercedesa C klasy”, silnik posiadam jeden osiem, jak niegdyś L, przy którym płakały nastolatki, dziś płaczę tylko portfel, bo mój samochód jak ja, lubi wypić dużo. Jadę z 30 minut i za te podroż płaci mi szef, niezależnie od ochoty wskazówek obrotomierza, płaci, bo w tym co robię jestem dobry. Teraz odezwałby się głos moich kolegów, którzy choćbym bym był windykatorem z karkiem jak bochenek chleba porównają mój zawód do ‘kurwy’, bo zwyczajnie mam od nich więcej, lub nie żebrzę i nie skomle po 20 złotych jak te Prawilne Orly. Orzeł jest moim patronem, mimo ze chętnie bym olał jego dziob, bo haruje jak wół, jestem wkurwiony jak wilk i głodny pieniądza jak pies. Nieważne. Zajeżdżam pod jedyną przyjaciółkę jaką mam, reszta jest przyjacielem mojego portfela, albo samochodu, albo mieszkania, albo tego, że od czasu do czasu postawie im kiepski melanż nad który będą stawiać większość swoich 'żenadnych' zenadnychimprez – po którym rano wstanę bardziej chory od towarzystwa, niż kaca…
Odbieram piękny prezent i wracam do tych, których prawdziwych przyjaciół nie lubię mieszać, z tych którzy są JAKOS, stawiam JAKĄŚ wódkę, JAKOŚ nie liczę, ze postawia, inwestycja w nich, jest JAKOS kiedyś. Mijam przedpokój, jestem w pokoju i zaraz w kuchni, taak, mam chatę jak szejk, czekaj, czekaj, nawet nie ja mam ta chatę. Jest jak u Sokola, nie jest moje, ale czuje się wygodnie, mam trzy kroki do lodówki z łóżka, trzy kroki z łóżka do kibla, i trzy kroki z kibla do drzwi, wiec są trzy szanse, ze nie trzasnę orla, będąc kompletnie na-stukany. Dobrze, jest wciąż 29 kwietnia, aczkolwiek powoli się kończy, kończy się alkohol, kończę się ja, wiec zasilam się kolumbijskim paliwem, snnnnifff. Dzień dobry, jestem kowboj, uwielbiam Rodeo, witaj Bonanza, te dziwki chyba lubią takich jak ja. Na liczniku mam już 5 setek tego wieczoru, 5 setek wódki, 5 setek koksu i 5 biletów Narodowego Banku Polskiego wysłało mnie w podroż w kolejna niespokojna noc, wiec prawie nie śpię.
30 kwietnia budzę się a) sam, b) sam c) z dołowany jak samobójca, nie mam czasu na smutki, ruszam dziś na Uniejów to krzepi nastrój, właściwe dziś się zastanawiam, czy to Uniejów działa pokrzepiająco, czy krzepliwe substancje, które krzepione były, są i będę tam na potęgę. Nie wiem. Znam mój stosunek do narkotyków, jestem stanowczo RACZEJ na nie i tego dnia tez NIE, ale KURWA w końcu jest okazja. Jeszcze rok temu zajechałem tutaj Mercedesem, którego jak niby tfu, rozbiliśmy na latarni, takie tfu, że mam ryskę, jak stąd na Milionową, ale co ja mogę wiedzieć, o życiu na hard korze, przecież wielu z nich, traci kilka tysięcy dziennie, ja zrobiłem to raz, mnie boli, chyba nie jestem prawilny. Ale kto jest prawilny? Ten co ma i traci, czy ten co nie ma i zyskuje, na czyjeś, z czego część musi oddać, czy ten co na czyjeś bawi i już nigdy nie chce zwrócić. Mnie osobiste się zwraca, ale z żołądka, na podejście dłużnika, nie chce o tym pisać, szkoda moich opuszkom palców. Mam w sobie jad, wiec nim pluje, nie jest jadalny, wiec działkowa jadalnie witam 50ml, miałem Kosic trawę, czekaj, czekaj, najpierw kosiarka, nie… najpierw trawa, po dużych skrętach sama się skosi, zawsze się sama kosiła. Kiedy, aż od tych ‘kosiarki’ skrętów uniósł się dym, trzeba było dać odpocząć, wódeczka relaksuje najlepiej, najlepiej w dużych ilościach i najlepiej, żeby była zimna, wtedy najlepsze przed Nami.
Gdy mój wuj, już z ciśnienia, nie mógł wytrzymać na widok darmowej wódki, zagościł i do Nas, czym chata bogata, tak wychodzę z rodzina, jak na zdjęciu, bardzo mile widziany na fotce jest Władysław i Zbyszek, najlepiej tylko, żeby ja ich do zdjęcia zaprosił. Na końcu jestem ja, właśnie odkurzam ostro z lustra, po litrze wódki w moment trzeźwieje, może dlatego to lubię, może już przegrałem, a ego nie potrafi się przyznać? Cóż jakby nie patrzeć, jestem wybitnie niedoskonały, zdarza mi się spóźnić, skłamać i często coś spierdolić, taka ze mnie pewna siebie, a w środku zagubiona duszyczka, na rozdrożu miliona dróg, z jednym pewnym rondem kręcącym się na melanżu i choć jestem pewien, że to przejściowy okres, to pewności nie ma czy nie przejdzie mi w status pewnego stania w przejściu.
Druga ścieżka. Miasto. Boski park, cokolwiek kocham w Łodzi, ma swoją przeciwną miłość w Uniejowie, to pozwala mi zachować harmonie, między tymi miastami i choć chaos to w moim życiu na tę chwilę porządek, to w tym bałaganie potrafię to jeszcze poukładać. Nie mam z dumy z tego, co robię, ale bawię się świetnie. Wolałbym się trzeźwy nie budzić, wolę nie czuć tego moralniaka, lubię go zapić, budzi mnie o 11, wujo. Niczym szwajcarski zegar działa u niego nałóg, ja się dostosuje, Żołądkowa? Zawsze marzyła mi się ruda, skoro nie może w przypadku płci, to jako zamiennik, płynem gaszę pragnienie, zapominam o moralniaku, wracam w świat, w którym niebezpiecznie wspaniale się czuję.
Jest południe, ruszyło Lato z Radiem w Jedynce, a w ekstraklasie ruszyło radio, a w nosach niemalże lato, coś na pozór pyłków, tylko już dawno skończyłem na tę alergię kichać, częściej kaszlę. Lecz wróć, nie jak pije, a piję ciągle, jest mój kuzyn. Mój kuzyn nagle zaczął sterować wiatrem na korzyść wygranej w badmintona, wszyscy Graja, ćwiczą, a w tej chwili łapię Myszki, co prawda, nie białe, RÓŻOWE, jestem tak homofoniczny, że łykam je na obiad, człowiek, jak ja już jestem wygrzany, ale żyje, latam, MELANŻ mój żywioł!
I tu bym skończył, sam dobrze wiem, że dalej mało Was to interesuje, później w takich chwilach następują kluby, w nich kible, następnie bary, aż wydam wszystko i jeszcze o poranku będę mówił, że przecież było świetnie, a jak wstanę, to skacowany stwierdzę, że już koniec, że już naprawdę, już nie mam ochoty. I… tydzień temu wróciłem, z trzy dniowego odlotu w Mielnie, a notkę zacząłem pisać… w maju. Wiec zgodnie z super-śmiesznym turniejem Majewskiego ‘Końca Nie Widać’.
Dam już spokój ostatecznie chciałem przy tym pożegnaniu poruszyć mnogość rzeczy, słowo, uraziłbym wszystkich, siebie też bym nie oszczędził, czasami jestem już wściekły nawet na siebie. Wierzę, ale to tak głęboko, jak sięga geneza tego pamiętnika, że ogrom Waszych wady, Waszych bo Wami się otacza, sprawi, że wyciągnę nauczki, wiele bym w sobie poprawił. W sumie ta cała nędzna historia, opowieść i puste klikanie sprowadza się do kilku życiowych wyborów na który mam horyzont:
Jej – zasadniczo, niby wszystko gra i gdzieś tam idzie ku dobremu, jest strasznie niezdecydowana, zaliczyła w życiu kilka nasiadówek, parę imprezy, melanże jedynie mogła widzieć, ewentualnie o nich słyszeć. Wśród rówieśników raczej średnio, za to w oczach starszych ma pełne poparcie z poklaskiem, u rówieśników niechętnych salwę gwizdu. To jej brawurowo nijakie i szare Zycie, że jedyni podziwiający, to Ci dziwiący, jak szara może okazać się egzystencja i jak do wyrzygania nudna. Weekend w weekend niby coś innego, ale jak zadziwiającą podobne i hoc tak fajne i zaskakujące, to tak nudne i oczywiste. Czy to dobra droga?
Jego – absolutny cham, splunąć w gebę, najebać dwóm, wcześniej wymieszać festiwal dragów, wymieszany z ubliżaniem znajomym od których napożyczał na dragową fiestę w bani napożyczał pieniędzy. Z zewnątrz przekonany o słuszności swoich popisów, kariera uliczna niemal szczytowa, no może poza długami, ale przecież ‘wiesz, ze oddam, daje słowo’. Jest fun, pełna swoboda i zero obowiązków, a czym będziesz coś później?
Oni – połączeni latami, przez historie burzliwe, pełne humoru i euforii, po narkotyczne i alkoholowe podróże, niemal dożywotnio połączeni, ona w poszukiwaniu stabilizacji, a on raczej libacji, lecz przecież przeciwieństwa się przyciągają, Czekaja na ogarniecie zewnętrznego chaos, bez zajęcia się wewnętrznym, ażeby najlepiej zewnętrzny ogarnął to sam, bo w końcu maja tyle spraw na Głowie, jutro, podobno u nich ma być lepsze, na pewno?
Twój – znam Cię chyba na wylot i z powrotem, niesamowicie cenię sobie tą wiedzę, a później znajomość, mogą Ci mówić co chcą, ale ja to wszystko naprawdę robiłem z sympatii, w zasadzie odnoszę wrażenie, że się pogubiłaś, poniekąd trochę się obwiniam, jednak jesteś najtrudniejszym moim psychologicznym obraz, bo pomimo pytań jakie stawiam u czwórki powyżej, miej więcej znam odpowiedzi. A Ty? Już przestałabyś być szczera, a jeśli to przynajmniej do końca, latałaś wysoko nawet ostatnio, właściwe to zawsze wyżej niż Twoi, od kacy na śmieszno, do kacy na moralnie, co dziś myślisz? Mógłbym o to zapytać prywatnie, tyle, ze ja już kurewsko zacząłem bać się odpowiedzi! Błagam o jedno, żeby Twój opis nie skończył się jak Jej, wierze jak w przyjaźń damsko-męską, a Ty?
Mój – złem dla Jej, śmieszny dla Jego, fajny kolega dla Nich, ach, jak pięknie to jest WYPOŚRODKOWANE, kochaj, albo nienawidź. Nie chce robić z siebie portretu ponad wszystkimi, wszyscy wyżej, przecież też widzą, że dobrze robią, tak tu leży JEBANY klucz, ja Was obserwuje, wciąż widzę te różnice, wciąż lawiruje po tych skrajnościach i przez to jestem tak niesamowicie zepsuty, kłamliwy, niezdecydowany i to ukojenie w tonie tych psychicznych rozterkach, dają mi tylko używki, bo już ten świat na trzeźwo jest dla mnie naprawdę nie do przyjęcia, wymieniłem portrety najbardziej mi bliskie, ale mógłbym tu pisać bez końca, jedni maja samochody, dupy i klika groszy na koncie, ale wciąż nie maja nic, a inni bez tego świat pełen rozrywki, dziewcząt i kokainy i tez nic, marność nad marnościami, wszystko marność. Mam w sobie uzależnienie i paskudny brak uczuć, kilka prostych zasad i w dodatku mentalne trwonienie pieniędzy. To jest moja ostatnia opowieść, chcesz zapytać o melanż? Ja jestem MELANŻ. Nie podołasz mu, już nie mam kompanów, tak nisko upadłem, i gdzie idzie moja ‘pewna’ droga?

'bo dziś jestem jednym z tych, przed którymi ostrzegali mnie rodzice...' - Małolat

2009.03.02 23:56:38 link komentarz (0)



Mam ochotę napisać notkę, i wreszcie mam na Nią chwilę czasu, to będzie długa notka, bo długo mnie tu nie było i choć o moim pamiętniku nigdy nie zapomniałem, to uczciwie nie mam na Niego czasu.

Pierwszą ofiarą mojego braku czasu, jest Fiat Cinqucento.
Na pewno miał swoje 5 minut nocnego życia, na pewno nie raz mógł narobić kilka lat problemów. 'Cienki' koloru srebro, poznał kilka osób, które w mniejszym i większym stopniu mordowały go. Poznał zapach Ginu Lubuskiego, którego pewnego wieczoru postanowiliśmy z Karolinką skosztować, koszta są spore, a najkorzystniej na drugi dzień to nie działa. Na pewno Cinqusek poznał strach tak samo jak ja, kiedy to jedną ręką prowadzony, gazik stanął mu w pion, mijając radiowóz policji, pewnie było tak samo kiedy widział już maskę na słupie, kiedy Gorzka-Żołądkowa lała się na ćwiartki. Trudno nie wspomnieć, o leciwym srebrnym pudełku, który przysporzył mi tyle doświadczeń jeśli o motoryzacje chodzi. Jednocześnie wozi ze sobą bagaż historii, rozsądniejszej i tej okrutnie głupiej, chcąc nie chcąc, nowi nabywcy jeżdżą samochodem które w pewnych kręgach jest uważany za legendę.

Drugą ofiarą jest Pih-Lukasyno-Fokus.
Jedna z brutalniej potraktowanych przez moje zabieganie impreza. Rzeszów, Lublin, nigdy nie byłem tam nawet przejazdem, tym razem byłem w tamtych hotelach, na mistrzowskich koncertach, a później do szóstej piłem z osobami, którzy stanowią dla mnie coś w rodzaju muzycznych autorytetów. Wszystko to zapewnił mi Groszek, musiałbym pisać trzy godziny o tym melanżu, przez dwie dziękować Tomkowi. Klasyk.

Numer trzy, to coś czego wstydzę się najbardziej.
20 Urodziny Karolinki.


Nie wiem jak napisać o tym, nie chciałbym robić zwykłego opisu, to była dla mnie naprawdę wyjątkowa balanga. Nie uwierzysz pamiętniczku 200 złotych w ciągu 6 godzin, na pewno też długo tego nie zapomnę, prawdziwe szaleństwo, kilka klubów, kilka stacji, kilka wódek, kilka wódek z colą, jeden dzień, jedna noc, znamy się już 10 lat, pieniądze wydawałem wtedy jakbym spluwał, chciałem pić, szaleć, tak się cieszyłem, że mogłem być częścią tego towarzystwa, noc za 10 lat przyjaźni. Na pewno wszystkiego najlepszego, chociaż wolę czyny od słów, jeśli chodzi o Ciebie. 100 lat, ale tak żeby zegar stanął Tobie na tej 20-stce. A więcej w sumie mogę powiedzieć Ci już jutro.

Cenię sobie treści tego bloga, gdziekolwiek nie przesunę listę mogę mieć dobry ubaw, zabawne, kiedyś gdybym mógł opisałbym nawet wyjście na browar, miałem taką mieszankę weny z chęciami, a nie miałem o czym pisać. To było z cztery lata temu, dziś na przemian miesza mi się melanż, z pracą, co tydzień jestem gdzieś tam - pije różne, różnorakie, czasami się nawet nie poznaję. I kiedy chce po melanżu napisać cokolwiek, kac zjada we mnie chęci. Wenę wypaliłem gdzieś wcześniej w blantach. Być może ten blog, pokazuje postępującego alkoholika w młodym wieku, ofiarę wypalenia talentu w który nigdy nie wierzyłem. Być może kiedyś to opublikują, a ja będę popijał wtedy Crystal Red i pociągał nosem po białych ścieżkach. Na każdym kroku, powtarzają rób to co kochasz, ja kocham melanż.

Do przeczytania po mojej dwudziestce.

'...daleko do rana, pije aż skonam, EKG linia pozioma, alkoholikom we wszystkich domach, aż skonam, EKG linia pozioma...' - Pih



2009.01.04 00:12:35 link komentarz (0)


To był deszczowy grudniowy dzień, na krótko przed świętami. Ja, Kania i Wietki, totalnie beztroski początek, do tego pięknie opakowana wódka, kilkanaście minut czekania by ją spożyć, aż wreszcie pierwszy łyk i ten wyczuwalny, bezkompromisowy luz. Sobieskiego Grejpfrutowego było na początku pół i tyle z perspektywy pisania tej notatki powinno zostać, ale ta noc przecież była taka piękna. Z Kanią nie musiałem naradzać się długo co dalej, dwieście kroków, dwieście mililitrów i dwieście sekund do dna. Już mniejsza o tę ćwiartkę, bo ona w ostatecznym rozrachunku nie przełożyła by się na skale kataklizmu.

Alkohol wypijany na szybko to bomba zegarowa, ale nie zwykła atomówka, przynajmniej w moim przypadku, zadziałał jądrowo. 200ml Żurawiny zesłało mnie w lawinę czarnych dziur pamięci. Kto by pomyślał, że jeszcze będę miał ochotę na picie. '100ml poproszę Żurawiny'; 'Sok?'; 'Obojętnie'. Pewnie do chuja, że obojętnie, bo właściwie co w takich chwilach ma znaczenie, z tego co słyszałem ćwiartka zakotłowała mi w głowie do tego stopnia, że skala tych stopni wrzeszczała: 'DOŚĆ'. Karolinka fikała po schodach, kto by nie fikał po takich ilość, na takich obrotach wskazówek zegara. Jakiś diabeł usiadł Nam na rękach, i wlewał w Nas tą gorzałę, jakbyśmy pili antidotum na Nasze nieuleczalne choroby. Niech ktoś udostępni te filmy jak prowadzimy się po zatłoczonej Pietrynce, pokaże dzieciakom, jak Tatuś świętował zdawane egzaminy i wolne weekendy, niech żyją setki pod sok obojętny!

Opisał Wam bym wszystko, przecież wiecie jaki jestem szczerzy, nie wyciąłbym tu nic, wszystko wycięło się samo. Pamiętacie reklamówkę MTV o tym jak niektórzy różnie się prowadzą, czuję, że dostałbym tam ujęcie, jak błogo kimam na stojaka pod szatnią. Łódź-Kaliska mi nie sprzyja, tam jest za ciężkie powietrze, puszczono mnie w samopas mojej mega-alkoholowej jazdy i po raz pierwszy nie wiele więcej wiem, wiem, że do kilku manewrów już wcześniej się nie przyznawałem, jednak z konsekwencją i pomocą fali alkoholu sukcesywnie powtarzam, a teraz powtórzę to co na pewno wiem, do Kaliskiej owszem, ale tylko na pociąg.



2008.10.13 23:30:19 link komentarz (1)


O Fazie słów kilka.

Nim przejdę do pisania tej notki, czytający muszą wiedzieć, jak ważna w życiu pijaka/ćpuna/imprezowicza jest FAZA. Bo Faza, to nie jest zwykłe napalenie się na coś, to nie jest zwykłe nakręcenie się na coś, to jest w głowie, głęboko zakodowana czynność, pieprznięte hobby.

Dzieciaki oglądają dziś magiczne urodziny na mtv i myślą: ale faza, pierdolenie. Faza jest szczera, prawdziwa faza jest dla siebie samego, nie dla kogoś, NIE DLA PIENIĘDZY, fazę ma się bez względu na wszystko. Można mieć fazę na stare samochody, na picie wyłącznie piwa, na inhalowanie eteru, na cotygodniowe picie do upadku w klubie. Można.
I jeśli ktoś zamierza coś robić bo tak należy, a później tłumaczy to: 'ale miałem/am fazę', nigdy jej nie miał, faza jest szczera i tylko szczere jednostki ją mają.

Ja tego wieczora miałem fazę, od trzech tygodniu nie używałem alkohol, tak kurwa, nawet piwa, nawet czekoladki z rumem, nic. Pełna abstynencja. I kiedy wreszcie określiłem sobie, że w ten piątek popłynę, powiedziałem to szczerze. Nie obchodziło mi czy ktoś będzie to robił ze mną, nie założyłem sobie nic, żadnej minimalnej czy maksymalnej ilości, czysta spontaniczność, czysta, autentyczna faza.

Klub Luka, a dokładniej 4 kolejki do pełnego rozbrojenia zero-siedem Żurawinówki, czy szybko, nieważne, czas ponaglał. Zrobiliśmy krąg: Nielat, Tymek, Raca + jego kobieta. Jednak do wódki było tylko trzech, nie no przecież: Raca nie pił. Tak myślę, że na pewno któregoś dnia rankiem odleję się tą Żurawiną, tak będzie. Piękna ciepła wrześniowa noc, wewnątrz klub trwają jeszcze przygotowania. Nigdzie Nam się nie spieszy, czemu nie mielibyśmy skonsumować tego wieczora. Tego typu konsumpcje mogę odbyć się wyłącznie przy udziale Żurawinówki Lubelskiej, jako dania głównego.

Luka - Luka, to luka na tle wypasionych klubów, no niestety, zaadaptowanie kultowego kina Zachęta, w kult niszowego lokalu ze sceną to obraza obrazu dawnych czasów. Klub prezentuję jedną wielachną izbę, ze sceną na frontowej ścianie, kilka stolików i bar, bar z kolejką, wielką kolejką jak te na Kaliskiej. Wszystko sprawia wrażenie brudnego i obdartego lokalu bez pomysłu. Chuj. Nie mój biznes, nie mój klub, nie mój czasu będzie tam marnowany.

Jako, że Luka jest kiepska, jako że najciekawsze koncerty się skończyły, nadszedł czas wykorzystać noc w pełni, zagrać energicznie i z melanżem.

Fabryka - nie żeby Fabryka była mniej obskurna od Luki, ale klub z tradycją, tradycją Ośmiornicy, to brzmi trochę inaczej, tak: 'bawiłem się tam kiedy kiedyś miasto zostawiało roczne pensję moich starych w majtkach nagich kobiet, a moje roczne pensje wsysali w nos', niż 'wyskakałem się w lokalu, gdzie moi dziadkowie oglądali Casablancę', więc Fabryka na stracie spala Lukę. Zresztą, to prawdziwa fabryka, ludzi jak na piątkowej popołudniowej zmianie w Białostockim Polmosie, ogrom. Przez tłok trudno w ogóle opisać to klubisko, wszystko kręci się wokół, scentralizowanego baru, braku szatni, braku miejsca na swobodne ruchy, ale coś w tej Fabryce jest, coś.

Po drodze napotkałem Leśka i Marka, czułem, że z nimi będzie dobrze, Tymek w Supermenie, wcisnęliśmy się w kanapy i to kradnąc piwa, to porywając się do szalonego tańca, dotrwaliśmy do końca. Pewnie, impreza jak każda, ale zasadniczo to dwa kluby więcej w moim rejestrze.

A i o fazie jeszcze kiedyś, jeszcze kiedyś będzie.



'...nie ma drugiej takiej fazy jak my...' - Lilu



2008.08.24 21:37:09 link komentarz (0)


Mam to już gdzieś zakodowane, w moim małym pijackim móżdżku. Jeśli mam wolny klawisz, od razu kojarzę te słowa z imprezą, od razu zdzwaniam ludzi. Przyjdą, czy nie, ważne, że będę pił, dużo pił.

Nie inaczej było tego lipcowego wieczora i o ile osób dużo nie było, impreza rozpędzała się jak tempo na stole, kolejki pakowali z obrzydzeniem i stękali na smak wódki. Generalnie ławę otoczyła Jutka, Bąbka, Kania, Ołówek i jego Joanna, no i na końcu ja. Przy takim ślimaczym tempie, zapowiadało się nieciekawie i nudno. Kolejna smętna popijawa. Jednak w zasadzie to sam nie wiem kiedy, ale impreza nabrała zabójczego tempa...

Dokładnie w momencie kiedy pękły flaszki, ja z Jutką wybraliśmy się odprowadzić jedyną parę tego wieczoru. Tak, byliśmy już nieco zrobieni. Wódeczka zaczęła szaleć w układzie krwionośnym, rozdmuchała się tak wesoło, że z miłą chęcią przygarnęła by znajomych. Jestem człowiekiem podatnym na jej rozkazy. Drzwi stacji otwierałem dużo mniej pewnie, niż trzy godziny wstecz, pieniędzy moje 'oka' też nie mogły doliczyć, trudno powiedzieć, czy czasem nie zostałem oszukany. Nieważne. W kieszeni dyndała ćwiartka Starogardzkiej, a my z Jutką wracaliśmy te zero-dwa opróżnić, de' facto z Bąbką i Kanią.
Tymczasem pod Naszą nieobecność, Kania miała sporo atrakcji. Dziewczęta zmęczone i znudzone czekaniem, udały się do sypialni, no i zamierzały imprezę zakończyć. W sumie to miłe z ich strony, osobiście nie widziałem wtedy problemu, że miałbym nocować na klatce. Jednak Kani sen zakłócały coraz głośniejsze i coraz częstsze przełykanie śliny, spojrzała na Bąbke, Bąbka na Nią, efektem czego był dialog: 'Bąbka, chcesz żygać?'.
Do mieszkania wtargnęliśmy z Jutką, kompletnie nieświadomi, rzuciłem okiem na mieszkanko trzy puste butelki wdzięczyły się na bufecie, jedna nieco wyższa i zgrabniejsza. Chwile później do szeregu wstąpiła najmniejsza. Trudno powiedzieć, Jutce zresztą też, jednak po ćwiartce było za mało, trzeba było sięgnąć po zapasy na wyjazd i tu następuję filmu cięcie.
Na pewno jeszcze stałem na wycieraczkę, chciałem odprowadzić Jutkę, ona uparła się na schody: '-No świetny pomysł' - pomyślałem, Jutka spoczęła na którymś stopniu, zdzwiło mnie, że tak zmęczyło ją schodzenie, ale naturalnie nie każdy jest sportowcem, jednak z natłoku tych pijanych rozkminek, wybudził mnie głośny 'plusk'...
Myłem się, chyba, wolałem tego nie przedłużać, w końcu nie co dzień widzisz w lustrze cztero-okiego człowieka, miało prawo zrobić mi się niedobrze, jednak o haftowaniu nie było mowy. Kołdra? Gdzie jest kurwa moja kołdra?

Poranek byłby zupełnie normalny, gdyby nie dzwonek i walenie w drzwi, w takiej sytuacji w pierwszej kolejności myśli się o stróżach prawa, jednak był to stróż porządku. Niby czemu do mnie, żule wchodzą na klatkę i rzygają, ale ja? Moi znajomi to wzorowi obywatele, każdy po szkole średniej, nie pijemy na umór, stanowczo mówimy stop i odwracamy kieliszek. Sięgamy po dobre alkohole, nie włóczymy się niedopici po stacjach, tak naprawdę to my nawet nie pijemy, tak, nigdy nie byliśmy na prywatce, nie wspominając o imprezach masowych. I my mielibyśmy obrzygać klatkę, panie gospodarzu, co złego to nie my. Pan wie.

Na szczęście Pan nie stanął Nam na drodze kiedy wylecieliśmy w podróż. Nasze bagaże, no, więc to jest temat rzeka, Karolinka miała pakunków tyle, że sąsiedzi śmiało mogli pomyśleć, że wprowadza się do mnie sublokatorka. Dwie torby, sama bawełna i hektolitry kosmetyków, dobrze, że ludzie z busa nie wiedzieli, że to wypad na pięć dni, inaczej NA PEWNO by Nas nie wpuścili. Wódy oczywiście nie mogło zabraknąć. Pierwszy dzień był typowo działkowy, wszelkie gry, rzeka, jakiś spacer. Bardziej imprezowo było koło godziny ósmej, trafiliśmy w domek obok, tam gościła wódka, którą Nas ugoszczono, w takich warunkach szybko się rozgaszczam jak u siebie. Nigdy nie gardzę Żurawinową, czytaj, nigdy tego nie robię. Kilka lufek rozgrzało mój żołądek. Karolinka jak na damę przystało, w kieliszku moczyła usta, jednak jej oczy już odbijały procenty z przyczepy.

Przyczepa - nasze nowe 'el dorado' do chlania, z zewnątrz nie robi wrażenia, wewnątrz tym bardziej. Cała w stylistce drewna, po prawo od wejścia stolik, po lewo średniej wielkości łóżko i śmiesznej wielkości aneks kuchenny - oczywiście niesprawny, na wprost kibelek metr na metr, lekko obrywający się sufit, ponadto w dzień jest w niej nie do wytrzymania gorąco, zaś w nocy przeraźliwie zimno, pełno zapchanych szafek, jedna jedyna szafa była pusta: do momentu rozpakowania się Karolinki. Ale podoba mi się, tak, obecność Karolinki w Niej, rekompensuje wszelkie mankamenty.

Niedługo po tym w przyczepie roztworzyliśmy nasz złoty środek, szło powoli ale konsekwentnie, później konsekwencja przegrała z szybkością, szybkość z rozsądkiem, jak zwykle. Wiem, wielu to zdziwi ale tak jest, pijemy - już dziś nie można powiedzieć, że - symbolicznie i o ile jeszcze łapiemy się pod okazjonalnie, to w tych sytuacjach nigdy nie mówimy stop, jesteśmy w tym z Kanią tak świetnie zgrani jak składniki w Tequili Sunrise. Poza tym prawie nigdy nie zwracamy wódki, ale to uniejowskie powietrze...

Dni byliśmy w sumie pięć, każda noc wyglądała podobnie do pierwszej, dlatego głównym bohaterem notatki zostanie dzień drugi i sławny Protektor.

Dzień zaczął się jak zwykle powoli, nienawidzę śniadań, ale piwa o poranku nie odmawiam. Przelećmy te kilka godzin w przód, w telewizji właśnie leciał Teleexpress, a ja siedziałem pośród dwóch starych pijaków i byłem już coraz lepiej zrobiony, w głowie cały czas miałem Protektor, więc w pewnym momencie grzecznie podziękowałem i ułożyłem się w kimę. Źle spałem, wiem pewnie zdenerwowałem Karolinkę, ale w życiu każdego mężczyzny następuje moment, gdy alkoholu nie można odmówić. I jeśli się złościła to niedługo, bo na Protektor wyruszyliśmy, mało, przed tym jeszcze piliśmy, było koło dziesiątej. Ona zrobiła makijaż, założyła najlepsze co miała i wyglądała świetnie. On ubrał co miał, zrobił kilka miarek na ożywienie, wyglądał fatalnie. Ale oboje poszli. Przez całą drogą nasłuchiwaliśmy hałasu dyskoteki: 'Bartek, tam się nic nie dzieje', 'Kurwa, możliwe'. Ale drepczemy za podobną parą ludzi. Muzyki wciąż nie słychać. Ale kiedy stawiliśmy się na miejscu, a tam co samochód, wódka, jointy i muzyka techno. Przebiliśmy do klubu, tam spotykamy znajomego i bierzemy piwo. Klub robi wrażenie, ale jego opis zostawię na inną notatkę. Ostatecznie wpadliśmy się tam tylko rozejrzeć, Kania już rozejrzała za jakimś bodyguardem, a ja smętnie obserwowałem parkiety. Motyw bodyguard trwał całą noc, większość spostrzeżeń koncentrowała się na Nim. Nie napojenie dawało mi się we znaki, osiadłem na kanapie, nie wiem gdzie była moja party-friend, ale byłem już potężnie zmęczony. Oszukałem jeszcze jakąś blondynkę, w celu wykukania numeru telefonu. Droga powrotna była pełna klasycznej beki, a noc pełna klasycznych bzdur i wpadek, ale jak na rozpoznanie było klasycznie. Wrócimy. Na pewno wrócimy.



'...bottles in the club, shwanty wanna hump...' - Lil'Wayne



2008.07.26 00:54:30 link komentarz (0)



Dzień w dzień stałam i czekałam na nową porcję tego nektaru, który siedział we mnie już 1,5 roku temu. Nalepka lekko zasłaniała mi widoczność, ale to nic, to szafka zasłaniała mi widok na resztę świata. Jednak wśród koleżanek i tak cieszę się dobrą reputacją. Do czasu aż zabrały mnie grube ręce, wlały ohydnie mocny alkohol o złotawej barwie. Przestałam tak z cały dzień aż wreszcie wzięły mnie ręce dużo szczuplejsze. Była ich trójka starszawy emeryt, który sporządził im tą ognistą siekierę, oraz chłopak i atrakcyjna blondynka i gdyby nie to że jestem butelką, chętnie wybrałabym się z Nią na imprezkę, z Martini na pewno byłoby jej do gustu. Podzielili się pieniędzmi, popieprzyli trochę głupot, blondynka wyraźnie się spieszyła.

W drodze do domu zorientowałam się jak nazywają się moi wybawiciele z czeluści ciemnej szafki, Kania i Bartek. Oprócz mnie w torebce jechały dwie inne butelki, raczej małomówne - jakieś plastikowe. Ja rejestrowałam rozmowę i czekałam na rozwój wydarzeń. Dwa kwadranse później stałam na półce obok butelki Cin'Cinu, ta mnie nieco uspokoiła, przyznała że to spokojni ludzie, że stoi tu od roku i rzadko ktoś po Nią sięga. W porządku pomyślałam - mogę stać tu cały czas temperatura lodówki koi gorączkę procentów. Cin'Cin mnie okłamał, nawet nie wiem, kiedy ale na pewno nie rok zimowałam w lodówie. Wyleciałam na stół stałam po środku trzech twarzy, którzy narzekali na mój smak, ale ja przecież jestem tylko butelką. Blondynka gapiła się to w telewizor, to ogarniała ją euforia z wizyty do fryzjera. Druga - Ewunia, rozpromieniona przypominała o jakimś psie, a wysuszony brunet naganiał tempo. Najgorsze w tym było, że oni na kogoś jeszcze czekali, ze mnie ubywało coraz szybciej. Szkoda - pomyślałam nawet fajne towarzystwo, napieprzali zdjęcia, schlali się mną jak szajbusy, dwójka tych typków latała jak pojebańce. Ale ostatecznie Ewunia dała szału na taborecie, ważę całe 1.5 litra i nawet to nie przeszkodziło, żeby poczuć silne podbicie, a Ewunia leżała pod ławą. Muzyka zagłuszała moje butelkowe myśli, nagle słyszę jakiś dzwonek, obie imprezowiczki zamurowało, to sąsiad pytał czy tu burdel, dowcipniś. Nieco wcześniej telewizor ryczał w zasadzie dwie disco-polowe melodie, tańcował tam brunet, w sumie dwóch, a ekipa w domu wtórowała im najgłośniej jak potrafiła.
Jakoś porozbierali łóżka, brunet był potężne spity, taboretowa tancerka trzymała się najlepiej, położyli się na jednym łóżku, zgasły światła...

Fakt, że jestem tylko smukłym szkłem, nie oznacza, że nie lubię pospać, wiele z moich koleżanek wala sie teraz po śmietnikach i zapada w długi sen, aż do ich drugiego życia po recyklingu. I teraz kiedy mogłam szczerze odpocząć trafiam na domówkę jakiś alkoholików, co gorsza nie wiadomo kiedy ona się skończy. Jest niewiele po dziewiątej, a tu syreny, myślę no i finał, mają policje, tak się kończy katowanie Studniówek o drugiej w nocy, chwile później słyszę 'ja pieeerdolę', syreny ucichły. Ale ich miejsca zastąpiło 'niedobrze mi', jednak bez reakcji, słychać trepot nóżek i znowuż przeciągłe 'niedobrzeee miii', i znowu bez odzewu, to się w końcu blondyneczka wkurwiła najwyraźniej i za trzecim podejściem pozdrowiła wszystkich 'w takim razie-pierdolę was', no miła rodzinka.
W południe był jakiś harmider, raz stałam w kuchni na blacie, raz mroziłam szyjkę w lodówce, wystawili mnie po zmroku i zaczęło się znowu.
Do ekipy dokoptowała się niejaka Jutka, dość sympatyczna, wyzywała mnie od chujowej, ale poza tym nawet ją polubiłam. Moja ulubienica miss taboretu, nawijała cały czas o jakimś psie i w końcu zabrali się i wyszli z pokoju. Została Nas czwórka i gapiliśmy się na jakieś bajki w tym szklanym pudle. Napełnili mnie znowuż po brzeg szyjki, niemal pod samą nakrętkę, nigdy nie byłam tak pełna, ale szybko opróżnili szyjkę i oddech miałam lżejszy. Impreza nie była już tak wartka jak dnia poprzedniego, dopiero Studniówka ruszyła, a później jakieś cygańskie rytmy ryczały, aż w denku czułam wibracje. Ogółem wydoili ze mnie wszystko, studnie bez dna. Brunet zniknął, ten siwawy padł na łóżko,a ten trzeci też gdzieś sie podział,poruszenie zrobiła jakaś melodia ze skrzeczącym głosem, brunet nagle wparował, ale długo nie potrzymał wytoczył się ponownie. Znowu zgasły światła...

Jak tylko ogarnęli mieszkanie to chwilę później, brunet siedział i gapił się na kilkunastu facetów ganiających za piłką, o czym nie omieszkała wspomnieć Kania, atrakcyjna blondynka, później ich życie kręciło się wokół jedzenia, kabanosów i wódki. Tego dnia miało być epicentrum melanżu, zjechała się jakaś para: sympatyczny grubasek i szczupła blondynka, to jakiś blond-team pomyślałam, nie mam nic przeciwko, ale czy oni też piją alkohol? Najwyraźniej. I to sporo, stół był zastawiony banankami z czekoladą. O dziwo Ci na mnie nie narzekali, zeszło się ich więcej, pierwsza brunetka, a potem Jutka z chłopakiem, dość spokojny człowiek. Jako jedyny pochwalił mój smak. Jaja zaczęły się nieco później, otóż nieco później, już po 100dniówce i tych wszystkich tradycyjnych występów, Asia nastukała się solidnie. Wszystkim zachciało się żreć, kręcili się po kuchni, Kania darła się na bruneta, ten pieprzył o cebulce, poważnie dom wariatów. Jak długo to potrwa, śpiewali cyganów, wpierdzieli torbę pierogów i chlali dalej. Mój mały butelkowy móżdżek nie pojmował, jak można przysypiać i pić, a cała trójka facetów praktykowała to w najlepsze. Dziewczyny miały nieco więcej siły daje słowo, Asia powinna przestać pić, zamówili taksówkę, jedna parka wyszła, reszta poszła spać. Światła tym razem zagasły na miejsce wschodzącego słońca...

Szał tych całych Euro, czy jak oni to tam nazywają, dopadł wszystkich, nawet Kania cieszyła się na mecz. Drogą dedukcji i całodniowych rozmyślań doszłam do wniosku, że za chwilę i mnie to opęta. Nic bardziej mylnego Kania obejrzała hymn, swojego Sagana i dalsze widowisko miała jak najbardziej w głębokim poważaniu. Włączyła na serial. A oni nawet do serialu wypijali ze mnie resztki, to były ostatnie procenty jakie uwarzył im ten stary pijak. Jednak nie było entuzjazmu ze spożycia wszystkiego, byli wyraźnie smutni.

Brunet dnia czwartego zerwał się po zaledwie kilku godzinach snu, złożył łóżko i ogólnie zachowywał ciszę, dbał o tą dziewczynę, kątem nakrętki słyszałam jak delikatnie stara jej się przekazać że wychodzi, z tego co słyszałam nikt drzwi nie zamykał. Kania miała w nosie drzwi, zamek i godzinę, na czuwaniu zostałam ja, ostatecznie się sturlam, czy coś, narobię hałasu - jak ktoś wejdzie. Stwierdzam, ze ten cały Bartek, to alkoholik pierwszej wódki, nawet czwartego dnia, po robocie, a zjebany, że aż przez nalepkę widziałam, postawił 0.7 Absolwenta. Myślę: - No to grubo przesadził, ćwiartka zrobi ich mocno, przy połowie flaszki będą rzygać. Ale oni przy połowie flaszki to dopiero się rozkręcili. Niesamowity duet pomyślałam wtedy, on i ona, kto by pomyślał. Zazwyczaj to koledzy, lub koleżanki wspólnie coś opijają, a pary wypijają wino, później pocą się około jedenastu minut i idą spać. Ale Ci są wyjątkowi, za to ich pokochałam, pili do dna, rozmawiali szczerze, żaden temat to dla nich nie temat-tabu. Mam wrażenie, że dla nich tabu, to Ci którzy tak nie potrafią, a oni są tabu dla tych którzy tego nie rozumieją, ale ta ich tabu-przyjaźń istnieje i jeśli nie obala mitu, to pozostaje wyjątkiem dla teorii - nieistniejącej przyjaźni pomiędzy kobietą, a mężczyzną.

Przeżyłam cudowne 5 dni mojego szklanego i tłukliwego życia, poznałam fantastycznych ludzi, może i pijaków i imprezowiczów, ale szczerych i nieszablonowych. Wystarczyło mi pięć dób żeby uwierzyć, że przyjaźń między chłopcem, a dziewczynką istnieje, fajnie gdyby większość butelek i ludzi to załapała. Ja jestem jednak tylko kawałkiem szkła, a oni paczką przyjaciół i znajomych, razem ryczą z telewizorem, denerwują się na meczach. Stojąc kiedyś na sklepowej półce widziałam różnych ludzi, snobistycznych kupujących drogi alkohol, pijąc go później latami. Ta grupka potrafiła 6 litrów wódki popchnąć w cztery noce. I latało im to koło korka, czy to Belvedere, czy przypalanka starego alkoholika. Oni są spontaniczni, liczy się w pierwszej kolejności TOWARZYSTWO, później ZABAWA, a gdzieś chwilę później ALKOHOL. Mam nadzieję, że dalej są zgraną ekipą i piję teraz w innych miejscach, sami czy oddzielnie, na pewno robią to z głową.

Butelka Martini.

P.S Każdej butelce życzę - aby znalazła sie na domówce trwającej 5 dni i codziennie poznawała tak zajebistych ludzi - jak ja.


'...znam tych ludzi, lubią chlać do maksimum i rano na kaca do soku dolać sobie ginu...' - Peerzet


2008.07.04 00:04:21 link komentarz (0)


Matury, poza egzaminem na prawo jazdy, potrafią Cię stresem przeżreć na pół, zrobić z Ciebie cień człowieka, jednak każdy mimo łez, uśmiechów i nerwów - zdał i wystarczy.

Dzień po zakończeniu, kiedy każdy zrzucił galowe szmatki, w trójkę rzuciliśmy się po portfelach, pieniądze rzuciliśmy na ladę, rzuciłem słownie dwa razy pół litra Żurawinówki...

Żurawinówka - Wódka smakowa
Zawartość alkoholu: 40 %
Pojemność: 0,5 l
Pierwszy taki trunek powstały na bazie soku ze świeżych owoców żurawiny. Jego niepowtarzalną cechą jest wyjatkowy orzeźwiający smak. Żurawinówka - doskonała na każdą okazję. Na czas tej notki i następnych, okaże się klasykiem.

...i przeszliśmy rzut kamieniem na ławkę. Opcja osiedlowa, plastikowe kubki, sok Caprio i nieustające toasty, a na ławce Kania, Jutka i Ewunia. Wódka tego dnia nie była wódka, kto ją tam czuł, okazja łagodziła każdą mocniejszą miarkę. Zachciało się Nam więcej, Ewunia Nas opuściła, jednak dołączył smukła butelka Wiśniówki. Wesołym alkoholowym trójkątem ruszamy do mnie na klatkę, ale, skoro już byliśmy, to musiałem ale to musiałem POCHWALIĆ się moim kabanosami. Zrobiły furorę. Kania Nam lekko odpływała, trzeba było ją odratować, odholowana do domku. Kabanosy były jednak takim afrodyzjakiem, że dalsza impreza bez nich nie miała sensu i mimo bezszelestnej akcji wytoczył się różowy szlafrok, kilka słów, i szlafrok próbuję przestawić, trochę się opierał, ale uległ. Kroczek po kroczku odstawiam Jutkę pod klatkę, w międzyczasie zrywamy sznurki.

I o ile w dniu pierwszym, było kameralnie, to drugi dzień porywa Nas w wir clubbingu.

Ja i Groszek, duet chłopaszków, z wybrzeża zasłyszanych z pochłaniania litrów piwa w trybie ekspres, jak i seryjnych złodziei materacy i zabrudzaniu plaży. Dwójka przyjaciół od puszki i butelki, artd familia. Ta sama ławka - ta sama wódka. Kierunek miasto, tym razem całe nasze, jazda bez celu na farta, na bani, na-stukani. Jeśli chodzi o Nas to wódki, NIGDY dość, zapraszamy kolejną przyjaciółkę, drugie pół Żurawiny ciśniętej przez spirytusowe sitko na 36%.

Najpierw Tymek, gadka, zapoznawcze i nie wiedzieć jak i o której - Opium. Opium okazuje się mierne, i poza kilkoma lufami nie gwarantowało tego czego szukaliśmy, Groszek uparcie dążył do Czekolady.

Czekolada - wtopiona w bramę, szpanersko oszklona dyskoteka z gracją. Kilka stopni dzieli zimny chodnik, od rozgrzanego wnętrza, po lewo szatniarze czekają na to czym broniłeś się przed chłodem, wysuszą Twoją kieszeń z drobnych. Po prawo regały stolików i schody niosące decybele i melodie. Sam parkiet mały, z centralizowaną konsolą, z wylewicowanym kiblem i zprawicowanym barem. Wszystko na ciemno jak gorzka czekolada.

Bramka puszcza Nas za uścisk dłoni, królowie procentów, parobkowie baru - piwo prosimy, jednak Czekolada okazała się za słodka. Ze mnie osobiście schodzi powietrze, połówka wódki jednak poturbowała mną dość sążnie, piwo mnie rozleniwiło, nie widzę kobiet, nie słucham muzyki, chcę spać.

Dzień numer trzy, poranek jak każdy, od dwóch dni niemożliwie trudny, na żółtym zegarku w szkiełku odbija się dwunastka w towarzystwie dwóch zer. Obiad, kąpiel. Upał, ja i Nielat już o 16:00 ruszamy na Plac Wolności, co za nietypowy melanż, dopiero poznamy te twarze z różnych stron Polski, za dwie godzinki wszyscy poznamy się lepiej w sklepie, za cztery będziemy już znajomymi, za sześć godzin ziomkami. Całym piętnasto-osobowym składem czekamy na autobus, na kwaterkę Tymka, bagaże torby i upał. Tymek miał jednak sporo cienia na działce, torebki były już dużo cięższe, trudno powiedzieć firewater było na początek, ale ruszyliśmy ostro.
Ja, ja człowiek, który przywykł do imprez zlanych wódką, prochami i potem clubbingowych tancorów, uśpiłem zmysły w rapowych dźwiękach i kubkach pełnych wódki.
Ludzie, jak najbardziej spoko, Nielata rekacja na Little do dziś poprawia mi humor, a człowiek nie jest taki żeby z Wrocławiem i Warszawą nie wypił 5 litrów wódki, Łódź wita, nie ważne kogo, ważne czym, częstujcie się, jesteśmy tutaj cały rok.
Koncert, raczej miazga, choć repertuar był mi obcy, to wykrzyczałem się na paru kawałkach.
Koncert zakończył się hucznymi oklaskami, trawka pozostawia niesmak, plus prucie gęby z rozdyganymi murzyńcami, powoduje kapcia. Kapcia zapijam piwem i myślami jestem już przy wódeczce i kurczaczku. W wąskiej ekipie spotykamy się na kanapach i kończymy chlanie. W porannym programie muzycznym wybiła szósta, zabieram Nieletniego i na 4 przesiadki jesteśmy w domu, raczej mało rozmawiamy, na pewno Piotrek wspomniał... 6 litrów na 9 osób, tutaj nie ma przypadku.

Karolince, Jutce, Ewie, Groszkowi, Nielatowi, Tymkowi.


'...wypiliśmy takie ilości, że będąc szczerym, powinni zrobić o Nas program na Discovery...' - Peerzet.

2008.06.11 17:40:30 link komentarz (0)


Majówek tego roku było tyle, że trudno powiedzieć która była NAJBARDZIEJ majowa, dla wielu osób to kilkudniowe spożywanie alkoholu, dla mnie jednak wciąż coś więcej, majówki szczycą się w pierwszej kolejności atmosferą, chwilę później świeżym powietrzem, a reszta to używki, muzyka i słońce. Precz z majówką w klubach, viva działki, niech żyje maj.

Majówka bez Uniejowa? Uniejów bez Majówki? To już czwarty rok tradycji, nieprzerwanie przeze mnie zapoczątkowanej, to jak Karolinka bez musztardy, jak Jutka bez Kubusia Puchatka i jak ja... bez Karolinki. Wybraliśmy się chwilę po maturach, Ewunie dopadło choróbsko w cholerę nieprzyjemne, jak nieprzyjemnie było ją tutaj samą zostawić, ale przyjemność chlania 6 litrów wódki przez dwie noce, była nie do odparcia. Przyjazną trójką wyruszyliśmy w podróż, Jutka pomyliła w zasadzie kolory busów, o i z małymi przeszkodami i komplikacjami, zajeliśmy tył i pędziliśmy. Mijaliśmy jak co roku zielone lasy, hektarowe pola rosnącego zboża, sklepy, stacje, aż wreszcie tabliczkę Uniejów i chwilę później wyskoczyliśmy przed zielona bramą. Na działce okazała się Nas piątka i to było o dwójkę za dużo i o ile grill i kiełbasy smakowały dobrze, były okrapiane coraz to częściej wódką. Trudno powiedzieć kiedy, albo nastąpiła faza której nie potrafiłem pohamować...

Krzywa faza - objawia się krzykami, głównie okrzyki kibicowskie, bądź jakiekolwiek śpiewki. Do tego dochodzi demolka obiektów, które w normalnym stanie świadomości NIE INTERESUJĄ cię chodź trochę jako przedmioty. Jednak wódką rozszerza Ci percepcje, łatwiej denerwuję Cię śmietnik, kolega, czy przechodzień. Drugi dzień po krzywej fazie objawia się wstydem, obrzydzeniem, zakłopotaniem, inaczej kacem moralnym.

Bohaterem melanżu zostanie z pewnością Gustaw, chłop sączył naszą wódeczkę, jakby biegł w maratonie, ja zajmowałem się przedmiotami i krzywą fazą, która zaabsorbowała mnie bez pamięci. Zatrzymywanie tirów, darcie mordy i sparingi okazały się gwoździem melanżu. Nie było śmiechów, muzyczki, pijanych toastów, był chaos, bieganina i sytuacje wymykające się z pod kontroli trzeźwości. Tego wieczora pękł trzeci litr ognistej wody, to autentycznie za dużo. I kiedy Jutka z Karolinką szykowały się do spania, do domku wpadł Tomek zalany krwią, melanż przerodził się w dramat, porwałem kapcie Jutki, próbowałem i dresiki Kani, ale ona siup i pod kołderkę. Przyłożyłem Gustawowi z róż kapcia i udałem się na bal życia. Było już bieganie, siłowanie, sparing, ale nie było tańca! Więc złapałem za miskę i zacząłem pląs. I tym incydentem kończy się pierwsza noc majowa.

I o ile pierwszy dzień nad ranem był jednym z bardziej hardcorowych melanży, drugi okazał się oazą spokoju i typowej działkowej popijawy. Południe i popołudnie spędzamy na spaniu i głębokiej analizie 'wczoraj', kiedy dzień poprzedni rozłożyliśmy na czynniki pierwsze, w drugiej kolejności rozłożyliśmy Klasówkę, nieco później Memory i impreza była iście 'back in the days'. Wódeczki schodziło powolutku, najpierw litr na werandzie, pełny zwierzeń i poważnych gadek. Chłód maja zrobił swoje i łykanie przenosimy do domku. Te wszystkie wydarzenia pisze bardzo pobieżnie, gdyż minęło sporo czasu i mam spore dziury a' propos tamtej imprezy. Na pewno w domku, cała trójka zajadała się zupą, Kania miała kremówkę, Jutka pomidorówkę, a ja rosołek. Poleciało kilka kolejek i padłem na łóżko jak szpadel. I wiem, trzeba było mi wziąć kremówkę! Bo Kania najwyraźniej po niej, dostała głowy nie do przepicia i gniewała się najpierw na mnie, później na Jutkę, której alkohol też nie posłużył tej nocy.

Trzeciego dnia rządziła Klasówka, muzyczka i sprzątanie. Ale ze sprzątania wychodzi chuj, kiedy w porządkowanie ingeruje browarek. Tak więc ochlany piwskiem zostałem aż na czwarty dzień.

Było dobrze. Może nawet bardzo. Na atmosferę imprezy wpłynął pierwszy dzień. Chuj, są nauczki, jest coś takiego jak imprezowe doświadczenie. I w moim kajeciku zapisałem, nie melanżuj z Guźcami, czy tego typu bydłem.

Kani, za NIEWYOBRAŻALNĄ pomoc, Jutce za stertę śmiechu i towarzystwo. Tomkowi za Guźca, super kumpel, zostaw Nam numer stary, zaproszę go na wesele, kurwa na chrzciny go zaproszę, przecież muszą wpaść Psy, wpierdolą to czego goście nie zjedli.


2008.06.05 00:31:13 link komentarz (0)


Dobra pamiętniczku, koniec ustnych, przybombarduje notkami, a działo się naprawdę DUŻO, zaczniemy od Markowej domówki-parapetówki.

Autobus linia 81, trzy miejsca zajęte i żywa dyskusja, krótki spacer po wódeczkę i zasiadamy przy stole, ludzi z dycha ze sław bloga: Nielat, Marek i debiutant Zając. Wódka leję się opornie, ale konsekwentnie i zmierza do dna, w między czasie lata muzyczka, ogółem bardzo wesoło. Tempa zaczyna naganiać Zając, zawodnik z fizycznością na pijaka, gdyby jednak pokochał sport to głównym atrybutem ciężary, albo japońska mata...
Towarzystwo dobrze się już ochlało, z Zającem na czele, nie wiedzieć czemu dużą 6 osobową ekipą wybieram się w podróż. Prowadzimy żywą, pełną wrzasku wandalkę osiedla, ofiarą padają znaki, kosze na śmieci, ogólnie nic co warto byłoby niszczyć. W chwilę później próbuję zniszczyć, już głodnego pokory Zająca, więc spacer nie należy do najlepszych, do tego dochodzą służby prawa i znika Zając...
Zdobywamy czterdzieści procent dalszej zabawy, jest czwarta, wsiadamy w autobus i wracam kończyć to co jeszcze zostało. Piję najwięcej, Nielat pasuję, Zając przeprasza i słodzi jednocześnie. Ja walczę z ostatnią miarką i padam w kimę, obok Nielat (można w tamtejszej sytuacji pomylić z Nietryb), Zając i inni...
Gdy się budzę jest już wcześnie, gdyby nie to, że to niedziela, niektórzy dawno siedzieliby już w pracy, wstaję i szykuję się do domu. Jednak Nielat martwy - gdyby mógł coś powiedzieć, pewnie byłoby to "NIE", a reszta wódkowej wspólnoty ma rzut flaszką stąd gdzie stoję, pozostaje Zając...
Mój 'one-party hero' leżał akurat plackiem w dużym pokoju, a po głowie przejeżdżał mu telefon przypominający maszynkę, biedak trzepał się, szarpał, aż w końcu zrzygał - do brodzika. Markowi współczuję, a Zając za karę wypełzał razem ze mną, rzygał przy każdej najbliższej okazji (postój, siedzenie, śmietnik - tego typu obiekty ciągnęły go jak magnes), ostatecznie zostawiłem go w tramwaju, do dziś nie wiem czy przeżył.

Ja swoje napewno, w domu na DzieńDobry TVN, lichy posiłek i w drogę. Na bajeczną działke w Cyprianowie.


'...i to mnie nie śmieszy, ostatnio wódkę otwieram częściej, niż zeszyt...' - Zamar


2008.05.18 00:07:50 link komentarz (0)


Minęło naprawdę w chuj czasu odkąd zebrałem wreszcie czas, żeby zapisać tutaj chwilkę, prysnęło sporo imprez, ogółem i tych lepszy i tych gorszych, pisząc lepszych myślę o Studniówce - to przecież klasyk, ale ją mogę zobaczyć i raczej nie widzę potrzeby, żeby ją kronikować, w międzyczasie lata pokończyli ludzie z najbliższego grona, im najlepszego, a najlepsze zawsze zostaje na koniec, i końcem końców, końcówka czegoś musi być koniecznie opisana.

Miałem urodziny, tak to prawda, pierdolnęło mi 19 lat, osiemnastkę podsumowałem dość skrupulatnie, ale tutaj uważam, że za specjalnie nie mam czego podsumowywać, jestem bogatszy o doświadczenie w paru używkach, raczej ani trochę nie dorosłem, a tym bardziej nie zmądrzałem. Ale przecież to nie koniec 18 lat świętowaliśmy, zakończyliśmy liceum, przed Nami jeszcze matura i najdłuższe wakacje, no takie wydarzenie to koniecznie trzeba było ochlać - 4 litrami wódki. Przypalanka zwyczajna i około 15 osób zebrało się (podziękowania dla Joanny) u Asi na kwadracie, każdy zajął jakieś miejsca przy stole i rozpoczęła się libacja, 'Blondyny' dają na całego, ogólnie non-stop żarty, na przemian z kolejkami, ale wódka szła raczej opornie. Niewiele udało się jej wypić, około 2 litrów, trudno mi dzisiaj powiedzieć, ale cała ekipa maturzystów wybyła podbić Elektrownie.

Elektrownia - to chyba drugi w Łodzi - klub z selekcją, jeszcze do niedawna Heaven prowadziło jako-taką selekcje, ale tak, prowadziło. Tutaj każdy mężczyzna miał popularne cwaniaki. Klub jest o dwóch kondygnacjach, na pierwszej szatnia i jakaś mała salka, a druga to główna ze strefą VIP na oryginalnym balkonie, na wprost oszklonej strefy vipowskiej jest balkon dla mniej zamożnych imprezowiczów, pod Nim mieści się pudło djskie, a oczami disc-jokeya: po lewo mamy bar i - analogicznie do balkonów - po prawo również. Lokal wyższej klasy, ale impreza dość typowa, a za och, niezłe pieniądze raczej przeciętna.

Impreza rozpoczyna się bardzo powoli, na początku nie dzieję się nic, parkiet jest pusty, a siedzenia pełne, ale nadajemy tempa, że dziewcząt było licznie, to rozkręcają resztę siedzących. Dopiero o północy, impreza staje się dopiero imprezą, ciągle z Markiem popijamy kamikaze i nakręcamy się odpowiednio, krążymy po klubie w wiadomych celach. Zapominam o grupie, tam też było gorąco, w pierwszej kolejności moja ukochana Karolinka świetnie bawi się z Leśkiem, taak, ale szczegóły są ocenzurowane, a reszta gromadki prowadzi całkowity melanż, poza Jeżykiem - gdzieś zniknął, Marek włączył się paląc fajki na przemian z Ewunią i Bąbką, Agnieszka szaleje z 'tancerzem z Buenos', Maryśka, Sandra i Żabka cykają foty i obtańcują każdego w grupce, ja skoncentrowałem się najpierw na barze, z co najmniej dwóch powodów, ale też tańcowałem, może trochę za rzadko w grupie, ale tam było wystarczająco wesoło. Pęka trzecie kamikaze z Markiem, pod które podpisuję się Lesiek, ale on tej nocy nie ma czasu na męskie pogawędki, a także i nie chlanie i nie panienki mu w głowie, on miał po prostu swoje sprawy. Melanż jak każdy, a wychodzimy przed czwartą, nie jestem śmiertelnie pijany, w kurtce trzymam piękne cygaro, za które CAŁEJ gromadce maturzystów dziękuję i za chuja go nie wypalę ; )

Koniec szkoły, zleciało to wszystko bardzo szybko, już raczej nigdy nie usiądziemy zestresowani w tych ławkach, pewnie też nie usłyszymy żadnego hałasu z sektora 'Blondyn', nastał też koniec żartów na stołówce, nawet tej długiej przerwy już nie będzie, nie będzie potrzeby żeby Lesiek wybronił klasę na historii, Jeżu już nigdy nie obrazi nauczyciela tej szkoły, Marek nie będzie buczał w przodzie sali, ze strony Samuela raczej nic Nam nie grozi (chociaż nie wiadomo tego NIGDY) no i nawet Kopeć przestanie mi ubliżać. Mnóstwo wspomnień będzie nie do odświeżenia, a było ich multum, przecież za melanż w Karwi nie oddałbym żadnej imprezy, nie ma stawki ponad lipiec 2005, nie wiem jak Groszka, ale to moje best-hooliday! Byliśmy zgranym zespołem trybików i mimo niekiedy zgrzytów wszystko trybiło w należytym porządku, dziś każdy trybik gdzieś tam obrał inny zespół, w jednym zespole już nigdy nie zatrybimy. Zostanie kilka fotek, sekundowe kadry z trzech lat wypasionej komedii, ja pierdolę, jak ja będę za tym tęsknił...

PS. Bym zapomniał podziękować MOJEJ UKOCHANEJ KAROLINCE za koszulę, jest KLASYCZNA, klasycznie ZAJEBISTA i chuj nie ma lepszych NIKT ; )


2008.03.15 01:19:25 link komentarz (0)



Mam niezłe zaległości, niezłe, jeszcze zalegam ze 100dniówką, jednak film ułatwi mi napisanie z tego notatki, mamy już marzec, ferie zimowe minęły dawno, mimo że w centrum polski, mało one miały wspólnego z zimą, na przestrzeni lat: tej zimy pełnej śniegu ludziom coraz bardziej brakuje, więc robią tak jak my, jadą do polskiej krainy zimy jaką jest Zakopane.

Więc pierwszy tydzień ferii spędziłem dosłownie cały z Karolinką, każdy fragment dnia, w którym łaziliśmy po górkach, dolinach, Krupówkach, dolinach, bryczkach, Krupówkach i tak praktycznie codziennie, normalnie w górach wieczorem ludzie się nudzą, wbijają do swoich chałupek, włączają odgrzewanie na full, zakładają ciepłe kapcie i robią turystyczny relaks przed telewizorem. My w tym momencie, chcąc nie chcąc opuszczaliśmy chałupkę.

Chałupka - dwupiętrowy wypas, położona stosunkowo daleko od centrum, ale nie możemy narzekać, pokój była naprawdę duży, nadawał się dla trzech-czterech osób, łazienka tylko dla Nas, więc zaraz zapełniła się kosmetykami, ręcznikami i zapalniczkami, oprócz przestrzeni nasza kwaterka miała kredens, z niezbędnikiem, który miał tak ważne znaczenie dla dalszego biegu tej historii.

Pierwszej nocy mieliśmy typowo oblać nasz szczęśliwy przyjazd, oczywiste. Nie mogliśmy upijać się w trup, w końcu na drugi dzień czekały na Nas różne wycieczki, szlaki, które reszta (niepijąca) strona ekipy, zdobywała bez trudności, kiedy my szliśmy osłabieni już na śniadanie, ale niemalże z każdą wyprawą dzielnie daliśmy sobie radę. Do sedna, te wieczory przepijały Nas na wylot, pierwszej nocy stanęło pół Żołądkowej z Miętą, pękło w normalnym tempie i kiedy butelka świeciła pustą, a ja wypowiadałem długi monolog życiowy Karolinka już dawno kimała, nieco urażony, poszedłem do SWOJEGO łóżka. Trudno powiedzieć kiedy, ale jeszcze trudniej powiedzieć dlaczego obudziłem się w nie swoim łóżku po: 'Co ty tu kurwa robisz?' byłem przekonany, że Karolinka właśnie mi na to odpowie, lecz ona miała o tym tyle pojęcia, co ja. Rano obudziłem się z dwoma kacami, alkoholowym i moralnym, z tym że moralny bardziej nie dawał mi spać niż ten typowy, moje lunatykowanie było oczywiste dla mnie, ale zasadniczo nie ma żadnego dowodu, że nie wbiłem się do łóżka w pełni na umyśle i co gorsza w niecnych zamiarach, osobiście w stanach trzeźwości zawsze moją przyjaciółkę traktuję jako przyjaciółkę, a po pijaku nie wyszło moje alter-ego, mimo, że niestety tak to wyglądało.
Żeby zapomnieć o tym dziwnym incydencie, tuż po obiedzie zakupiliśmy pół litra Krupnika i tak jak dzień wcześnie rozpracowaliśmy go bez problemu i pośpiechu, tym razem nikt nie lunatykował, chyba, trudno powiedzieć co ze mną się działo, ale przy którymś kieliszku, mimo trzeźwego zachowania, na drugi dzień miałem czarne dziury pamięci, wiele rzeczy musiałem sobie przypominać, przy pomocy Karolinki, która na te przypadłość ogólnie nie cierpiała. Ogólnie to Karolinka dawała w palnik, że aż byłem dziw, targały Nią oczywiście wątpliwości, ale to tylko w okresie zakupów, kiedy pierwszy kieliszek wpływał na szerokie drogi jej krwio-obiegu dawała do końca, a krótko po trzeciej miarce najczęściej pytała: 'Zmęczymy to?' I tak nigdy nic nie zostawiliśmy.
Trzecia noc stanowi przełom, po raz pierwszy zdecydowaliśmy się na wódkę czystą i nieco większą butelkę, zero-siedem Polskiej Wódki, oczywiście kupiliśmy ją z przekonaniem: 'Cóż najwyżej zostanie, prawda?' Prawda, najwyżej. Szliśmy sobie wieczorem, wracając ze sklepu, po prawo świeciło kilkanaście lampek Butorowego Wierchu rzucając niepewny błysk na oblodzone chodniki, błysk odbijał się w torebce od denka butelki, a siarczysty mróz dotkliwie mroził jej zawartość, skoncentrowani bardziej niż na sobie - to na butelce, dreptaliśmy w uniknięciu wywrotki. Karolinka przeżywszy już jedną wywrotkę, w dużej skali obciachu bo przy około 20 osobach, prosto na dupkę, szła bardzo skupiona. Libacja zazwyczaj zaczynała się przy Na Wspólnej, a kończyła przed północą, ale tym razem nabój promilowy był dłuższy i mocniejszy...
Czwartego dnia zerwałem się jakby wybudzony z drzemki, chciałem krzyczeć: 'Pijemy?' Na stole był chaos, Karolinka sapała kobieco w drugi rogu pokoju, flaszka była empty, jak komórka moich wspomnień wczorajszej nocy, poderwałem głowę - trach - kac powalił ją z powrotem na poduszkę, Karolinka kimała w najlepsze, nabrawszy spory haust soku, zbudziwszy Karolinkę odświeżaliśmy moją pamięć, były filmy, po raz kolejny zachowywałem się stosunkowo trzeźwo, mimo że film zerwał mi sie po raz pierwszy w życiu tak drastycznie. Dla Karolinki to był dzień jak codzień, na śniadanie mieliśmy się meldować o 10:00, a Karolinka o 9:50 szła do łazienki, o 10:05 wpadała 'No już!' zazwyczaj z jednym pomalowanym okiem, a o 10:15 wychodziliśmy i to tak jak-dobrze-poszło. Czwartej nocy odbijałem dużą Polską Wódkę, na zasadzie: 'Cóż najwyżej zostanie, prawda?' spokojnie można przyjąć to za dewizę tych wczasów i mimo że film rwał mi się nieustannie od pierwszej nocy, to wódki rankiem nigdy nie było.
Piątej nocy, wreszcie dopadł mnie typowy kryzys, po drogim kuligu, podczas którego alkohol lał się strumieniami i naprawdę było ostro, Nasza dwójka prowadziła się raczej na spokojnie, w chałupce czekało kolejne 700 ml Polskiej Wódki, mimo to dałem się skusić na kilka wazonów, musiał to być gwóźdź do trumny, bo na dwie ostatnie miarki do mety, poddałem się, właściwie próbowałem, ale niesamowicie silna tego dnia Karolinka, WYMUSIŁA na mnie te miarki, ranek kolejny raz przypominał mi ból istnienia...
Szósta noc, przede wszystkim nikomu nie chciało się nigdzie iść, ale też nikt się nie chciał do tego przyznać, postanowiliśmy Zakopane pożegnać w dyskotece, byle jakiej i byle gdzie, oboje sceptyczni, ale żadne nie chciało sie przyznać, Karolinka ubrała rajtuzki, ja kalesonki i na miasto, do tego żeby mróz nie doskwierał zaaplikowaliśmy połóweczkę Sobieskiego Waniliowego, na dodatek zaczął SYPAĆ śnieg, więc wiadomo bez czapek wpadliśmy do Genesis: mokrzy i zniechęceni, ale impreza nabrała impetu. Zaczęło się od piwa i sytuacja dzieje się szybko, mijam jakieś piękne oczy, chwilę później zaczepiam, zagaduję i ją mam. Więc z Olą dobijam do trzech piw i prowadzimy ożywiony relaks na kanapie, kątem oka obserwuję Karolinę, jej czwarty drink migał czerwonym światłem, obok Niej siedział jakiś mężczyzna, Karolinka była lekko zagubiona ale ostatecznie wyszła i uciekła przed chłopcem, który za te cztery drinki liczył być może na coś co Karolinkę gwałtownie przeraziło. Kierunek kwatera Nasza, a później już w dwójkę ja z Olą kierunek kwatera Jej, a tam Absolwent wdzięcznie na mnie patrzy, wiem co robić, dalej gaśnie światło.Na kwaterze swojej witam o 4:30, około, Karolinka nie przywitała mnie specjalnie miło, a wystałem się pod drzwiami z 15 minut, śnieg prószył jeszcze mocniej niż wtedy kiedy wychodziliśmy, miałem się umyć, pamiętałem, Karolinka padła i po chwili spała już jak 10 minut wcześniej, ja też się położyłem, wrażeń było zbyt dużo.

Było cudownie, mimo że puściłem ogrom pieniędzy w promile, które parowały ze mnie jeszcze dwa dni później, ale zapiliśmy potężnie jak nigdy, prawdziwie hardy z Nas duet, bo wieczór w wieczór tankowaliśmy oporowo, ale za tą beztroskę i luz kocham Karolinkę, za piękny i prawdziwie zimowy wypoczynek kocham góry, takie wypady na ogół korzenią się w pamięci, a retrospekcje z tych miejsc pokrywają się z jakimiś wydarzeniami i wiem że to będzie wydarzenie newralgiczne w wspomnieniu o Zakopanym.


'...pijmy jak Nicolas Cage w Zostawić Las Vegas...' - Pierrot


2008.01.17 00:00:25 link komentarz (1)


JOKER

Są melanże o których zapomnieć, byłoby ciężkim grzechem i grzeszyłem bawiąc tam dlatego kryptonim tych notatek jest ściślej niż Ściśle Tajne, cholerna szkoda, bo nie wiem czy to nie najbardziej wyjątkowy wyjazd tego pamiętnika, miejmy nadzieję że kiedyś wypłynie na szerokie łącza internetu.

Od roku 2004 Uniejów trochę się marnował, z globalnego punktu widzenia poczynił piękny progres, miasto wypiękniało, w 2007 chodzimy już po kostce, jest piękne boisko, mnóstwo fontann tryskających wodami termalnymi, a dodatku pod samą bramą mam supermarket, moja działka jest oazą melanżu, a w towarzystwie dwóch tak wspaniałych kobiet to prawdziwy melanżoraj, jeśli za rok nie uda się tego powtórzyć, to przyrzekam, będę płakał, czerwcowy grill był super, lipcowa Karwia była
mega, ale w Naszym chujowym języku polskim zabrakło słowa na Pożegnanie Wakacji 2007!

Pierdole nazewnictwo, bo 'wykurwiste' dla określenia klimatu i wydarzeń to skromny przymiotnik, Kasia z Karolinką to dwie największe melanżowiczki jakie w życiu poznałem, a w dodatku to moje kumpele, mało tego ja z Nimi spałem w łóżku, żadna inna nie zastąpi jednej, żadne inne nie zastąpią dwóch, niech każdy dzieciak modli się o imprezę w towarzystwie tych pań, a myśl dzielenia z Nimi kanapy niech przysparza ich o orgazm, raz na zawsze zapamiętajcie chwilę w której powiedziały Wam cześć, lub dały buziaka, a jak doczekacie - pochwalicie się wnukom.

Środa

Wyruszyliśmy w środę, mniejsza o datę, znaczenie miała jedynie paskudna pogoda, chcę się wyłamać poza schemat notek i skoncentrować się na moich przeżyciach psycho-ruchowych, upychając między nie wydarzenia środy.
Trzy osoby, około dziesięciu bagaży, połowa z nich należy do Karoliny, nie dziwne, ona pamiętała dosłownie o wszystkim, co w Naszym mniemaniu było zbędne, na każdy dzień inna torebka, inne buty, no i myślę że co najmniej dwa razy dziennie mogła się przebierać w różne rzeczy, Kasia miała rzeczy niezbędne i w chwili wyjazdu żyła 'kolczyczkiem' w pępku, ja żyłem tym co wyprodukował dziadek, czterema litrami pysznej przypalanej na złoto wódeczki. W busie zajęliśmy cały tył, bagaże Karolinki oczywiście miały swoje miejsce, no i czekamy do odjazdu, wszyscy tak się podnieciliśmy wyjazdem, że musieliśmy umoczyć dzioby w tym co stworzył żyjący od kilkudziesięciu lat w fachu mój senior rodu. Pierwszy zaczynałem ja, moment gdy dotykam ustami butelki po oleju, czuję zaciekawiony wzrok dziewcząt na sobie, biorę niezdecydowany łyk, łykam, czuję dreszcz najpierw taki fizyczny, czuję moc jaką staruszek wsadził w tą wódkę, żeby sekundę później wiedzieć to impreza życia Bartku, długo oczekiwany pretendent do zerwania wszystkim innym Uniejowskim melanż-liderom żółtych koszulek i co lepsza zdeklasować ich na rozwlekły okres. Każdy kosztował po kolei, jako 'popitkę' służyła guma Mamba, ostatecznie mimo grymasów i kombinacji o dolewaniu wody rypneliśmy sobie po jeszcze jednym łyczku. Tuż po opuszczeniu busika, wpadliśmy do sklepu, a gdzie takie misie jak My lecą najpierw, na sektor produktów kupowanych za okazaniem dowodu, w drugiej kolejności myślimy o łagodzeniu potencji procentowej jaką posiada Nasze 'złoto', a na końcu o jedzeniu.
Po tych wszystkich zabiegach przyszedł czas na piwo i fajka, kochane 5.6% Tyskiego wlałem w siebie błyskawicznie, od razu lepiej się chodzi, słowa ciekną przez usta, nogi pływają po tarasie, czas na grilla i wtem zza krzaków wyłania się gromadka ludzi, na czele z organizatorem płonącej chatki – moim kuzynem, chwilka na zapoznanie i wracam do rozżarzania węgielków pod kiełbaski, okamgnienie później siadamy do stołu, trwa żywa konsumpcja, przerwana wreszcie gromkim 'Polej!'. Po pierwszej miarce stwierdziliśmy że ona jest dobra, acz mocna, przyznaje tak było, jednak to nie przeszkodziło szczególnie Karolince do naganiania tempa, z każdorazowo przechylanym sznapsem życie wydawało mi się łatwiejsze, śpiewaliśmy, ciągnęliśmy gorące dyskusje, im więcej mnożyło się maluchów w moim brzuchu tym częściej gubiłem wątek, jednak wydawało mi się że panuje nad sytuacją, że mogę jeszcze sporo wypić nawet czułem, że dopiero się rozgrzałem. Jak widać od rozgrzewki do kontuzji, było jak z krzesła do balustrady, na trzeźwo parę kroków, a w stanie łapiącym równowagę, jak biegiem przez płotki na co najmniej 200 metrów, czyli niewiele. Ciężko mi odtworzyć gdzie, jak i dlaczego ale znalazłem się w przyczepie, zgubiłem dziewczyny, one chyba też miały przyjemność biegu przez płotki, a Karolinka to nawet biegała w sztafecie. Było ciemno, lał paskudnie deszcz, oczy rozbiegały mi się w różnych miejscach, przechodziły mnie dreszcze, kilkakrotnie rzygałem, chciałem usnąć w domku, marzyłem żeby tam się dostać, ale nie byłem wstanie odbić się z kanapy, oparłem głowę o blat i w pozycji na 'dzięcioła' zaczynałem powolutku dochodzić do siebie, zarazem zasypiając. Z trzaskiem otwierają się drzwi: 'To trzy Kasie po mnie przyszły' – pomyślałem – 'Cudownie'. Kasia była jedna i w pełni niedyspozycyjna na dźwiganie mnie do domku, zrozumiałe bo to tak jak ja bym miał kogoś teraz zaprowadzić do ubikacji, ująłem się męską godnością i z powagę w głosie oznajmiłem że już idę, bez koszulki w ten największy deszcz, przez / pod / po drzewkach wpadłem na krzesło na werandzie, z domku dochodziło już chrapanie dziewcząt, musiało być późno (około jedenastej) bo głowa leciała mi nieubłagalnie w dół, mimo reanimacji Tomka, siedziałem, kimając na tym krześle. Kiedy chłód nocy dawał po nerkach, odbiłem się od krzesła i kroczek po kroczku wczłapałem się do domku, wszystkie meble chodziły razem ze mną, w myślach miałem tylko łóżko, kołdrę i pobudkę nad samym ranem, jak śpi Kasia to można ją wynieść i wątpię aby się obudziła, na moje 'szczęście' Kasia spała akurat z brzegu, no i jak tu się z Nią szarpać jak ja pół minuty próbowałem ją złapać, na nic prośby, groźby, czy przesuwanie, Kasia jak mały głaz nawet nie drgnęła, złapałem za poduszkę, koc, bo czułem zbliżające się małe tsunami brzuszne, ległem na ziemi, zasypiając w momencie styku powiek.

Czwartek

To był piękny słoneczny dzień, sierpień w Uniejowie jest piękny, wschody słońca to widok powalający, rzeka pochłania promienie do siebie, a jej nurt lustrzanym odbiciem nadaje jej kanciaty kształt, powietrze jest tak rześkie, że głęboki wdech może odświeżyć Ci oddech, a mgła za wałem sprawia wrażenie świeżo postawionej ściany.
Gdy ja się obudziłem dziewczyny już prowadziły toaletę, szykowały sobie śniadanie, a Kasia to już nawet Lech piła, mnie męczyło dziwne uczucie, dziwnie przypominające dziwacznie szybki zgon minionej nocy, starałem nie ugiąć się pod naciskiem brzucha, a że suszyło mnie koszmarnie, to wypiłem litr soku plus Tigera, żeby później wszystko w trzech ratach wyrzygać.
Dzień upływał na chmielnych rozmowach, czas płynął, ogólnie jak sobie to teraz analizuje, to chyba były najlepsze godziny letnich ferii, zero schematu, żadnych działań na czas, maksimum swobody, w prognozie kolejny chlany wieczór – prawdziwe wakacje!
Tego wieczora na grillu smażyły się piersi z kurczaka, poprzedniego wieczora ze zbiorów ubył litr 'złota' i sześć butelek browaru, ten schyłek dnia zapowiadał się równie ostro, gdyż do stołu mieliśmy zasiąść wyłącznie z Karolinką (Kasia musiała opuścić Nas na jedną noc), nie daliśmy sobie żadnej ulgi, już do piersiaczka, wlaliśmy po maluchu, niedługo później Kasia odjechała, a zastąpił ją Tomasz, pił z Nami około dwóch godzin, pod koniec ledwo widząc na oczy udał się w kimę, gdy Tomek Nas opuszczał, lodówkę opuściło 3/4 litra wódki, ale taki duet jak mój z Karolinką, który przeżywał dużo większe ilości, kończąc w zasadzie zawsze podobnie, mając tak dużą zbieżność apetytu na alkohol, usiadł do drugiego flakonu. Ach co to była za noc, ileśmy tematów poruszyliśmy, powtórzyłbym to bez słowa, bez względu na koszta, podczas takiej nocy uświadamiam sobie że drugiej takiej Karolinki nie ma, bo w przeciwieństwie do innych Karolin dla Niej romantyczny wieczór zamiast patetycznych świec i wina może mieć lampkę i zwykły sok, dla Niej ma znaczenie klimat i sedno, a nie obramowanie i patos. Jak wielkie wyróżnienie to siedzieć z Nią sam na sam, rypać kielon po kielonie i obgadywać temat po temacie i z tego miejsca obiecuje sobie aby to nie była ostatnia taka noc.
Tak jak kocham Karolinkę, tak kocham upijać się w sposób jak z tej czwartkowej nocy, bez żadnych wyładowań żołądkowych, w pełni humoru, z mnóstwem energii i językiem szczerym jak pierwsza miłość. Trochę ciężko w to uwierzyć ale zmęczyliśmy kolejny flakon i naprawdę wzorowo się nastukaliśmy, co prawda Karolinka ostatnią mogła sobie odpuścić, to być może nie zawisłaby kolejnego wieczora na balustradzie, ale i tak gromkie brawa, bo wieczór klasyk.

Piątek

Najsmutniejszy, to będzie ostatnia impreza tych wakacji, ostatnia noc gdzie można zalać pałę do pogubienia rezonu i rzygania do miski, ostatnia szansa żeby zaszaleć. A gdzie tak na prawdę można zaszaleć na takiej wiosce, tylko w Protektorze, tak więc od samego rana domek był pod kluczem i służył jako okręgowa łaźnia na Naszą trójkę, z czego dwójka z Nas borykała się z alkoholowym ciągiem, taki wyskokowy łańcuch przedłużało poranne piwsko, tego poranka aż podwójne, o południa doszła do tego setka wódki, dla towarzystwa z wujkiem, gdy Kasia wypoczywała przed nocną eskapadą na Protekcję, chlałem trzecią chmielną zupę dnia i teoretycznie mogłem już iść spać, rozłożyliśmy sobie z Karolinką kocyk na świeżym powietrzu i próbowaliśmy przyciąć komarka, Karolince szybko nudzą się takie czynności jak spanie, co wiązało się z tym że i ja sobie nie pośpię, do tego zbudziła się Katarina, trochę przy Naszej pomocy. Po grillu i połówce wódeczki, zaczęły trwać pracę kosmetyczne w perspektywie słynnego Protektora, okazał się zamknięty, dziewczyny porwały ze sobą piwo na tę robinsonadę, i to był błąd który najgorzej odbił się na Karolince, Kasia była w formie, a piwo dodało jej tylko werwy, a z Karolinki wypompowało wszelkie natchnienie melanżowe i krótko po powrocie zasnęła.
Ja z rozładowaną baterią podjąłem walkę z pełną życia i rezerwy Kasią, postawiłem sobie za cel nocy: Kasia musi się zrzygać, nikt nie opuści mojej działki bez symbolicznego spawa i mimo, że stanem byłem zbliżony do kuzyna z dnia poprzedniego, walczyłem z Kasią na miarki i nie specjalnie wiązałem nadzieję że wygram tę potyczkę, Kasia skakała, szalała, śpiewała, ciągała mnie po ogrodach, robiła właściwie wszystko to co trzeźwa Kasia, 'Aż dziw' - pomyślałem ledwo żyw, patrząc tępo na wijącą się Kasie, dałem sobie szanse na ostatnią miarkę, na przekór wcześniejszej, która błagała o zwrot. Tenże kusztyczek wyjaśnił wszystko i nominował zwycięzce, roztańczona Kasia usiadła ciężko na krześle, łapczywie popiła soczkiem i wykrztusiła: 'Ale się nakurwiłam...', tańcom nadszedł koniec, polałem decydującą kolejkę: 'Za maturę' – wymamrotałem stukając w Kasi szkło, łubudu. Chwilę później, wirowałem na śmigle leżąc pomiędzy dziewczynami, Kasia musiała przeżywać to samo, bo chwilę później poderwała się w stronę drzwi, nerwowymi ruchami próbując je otworzyć, gdy już wybiegła znalazła się w miejscu, godzinkę wcześniej okupowanym przez Karolinkę, której zwykły sen nie starczał, Kasia powtórzyła swój slalom do drzwi z dwa razy, może więcej, nie wiem, mój helikopter gwałtownie został strącony siłą snu.

Rano kac musi być, kac jest męką, ale brak melanży śmiercią, a ciąg jest po to by go ciągnąć, więc z tym kacem pozwolę sobie zacytować: wódka, lodówka, browar, patrz, pij, a rano płacz, bo jeszcze będzie czas... by się kurować!

Powiem krótko, absolutnie najlepszy, najlepszy melanż w Uniejowie, ale My tam wrócimy i rozkręcimy jeszcze lepszy, My robimy to co roku, My co roku robimy to lepiej, My to melanż.

Pozdrowienia od Jokera, z miłości do Karolinki, do Kasi.


2008.01.12 00:09:59 link komentarz (0)



Dwa tysiące siedem to był dobry rok dla mojej skłonności, był całkiem niezłym rokiem dla mojej aktywności towarzyskiej, kurde on nawet okazał się ciekawym rokiem dla mojej sfery miłosnej. On był (chyba jak każdy) ale chyba najbardziej przełomowym rokiem, okazał się niestety parszywym rokiem dla wątroby. 2007 był cholernie pokręcony, działo się w Nim tak wiele, że biorąc pod uwagę szczegóły, notatnikom brakłoby stron i to tym komputerowym notatnikom.
Nim będę to wszystko zbierał, mianował, wspominał, muszę opisać jak zwykle ostatnią imprezę roku: Sylwester 2007/2008.

A tu działo się co najmniej tak samo dużo, że aż muszę to zawężać i lekko skracać, ale mniejsza. Przejdźmy do godziny gdzie dozwolona jest emisja reklam alkoholowych, razem z moim kuzynem Maciejem po rozbiciu flaszki na pół, udaliśmy się gdzieś hen – ho w sumie to chyba już nie Łódź, mój stan wskazywał: 'mogę dużo', Maćka: 'lej mniejsze', ale chłopak trzymał fason i w pełni kulturalnie weszliśmy na piękny salon bogatego domu. Ludzi było sporo, ale lokal na tyle duży, żeby było jeszcze sporo luzu aby potańcować, jednak o tyle różnica między chałupą, a ludźmi że u Nich luzu brakło już przy porodzie, więc nawet procentami nie szło go wybudzić. Przyznaje miałem już dobrą fazę, pomyślałem rozbujam to stado sztywniaków więc naganiałem tempo z 0,7 Luksusowej, naganiałem jak się dało, praktycznie wszyscy kantowali: omijali kolejki, wlewali wodę, szli akurat do kibla, albo zwyczajnie nie pili, PRAKTYCZNIE, bo po mojej lewicy siedział przyczajony Maciek i rypał każdą kolejkę w tempo, w końcu to rodzina więc było to dla mnie zrozumiałe, jednak martwiła mnie jego kondycja, chyba się powtarzał, nie, o mówił w kółko to samo, pewnej chwili wymknął się na fajkę i na długo zniknął.
Ja miałem akurat stan wszelako-zapoznawczy, czyli poważny, przygarnąłem kolejne 0,5 Bolsa i zakontaktowałem się z dwiema koleżankami, Maciek zaś miał stan wszelako-nicniewiedzący, czyli extream, o północy zaliczył już rów, zderzenie z posadzką, a najlepiej wychodząca mu czynność - to leżenie, o równowadze można było pomarzyć.
Wpakowali go do fury, później wpakowałem się ja, samochód się rozpędził, a Maciek rozrzygał, ja rozgadałem i jechaliśmy, było koło pierwszej. 'Wcześnie' – pomyślałem - -jak na Sylwestrową noc, wbijam na drugie party'. Oklepałem trochę Maćka, potrafił przy czyjeś pomocy stać, z betonu zrobił się worek, ale to był już milowy krok w stronę jego trzeźwości. Spotkałem Karolinkę z Ewą i ruszyliśmy do drugiego domku, jak dziś o tym myślę to musiałem mieć już dosyć alkoholu, ale natłok zdarzeń i powiew zimnego powietrza potęgował chłód, a nie upojenie, więc chciałem pić jeszcze dużo pić, Maciek jakiś czas spał sobie spokojnie, ale widząc jego drgawki postanowiłem przemieścić go już ostatecznie – do domu. Przy pomocy Szczepsa nie było to już tak męczące, wbiliśmy na kwadrat chłop runął jak kłoda i zasnął. Szczeps zaporządził comeback do Bąbla, więc kierunek - przystanek, środek – autobus, cel – zwiększyć ilość promili. Przy drugim podejściu nie było już o tyle zabawnie co przy pierwszym, aczkolwiek biorę pod uwagę wyłącznie siebie, bo zdaje sobie sprawę że reszta towarzystwa miała solidny ubaw, kilka miarek z różnych alkoholi, a na koniec piwo i przypominam Maćka, mało tego robię śliczny haft na dywanie i nie wiedzieć czemu ubliżam koledze, bilans tak fatalny jak samopoczucie na drugi dzień, do domu przyciągnięto mnie w ósmą godzinę Nowego Roku.
Ten Sylwester to naprawdę gruby melanż, finału szczerze się wstydzę i ofiary mego zachowania przepraszam, a jednej osobie dziękuję niezmiernie za nerwy i cierpliwość, nie wiem co począłbym gdyby nie obecność Karolinki.

Wróćmy do oceny 2007. Segment imprez w plenerze zmartwychwstał, wakacje przyniosły mirady imprez, które fundamentalizują model perfekcyjnego melanżu, później zapisują się w kanonie, a na końcu przez lata wspomina się je jako legendy. Dwu tysięczny siódmy ma całą talię imprez wysokich figur, tych które później królują na językach, nie tylko w Naszym wąskim gronie.
Liczby, tych popijaw nie idzie zliczyć, nie było sensu kronikować, nikt o nich nie będzie mówił, ale wciąż się nimi gra, wciąż są nieodłącznym elementem talii jak i mojego życia.
Walety, to te przeciętne, schematyczne i nie odgrywające nic szczególnego, mające jakąś tam niewielką przewagę nad liczbami – bo lokal, bo ludzie, bo muzyka, imprezy waleciarzy rzadko kronikuję bo nie ma o czym w Nich pisać, pewnie kilkukrotnie można zaliczyć w to spontaniczne bale w Opium, przereklamowanego C-Bool'a i dużo innych. Jednak Walety wciąż mają miejsce w talii i mimo zawodu jakie często przynoszą, nie ma bez nich melanżowego-pokera.
Damy to już mocne figury, a imprezy mocno wysoko figurujące w tym podsumowaniu, mieści się w nich spora część osiemnastek, tych kilka imprez u mnie na kwadracie, jak i na innych kwadratach, Studniówka też jest karcianą lady. Damy zazwyczaj mają klasę, niosą dobre wspomnienia i to na tyle, brakuje im rozmachu i świeżości, brakuje omnipotencji, choć w parze mogą konkurować z niejednym królem.
Króle, postanowiłem się rozdrobnić, nie muszę chyba tłumaczyć krzepkości tej figury, to swego rodzaju podium, w królestwie tej królewskiej statuy karcianej królowały wyjazdy, Nielat udowodnił że pamięta jeszcze jak w to się gra, Majówka zagrała z moimi wnętrznościami w ostry dyżur, Opium udowodniło, że jeszcze jestem kiepskim graczem, ale Monarchowie będą rządzić w mojej głowie, będą suwerenami dla pamięci, niosą haust świeżości i wypychają melanżowy bagaż doświadczeń.
Asy, zwyczajnie zwycięzcy, triumfatorzy roku, imprezy o których jeszcze nie raz się wspomni, to już nie figury, to rzeźby, kształtują kanon mojej pijackiej kariery, to późniejsza historia, nasza melanżowa historia. As trefl – Funaberia z Kasią I Karolinką. As kier – Karwia 2007. As pik – Majówka z Nielatem i Markiem. As karo – Impreza u Karolinki. I Znajdź analogię.
Joker, o Nim wkrótce, wiedz że jest jeszcze i siłą zmiata wszystkie cztery asy na raz.

I to chyba na tyle w kwestii biesiadnej roku 2007, pewnie uciekł mi ogrom spraw w tym podsumowaniu, ale czy to ważne, ważne abyśmy zdrowi byli.

A.R.T.D
To się kręci już trzy lata na pełnej kurwie.



'...gdyby w melanżowanie grało się na olimpiadzie, to był bym tam z orłem na piersi w pierwszym składzie...' - Pierrot


2007.12.29 13:57:18 link komentarz (0)

Święta, jedni je kochają inni z kolei nienawidzą, ale chyba większość osób je obchodzi. My na przykład święta lubimy i to do tego stopnia, że zrobiliśmy swoje, trochę inne ale w duchu Wigilijnym.

Podczas oficjalnej Wigilii tej rodzinnej spożyłem już około ćwierci z litra Absolut Citron, to była jednak jedynie połowa tego co przyszło mi spożyć całości tej nocy. Z domu zerwałem się około 22:30, tak mogło być bo niespecjalnie zerkałem na zegary, chwyciłem makowca, opłatek i pomknąłem na drugą nasiadówkę do Asi drugiego mieszkania.
W tym mieszkanku nie było święcącej choinki, lecz świeciła się sosna, z której wykonany był barek, nie było bombek, lecz mnogość butelek, to chyba najdziwaczniejsze drzewko świąteczne jakie widziałem. Na stole zagościł makowiec i inne żarło, po podziale opłatkiem, na ławę wjechał litr Absolwenta i wtedy klimatem zbliżyliśmy się do nocy Sylwestrowej. Jednak melanż ciągnął się w niedzielnym nastroju, tliły się blanty, a wódka krążyła we krwi, niczym ludzie na Pasterkę. I kiedy ludzie wracali już w Bożo-Narodzeniowej mszy, K***r uzupełniał już tylko dwa kubeczki, G*******o święta powaliły,a A**a już wcześniej spasowała, ale my konsekwentnie kończyliśmy butle Absolwenta. Było już po drugiej, zjaraliśmy sztukę choinki – z Afganistanu, wypiliśmy litr wody święconej – w Białymstoku, a w tle kolędowali Nam kolędnicy – z Protektorów, dość nowatorska Wigilia, ale zachowaliśmy symbolikę jak fakt w tajemnicy, że Gorzki walił zwrotniaka już po pierwszej.

Najebanego Sylwestra i Wykręconego Roku 2008.



2007.11.22 11:16:48 link komentarz (0)


O klubach słów kilka, bo to już kilka miesięcy mija kiedy Łodzi nie może poszczycić się porządnym miejscem do zabawy, kilka różnych poglądów na temat gdzie najlepiej i kilka imprez żeby dojść do wniosku, że clubbing w Łodzi obumiera, a wszyscy ze spokojem przetańcują Jego zgon w lokalach typu Opium. Kiedy stan jakości dobrej zabawy piekielnie szybko zawęża się do pojedyńczych lokali, na samym końcu długiego tunelu clubbingowej-nudy jaka ogarnia Łódź, pojawia się niebiańska poświata przynosząca promyk nadziei dobrej zabawy. Łodzianie właśnie znaleźli niebo, przy Piłsudskiego i jedynie na pierwszym piętrze, ale ono tam jest, witajcie w Heaven, ambasadzie boskiej zabawy z miasta melanżu!

Wszystko zaczyna się u mnie i to nie byle jak, bo w moim – no cóż – ciasnym mieszkaniu zgromadziła się dość spora grupa gotowa na zwiedzanie niebios, w fazie ostatecznej skupiło się 14 osób, wokół wódy, piw i blantów. Dominowała Luksusowa, ale nie zabrakło produkcji własnej roboty pita przez Marka z Jeżem Pigwa, oraz rozpracowana przeze mnie i Lesia Dębowa, między osiemnastą, a dwudziestą pierwszą - melanż żył u mnie, no i chyba nikt nie powie, że nie było wesoło, mknęły kolejki, czas i kiedy każdy był wystarczająco rozweselony wybyliśmy z chałupki prosto na przystanek.

Łódź została zaatakowana przez mróz, więc żadne z Nas szczególnie się nie wypociło podczas podróży do Heaven, za to żebyśmy jakoś skarżyli się na chłód to nie zasłyszałem. Na przystanku przyjemnie było popatrzeć na Leśka, który wyraźnie odczuł skutek jaki niesie mieszanie trawki z wódką, wieszając się przy tym na czas tournee. Marek był rozochocony do zabawy i dumnie z klasycznym dla Nas żartem krytykował innych obywateli, Jeżu akompaniował, a reszta zacieszała. Pozostaje problem Groszka? Dużo straciłeś stary.

Heaven – miało być Protectorem, lecz na miejscu Vivy oprzątnięto, ogarnięto, wsadzono parę murowanych aniołów, wykończono wszystko w niebieskawych halogenach, a cały ten boski ład, porządek i klimat w kooptowano w trzy sale rozmiarów niejednego z łódzkich klubików. Największa to sala rozmiarami przypominająca Nexus, która jest tą aulą główną na Niej grają najważniejsi i ona stanowi fundamentalną cześć każdej imprezy, z Niej można wyjść na korytarz który przez skromnych rozmiarów salkę czarnych rytmów prowadzi na przystępne disco-granie w średnich rozmiarów pomieszczeniu, ogólnie wszystko dość mocno zakręcone - a pod wpływem spirytualiów przelanych wcześniej - trudne do ogarnięcia, stąd dość chaotyczny opis klubu.

Na parkiecie disco była dwójka gnących się chłopaszków w stylu lat 80' z pełnią pedalskiej aparycji w ruchach: ja i Marek – urodzeni by śpiewać i tańczyć w boysbandzie. Nasz w pełni metroseksualny taniec, sprawiał mi tyle radości że nie mogłem przestać, gibałem się wymyślając coraz to bardziej 'gorące' figury. Reszta ekipy podziwiała to z uśmiechami, czasami włączając coś swojego, ale kurwa szefami byliśmy My, uzupełnialiśmy się świetnie i w mojej skromnej opinii byliśmy Królami Parkietu. Dj z disco okazał się jednak bardziej gejowaty niż Nasz taniec, w głośnikach królował za to Feel i głośne 'Jest już ciemno...' chwilę później 'Piiissssk', raz dało radę się przy tym przemęczyć, ale już drugi raz nołwej. To też przez stosunkowo łajzowatego dj'a zamuliliśmy, postaliśmy, po komentowaliśmy sytuację na płytkowej mozaice, chwilę później trzymałem już kurtkę, żeby paręnaście sekund później zapiąć kołnierz i ruszyć za wskazówkami żołądka. Prowadził Lesiu, doprowadzając do gołąbkowymi-sajgonkami słynących Chinczorów w China-Town, Lesław pokapował że po żarciu w tutejszych lokalach oprócz kaca istnieje możliwość że obudzi go jeszcze sranie – więc nic nie zamówił, reszta nie kalkulowała (ja się co prawda nieco opierałem, ale urok osobisty Ewelinki szybko mnie przekonuję), porcje sajgonek wjechały na stół i po wyczyszczeniu talerzyczków, zabraliśmy dupska i rozjechaliśmy się na kwadraty.

To była naprawdę wesoła impreza, każdy więcej się pośmiał niż potańczył, natomiast szukam w opisie mojego Tyskiego Brata i za cholerę nie mam Cię gdzie osadzić stary, jak to jest że łapiesz się na drugim planie? Ewelinka jak zawsze klawo, co ja bym bez Ciebie się pobawił, Marek okazuję się moim personalnym odkryciem roku w roli imprezowicza, Lesio i Jeż na wysokości zadania.
A wiecie co ja teraz robię? Teraz pije Wasze zdrowie.



2007.11.15 00:00:31 link komentarz (1)



Minęło trochę czasu i trochę wódy się przelało w międzyczasie, ale nie były to rozlewiska na tyle istotne żeby sporządzać notki, ten pamiętnik nie może być takim wolnym spisem swojako błahych najebek, gdyż straci fason, klasę, a na końcu nieschematyczny charakter. Muszę dbać o Jego kondycje merytoryczną, jak cotygodniowe uzupełnianie promili.

Pewnego zimnego październikowego dnia staliśmy w wąskim kółku z Groszkiem i Jeżem w szwajcarskiej synchronizacji przechylaliśmy setkę Żurawinówki, było niewiele po siódmej, zabrzmi to dziwnie, ale siódmej rano, połowa Polaków jeszcze dobrze się nie przebudziła, a Nasza trójka miała już rausz, wycieczka do Warszawy zapowiadała się fantastycznie!
Główną atrakcją ja tak dziś myślę nie był ani Sejm, ani stadion Legii, a nawet czas wolny na Starówce, główną atrakcją był autokar i to co działo się podczas podróży, razem z Tomkiem zajęliśmy komfortowe miejsca przed Nami siedziało dwóch towarzyszy, którzy także na trzeźwo w autokarze nie potrafili usiedzieć, oni jednak byli w poważniejszej opcji 0.7 Wyborowej, zrobiliśmy ją w czwórkę, oraz w kwadrans, no i zaczęły się problemy... z pęcherzem. Z pięć razy postulowaliśmy o postój, waląc w siedzenie, wołając, drąc się, chodząc, i kiedy już ledwie się ruszaliśmy, niespodziewanie pojawił się postój, sikałem dobre półtorej minuty, po czym kupiłem wódę na stacji, jednak marny z Niej użytek, Warszawa była blisko rypnęliśmy po miarce z nowej butli i już trzeba było wysiadać.
Poza Sejmem, to Warszawa ma chujowe kebaby, drogie piwa i poza tym niewiele do zaproponowania, moje myśli po brzdylnięciu browara krążyły wokół wódeczki grzejącej się w plecaku, w drodze powrotnej wódkę rozpracowaliśmy na pół z Tomaszem, ale to było mało, na najbliższym postoju rypnęliśmy po dwa Królewskie, w międzyczasie w autokarze trwał melanż z rozróbą, fruwały zagłówki, osobiście urwałem młotek, a koledzy przed Nami rozdarli fotel, zapłonęły pierwsze fajki na końcu autokaru, 'kurwy' i 'chuje' sypały się przez cały autobus, wesoły autobus pruł przez Łodzi niczym Groszek zagłówki, wreszcie poczułem alkohol we krwi, ale akurat tuż po wysiadce, należało się dobić, przy ostatnim Carslbergu towarzyszył Tomasz.

Ogółem represje za wycieczkę dosięgnęły niemalże wszystkich w mniejszym, lub większym stopniu, Warszawa fajna, ale to autokar okazał się motywem przewodnim.


2007.08.28 23:45:19 link komentarz (0)


Tę notatkę piszę z połowy sierpnia, ażeby wstawić ją pod jego koniec. Robię to wcześniej bo obawiam się im później – tym trudniej, co wcale nie oznacza że teraz jest łatwo, moja inwencja twórcza, kreatywny zmysł, leży jeszcze na słonecznej plaży, albo na gorącym kocu na równo przystrzyżonej trawie, cokolwiek te zmysły teraz robią, na pewno są z dala ode mnie, zdrajcy.

Kłopotem nie jest też o tyle brak pomysłu, co natłok tych wszystkich melanży, których nie sposób teraz opisać, wielu, no cóż zwyczajnie nie pamiętam, kilka z nich są niemal identyczne, wytypowałem PIĘĆ które ułożyłem nie-bez-kozery, nie tyle chronologicznie, co skalą prestiżu i zabawy, najwyższy czas na Podsumowanie Lata 2007.

Pod numerem (5)PIĘĆ(5) kryję się domówka, oczywiście na moim kwadracie, no i tutaj w kwestii miejsca to podsumowanie będzie dość monotonne, tak się to układało, a szkoda by tego nie zkronikować, otóż zdaję się że jeszcze czerwcowej ciepłej nocy postanowiliśmy winszować sukces Nielata, chodziło o szkołę, więc jak to często bywa, był to typowy pretekst do bezczelnej libacji, ale wraz z pierwszą kolejką Balsamu Pomorskiego (swoją drogą to był mój debiutancki kieliszek tej wódki) toastowaliśmy za Jego powodzenie, do połówki mieliśmy z trzy piwa i jak się później okazało niewiele czasu, Nielat ulotnił się blisko 'godzinyduchów' sfrustrował mnie los tego chłopca, więc dla ulżenia mojej frustracji poczyniłem radykalne środki. W duecie Marek-Ja, żadna flaszka nie ma szans, więc pękła w mig, a kiedy brakuje emocji, wykonuje telefon, kiedy dzwonię z imprezy, dzwonię do Tomka, kiedy Tomek odbiera z imprezy, impreza dopiero się rozkręci. Nie chcąc ludzi przyjmować z pustymi rękoma zakupiłem dziesięć puszek ekskluzywnego piwa Roger za całe 1,69, po czym mój pokój służył pląsom, tak spożywaliśmy piwa, gibaliśmy, aż w końcu wyszliśmy, daliśmy grube przedstawienie pod oknami Nielata (wspomniane wyżej środki radykalne), ale wiesz Nam stary, chcemy dla Ciebie jak najlepiej ; ), usilnie próbowałem Groszka namówić aby wrócił gdyż dysponowałem jeszcze jednym źródłem procentów, stanowczo odmówił, no cóż więc sam smutno dreptałem do domu, niedopity zasnąłem gdzieś w godzinach świtu.

Międzyczas – korzystając z międzyczasu, bo akuratnie taki odbywa się tej w kronice, aby nie zanudzać jałowymi opowieściami, przypomnę że przeprowadziłem selekcję najlepszych imprez tego lata, ale międzyczasu nie da się nie wspomnieć, gdyż jego charakter jest tematycznie identyczny jak tego bloga, a więc poza pięciorgiem tych wyjątkowych melanży, życie stale umilało mi Tyskie, głównie na działce, gdzie dzienna dawka to od 1,5 do 2 litrów czystego chmielu, podczas międzyczasu rzadko piłem wódkę, ale kilkukrotnie się zdarzyło, jednakże w granicach nieprzekraczających kategorii porządnego melanżu, czy też z powodów zalewającej duplikatyzacji tego bloga, te małe imprezki zatytułowałem międzyczasem.

Niedługo później dokładnie w tym samym miejscu, doszło do drugiego mojego spotkania z potężną dawką promili, wspólnie ze mną kompendyjną (4)CZWÓRKĘ(4) tego lata spędziła para K***a i A*i, tym razem reklamówka była ciężka i pełna bo 0.7 Gorzkiej z Miętą seksistowsko otoczyło sześć wysokich piw, ta zboczona siatka zajęła lodówkę, w celu sklimatyzowania jej zawartości, bo z alkoholem to przeciwnie jak z kobietami, im chłodniejszy tym lepszy.
Po kilku pierwszych miarkach, udaliśmy się na spacer z zupą chmielną, zrobiliśmy obchód po osiedlu, po czym po raz kolejny tej nocy przekroczyliśmy mój próg i w spokoju, w atmosferze wspomnień, muzyki, a nawet marzeń, toastując zmęczyliśmy całą zawartość torebki praktycznie w dwóch, i kiedy mi się tak siedziało było dobrze, ale kiedy moje spojrzenie w próbach położenia go na jednym punkcie, wirowało i wiło się jak te popularne lody świderki, miałem ochotę podzielić się zawartością siatki z porcelanowym nocnikiem w łazience, hardo potrząsnąłem głową i równie energicznie wróciłem do siebie, jednak na odwiedzających albo przyszła pora, ewentualnie K***r też zapragnął czułego przytulańca z klopem, to grzecznie z jego strony że zaniósł to do domu, mnie przyszło zrobić porządek i... i chuja, obudziłem się wczesnym rankiem na sofie, sprzęt grał swoje, dość cicho widocznie troszczył się o mój sen, na stole był chaos, w dwóch pokojach paliło się światło, 'Ależ się nakurwiłem' - pomyślałem, rzucając fleszowe spojrzenia po mieszkaniu – 'Tak jak chciałem'.

Kwadrat – moje mieszkanie to klasyczne M-3, osadzone aż na dziewiątym piętrze, krótko postaram się zobrazować ten klawisz dla bardziej fotograficznego postrzegania relacji, gdy mijamy machoniowe drzwi mamy jakieś 2 metry przedpokoju który pod kątem 90 stopni skręca w prawo prowadząc do kuchni, jednakże, w czasie wędrówki do kuchni mijamy dwa wejścia: po prawicy kibel, po lewicy salon, coś jak w obecnym parlamencie, nurkując do łososiowym kolorem pokrytego salonu, najbliżej Nam do, po lewo ustawionej sofki, po prawej najbliżej oka stoją fotele z ławą, a głęboko pod oknami z widokiem na zachód wepchnięto kino domowe, całość oświetlona halogenami z podwyższanego sufitu na wzór fali, salon to prawdziwa wizytówka mojej chałupki, bawialnia w północnej części symetrycznie po obu stronach rozlokowała drzwi, te bliższe wschodniej paginie to wejście do mojego lichych rozmiarów pokoiczku, a zachodniej jak się pewnie domyślacie to wejście do sypialni, oba pomieszczenia cechują niewielkie różnice dekoracyjne, naturalnie umeblowanie to onceodds, ale nie będę drobiazgowy.

No podium uplasowało się tak proste pożegnanie Karolinki, oczywiście mój kwadrat służył temu celu, przy czym jako miejsce moje mieszkanie trafia melanżowego hat-tricka, mniejsza ze statystyką, w tej kameralnej atmosferze melanżowej (3)TRÓJKI(3) tego pijackiego-notowania byłem sam z Karolinką, nasz ekwipunek to magiczny dar rozlewni Sobieski, wyjątkowa mandarynkówka anno czasu kroniki była procentowym hitem, mniejsza, tego cudu mieliśmy 500 ml i deser 3 Tyskie, czasu katastrofalnie mało jak na tak długo rozłąkę, kilka ruchów denka ku sufitowi i przychodzi Nam się pożegnać, między ruchami denka z dołu do góry, prowadziliśmy żywe dyskusje w tle akompaniowała muzyczka, a my powoli zmierzaliśmy do dna elegancko tłoczonej butelki, pewnie zastanawia Was czemu to jakże zwyczajne zakrapiane spotkanie dostaje melanżowe pudło z trójką, głównie za sprawą atmosfery, rangi i towarzystwa, a tak że ciągu dalszego...
Gdy z łzą w oku pożegnałem moją best-przyjaciółkę, wykonałem szybki telefon w głodzie hipotetycznie ciekawszej liczby na policyjnym alkomacie, G***y długo się nie zastanawiał, wpadł do mnie z dostawą ośmiu piw, z tego co się jeszcze dobrze orientuje, pierdolneliśmy parę miarek koniaku i osobiście wymęczyłem jeszcze dwie puchy zielonego Lecha, tutaj mamy małe cięcie filmu, wybyłem na spacer, jednak daleko mnie nogi nie zaniosły, właściwie obie nagle się skłuciły (pewnie po koniaku) i każda życzyła sobie obrać inny kierunek, przez konflikt moich lebiegów, ledwo, ledwo dotarłem do mieszkania, dosłownie wczłapałem się przez drzwi po ścianach znalazłem łóżko kilkanaście minut próbowałem je równo rozłożyć, ale zaraz, być może często zapominałem i opisy tych imprezowych wydarzeń przedstawiają mnie jako niezłego lumpa, ale hola, bez umycia gęby to ja nie zasnę (to tak trochę na wyrost, bo bywały sytuację gdzie zapominałem o świecie, a co dopiero o gębie), no więc odbiłem się od tak miękkiej i wygodnej poduszki i krok po kroku, po ścianie dotarłem do ubikacji w między czasie zawiało mnie kilkukrotnie to na fotel, to na sofę, cała akcja trwała z 15 minut, mycie drugie tyle, starałem się być wyjątkowo dokładny, w końcu osuszyłem mordę ręcznikiem, zagasiłem światło i rozpędziłem się w kierunku sypialni, bęc, budzi mnie silny ból głowy, w buzi porządny kapeć, pode mną sofka.

Żeby przejść płynnie do (2)DWÓJKI(2), fizycznie jesteśmy przed trójką, bo na podium piętro wyżej, jest impreza kalendarzowo niżej, ale dla zachowania spójności imprezy zajebistości, o chronologii należy zapomnieć.
'Trzy piwka, nie więcej' – to było jasne orzeczenie na tamtejszą noc, wiem że to dość dziwne, ale mówiłem to ja, ale na całe szczęście, orzeczenie prysło tak szybko jak dźwięk dzwonka w fabryce Pietr's Aunt, gdzie zapakowaliśmy w torbę-żurelkę ponad litr dobrze schłodzonej malinóweczki, wspólnie z Kasią defiladowaliśmy w tę upalną noc przez Nasze piękne osiedle. Nogi zaprowadziły Nas pod klatkę, gdzie dzwonek wywołał sympatyczny głos Karolinki, po wejściu na górę i oznajmieniu o litrze czerwonego bajzlu oczy Karolinki zabłysły w radości, ja sam jak gdyby ocucony z planów na trzy piwa, zupełnie bez obaw lałem pełne kieliszki i osobiście naganiałem do picia, dziewczęta nie oponowały i niemal co chwila wódka padała w Naszych gardłach niczym Kasia godzinę później w kuchni, a to de 'facto był dopiero początek, Karolinka za wszelką cenę starała się Kasię rozochocić do zabawy, więc to raz tańczyliśmy przy naprawdę 'różnej' muzyce płynącej z radia, to dwa cykaliśmy potwornie schlane zdjęcia na kanapie, powoli podświadomie czułem że dziewczyny chcę świadomie wydłużyć czas między kolejkami, ale mnie czas naglił i jakby chwilowo zapomniałem, niby gdzie ja się tak spieszę? Olśniło mnie - tuż po ostatniej, ostatniej kropelce wódki liczącej okrągły litr tego wieczora – za godzinę wyjeżdżam, wyjeżdżam jednym samochodem, z dwojgiem, z dwojgiem dorosłych ludzi którzy widząc mój stan poczytalności, mogą bez wahania, nie to co mój krok do domu, bez wahania zostawić mnie z bagażami na zewnątrz i odjechać, odjechać na wspaniałe wakacje. '-O kurwa' – pomyślałem stojąc pod strużką zimnego natrysku, '-Co teraz?', relacje z gąbka osłabione, wychodzenie z brodzika utrudnione, zwykłe wkładanie majtek nadzwyczaj skomplikowane, cholera, jak ja wsiądę do samochodu, i kiedy Kasia z Karoliną beztrosko mogły prowadzić pijackie kroki od krawężnika do krawężnika, ja mobilizowałem wszystkie mięśnie ciała żeby nie rypnąć głową o poddasze Hondy Accord, żeby w końcu i tak później dwa dni chodzić z guzem. I aby było jasne, to niemalże najmocniejsza domówka tych wakacji i nie dlatego że otwiera długo oczekiwanego triumfatora tego lata, od początku do końca ta impreza trzyma Cię w odurzeniu, a jej finał to Nasza towarzyska historia, którą jeszcze nie raz chętnie odgrzejemy spotykając się przy tej czarnej ławie u Karolinki na kwadracie.

Karwia - stara kaszubska wieś rybacka w gminie miejskiej Władysławowo, powiecie puckim, województwie pomorskim. Sąsiaduje z Morzem Bałtyckim.
Położona niedaleko najdalej na północ wysuniętego punktu Polski, jest miejscowością turystyczną słynącą z przepięknej trzykilometrowej piaszczystej plaży, jednej z najszerszych na polskim wybrzeżu. W rejonie Karwi uchodzi do morza niewielka rzeczka Karwianka. Wieś zaopatrzona w liczne prywatne kwatery, pensjonaty i ośrodki wypoczynkowe. Na stałe zamieszkuje ją ok. 350 mieszkańców, w sezonie letnim liczba ta wzrasta do ok. 30-35 tysięcy ludzi.

Jeszcze na początku tego roku zupełnie sie tego nie spodziewałem, gdyby ktoś przeczytał mi tę notkę w okolicach marca, uśmiechnął bym się smutno, po czym lekko rozmarzył, aż w końcu odpowiedział że to nierealne. A dziś nie dość że retrospektywnie wszystko było na wariackich papierach, nie dość że wakacjował tam jeszcze mój Brat, to dziś okazuje się że szefem wakacji jest Karwia, brawo korona zostaje w tym mieście, ułi.

Karwia 2007 Melanżowy Eden.

Numer (1)JEDEN(1), triumfator, zwycięzca, laureat, bez zbędnego cukierkowania, bo każdy dobry melanż broni się sam.
I na wstępie słów kilka, na tej trzy kilometrowej plaży raz na kilkadziesiąt lat morze wabi do siebie bardzo cenny Skarb, to żadne tam brylanty czy platyna, ja rok temu ten Skarb znalazłem i zabrałem ze sobą i najcenniejsze w tym Skarbie jest to iż mimo prób i żalu na jakie mnie wystawił, wciąż błyszczy tym samym blaskiem do którego tak się przywiązałem i który pokochałem, jak dobrze znowu móc mieć go przy sobie.
Dobra, bo to nie lovediary, tylko skurwysyński pamiętnik o chlaniu do nieprzytomności, i tak jak w sumie mogliście przeczytać wyżej wszystko zaczyna się w nocy z 17 – 18 lipca, niemal że identycznie jak w roku ubiegłym, już w samochodzie pomyślałem - zgoda, w samochodzie nie myślałem za wiele, poza tym jak szybko przyciąć komarka, bo wódka nieustannie cięła moje białka w najlepsze sprawiając żeby byłem coraz bardziej odległy inteligentnej dyskusji – przebiegła mi koncepcja, aby po odespaniu jakoś dziarsko przywitać starą dobrą mieścinę rybacką.
Mijamy tabliczkę Karwia, wysiadamy z samochodu, trzask, to drzwi, brzdęk, naciskamy klamkę od znajomych rodziców Ewelinki, plum, strzela kapsel zielonego Lecha, gul-gul-gul, pozłacany tlenek wodoru wpływa do mojego żołądka, łagodząc wszelkie objawy nocy poprzedniej ku zdrowiu Karolinki i Kasi, a że dziewcząt mamy dwie, no to i Lechów należało dwoje wypić, jak napisane tak zrobił, i już na Naszej kwaterze (zresztą pięknej, duża przestronna z tarasem [!] i łazienką, w troszkę prostackiej tapecie, ale z mnogą ilością szafek, półek, a nawet... barku) wakacje otworzyłem długim dwugodzinnym snem, bajka jakby powiedział Pan Włodzio i chwilę po drzemce wspólnie dziabneliśmy po puszce już bardziej wykwintnego chmiel-trunku jakim jest Tyskie i gdy zamoczyłem usta, przypomniał mi się on, Groszek – 80 kilogramów żywej pompypiwnej, laureat najkrótszej 8-nastki roku, a na końcu tryumfator ubiegłorocznego konkursu na najbardziej praktyczny grajdołek plażowy, tak właśnie, prędko maznąłem mu sms-a z pozdrowieniami, i informacja z jaką do mnie zadzwonił może się równać jedynie hektolitrowym kontenerowcem rodem z Tych, on też jest w Karwi, ze swoim prywatnym Skarbem, na to ja w te pędy do sklepu, z radości golnąłem sobie jeszcze jednego Tyskacza, no więc półtorej godzinki później na zabójczo klimatycznej kwaterze, z tym boskim zaokrąglonym sufitem, kształtną ławą i na końcu ślicznymi kielonkami pełnymi Absolwenta, ufundowanego przeze mnie, rozsiadliśmy się i łoiliśmy jak za starych dobrych wczasów. Flaszka pękła w mig, w mig też nagle przypomniała mi się noc poprzednia, cztery piwa w ciągu dnia i kiedy tak sobie ten dzień wspominałem, to nagle o wszystkim zapominałem, wtoczyłem swoje zwłoki na drewniany parkiet i zacząłem dancing tak śmiały, że nawet przestałem troszczyć się o obuwie i wizerunek, upraszczając tej nocy DJ mógł grać wszystko – ja i tak bym tańczył, mógłby to być nawet Biały Miś – ja i tak gubiłbym rytm. I kiedy ogółem, po moim drugim Żywcu z drugiej dniówki, za moimi roztańczonymi plecami podjęto decyzję, o tym że najwyższy czas na kwaterkę, byłem rozżalony, jednak furia i złość w oczach Ewelinki wywołał moją niedyskusyjną aprobatę, co nie zmienia faktu że gibać się nie przestawałem, co innego że nie było muzyki i ciężko było mi przestać z własnej woli, ale jak to świadczy o moim poczuciu rytmu, tym tańczącym krokiem maszerowaliśmy w czwórkę tocząc pijacką (przynajmniej z mojej strony) dyskusję o-byle-czym, oczom Tomka ukazał się piękny przezroczysty materac, no to ja już rwię się do jumania, ale mocny chwyt ze strony mojej Opiekunki i niziutki płotek okazały się fosą nie do przejścia, ale nie ma tego złego... no i leci Tomek, tak więc chwilę później już w piątkę bo i pan Materac się załapał, szybszym krokiem deptaliśmy na kwadraty, nasza paczka lepiła przechodne spojrzenia, nie wiedzieć czemu, bo kto nie lubi popływać materacem o trzeciej w nocy?

19 lipca przywitałem głęboki ziewem i pytaniem: gdzie jest kac? A że nie był mi on akurat niezbędny, to tuż po śniadanku i porannej toalecie, przydzwoniłem sobie porcję niezbędnych promili. Dzień żył na plaży, a my wtórowaliśmy, wraz z piwkiem, w promieniach słońca, obok moje Kochanie tak pięknie leży że ciężko oderwać gały, to są wakacje! Łyk za tych którzy teraz robią to samo, łyk za tych którzy na szczycie jakiegoś tatrzańskiego pagórka popijają Tatrę, łyk za tych którzy mimo wszystko chleją - choć nie chcą – poza granicami tego horyzontu w który wlepiłem wzrok i łyk za tych którzy przegrywają wakacje harując ciężko na kupno jakiś pierdół, bo nie ma nic bardziej potrzebnego człowiekowi niż urlop, z kobietą, słońcem i tą brązową butelką, zrozum, nie ma. Wieczorem postanowiłem przypomnieć się Tomkowi, oni już dokładnie wiedział o co chodzi, przecież nie chcemy się ustawić na partyjkę w makao, partyjkę to my tego wieczora rozegramy, ja będę walczył z Sobieskim, spróbuje go tak rozgryźć żeby przełknąć, a Tomek będzie trenował na astronautę, w drodze powrotnej będzie walczył z grawitacją. Litr mandarynkowego Sobieskiego, uważałem że to mało, ale mój apetyt zgasł wraz z pierwszym wazonem, byłem na siebie wściekły, ale każda następna miarka wołała o powrót, walczyłem z tym, ale wódki zmęczyłem niewiele, za to piwo w takiej sytuacji działa jak ibuprom: natychmiastowo zwalcza ból, a bóle miałem dwa: a) mało wypiłem b) więcej nie mogłem, ku mojemu smutkowi droga na beachparty była prosta, szedłem równo i mimo największego luzu jakim się prowadziłem, nogi szły tak prosto, tak smutno, bez mocnej bani w głowie, nie mam bani do tańca. Trochę posiliłem się do pląsów, częściej jednak spożywałem Żywca i liczyłem czas do powrotu. Jedyne co mogło w tej chwili poprawić mi nastrój to spacer powrotny z Ewelinką, na kwaterkę wróciłem ze zdecydowanie polepszony nastrojem, bo kto w jej towarzystwie byłby smutny?

Nie chce tutaj kolejny raz czegoś duplikatyzować, tak więc skokiem przez 20-sto lipcowe grillparty, na którym co najwyżej lekko się wstawiłem, poprawiłem softdrinkami i dobiłem piwem już na beachparty, pragnę przejść do finału, pomijając powyższy ranking, aczkolwiek lekko do niego nawiązując 21 lipca przyniósł imprezę tego lata, zaczynamy...
Wraz z godziną jedenastą to była bardzo późna pora jak na pobudkę, kac lichy, ale odczuwalny i wiadomo: śniadanie, toaleta, chwila dla wiadomości, piwo, to swego rodzaju rytuał odprawiany każdego poranka i jedyne co się zmieniało to ilość piw, od jednego do nawet trzech, powiesz, no to faktycznie dużo, ale budząc się jeszcze nie do końca otrząśnięty po czwartej nocy rypania wódy, to myślę że taka ilość wprowadziła by Cię w niemały rausz, tego dnia słońce sprzyjało wybrzeżowi, więc leżaki i koce pod pachę, torebka browarków w rękę i uderzamy na kąpiel słoneczną. Na wieczór obmówiliśmy się z Tomaszem, że przywalimy jakiś większy melanż, grupa miała się powiększyć, więc była nawet okazja, tak więc torebka browarków która zabraliśmy w koce, wydawała mi się opcjonalną porcją, na wdrożenie do nocy, jednak obrót spraw przyniósł masę innych rozwiązań. Tyskaczowi nie mogłem odmówić, robi to zawsze, patrzy tym błagający spojrzeniem kota ze Shreka, a z tym trickiem nie idzie wygrać. Lecz kiedy zawitał Pan Piotr, zrobiło się mniej wesoło, cofnij, wesoło to było bardzo, ale do obiadu, jak się okazało Pan Piotr był tego dnia solenizantem, a że człowiek z niego niezwykle taktowy, przyniósł ze sobą 700 ml czterdziestoprocentówki, moje oczy zabłysły promilami, pomyślałem walnę po brzydylku i z racji świeżo odebranego dowodu, dalej będę mógł cieszyć się słońcem popijając z puchy i matko jeśli to miał być brzydylek, to bałbym się poprosić o brzdyla, na cały kubek miałem pół, to o pół za dużo jak na porcję pod piwko, Panowie wiadomo zachartowani i to jeszcze w sile wieku, a ja laik w dziedzinie alkoholu zaledwie piąty rok w branży, jak się później okazało towarzystwo wzięło mnie za swojego, więc musiałem obrócić po dokładkę i po pierwszej miarce z drugiego flakonu postanowiłem spasować, droga do domu nie dość że się wydłużyła to jeszcze pogięła i pofałdowała, a słońce dokonywało rozbrajania mnie na czynniki pierwsze, muszę przyznać że Ewelinka nie była wniebowzięta widząc mnie w progu, natychmiast zaciągnęła mnie na obiad, po czym ułożyła do snu...
Wstałem, z lekką suszą, ale nie to że chciałem coli, czy herbaty, chciałem wódki, w pokoju nie było nikogo, tylko Ewelinka była w swoim pokoju – łazience, te kobiety, zdążyłem obrócić do sklepu, dwa razy, Nim wspólnie z Dorotą wypowiedziały: 'No idziemy?!' O jak dobrze szło mi się na tę kwaterę nastrój miałem szampański w rączce dyndało pół absolwenta, na górze drugie tyle, plus resztki mandarynkówki, do tego wachlarz tuziia Tigerów, reasumując to było niemal że 1400ml gorzały, to jak 600 i 900, bez zer to jak 6 i 9 tyle że w pozycji 6-9 szczyt może trwać góra 10 sekund, a w kombinacji z zerami całą noc. Tej nocy mieliśmy wreszcie muzyczkę i w tej sytuacji ten Heineken wydawał mi się zupełnie zbędny, ale te kobiety, skoro nie było już co pić na kwadracie, trzeba było w drodze na plaże zahaczyć o sklep, zakupiliśmy tam około piętnastu softów, ja wziąłem cztery, gdyż moja kobieta była nieziemsko dobroduszna i się podzieliła, reszta to w sumie nie wiem, Dorota dziabnęła dwa, Sławek chyba również, Groszek miał przez chwilę cztery to jednego stukł, no i Ewelinki po jednym, jeśli sie pomyliłem to wybaczcie, po prostu było ciemno, wydoiliśmy ekspresowo te alko-soczki i zorganizowaliśmy grupowe oddawanie moczu, a chwilę później wszyscy zawirowali się w harmonii bassu, drumu i tłoku, podczas Naszych wygibusów, stoczyliśmy z Tomaszem niemal że walkę, ale dzieciaki usłyszały że reprezentujemy Teofilów, więc zawinęły szare ogony i prysnęły w otchłań clubbingu, mnie było mało, mało alkoholu i mało energicznej muzyki, więc zabrałem Groszka pieprzneliśmy najbardziej gorącą dedykacje na wybrzeżu (Hardcore Vibes synu!) i stukneliśmy po browarku i tu zaczynają się jaja, ony browarek zmógł mnie do tego stopnia, aż usiadłem, po mojej prawicy siedział Sławek, a po lewicy rastamani, i choć ciągle piłem to chciałem sobie jeszcze zapalić, tak po prostu wznieść się na wyżyny mojego odurzenia, ulecieć i pofrunąłem, doleciałem aż do brzegu i wtedy skojarzyłem że mam lęk wysokości, a że byłem tak wysoko to aż oddałem nadmiar alkoholu, oddałem do morza niezłą dawkę promili i tak myślę że jeśli raz dziennie ktoś idzie w moje ślady, to ten Bałtyk musi już być nieźle napierdolony! Rastamani zamiast baczką, uraczyli mnie Ginem, bekało mi się po Nim całą drogę powrotną, przynajmniej tak twierdzi moja Patronka, na ławce bekło mi się tak fest i chyba po raz ostatni bo w raz z bekiem pozbyłem się tego wstrętnego ziołowego smaczku, kołysałem się na boki, nie mówiłem za wiele, przegrałem w tej batalii, ale nie ma się czego wstydzić, przegrać z taką ilością alkoholu to jak przegrać z Brazylią, zostaje zawsze szacunek – za grę do końca!

* TB * ARTD * KC4EVER *

Pozdrowienia dla wszystkich mających swój udział w tej notce, w dedykacji ciężko pracującym abstynentom, którzy swoje wakacje przegrali w obozie pracy. Niech żyje melanż! Po-po-po!


2007.06.28 16:12:58 link komentarz (1)


Ostatnimi notkami mam problem ze wstępem, chociaż i zdarzają się takie gdzie nie bardzo jest co napisać w zakończeniu, nie sposób nie wspomnieć o tych gdzie kompletnie brak mi pomysłu na opisanie głównego wątku, gdyż w skali pozostałych wpisów zakrawałoby to na duplikat i trzeba na siłę główkować jak ocalić jakiś melanż, całe szczęście, że tym razem nad ostatnim nie będę musiał się kompletnie głowić...

Kiedy biały wysoki PKS Turek zajechał pod przystanek, a jego kierowca pobrał od Nas biletową wpłatę, zasiedliśmy na szarym końcu, mocnym chwytem złapaliśmy za butelki i powolutku 5,6% z brąz karafki Książęcych Browarów Tyskie wpływało w krwioobieg, z Nielatem mieliśmy tyle do opowiadania, iż czas podróży był właściwie nieodczuwalny, kiedy już mineliśmy miasto, przebierzyliśmy centrum, trafiając pod zieloną bramę, rzuciliśmy bagażami i wnet świsneliśmy do sklepu: Nasza amunicja, dynamit - 0.5 Gorzka z miętką, i oręż 10 Tyskaczy, dwójka z pocisków nie mogła wytrzymać i wystrzeliła krótko po powrocie, poprzez kolację, przeszliśmy do wieczornego montażu semtexu na Nasze białka, dajemy sporo czasu do wybuchu, w międzyczasie huczy muzyka, nie zapominamy o wspomnieniach które trzeba odświeżyć, do wymiany poglądów polityczny i społecznych, a ostatnie miarki przyspieszają zegary do wybuchu. 'Ja już tej ostatniej nie pije' – oświadczenie Nielata, było chyba lękiem przed siłą rażenia tego procentowego trójnitrotoluenu; 'Proszę Piotr, ostatnia, nic nie może zostać'; obyło się bez ambitnego toastu 'Zdrowie!' i trzasneliśmy, to odpaliło wybuch, bum, czujesz delikatną miętkę w gardle, wódka wpada do żołądka, wyrazy przestają być wyrazami, a zmazami wyrazopodobnymi, Nielat ciężko pacnął na łóżko, Jego kontakt ze mną urwał się już trwale, zamoczyłem usta w mocnym Lechu, kilka głębszych chałstów, sprawiło natężenie wybuchu, tak myślę że ten ostatni musiał mnie poważnie ranić, do tego stopnia, że za cholerę nie mogę przypomnieć sobie jak bardzo, następuje trzeci bum...

Obudziły mnie telefon, dzwoniły na przemian (najczęściej wielu ciocią, babcią, nawet matką przypomina się o Tobie – kiedy śpisz), łóżko Nielata było puste, na oknach pływały stróżki deszczu, a bębniąca mrzawka w symbiozie z bólem głowy imaginowała gradobicie, nadszedł Nielat wiercił się po chałupce niczym pęcherz powietrza w butelce piwa przechylanej z lewa, do prawa, ja przysnąłem w nadziei spauperyzowania boleści okolic czaszki, gdy już na stałe zerwaliśmy się do lodówki po Tyskie, zegar puknął wskazówkę na drugą i tutaj na dobrą sprawę przejdziemy do drugiej doby wczasowo-melanżowej.

Spacer z Tyśką, aby odebrać przyjezdnych (Marka, Darię, Guńke i Przemyka ; )), był próbą zrekonstruowania wczorajszych wydarzeń, kiedy już - w lekkiej rozsypce – lecz dotarli wszyscy, należało zimportować z pobliskiego sklepu potężne pokłady chmielu, importerem głównym oczywiście producent z Tych, bilansując to beczka browaru na głowę i nazwałbym to długo oczekiwanym głębokim oddechem A.R.T.D.
Grill zaczął się od, no piw, no śmiechów i non-stop grającej muzyki, przyjąłem kiełbaskę i w fazie trzeciego, tudzież czwartego piwa rozpoczeliśmy festiwalu żartów, docinek, wszystko w atmosferze... o jakiej wszystkie grille na świecie mogą pomarzyć! I gdy siedzenie przy stole, lekko Nam się znudziło wyszliśmy na podbój, jak się okazuje wciąż wiejskiej drogi, nasz wypad przeszkadzał dosłownie wszystkim psom, a w szczególności jednemu, a jeszcze bardziej suce 'Gabryśce' i niby ładne imię, a prowadza się z bucami, prawdopodobnie panowie z czarnego Golfa II rocznik 85' szukali... wrażeń „Który to kurwa, no pytam?”, ale kolega buca, niewiele mniejszy buc - „Żeby to było ostatni raz”, ostudził zapał >i>kochankawszystkichpsówdrogipolnej, wsiadł ponownie i odjechał, co spotkało się raczej z uśmiechami na Naszej mordzie, nie mogłem się powstrzymać żeby przeprosić później Gabryśkę „GABRYŚKA ROBI LACHY SIALALALA”, i albo przyjęła albo ten lśniący od wbić w karoserii Golf umarł w trakcie pościgu...
Nevermind, w drodze powrotnej, zaczepiliśmy na pewniaka (bo kundelek był za siatką) jeszcze jednego futrzaka po czym chwilę później Piotr zareagował hasłem „Ciiii, on ma dziure”, zarechotałem bo to w końcu mogła być koleżanka Gabryśki – po płci, ale Nielat miał na myśli dużą szczelinę w Jego ogrodzeniu, a nie brak siusiaka, dobrze że do bramy mieliśmy parę kroków...
Kiedy Nasz kompania psy-strasząca wróciła niepogryziona, lekko się zwężając (niektórzy Nas opuścili), przyszedł czas, no na piwa, no na śmiechy i na non-stop puszczane 'umcy-umcy', ale przy szóstym, tudzież siódmym piwie, rozpoczeliśmy przebiórkę, chłopaki zamienili się ciuchami, mnie została Daria, gdybyście widzieli jak sexy wyglądałem w tej czerwień koszulce w groszki, po czym rypnąłem mały striptiz, najwyższy czas był zajrzeć co słychać w chatce, tam pozostał ostatni Tyski, myślałem że z radości zadzwonię do matki, jak wykukałem że to mój, odstrzeliłem kapsel i myślałem: Nielat zgrywa się z tym kimaniem, że niby foch, że go nie częstuje bronksem, no trudno, szło opornie mi to przez gardło „Nielat, chcesz browar?” Na to on z głosem... dziwnie przypominającym wczorajszą zabawę z semtexem „Daj mi spoookóój”. Obok łóżka postawił sobie połówkę jego ostatniego dobijacza, nie pozwoliłem aby się zmarnował, tej nocy, po beczce piwa – tak - byłem w stanie przeprowadzić jeszcze higienę osobistą (no bo przecież nie Nielatowi ;) ), po walce z miską padłem na wersalkę i około minuty zatrzymywałem śmigło, na którym zgrywus umysł mnie usadził, lecz kiedy ono się zatrzymało, nie wiem, zasnąłem.

Zbudził mnie harmider, rzuciłem się na telefon, w sumie to on zawsze mnie wybudza, tam była ta sama sprośna tapeta, bez połączeń i nowych wiadomości, a w prawym dolnym roku, już lekko startego ekranu – 07:12 i się przeraziłem, no nic tylko bucom się przypomniało o moich nocnych powinszowaniach dla ich ladyGabriella, albo ten futrzasty wilk skumał jak Nielat pojechał mu z tą dziurą, ale nie... To tylko Marek z Darią ; ), ach ta młodzież, ile oni mają sił... ; ) żeby tak wcześnie wstać na Busa do domu : ).
Moja druga pobudka miała miejsce już z o niebo bardziej przyzwoitą godziną, o kacu mowy nie być mogło, w końcu jeszcze stało pół Tyskacza, ogarneliśmy barłok, zjedliśmy porządne śniadanko, zdaliśmy puste butelki, a za zwroty kupiliśmy nowe, lecz pełne, wyszło po półtora Tyskiego plus chipsy, no bo głupio tak ciągle alkohol kupować, spożyliśmy i zjedliśmy, zamkneliśmy, wyjechaliśmy.

I niby koniec taki prosty, ale tak ciężko piszę się na przemian klaszcząc temu wypadowi, myślę, że Uniejów na długo popamięta ten weekend, kiedy w te niedziele każdy z pilnujących gospodarstw azor, burek, czy gabrysia obudzi się z chrypą po całonocnym ujadaniu, i gdyby zestawić wszelkie melanże tutaj, na tej mojej działce, to chyba nie ma wątpliwości kto pierdolną koronę Splashowi 2005, lecz ja Was proszę nie osiądźmy na laurach, przed Nami dwa miesiące zasłużonego urlopu :)

Pozdrowienia dla obecnych. Szczere podziękowania.


„...dla przyjaciół z Łodzi, dla całego łódzkiego, Głowna, Grotnik...” - chujwiecoalewyjebane ;)



2007.05.31 15:45:09 link komentarz (0)


Upalny dzień, sosnowe bez papierkowe biurko i mrygające kolory monitora, po lewej stronie na skraju pulpitu stoi wysoka butelka z herbem reprezentującym Tyskich Braci, tuż obok spoczywa łokieć podpierający czoło – wyraźnie ciężkie tego dnia, wewnątrz czoła, na miliardach tych cienkich lini przechodzących po całym mózgu pędzą wspomnienia trzech tygodni, najwyższy czas dać im wolność, blog jest głodny imprez...

Tam u góry, to oczywiście ja, może przesadziłem półmnie, ostatnie 21 dni z melanżowicza-imprezowicza, bliżej mi do pijaka-melanżowicza, i w głębi mojego life, nic nie służy tym notorycznym libacjom, a ja dopiero dziś postanowiłem zrobić przerwe.

Nie bardzo jest sens, nie to żeby brakło tu chęci, lecz nie bardzo jest potrzeba powtarzać tutaj powiedzmy prostą scene ubiegłych już wieczorów: Cześć, słuchaj – i tutaj mamy zazwyczaj kilka opcji i taka najbardziej podstawowa – jesteś w domu, wychodzisz? – to jest tak zwana, nie zapowiadająca niczego groźnego, gorzej gdy – słuchaj, co powiesz na bilard? – ta już raczej mówi dużo więcej o najbliższych godzinach, jest jeszcze najmniej 'owijającawbawełne' – pijesz wódkę/jarasz coś? Selektywnie mówią to różne strony mojej klastry koleżeńskiej, najczęściej zgadzam się, lub tłumacze się jakimś sprawami wyższej rangi. I tutaj a' propos ostatnich tygodni, żadne wymówki, ani sprawy wyższej rangi do głowy za cholere mi nie przychodził, ofert było sporo i każda pachniała alkoholem, każdą przyjąłem. Następnie dochodzi do omówienia miejsca i godziny, po czym spotkanie najczęściej obejmuje – ławkę bądź lokal – i stamtąd najczęściej kierujemy się – do klubu, stacji, sklepu, dilera.
I ten jakżesz nudny punkt programu pijackiego powtarzał się w moich ostatnich trzech tygodniach nadzwyczaj często, nie ma mowy o maratonie, tymbardziej o rekordzie, gdyż miałem w nim normlane przerwy, spowodowane szkołą, bywało dwa dni odpoczynku i trzy dni gazu, no i odwrotnie, potwronie schalałem się podczas Dni Łodzi, mieliśmy śmiertelne pompy na BeachParty w Cubie, kiedy po połówce Gorzkiej-Żołądkowej Miętowej tańczyliśmy na piachu pod parasolami słonecznymi, równie fruwająco było na urodzinach ojca, podczas mojej pracy-nocnej nastukałem się naprzemian trawką z piwkami, duszkiem ciągnałem z butelki po drugiej bramce dla Milanu, dnia następnego krążyłem po projekcie z nowym Tyskim, żeby dnia następnego uderzyć po dwa na ławce z Karolinką, gdy po siedmiu piwach i połówce wódki zaczynałem się telefonicznie rozwodzić podczas grill-party – uznałem że najwyższy czas iść spać, a rano znowu krązyłem z Tyskim, tym razem po działce, na ten szalony tryb życia, przemieliłem szereg martwych króli, na papierkach widniały różne sylwetki, nie miało to znaczenia, kiedy rozbudzone kubki smakowe tak kochają chmiel – jesteś bez szans.

Na koniec festiwalu tych popijawek, melanży, normlanych imprez, które strywializowały się trwale, odbywają się w coraz wyższych częstotliowściach, że prowadzenie tego melanż-pamiętnika w pełnej trzeźwości umysłu to kompletna abstrakcja, pragnę pochwalić się statystyką moje 21 dni pochłoneło jakieś 30 Tyskaczy, oraz z trzy litry czystej wódki, to już nie melanż, to pijaństwo, a przedemną jeszcze tyle słonecznych wakacyjnych dni, jeszcze nie żegnam się na wakacje, jeszcze nim z kalendarza sfrunie 21 czerwca szykuje się tutaj kilka poważnych bib.


„...Królewskie na wieczór, księżniczkę na życie, martwych króli na jutro żeby mieć czym bulić za gówno...” - Reno



2007.05.08 23:31:42 link komentarz (1)



Osiemnaście lat, pełnej 'la vida loca', te osiemnaście to jakieś 2 razy mniej, niż dotychczas zdążyłem litrów czystego etylu ugościć w żołądku, a 18 razy więcej stłuczonych butelek po piwie, mówią po osiemnastcę to już z górki, a mnie bardziej pasowałoby coś hydropodobnego, gdyż mnie raczej synomizuje się – popłynę.
Mam niezły kąt okiem wokół, na conajmniej 18 różnych gatunków charakteru, jedni tracą młodość przy książkach, drudzy tracą szanse już w młodości na lepszą starość, zastanawiam się do której skrajności mi bliżej, imałem się wielu poważnych imprez, kłopotliwych kłopotów, a także spraw odgórnie śmierdzących bez wąchania, ale pamiętałem też o książce, pilnowania klasy z rocznikem, kiedy zewsząd mam takie przypadki, że łatwo mogłoby mi się to pomylić, nie mam czego żałować, przez pięć ostatnich lat żyłem w pompie, korku i szkolnej ławce, mam się za przykład tego, który wyważył racjonalność - z szaleństwem, pierdolić model życia nastolatka, jesteśmy zupełnie nowym modelem, tylko modelem, bo do wzorca brakuje Nam jakieś 0.5L mniej na każdej imprezie.
Chciałem wstawić tutaj notkę życia, ale najlepszy linijki poszły na Karwie, piszę to na naprawdę mocnym kacu, wybaczcie błędy logiczne i składnie, nie mogę czekać, bo ten materiał muszę zkronikować na bierząco.
Byłbym pominął - specjalnie dla tych, przyszłościowo, ku przestrodze pouczania mnie i takich jak ja, dekalog mojej melanżowej działalności, moja jedyna religia, mój dorobek, moje doświadczenie, mój skarb.

Wszystko zaczyna się w GKO, takiej sali dla imprez gdzie rzeźnikiem na parkiecie od kilkunastu lat jest 'Jesteś Szalona', śpiewane przez krępawą kobitke o grubej kości, jak pierwsze koperty wręczane mi raz po raz od rodziny, obiad i miarka za prawo jazdy, później żeby nie jeździł za szybko, to poszły szybkie z dziadkami, kiedy prędkość trochę naginała przepisy wystawione od ojca, poszedłem hamować na parkiecie.

1. Zabawa. Czas, czas, czas, pijackie doświadczenie, w odróżnienu od tych, którzy swym mały mądrym paluszkiem wytykają mnie od degenerata, nauczył mnie dystanstu, potrafię odnaleść się w każdym miejscu, towarzystwie i chwili, alkohol nauczył mnie luzować, balować... i tańczyć ; )

Nie żeby ten balet był melanżem roku, ale warto wyświetlić go dla pełnego obrazu mojego maratonu...
W niedziele obudziłem się o rok starszy, to fatalnie, ale już koniec z proszeniem lumpów o flaszke, dzwonienia do starszych kolegów, kłamania: 'na impreze nie biore dokumentów', cholernie przyzwyczaiłem się do tego szczeniactwa, myśle że będe tęsknił.

2. Wspomnienia. Po przeciwnej stronie światopoglądów od tych konserwatywnych mędrków, alkohol i impreza dają mi bogactwo wspomnień, których nie wytworzą Wam książki, podarują Wam wybranki życia w kwiecie młodości, tego przykładne życie prawione rodem z ambony Wam nie dostarczy.

W niedzielny wieczór postanowiłem oznajmić to najbliższemu gronu, użyłem do tego trzy razy pół z fabryki PietrAunt Co; do tego kubki, ławki w Jordanku, pękło w moment, a G***y rozszalał się konkretnie: 'prysnął bo mu trysnął', 'ale mnie komar uuuuupierdoooolił, to wiecie co on się musiał najebać...'; tego było więcej, a Nam gęby szczerzyły się, jak psom z działek obok - rozdrażnionych przez hałas, półtora litra bajzlu tego wieczoru to był początek, wraz z G*****m przyprzypłynął drugi litr i z dwa sześciopaki browarów i powoli zmierzaliśmy ku końcowi, chlanie przeniosło się do klatki i tam się skończyło, wyprosiłem gości z klatkowskiej i zmęczony usiadłem na schodach, z mojej prawej kieszeni coś wyturlało się na schody – zielony Lech, nie mogłem go odmówić skoro sam wprasza się na impreze, piłem go dobre 15 minut, ale trudno powiedzieć ile było to dokładnie, problemem było dźwignąć się po tym chmielu, usadziłem Leszka, mocnym chwytem (trzy razy) łapałem poręcz, zgrywusce zachciało się żartów, gdy już odbiłem się ze schodów pożegnałem kolege i udałem się w proces trzeźwienia.

3. Używki – Bajzel. Naprzeciw cieście babuni, herbatki z owoców leśnych i wspólnym śniadaniu coniedziela tuż przed nauką, poznałem energie prochu, banie piguły, chill-outu trawki, smak wielu wódek od górnych półek, po te które leżą w lodówkach melin, o których straszliwych konsekwencjach zażycia czytaliście tylko w lekturach od biologi – jak widać idzie przeżyć.

Proces trzeźwienia okazał się zbyt krótki, toteż rankiem czułem jeszcze w głowie szum procentów, z szumu, zrobił się tępy hałas łupiący mnie trwale po mózgu, latając po nerwach, synapsach, szalejący w obręgie mojej czaszki tak szybko i donośnie, iż musiałem to powstrzymać – 4 ibupromy max, to jeszcze na tego wariata było mało, dopiero wieczorna fifka + trzy Tyskacze wyciszyły hałas do melodii, melodii jaką daje odużenie.

4. Zatrucie alkoholwe – kac. Wbrew Waszej migrenie i bólu oczu od zapachu i małych literek w pozycji bibliograficznej, ja rankiem potrafiłem wstać ledwo widząc, a wyostrzenie nozdrzy niosące woń śniadania przywoływała torsje, jest się czym chwalić, skądże, ból ten sam, przypomnę o neutralizacji stresu w przypadku częstych, dobrych melanży... To może być sposób na nerwy przed sprawdzianem, Móżdzyczki.

Pierwszy maja, poza Świętem Pracy, od dwóch lat to również dzień wstąpienienia Polski do Unii Europejskiej, a z tym liczy się tyle wątków, co znajomych uciekło mi na wyspy, więc większą możność umysłu skoncentrowałem na tych których sidła lepszego życia, przykryte są tańszym i szerzej dostępnym alkoholem. Na Żaby i Maryśki urodziny, trafiłem do 2Face po wcześniejszym kopceniu blantów i browarem z Groszkiem...

2Face – jest małą słynącą z cotygodnoiowych imprez drumowych piwnicą jednej z kamienic powszechnie znanej Piotrkowskiej, ma dwie izby, kwadratową i bardziej pociągłą, jest lokalem wodzącym mi na pamięć Lokomotywę 2, bo i klub niniejszej zabawy - zapomniał o ciekawej estetyce.

5. Kluby. Zwiedzyliście wiele klas, szkół, księgarni, restauracji, teatrów, może nawet wystaw, jeżeli chodzi o abstrakcje - widziałem ją w sedesach wielu lokali, niezłe sztuki widziałem na niejednym parkiecie, dużo przeczytałem ostrzeżeń i złotych myśli czekając na drinka i na podniebienu poczułem dynamikę wielu imprez, żywiołowość ogroma klubów, gust kultury seksu, dragu i alkoholu - odór gorszego, ale nocnego życia.

W krwi pływała mi jeszcze sobotnia wódka, a tutaj stała już nowa 0.7L czystego Absolwenta, ufundowanego przez Jeża jako prezent dla Nas, na jego rocznice urodzin, z braku kielonów – dobry kufel, z braku popity – dobre piwo, z braku pieniędzy – pyszna pięćdziesiątka, z braku odpoczynku i dobrego snu – solidna odcinka.
Po dwóch setkach, plus dwa razy pięćdziesiąt, stale podlewanych browarem, wylądowałem w miejscu gdzie już niedziele o mal nie skończyłem, w klopie, tutaj film rwie mi się, aż do wyjścia z roztańczonego podziemia, wyjść pomogła mi bramka, a dojść do domu Kasia z Karolinką, do domu wszedłem już o własnych siłach, lecz zabrakło mi jej na rozebranie się, zasnąłem jak dziecko po dniu w Disneylandzie – w moment.

6. Zerwany film – odcinka. Wstyd? Wasza jedyna odcinka spotkała Was podczas gorączki w anginie, ja choruje od tygodni co tydzień, przez tydzień wypierając się następnej, to chore, dla mnie to głęboki powiew życia, dla Was głęboka czerwień na bladych policzkach.

Ten środowy poranek, był dla mnie najtrudniejszy, gdyż trudno było mi przypomnieć sobie wiele rzeczy, czym prędzej poderwałem się pod prysznic, byłem jeszcze dobrze nawalony, nie miałem ochoty na posiłek, pojechałem szukać telefonu, przeprosin i łyku powietrza - wszystko znalazłem. Zapakowałem bagaże, wsmażyłem płytę i ruszyłem w dalsze dzieje tej notki...

7. Kłopoty. Wielokrotnie je miewałem, w porównaniu do znajomych, przydarzają mnie się rzadziej, aczkolwiek nie sposób ich pominąć, też je macie, przed i po klasówce, zgubienia notatki, lub zgrozo podebraniu mamie złotówki na ksero.

Stary Opel Astra, stał na rogu asfaltu z boiskiem mojej Szkoły Podstawowej, na jego karoserii opierał się G****i pogwizdując wesoło, fotel kierowcy zajmował Jego brat, a my czekaliśmy na wódkę i G***ego, bałem się podróży samochodem, może nie tyle ja, co mój żołądek, przejechaliśmy w tempie odlotu mojej poprzedniej imprezy – błyskawicznie.
Wystarczyło jedno Tyskie, ażebym obudził się z letargu, drugie rozweselające mój ponury nastrój i pierwsza miarka przypalanki własnej produkcji, obawialismy się jej słodyczy tymczasem ta wódka smakowała bardzo zwyczajnie, czyli kiepsko, cóż, ważna jest możliwości jej posiadania, rozlaliśmy połówke i ponownie wybraliśmy się na miasto i wtem humoru osiągnał odpowiedni pułap, spacer przebiegał pod patronatem Tyskiego – w moim przypadku, a chłopaków – Lecha, powróciliśmy na działke przechodząc do konkretów do litrowej butelki mocnej czterdziestoprocentówki, podczas tej libacji, śpiewom i wrzaskom nie było końca, boombox huczał w opcji 'sąsiadauwagnawetnieusłyszysz', w domku melanżu już nie szło dokończyć mimo, iż litr pękł, w gotowości stał już drugi, G****i wyłapał odcinkę i miskę, a G***y nie pozwalał mu zasnąć, z tejże komedi rodziła się burza wrzasków i ryczenia śmiechem, aż w końcu nie wiedzieć kiedy - światła zagasły.

8. Żyganie. Kilkalat ćwiczeń, praktyk i treningu dają dziś owoc rzadkości tego ceremoniału, nie zapominam o latach kiedy wymiotowanie kończyło impreze, choćby chwila jej zakończenia dawno powinna minąć, mam to wkalkulowane w każdy wypad na miasto czy plener.

Poranek powitałem , o dziwo poranek do trudnych nie należał, być może dlatego, że czułem się niewiele trzeźwiejszy, niżeli dziewięć godzin wcześniej, gdy prychałem w lustro, widziałem jakby krzywy grymas na jego wyimaginowej twarzy mówiąc – piłeś, pijaku! No, nie tylko wczoraj i nie tylko od trzech dni, właśnie stuknął mi szósty dzień w moim urodzinowym 'pochlaj-maratonie', zdałem sobie sprawę, kurwa, to mój absolutny rekord, od kiedy wszedłem w dorosłe życie, nawet raza nie dane było mi smakować go na trzeźwo, ta intencjonalność podbudziła moją konstrukcją, aż smutno padłem na leżak - łykając słońce, kilkanaście setów w badmintona, krocie meczy w Pegazusowego Soccera, dwa obiady, kilkadziesiąt odsłuchań Celebrate The Summer, You're My Angel i Lalala Girl później po raz kolejny rozpalaliśmy grilla, sączyłem drugie Tyskie i łykneliśmy po pierwszej miarce ze świeżo napoczętej wódki, przybył Ś*****k – jako gość, melanż wystartował z mocą tej pięćdziesięcio-procentóweczki, mimo krążącego paliwa opałowego w krwioobiegu wspólnie poczuliśmy chłód, więc najwyższy czas podłaczyć Pegazusa, boomboxa, stolik z wazonami i wódzitsu aby rozegrać turniej Soccera, kiedy litr się skończył, zaproszony wyżygał, turniej przerwał, a druga flaszka staneła na stole, rozpoczeliśmy uniejowską Szanse na Sukces, byłem głównym wokalistą do momentu jak G***y dostał występ: 'Dajcie mnie tu dziwki' i skakał improwizując ostry seks po sprzężynującej polówce, ja po zetknięciu z łóżkiem byłem potężnie śpiący, a chłopaki po Tigerach energii mieli nadmiar, to innym spać już niechętnie dawali: 'Pal pizde, frajerze, łłłaaaaaaaa!' moja riposta na zaczepki Marcina, a późniejszy gryps melanżu, przez serenade wrzasków i koncertu wycia śmiechem, zasneliśmy w błogostanie.

9. Zrycie. Przy tym punkcie uśmiecham się promieniście i pokazuje Wam fuckersa Mędrki, przez lata życia na imprezie moja osobowość poznała dystans, luz i pojebane poczucie humoru, Tobie brakuje nawet ostatniego i to przed 'poczucie', śmieszy Cię Maraton Uśmiechu, żarty o dzwikach i pedofilstwie gorszą, bawisz się dobrze przed komputerem, a my sypiąć bzdury na melanżach, u Was biurka pełne w papierach, u Nas papiery na biurkach psychologów.

Poranek przywitałem podwójnym Lechem, jebać zakaz klinowania, musiałem okiełznać drganie łap, przez te delirium nie mogłem osłodzić mięty, doszło do problemów przy pisaniu smsa, nadeszło prasowanie czasu, ból nerek, a na koniec zapaść trzustki, konieczny był powrót do domu, absolutnie zakazany kolejny flirt z wódką, nie wspominając o króciutkim romansie z Tysią, albo Lesławą, powrót dzień wcześniej był dla mnie bardziej bolesny - niż kłucie w lewej stronie brzucha.

10. Choroby. Wiem, nie jestem już tak zdrowy jak przed pierwszą połówką, picie, palenie, ćpanie niosą schorzenia, lecz pamiętajcie Mądrusie, wszyscy kiedyś padniemy, może nawet jutro, i wtem zestawiom Nas, Wy jeszcze bez doktoratów, a ja nic... i tylko w garści szalone życie pełne wrażeń pojebanego melanżowicza.

Moje śnięte wejście w dorosłość, brawo, nie zakończę tej notki błyskotliwą refleksją, przepiłem bystrość gdzieś w toastach, nie okrągła osiemnastka w metryce mnie zmieniła, zmieniła mnie Majówka w Uniejowie 07', od dziś moja melanżowa kariera dzieli się na wszystko przed... i po tych wakacjach.

ALWAYS READY TO DIE!



2007.04.13 23:26:35 link komentarz (0)


Domówka, prywatka, impreza na kwadracie, zawsze i już na zawsze, będzie ligę, o ile nie więcej, bardziej bujającym i bardziej melanżowy modelem zabawy, wszystko trzyma się w spójnej konsystencji na przemian mieszanej ze znajomymi i nowopoznanymi, których wkrótce i tak potraktujesz jak swoich, zapamiętaj domówka jest szefem imprez.

Zestawmy ze sobą dwie, aż dwie kwadratówki, które w czasie Świąt Wielkanocy miały miejsce.

Na pierwszej gościł Nas G****i, w swojej pół-willi, 2 litry bajzlu made by Pietr's Aunt, K***r i gospodarz, cztery ławki, kubki plastik i chłodna meta, dla kontrastu w parterowym mieszkaniu A*i, mieliśmy 5 litrów bajzlu, dwa razy więcej osób, szklaneczki, płonące wiadra i najbardziej sztywne grono osób, jakie ulepić można!

Obie te imprezy miały charakterystyczny przebieg, rozpierdziel w porządku picia, jak w 0.5 metowej flaszki, każdy pił ze sobą, jedni oglądali TV, coponiektórzy zaczynali gibać, szukać zaczepki w ekipie przyjezdnych, bądź zasypiać, jedyną harmonią było widniejące denko w górze, następnie lekkie przechylanie kubka i głeboki wydech z kwaśną miną.

W przeciągu obu tych imprez, działo się tak dużo, iż z powodu tego natłoku zdarzeń w głowie zaszumiało mi do tego stopnia, że trzeba było mi wiele wydarzeń przywodzić na pamięć, po obu z nich wracałem tym samym pełzących krokiem i tak samo za każdym razem krótko cieszyłem się wódką w żołądku, aż pragnąłem ją wyrzucić – lecz ugościłem ją do uleżenia.

Po obu miałem kaca, który objawiał się piekielnie piękącym bólem głowy, piekielną suszą i pieścił myśli retrospekcjami z piekła rodem. Oba kace miały nickname 'Szatan'

Na jednej ubrałem buty - jednego kolegi, jednego swojego - na spacer, jeszcze byłem w stanie ocenić te sytuacje i wrócić z powrotem, aby wymienić obuwie, ale w stanie kiepskim byłem w chwili wysłania mamie smsa 'co Ty pije na umór, przed Nami jeszcze litr dobrej zabawy', rankiem marzyłem żeby jej refleksją po odczytaniu tej wiadomości było: „Chociaż nie wylewa za kołnież”.
Taak.
Podczasu drugiej kolega, który zgubił tempo, dziś ma ksywkę 'półbrew'. I to będziemy pamiętać długo, ale to nie było śmieszne, nie. Wstyd ;-).

A.R.T.D
Jebie pantofli.
: )

„...moja krew kocha procent, te alkohole mam po nich moce jak klocek na anapolonie...” - Smark (BRDSRC)



2007.03.26 18:07:31 link komentarz (0)


K***a znam dłużej niż to osiedle poznało Nas, razem wypiliśmy mnóstwo wódki, browarców, melanżowaliśmy wspólnie na początku, początka Naszej początkowej melanżowej działalności i to wtedy, trzy lata wstecz, w ciepłą noc kiedy, po raz pierwszy rozbiliśmy flaszkę na dwóch, narodziło się A.R.T.D.

Tego dnia chłopak, wszedł fromalnie status Pana, posiadacza plastikowego dowodu osobistego, a ta zabawa zaczeła się jakoś po północy zakupiłem jako prezent 10-cio pak Charlsberga, który rozpakowalismy na ławce, i z połowe był już lżejszy, oprócz Naszej dwójki było jeszcze z sześć osób, który później odgrają swe kluczowe role.

Po spliffie, po połowie dychopaku ruszyliśmy w strone przystanku, w autobusie narobiliśmy niezłego krzyku i non-stop spijaliśmy Charlsbergi, gdy dojechaliśmy w centrum było juz po pierwszej, wtem zaczelismy rozglądać się za jakimś pubem, Kaliska była pierwsza, i tak jak ona pierwsza porcja Naszej paczki, jakoś się wbiła, natomiast druga miała na bakier z bramką, no i z odzieniem, Nasz nadpobudliwy P*****k ubrał na clubbing dres i jeszcze liczył na darmową wpustkę, ja wbiłem za grupą jakiś lasek, gdyby nie to że na zewnątrz został G***y, to pewnie olalibyśmy T*****a i reszte, i zostali tam chlejąc do upadłego. Ale nie...
Niewiele później usiłowaliśmy szczęscia w Opium – bezskutecznie, więc rzucliśmy sie na kebaba, a później na monopol, w mojej głowie fruwało już piąte piwo, nabyliśmy 0.5 Absolwenta i ruszyliśmy z powrotem na osiedlowy bilard, jednak żeby to nie koniec przygód, obok Nas na murkowym przystanku siedziało dwóch klientów w stanie już raczej łóżkowym, o dziwo, było im najwyraźniej nie było mało, od sobą w przezroczystej torebce, liśniła etykieta Karpackie Mocne, sprawne rączki, około minuty i każdy trzymał już po dwie czerwone puszki w łapie i do autobusu, pierwszego spożyło Nam się w Mpkowskiej ciężarówie, drugiego zostawiłem na bilarda.
Zachowując szczególne wzgledy ostrożności i ciszy weszliśmy przez furtkę, po czym do drzwi, obydwie klamki puszczały bez nacisku...

Bilard – małe osiedlowe pomieszczonko w gościnności solarium i fryzjera, wewnatrz ładnie obniżany sufit, toaleta, kanapa i dwa fotele, miejsce idealne na pochlaj-party.

...na bilardzie rozbiliśmy flakon pod Muszyniankę, którą o czwartej nad ranem buchnąłem z domu, częściowo piliśmy pod browar, częsciowo popijalismy wodą, ale wszyscy piliśmy z gwinta, i tak do prawie 6, defakto siódmej uwzględniając zmiane czasu.
Wygląda to na bardzo kulturalny i grzeczny wypad na miasto, tymczasem większość z Nas nie pamięta szczegółów tego spacerku.

K*****i stu lat!


"...ja mam tu zero-siedem i szkło..." - Łona


2007.03.24 18:13:16 link komentarz (2)


Od ostatniego czasu, coraz cześciej, więcej i bardziej obficie zakrapiamy Nasze melanże, a powrót ze sztywnym, niczym niezmąconym spojrzeniem za okno na ulice miasta, wydaje się taki nudny, wydawało się, że i tego rekolekcyjnego poniedziałku, alkoholowych atrakcji zabraknie i tak jak bardzo marzyłem się zdziwić, tak we wtorkowy poranek byłem jak najbardziej zaskoczony.

21.na wyskokości Stokrotki przy Kościuszki, Kasia, później Karolina, a na końcu Ja niosiący duży 1.5L szampan, oblizywałem się na jego widok, chwilę później z udawaną radością pozbywałem się go, na korzyść jubilatek Magdy i Kasi, bo to ich osiemnastkowa impreza.

Funaberia – wygląda fantastycznie, mistrzowsko oświetlona, otoczona wypodestowanymi miejscami siedzącymi, których jest naprawdę mnóstwo, wszystko w drewnie, z czerwonymi aplikacjami na barze, kanapach, listwach i fotelach, całość prezentuje klub z wyższej półki.

Dwie szklanki, z lekko malinową cieczą, na szklance etykieta Tyskie, rozglądamy się zabłąkanym wzrokiem, a na dość mało pakownym parkiecie pojawiają się kolejne pary taneczne, wciąż siedzimy, szklanki napełniają się na nowo, a ja masowo opróżniam chipsy z miseczek i kiedy światła lekko się przćmiły i zewsząd ktoś częstował mnie piwem, miałem nieodpartą chęć napić się najczystszej bezgazowej jaką serwują w barze o pojemności 50 ml, wiedziałem kto nieodmówi mi towarzystwa jak i pomocy, przy zbieraniu funduszy – Karolinka, od 15 minut, lekko wstawiona pasjonatka zimnych pięćdziesiątek, po 5 minutach stoimy przed barmanem, on zaś postawił piękne wysokie szkło i... trzask! Pod browarek, po drugi browarek, a za drugim pedzi trzeci i wybiła północ.
A za rogiem, tuż za moim plecami, był widok raju, całą długość baru pokrywały kubki pełne szampanu, każdy grzecznie po kubeczku, tylko my z Karolinką, za nieobecnych po pięć i trzask, trzask, duszkiem, a wtem po szampanie zaczął się problem, to w sumie zagadka dla mnie jak znalazłem się w tym damskim klopie, pilnując złego samopoczucia Karoliny, tak na dobrą sprawę, do końca nie wiemy, czy mogliśmy się struć ( ;) ), za Karolinką godzinkę później na tej kiblowej imprezce i mnie coś zmogło, komentarz do naszego zachowania wystawiła jakaś bardziej nieznana Nam delikwentka - „Ale syf!”, no nie wiem, jakoś dziwnie wyleciało mi to z pamięci, wychodząc próbowaliśmy ukryć że nic się nie stało, pomimo faktu że Nasze ryjki kolor miały bliski kremowym kafelkom łazienki, a i szliśmy mało pewnym krokiem, Kasia służyła Nam ratunkiem, kręciła się wokół Naszych kurtek, a mnie zachciało się śpiewać, więc ja śpiewam, Karolinka wścieka się z braku kurtki, a Kasia flirtuje z dwójką znajomych. „Chce moją kurtkę i idziemy” - Karoliny decyzje były teraz rangi zwierzchnej, jak zaszliśmy na przystanek ciężko mi sobie przypomnieć, wiem że tam Karolinka miała kryzys samopoczucia, niebawem podjechał autobus...
Zjeliśmy grzecznie czwórki, usiadliśmy i ja osobiście widząc skaczącą głowę Karolinki i uważne spojrzenia Kasi, czy aby Nasze samopoczucie się nie pogarsza, pozwoliłem sobie na chwilkę relaksu, obudziły mnie ostre rzucania na prawo, pierwsze ładogne udało mi się wytrzymać, przy drugim przełknięcie śliny zaczeło stanowić mały problem, przy trzecim nabrałem głębokiego wdechu usłyszałem monolog Kasi i Karoliny i poszedłem śladem drugiej, odsunąłem delikatnie nogi na bok i blach, kilka sekund później wisieliśmy na barierce wiaduktu, rozdzieleni przez Kasię, dalej ciężko mi powiedzieć jak wyglądała nasza droga powrotna. Ale wiem że w każdym mieszkaniu było przezabawnie ;).

Całunków masa dla dwóch najwierniejszych towarzyszek!
No i szampanowi, za serie wrażeń! ; )


"...jak nie masz hajsu na zbyt, to co? To sie hajs pożycza, pożycza od znajomych na tak zwany przypał..." - ?





2007.03.21 16:19:44 link komentarz (1)

Maraton melanżowy to system imprez ciągnących się bez dnia wytchnienia, przez niejaki okres czasu, służy weteranom tej amoralnej branży, i chodźbyś w tej kampani miał stopień wiarusa to i tak po maratonie przyjdzie ci go z bółem odchorować.

Maraton lutego, albo pokarnawałowy wypadł dość żywiołowo i jak to K***r powiedział z tym się trzeba obudzić, a głowie musi siedzieć głód procentów, drogą tej inicjatywy w momencie kiedy Kamil Durczok przedstawiał szkic TVN'owskich Faktów, My laliśmy pierwszą miarkę z 0.5 Absolwenta, na stołe bilardowym stało kilka browarków i melanż inaugurował dość hardcorowo.
Ten piątek był wyjątkowo mroźny, tak mroźny że wóda zdążyła się nawet schłodzić w drodze na bilard, a to jakieś 6 minut trasy zabudowanej, do konkretów, na bilardzie piliśmy, wspominaliśmy, parokrotnie spinaliśmy się, ale kiedy w moich żyłach werwowało już 0.4L wódy, chłopaki stukali bronksy i innego formatu używki. Na trawaj w kierunku Augustów czekaliśmy na tym pędzącym mrozem wiatrem.
Nexus'a już kiedyś opisywałem, tym razem średnio pamiętam przedsionek klubu, sztaniarza, i tego typu szczegóły, wiadomo naturalnie mogły prysnąć mi z pamięci lecz to nie skleroza czy brak magnezu, gdyby nie próba mojego dancingu - nie byłem do niego zdolny, więc do krzesła przykleiłem się jak reszta mojego towarzystwa, na parkiecie gościliśmy główne z G****m, ale na krótko, łykając browar z różnych źródeł, miałem już raczej parcie na posadzenie tyłka i koncentracji uwagi na tym co wokół mnie zaczeło niesmacznie wirować. „Wychodze, strasznie tu zimno” - i to zdaje się ostatnie słowa jakie przyszło wydusić mi w klubie przy ulicy Gdańskiej. Noga do nogi, ostrożnie, oparłem bark o reklame na przystanku, podjechał nawet szybko, jak szybkie i nieskomplikowane były moje flesze myślenia, szukałem miejsca, a później sposób jak zatrzymać stale wirujące: światła, poręcze, kasownik i kierowce, usiadłem i dopiero gdy zmrużyłem oczy, kołowrotek trochę ustał.
Oczy otworzyły mi się w dość mocno zalesionym miejscu i nawet jak na ładne 2.5 promila, wiedziałem - Łódź to nie jest, na szczęscie - ta linia jeszcze zawracała, powrotu nie pamiętam najlepiej i wiem że chodźby nawet szyba i kasownik kręcił mi się tak szybko jak koła tegoż autobusu za chuja bym już oczu nie zamknął.

Poranek miałem dość 'trudny', do tego stopnia dokuczliwy, iż perspektywa kieliszka wódki, na nowo napędzała kołowrotek i widok lichego śniadania mógłbym sobie na białej porcelanie dość realistycznie odświeżyć, ale co z domówką?

Domówka u mnie, ma coroczny obrządek odbyć się, to na mniejszą, to na większą skale, od feralnego poranka mineło już pare godzin i jakby o moim zdrowotnym problemie zapomniałem wraz z pierwszym 30ml zbiorniczkiem pełnym czterdziestoprocentówki po brzeg, której w zapasie było litr, plus 10 browarków, które systematycznie dobijały na ławe, po pierwszym pół, zaczeło być wesoło, po drugim bardziej 'naostro'. Gdy dobił Groszek, dobiły i browary, dziewczyny melanżowały w kuchni, ale na wódkę, długo ich prosić do dużego pokoju nie trzeba było, Karolinka pędziła po kieliszeczka co sił w nogach. „W łeb się pierdolnij” - K*****a reakcja, na ciągłe łupanie, czy to w rurę, czy w sufit, czy sąsiada, czy sąsiadki, czy z dołu, czy z góry, aby muzykę ściszyć im najwyraźniej do minimum, albo skończyć tę libacje. Nie tak prędko, póki wódka stała na stole, A.R.T.D melanżu nie kończy.
Wszyscy wyszli - mniej lub bardziej kulturalnie - przed drugą. Została jeszcze Ewelinka, ja siedząc na kanapie starałem się tylko nie usnąć, cała sytuacja zdawała mi się trwać od minuty do pięciu minut, a było to dobre półgodziny, jak co roku, łóżko miałem już rozebrane, ległem i po domówce.

Trzeciego dnia, głowa bolała mnie nawet przy mruganiu powiekami, gdybym nie pamiętał imprezy, winda przypomniała by mi ją błyskawicznie, brud i kawałki szkła jeszcze mieniły się na klatce, w telefonie masa połączeń i kilka smsów. Kac odszedł wraz z 50 którą przywaliłem u dziadka, z okazji jego święta, na drugą nie miałem już ochoty, uderzyliśmy po dwa piwka i oficjalnie zakończyłem maraton.

K*****i, A*i, M******i i reszcie ekipy z Nexusa, za hardcorowy balet.
Karolince, za to że nie odpuściła (prawie) żadnej kolejki.
Kasi, za piękny porządek i obecność.
Evi, za towarzystwo i obecność.
Groszkowi, bo nie odjebał ; ).

Artd wciąż w formie, jeszcze nie raz i jeszcze więcej... wkrótce!

Pzdr.

„...i ruszyłem w melanż, bolesny jak poród...” - Mes



2007.02.27 23:17:47 link komentarz (1)


W życiu każdego baleciarza, są takie imprezy które, albo coś kończą, albo coś rozpoczynają, bywa i tak, gdzie podczas jednej imprezy mamy i jedno, i drugie. Melanż na dorosłość Karoliny i Groszka, opisuje mi się niełatwo, bo w ich mniemaniu ta impreza roztwiera szereg możliwości 'dorosłości', a w moim mniemaniu zamyka, coś szkliście idealnego, a jednak bardzo kruchego.

Na bok emocje, w tłusty czwartek, pędząc do autobusu, a w łapach trzymając dwa tekturowe prostkąty na których ktoś uwiecznił Tomasza i Karolinkę, w kieszeni grzała się płyta wyposażona w dawkę muzyki, bez której ta biba nie mogła byc później okrzyczana hasłem 'kozak!', pomyślałem niech to będzie taka osiemnastka na której hamulcem może być tylko niemożność dźwignięcia się na nogi, niech procenty znowu pokażą na co je stać, niech DJ zagra hardcore vibes!

Przez serię zmagań z pogodą, trafiamy pod Lokomotywę 2 i w pięcioosobowej ekipie, pod bramą rozpracowujemy 0.5 Absolwenta, teoretycznie na trójkę, cała ta operacja trwa do 10 minut, po czym z płonącym oddechem i werwą wódy wchodzimy do lokalu, w dół schodami...

Lokomotywa 2 – onegdaj, przyszło Nam imprezować w imienniczym klubie, również na Wólczańskiej, wcześniej sama nazwa nie była zakończona dwójką, klub o wiele uboższy aparycją od poprzednika, kilka stołów 'ogródkowych', po prawo od otworu wjazdowego obsadzono DJ'ke, pofałszywej stronie centrum muzycznego rozciągał się długi bar prowadzący do pomieszczenia gdzie lokalizowała się szatnia oraz kolzety, kolorystyka szara, bez żadnego klubowego makijażu, klub prosty, bez finezji.

Impreze rozpoczynały mocne i szybkie drum'n'bass'owe uderzenia, które nie zachęciły szczególnie wspólnoty do fiesty na 'parkiecie', początek nie miał falstartu, party rozpoczynało się powoli i szło w dobrą stronę, i kiedy głośno zahuczała 'Pigułka', a Nasz trójka darła wokal pod instrumental (“Najsłynniejsza bania w Polsce...!!!”), to miało być to, bardziej zachęcającej inauguracji moje uszy dostać nie mogły, wtedy można było klubować się na śmierć.
Non-stop moje uszy delektowały się to 'House Baby', to 'Lalala Girl', 'Wonder' to innym afrodyzjakiempolskiejmuzykiklubowej, przechodząc do...

Hardcore Vibes – Dune, produkcja roku 95', szybki rave'owy numer, przekatowany przez naszą grupę w 6 remixach, król i lider – podrywający bezwzględnie Nas na każdej imprezie, weteran muzyczny, przy którym się pływa - nie tańczy.

...ryczeliśmy na pochybel tkanką i błonie gardła, skandując każdy wers, wkładając coraz więcej energi w nowe wejście, przy takiej okazji nie szło nie wypić, nie patrząc ile, wódką trzeba było przypieczętować, melodyjność tego wokalu.
Gdzieś po tym z dwojga organizatorów została tylko Karolina, latająca po sali cykając foty, oraz uśmiechając sie na nich najszczerzej jak potrafiła, Groszek utracił połaczenie z dj'ką, parkietem, a na koniec z resztą towarzystwa, zasięgu szukał aż do późnego końca. Po drugiej próbie przejazdu przez niesympatyczną bramkę, gdzieś z pierwszą godziną piątku na parkiecie pozostała tylko Kasia, oraz pare osób mijających mnie przy wyjściu (w tej sytuacji), zamówiłem ostatni browarek, uporałem się z nim błyskawicznie, ale na parkiet już nie wstąpiłem, przyszedł closeofthemelange.

Jeszcze raz głośne STOLAT!, których nie mogłem Wam śpiewać o północy, dla dwójki moich najlepszych przyjaciół, najlepsze najlepszego, z najlepszych możliwych!

Dzię-ku-jemy, dzię-ku-jemy!

Ewelince - za ostatnią wyborną impreze, w Twoim towarzystwie.

2007.02.18 01:33:11 link komentarz (3)

Są imprezy których magia to tradycja wielu lat, gdzie urok zamyka się w czymś innym niż 0.7 Bolsa, czy Absolwenta, mówi się że prawdziwe polskie obyczajowe zabawy umarły w koniunkturze amfetaminy i narodzin postaci disc-jockeya, pragnę zamknąć usta, oto prawdziwa polska Studniówka (2006/2007).

Zacznę od mojego niedociągnięcia, mianowice na tę bibę poszedłem bez flaszki, wstyd prawda, aczkolwiek pamiętałem o podwiązce, aparacie i prezencie, kiedy już niczym wysokiej klasy biznesman włożyłem lewą ręke w rękaw marynarki i zgrabnie poprawiłem rękoma – szarpiąc za kołnieżyk, ułożył się idealnie.

Chwilę później byłem już w samochodzie, drugą chwilę później w mieszkanku, a po trzeciej chwili cykałem fotki, podczas Poloneza, i tutaj bez cukierkowania, ale naprawdę drżały mi ręce kiedy strzelałem fotki Evi, okej, wiele dzieczyn wyglądało ładnie, ale Ewelinka pokładała je mankietem od ślicznie pomarszczonej białej bluzki, pewnie wszyscy przyznają - królową Poloneza była Evi.
Po chwili krótkiego wystąpienia, nadszedł czas na danie główne – pyszności: smaczny rosół, schabowy, no i oczywiście ziemniaki, następnie napoje, wtedy się odkryło, towarzystwo lało wóde do kubków popijało colą i na nowo, nie omineło mnie i moja szklanka pełna była wysoceprocentowej wody i moim zdaniem tutaj zaczęło się rozkręcać.

I kiedy do lokalu...

Jubilatka – to ładne - wystrojone na czerwony kolor na dole i piękną boazerią obite na górze - miejsce, gdzie szatnia wraz z ubikajcą usytuowana została na parterze, a parkiet tuż za stołami, które były tuż za schodami, cztery filary odzielały od siebie trzy równolegle ustawione stoły pełne zastawy na białych obrusach, orkiestra rozstawiła się na szarym końcu na wprost schodów, typowy lokal na bardziej uroczyste przedsięwzięcia.

...weszła Ewelinka, przywdziana w kolejną - zabijającą wszystkie inne – kreacje, poczułem dumę, a ma Księżniczka dumnie szła do stolików, klejąc wszytskie głodne i zazdrosne spojrzenia, nie chwaląc się to mam duży udział w tej konfekcji ;-).
Studniówkowicze po środku jakim daje wóda, wybiegli na parkiet biesiadując, pogwizdując i uciekając po następne miarki, trzecia czynność dominowała w mojej imprezie, jednak jakoś nie odczułem mocy gorzały, zważywszy na ciągłe przerwy posiłkowe i dancing przy bardziej pasującej mi melodii.
Jednak nie było szans żebym nie odczuł siły jaką posiada 40%-owy alkohol, kiedy traci się rachube ile to już razy zapełniała się szklanka i jedynym pociągnieciem gardła była opróżniana, nie zwykłem jednak odmawiać kolejno lanych z różnych stron miarek, no i pięćdziesiątka, po pięćdziesiątce, setka po setce i musiało się tego uzbierać, gdyż sił mi brakowało, mimo to do godziny piątej nad ranem byłem gotów na ostatni taniec, orkiestra zagrała “To już jest koniec...”, wtem pożeganliśmy się z Jubilatką, a przywitaliśmy 15 stopniowy mróź miasta.

Studniówki to kanon polskiej imprezy, tak jak pisałem wcześniej tkwi w nich magia tej kreacji, tych wielu tygodni poszukiwania butów w panterkę, tej orkiestry, tego alkoholu, którego niby nie ma, ale każdy tańczy z wypiekami, całość tworzy kompozycje innej, ale takiej swoiskiej zabawy, której tradycja z roku na rok ma się coraz mniej patriotycznie.

Ewelince za piękną zabawe! :***
KC4EVER!



2007.02.08 14:05:27 link komentarz (1)


C-Bool, to taki luksusowy producent Naszej kariery clubbingu, a jego Would You Feel, jest swego rodzaju adult-kanonem każdej imprezy, cała sala czci refren podnosząc łapy w góry, dostają orgazmu narządów słuchowych, po czym skaczą jak po proszku rodem z Kolumbi.

Luksusowi producenci rzadko - lecz dobrze że w ogóle - goszczą w Łodzi, w co bardziej rozsławionych klubach Śródmieścia, młodzież wydaje fortune na ich biby, a na bibach drugą fortune na odurzacze, trzecia forutna często pływa w nowo poznanych kobietach. Bądź, co bądź C-Bool, zaskoczył i dźwięki swoich czarnych płyt prezentował w Dekompresji, w gąszczu bloków osiedla gdzie wrogów więcej, niż znajomych.

Chciałem usłyszeć C-Boola, a absencja z powodu choroby pozwoliła mi tylko na dwa Tyskie, zamieszki pod klubem nie wyglądały zachęcająco, ale weszliśmy, zdaliśmy ciuchy, i zapoznaliśmy się z klubem...

Dekompresja – kiedyś klub-stolica Łódzkiego Klubu Sportowego niedaleko Dworca Łódź-Kaliska, dziś antagonistycznie, w dawnym kinie Adria, przystanek od Dworca Łódź-Żabienieć. Dwu piętrowy lokal, z pięknym parterem i konwencjonalną koncertową górą, jeden bar, schludne toalety, pakiet kanap i stolików, klub rewelacja.

Trochę na siłe taniec na parterze, przez ukradkiem wypite piwo, pranie bluzy, aż do północy, gdzie na 1-szym piętrze przywitał się z Nami, luksusowy producent Śląska, tłum hucznie go oklaskał - jak bohatera, po czym on sam jednym ruchem ręki uruchomił shaker drum, bassów, synthów i jakiś wokal, a rój klubowiczów rozskakał się do rytmu, u mnie wszystko sprowadzało się raczej do Would You Feel, czy innego rzeźnika muzycznego produkcji Ślązaka, ale nie przestawałem się ruszać, Would You Feel doczekał zabrzmiało dość klasycznie, ale z tą samą energią. Chwilę później spragniony rozglądałem się po sali, Groszek zniknął w tłumie, obok mnie - pernamentnie ślicznie ubrana - Ewelinka stała i popijała soczek, Karolina pilnowała się jakiegoś gościa, a na jej szyji dumnie dyndała plakietka V.I.P, Kasi nie było, sala twardo gibała, a na mnie i mą Piękność przyszła pora.

Ewelince, za pociechę dla oczu i ciała :***
Groszkowi i Ślumie (prosił aby tak napisać ;]), za kolejny melanż.


"...łu ciu, ciu ciu, ciu, ciu ć ć, ci, tam di, tam di..." - Would You Feel ; )



2007.01.28 23:51:45 link komentarz (8)
To niezły start tego 2007, bo melanż gonił melanż. Najwyższy czas to udokumentować, zredagować, zapisać. Notuję to z perspektywy czasu, z braku czas, bo czasu mało na perspektywy ważniejsze niż formularz tego bloga, pewnie macie to samo, zrozumiecie.
Jakoś pierwszego piątku stycznia, jechaliśmy tramwajem chwilę po ataku zimy, temperaturą, wspominam mroźny wieczór, chwilę później oszkolny budynek SilverScreenu rozusnął szklane drzwi i wbiegliśmy zdyszani z Groszkiem odebrać rezerwacje, na Piłę z trzema ząbkami na billboardzie. Na seansie był hardcore, sprzedający popcorn i colę, to nieźli jajcarze, poluzowali Nam wieczko 0.7 colawki, wkrzułem się i celowo wylałem te colę podczas seansu, wiecie taka wkrętka, złośliwość, za złośliwość ;-).W najbardziej makabrycznych momentach tego horroru wszechczasów, byliśmy nagłosniejszą ekipą na sali, taka branża.
Nim drugi raz mineliśmy oszkolne rozsuwalne wrota SrebrnychEkranów, ruszyliśmy do czarnego jednego ekranu, który na projekcje Piły z dwoma ząbkami jeszcze czeka, jednak nie seans był tam ważny, ale szkło, nasze kobiety no i hardcore vibes.
Kino Cytryna, klasyczna jedna sala ekranowa, bar, kilka kanap w przedsionku, stoliki, pomysł oryginalny jak na imprezę 8nastkową, Justiny, Pitusia, Werki i Zdeptanej, kokainy, seksu i gotówki, żartuję, wszystkiego wymarzonego! : )
Moje życiowe doświadczenie, poznało przysłowie - wytrwać do końca i trzymać fason - brzmi ładnie, ale w moich ustach mało praktycznie i nie przekonywująco. Ze szkłem 7 setek mieszczącego Absolwenta uporaliśmy się błyskawicznie, wódka tak dobrze wchodzi kiedy na kolanach gości się swój Skarb, a jeszcze łatwiej gdy toastuje się za miłość. Po głębszych nietrudno mnie namówić na taniec, ale jeszcze łatwiej namówić mnie na Tyskie. Może gdyby dj'ką, przez całą noc zajmował się Groszek tańczyłbym częściej, ale Groszka szybko spłoszyli, no to wyszliśmy - odprowadzić Miłości, konwój Ewelinek miał miejsce na związku dwóch dni 5 i 6 stycznia.
“Ja nie idę” - postanowił Tomasz, i pomknął Kościszki w głąb Bałut, w N1 z którego chwilę później wysiadłem, autobus odjeżdzając wyraźnie odsłonił mi godło - Kino Cytryna.
Moje drugie podejście, jest pozbawione szczegółów, ale pełne wrażeń, jednak wszystko sprowadza się do wódki, Tyskiego i wyczekiwania na hardcorevibes, dobra to nie pierwszy melanż gdzie wygrały procenty, znowu mnie powaliły i gdyby nie Nielat z Markiem, wątpie żebym wstał, o chodzeniu nie wspominając, trwale usuwałem wódę z organizmu na niebieskawą wykładzinę, ale usta płukałem Tyskaczem, w tej pełnej czieczowej-paranoi wyniesiono mnie z kina, nim zasmakowałem hardcorevibes.
Śmiało mogę się pochwalić, nikt nie wyglądał tak jak ja, jeszcze w kinie, później w autobusie, ale nie to że jestem z siebie dumny, okropnie się wstydzę swej nieprzemyśanlej pazerności na niepokonane procenty, na gorzki smak wódki i wykwintny aromat Tyskiego Gronie, wstyd kolego, ot co.

Ewelince za wieczór, seans i wyrozumiałość, to już połówka, która ma 100% miłości :******
Groszkowym duecie - za towarzystwo, niezastąpione.
Markowi, za to że najpierw upił, a poźniej odprowadził, złoty chłopak.
Nielatowi, ze pomoc Markowi.


"...szósty zmysł, ha, i nic z tym nie zrobisz..." - LaikIke1



2007.01.17 23:03:49 link komentarz (0)

Dobiegł końca kolejny, rok z jednej strony poszerzający możliwości, z drugiej strony przymykający już bezkonsekwencyjne szalone melanże, pod wieloma przejawami rok przełomowy i absolutnie bardzo szczęśliwy (:*), jednak na drugiej szali pełen rewolucji niespodziewanych z punktu odniesiena roku 2005, o tym niżej, pozostaje jeszcze pożegnać 06'...

Sylwester 2006/2007

Apropo przełomów, to jeden z pierwszych Sylwestrów na który czekałem z dość pełnym zasobnikiem niecierpliwości, ale o tym nie będzie dane Ci przeczytać.
Nie uwierzyłbym że można wyglądać jeszcze lepiej, niż na dwóch poprzednich notkach, myliłem się, Ewelinka swoją konfekcją, popsuła impreze wszystkim zgromadzonym niewiastą na balu, którym póki zmysły pozwalały, zastanawiały się, co sprawia że mój Skarb tak bosko wygląda.
Finał roku 06' prowadził DJ Paweł, poważnie wczuł się w swoją role, co jakiś czas rzucał jakiś komentarz, liczył czas, pozdrawiał, z lewego narożnika sali, gdzie osadzono jego podest udekorowany balonami, sale Klubu Sportowego Zjednoczonych łatwo idzie wyimaginować najbliższym obrazem swoję sali gimnastycznej, wokół przyzdobionej krzesłami, z piętrem, gdzie można było zjeść i wypić, oddać ciuch i płyny.
Szampan strzelił już godzine przed rokiem 07', bez znieczulenia ciężko słuchało się Jesteś Szalona, czy Pszczółki Maji, ale zniosłem to dzielnie, uzemiony i twardo przyklejony do krzesła, z tego miejsca miałem tak dobry wgląd no zebranych w sali, na kobiety, nastolatki, grzeczne i te bezpruderyjne, gości i panów, tych bardziej schlanych i tych nie pijących tańczonych wokół tych bezpruderyjnych. Jednak większą cześć czasu tych obserwacji zajmowała mi Ewelinka, nie sposób było jej nie pilnować, a i ciężko oderwać wzrok.
Na parkiecie byłem tylko podczas hiciorów, z butelką szampana, drepcząc zabawnie nogami, wyczekując północy, północ jakoś nie była pełna fajerwerków, pewnie wynikiem lichego punktu widokowego, trwała wyjątkowo krótko i później znowu dreptaliśmy parkiet, to znowu siedząc.
Niewiele później na siłe wepchnąłem korek, do pysznego białego wina fundowanego przez Karolinę. Ta szampańska odsłona sylwestra skończyła się dla Nas w drugą godzine Nowego Roku.
A później było Dirty Dancing... na Polscie ;-) :*******

Organizatorom, Karolinie, Adze, dzięki za dobrą zabawe.
I mojej Baby, za wszystko, kocham Cię :*

Podsumowanie roku 2006

Przez dwanaście miesięcy posuneło się moje drżenie rąk, powiększyła krótko-wzroczność, podwoił iloraz głupoty w tym pustym jeszcze baniaczku, potroił się poziom oleju we łbie i popieprzyły się kontakty, które litrami alkoholu sygnowały sobie daleką przyszłość.
A.r.t.d gdzieś umarło w gąszczu imprez wśród ludzi, które prowizorycznie miały zastąpić ten hardcore, bezpowrotnie tego roku rozpadło się na części, części nieodwracalnie do siebie niepasujące, aczkolwiek te melanże na działkach na zawsze we mnie zostaną.
Przyszła miłość - dopadła każdego z Nas, to koronny piksel na planszy całego roku, dla mnie najważniejszy, jego rozmiar pokrywa wszystkie niepowodzenia i nieszczęscia tych 365-ciu dni (:*).
Gdyby nie Karwia, dziś nie drżały by mi ręce, gdyby nie Karwia nie pisałbym tego z uśmiechem na twarzy, gdyby nie Karwia nie byłoby Tyskich Braci, gdyby nie Karwia dziś nie byłbym śmiertelnie zakochany, ale Karwia 2006 była, jest i będzie, na zawsze melanżem tego roku i mojego życia, nie jakieś pijackiej ery, albo okresu trwania.
Nie chce się rozdrabniać, fakt, wielu melanży nie opisałem, miałem wene, czas i możliwości, ale nie ma tu relacji, prawie umarłem w Antidotum, ale nie mógłbym opisać jak świetnie się bawiłem, bo w planach miałem być gdzie-indziej, byłoby to chamskie. Pominąłem kilkanaście ochlań na świeżym powietrzu, ale nie słyszałem tam muzyki, nie widziałem tłumu ludzi, piłem ale nie melanżowałem. Pokazałem tyłek i (ponoć) żygałem na krześle w Uniejowie, tylko czemu ja nie chce pamiętać tej imprezy?
Bohaterem tego roku jest Ewelinka i Ewelinka, no i jeszcze Ewelinka :) i specjalne owacje dla Groszka, a szefem 2006 jest Karwijski domek, Tyskim piwem zalany!
Charles Louis de Boncourt powiedział kiedyś istnieją ludzie, którzy odnajdują swoją młodość dopiero u schyłku życia, więc nie zapomnijmy, na pochybel temu aforyzmowi w tym Nowym Roku.

Na 2007 życzę sobie i najbliższym - Karwi 2007.


"...hardcore vibes, that i run things..." - Dune




Ps. Mały jubileusz, bo to 25-ąty melanż zkronikowany.

2007.01.08 21:25:26 link komentarz (0)
Dobry rok wstecz, w lekko poszerzonym gronie, z nieco bardziej wypchaną torbą, z niemała wiekszymi ambicjami i z niewiele większymi szansami na powrót trzeźwo do domu ruszyliśmy do tego białym kolorem farbowanego domku umieszczonego w jednym z konwencjonalnych segmentów Teofilowa 'C', gdzie na skrzynce pocztowej pochylonym ozdobnym drukiem wypisano nazwisko Groszka.

Nim jeszcze Tomek chował przedemną wódkę, Nim Karolina i Kasia wypaliły czwartego papierosa, nim Creative SoundStudio przeszyło dźwiękami całe mieszkanie, Nim Tomek otworzył drzwi i powitaliśmy poklepaniem po plecach Prezesa, trzeba było kupić wódkę, a mamy tu na względzie Drugi Dzień Świąt Bożego Narodzenia godzinę 21.00.

Teoretycznie bez szans na otrzymanie alkoholu wysokoprocentowego, w rozsądnej cenie, udaliśmy się tam gdzie wódkę otrzymasz zawsze, aczkolwiek torebki i świątecznego pakunku nie uświadczysz, spalony wstydem zakupów, kto wie czy później nie wtykany palcem przez dzieci z pobliskiej piaskownicy, ale miałem podwójne 500 ml malinówki.
Pomijam fakt dojazdu i dojścia, jesteśmy już w domu, walimy pierwsze wazony, wódka cierpka lecz smaczna, oficjalnie narzucam tempo, kolumny płoną, ogólnie mnóstwo bani, śpiewy i hardcore vibes.

Z ubiegłorocznej domówki nie pamiętam wiele, pamiętam że było mocniej i na większą skale, nie powiem że tym razem było gorzej, było dużo bardziej spontanicznie, a jakościowo bardziej grzecznie, ale niczym Wojciech Gąssowski mogę zanucić gdzie się podziały tamte prywatki?

Chcę Wam Misie-Pysie odwiedzające tego bloga powinszować szejskiej imprezy tej łączącej 2006 i 2007, melanżowego 07' i antybiotyku na WZW : )


2006.12.30 00:19:26 link komentarz (1)

Często melanż w zawężonym gronie, bywa przepełniejszy atrakcjami niżeli impreza na krocie znajomych, gdzie na featuring'u jest hektolitr wódki i kontener browarów, ale najważniejsza jest atmosfera, podczas tego wieczoru nie brakowało bani, hardcore'u i miłości.

Pre-Wigilia 2006

Nie zatytułowałbym tego spontanem, bo już dobre pare pełni księżyca nosiliśmy się z zamiarem opicia z Groszkiem, szczęścia jakie Nas spotkało, w gronie tego Szczęscia i kiedy to Szczęscie może winszować z Nami. Poprzez kilka lini komunikacyjnych i punktów spożywczo-monopolowych, z dwoma Tyskaczami, wymienialiśmy się podaniami białej piłki na stole ping-pongowym w centrum sportu i rekreacji w Ricco.
Nieco później w kompletnym składzie (dwie pary Ja&Evi Groszek&Ewelina), staliśmy obok drewnianej, na zielono malowanej ławki, która posłużyła jako ława, dla umieszczenia plastiku, który okraszony był potężną bombą procentową, piliśmy tę wódkę w ilościach kompotowych, to pół, to trzy/czwarte kubka. Stare wietnamskie przysłowie mówi iż, alkohol wchodzący w człowieka jest jak tygrys wchodzący do lasu, w Naszym przypadku była to puma, bo to 0,7 Absolwenta rozlewanego w Białostockim Polmosie walneło szybko i precyzjnie.
Nasz wężowaty chód skierowaliśmy ponownie do Ricco, żeby rozklepać kilka parti, na zielonym stole, gra pełna była nieoczekiwanych rozegrań, zaskakującyh uderzeń i nie raz z palca uciekał kij, wówczas kiedy to kulki odbijamy się od siebie, wjechały kolejne Tyskacze.
W wolnym między czasię gry, zajmowaliśmy się sobą, czyli Ja swoją Ewelinką, a Groszek swoją, to było na tyle przyjemnę ustępstwo, iż wolałem te przerwy niżeli grę.
Krocie atrakcji w drodze powrotnej, od poganiania kierowcy, śpiewania do całusów i czkawek przechodząc, finał wstydliwy szczególnie dla mnie, na łamach tego skromnego bloga oficjalnie chcę przeprosić, za moją bezradność i niedopilnowanie.

Tomkowi i jego Ewelince za lokal, towarzystwo i kupę śmiechu!
Mojej Lubie za to że jest! (KC4EVER!)


"...uwaga kubek, wóda, spliff teraz, mam te skillsy bo dał mi je melanż..." - LaikIke1



2006.12.05 23:54:20 link komentarz (1220)
Łódźkie 18-stki, to najczęściej normalne imprezy dla nieco mniejszej liczby osób z charakterystycznym składaniem życzeń i wręczaniem prezentów beforeparty. Później wszystko biegnie już kulturalnie przyjętym baletem. Zaskakującym powiewem świeżości i nowatorstwa, godnego wzorca do uspójnienia klimatu i wyostrzenia rozrywki, był sobotni balet, uwaga z pełnym przekonaniem nominacja do imprezy roku: 18-stka Martyny i Sylwii.

W zasadzie melanż zaczął się wraz z godziną 20.00, ale jego kulisy toczyły się dobre dwie godzinki wstecz, na kwadrat mojej piękności dotarłem przed Dobranocką na TVP1, poza lekkim kipiszem, zawsze sterylnie uporządkowanego pokoju, olśniła mnie kreacja mojej Gwiazdy, fantastyczna!
Pod Restauracje Parkową, podwiózł Nas zielony hatchback, piszę hatchback, gdyż w panującym mroku nie ustaliłem marki samochodu (bodajże Fiat Punto).

Restauracja – to dużych rozmiarów knajpa, z przedsionkiem wytoaletowany, wyprawicowanym barem, wylewicowanym 'ogródkiem' dj'a, parkiet otaczały krzesła i stół z przekąskami. Niby lokal ze słabą prezencją, duży minus za brak zamków w toalecie (“-Sorry, ziom” słyszane 2-3 razy przy jednej sesji sikania), za to knajpka bogata w werande, puszkowane piwo, ogrom miejsc siedzących oraz dobrze wietrzoną atmosfere.

Kiedy jubilatki hurtowo obsypywane były życzeniami, szczęścia i hajsu, ja zająłem miejsce, i z góry przeczuwałem, że tej nocy, to będzie mój kawałek podłogi. Później wszyscy w weselnym kółeczku 18 razy zaryczeli “Jeszcze jeden...”, żeby w górę wznieść - weterana toastów – szampana, opróżniłem dobre cztery lampki, w trosce jakoby miała to być jedyna woda procentowa przyjęcia. Jednak chwile później rozdano kupony na zielone puszki z designem Żubra, po czym trzy kwity relaksowały się w mojej kieszeni czekając na transakcje. Jedyny człowiek orkiestra, zaciemnił lokal, zakręcił kulą i dostroił decybele na względą głośność, po czym większość osób wyrwała dreptać parkiet, chwilę obserowałem pląsy towarzystwa, żeby chwilę później pozbyć się jednego z papierków sygnowanych PIWO. Śmiało popijałem browiec, kiedy na stole usytuowanym wprost mnie ktoś postawił szkliście mieniący się napój, wjechała wóda.
I gdzieś od tego momentu impreza, nabrała nowego wymiaru, w ręku miałem dobre niechrzszczone piwo, za sobą cztery lampki szampana, a przedemną stało półkubka czyściutkiego Sobieskiego, chwile później żałowałem, że mogliby ją nieco schłodzić, sowicie popiłem, i po trzeciej kolejce ruszyłem w bauns – niewymuszony – pełen poczucia, że to jest ta impra, na której możesz się nie oszczędzać. W ciągu tych kilkugodzin prześladowały mnie plastiki z wódką, torsje i czkawka, najchętniej tańczyłem gdzieś blisko Ewelinki, siedziałem pijąc piwo, raz po raz chlejąc wódkę. Zgubiłem gdzieś samokontrole, wymiernik ile jeszcze mogę, i kompletnie zapomniałem o sygnale “STOP!”, w końcu nie czułem się nawalony, jednak nienaturalnie, niemiałem oporów wyginając się na parkiecie, często sikałem i miałem potężnie ostre czkawki, ale póki stałem bez niczyjej pomocy miałem się za najtrzeźwiejszą persone balu, to mój melanżowy temperament.
Impreza zaczeła finiszować, a mnie nadal było mało (“Gdzie jest wóda?”), więc skoro nie mogłem pić, zacząłem jeść tak wyczyściłem większość tacy z chipsów, poprawiając sobie szampanem, którego nagle namnożyło się w moich plastikowych kuflach, a kiedy w głośnikach zadudniły dźwięki rodem z Parzęczewskiej remizy, podjeliśmy decyzje o deportacji na fundament gdzie sen przejął kontrole nad nastrojem.

Z radia w rozgrzanym białym Mercedesie, kursującym dla monopolisty Pabianiczańskich taksówek Trzy Korony, spiker z radia ogłosił czwartą nad ranem, i po raz pierwszy ziewło mi się zmęczeniem, wraz z Ewelinką wdreptaliśmy się do pokoju, wtuliliśmy się w siebie, i na 15 minutek zapadliśmy błogą pełną miłości drzemkę, ocknąłem się gwałtownie, rzut okiem na tarczę, miałem 9 minut do tramwaju, poważnie zdezoreintowany, to biegnąc, to idąc rozłożyłem się na przednich siedzeniach jedynej z kursującej lini 11 w MPK'owski tramwaju, i tu zdarzyło mi się przydrzemać...

Profesjonalne urodziny, dziewczynom gratuluje i życze 100 lat!
Pozdrawiam Karoline i Age, za towarzystwo.
Dziękuje Ewelincę za wyrozumiałość w wygibusach, pomoc przy czkawkach (;-)), no i wielką przyjemność z samej obecności ze mną, bez Ciebie nie było by nawet średnio, kocham Cię!


"...mi przestaje służyć melanż w stylu, znów dre morde.."/"...dlatego jak robie wstyd to odciągnij mnie na bilard..." - Laikike1




2006.10.21 01:19:16 link komentarz (8)
Clubbing to bacardi, wściekłe psy, gorący parkiet i minimum trzy kluby, lub miejsca wizytowane podczas całonocnej imprezy na mieście. Obecnie w żyłach każdego nastolatka, pędzi energia jaką jest clubbing, formą dobrej zabawy jest pieniężna rozpusta i alkohol w opcji “bylebybył”.

13 października wypadał w piątek, w kulturze uchodzi on za dzień pechowy, jednakże kluby łodzkiego centrum, podobnie jak ja, nie wierzą w tego typu zabobony, to też bez większych kompleksów, wybraliśmy się w te chłodną październikową noc, klubować się na śmierć.
Tym razem odebrałem moją piękność równo z godziną 19.15, taką godzine fosforyzował magnetowid w dużym pokoju, moja luba przyodziana w cudowną kreację dodawała jeszcze większej ochoty na bal. Chwyciłem portfel, zaproszenia - na których Daria, Ola i Agata zapraszały Nas na 18-sty sabat czarownic, czyli procentowe topienie ich młodości w klubie Wall Street, rezerwowe klucze, prezent, a na końcu ręke Evi, po czym żwawym krokiem, ruszyliśmy odebrać Marka. W tramwaju lini 5, pękł dozownik pierwszego Tyskacza, i głośno upadł kapsel od Lecha, na Komuny Paryskiej roiło sie od znajomych, wszyscy stali w wężyku do obleganego Blu, był tam Groszek (“-Wa**u, ja to-o już jesstem lekki zgo-on”) po serii uprzejmości, piątek, całusów i uścisków, z marszu weszliśmy do Wall Streeta.

Wall Street, to mocno klaustrofobiczne miejsce do którego schodzi się w dół prostymi schodami przez stalowe drzwi, wnętrzne tryska czerwienią lat hipisowskich, ze ściany uśmiecha się nie jeden afro wizerunek, pod którymi poupychano kanapy w kolorze Tequili Sunrise. Po lewo od wejścia mamy ubikację, bar, natomiast na wprost, kilkustopniowe zejście na parkiet, wyposażone w dj'ską fortece z dwoma głośniami niczym wieże strażnicze.

Rozdano prezenty i naście minut później zadudniło Explosion, raz wściekłe w gardło na 5 kropel tabasco z Nielatem, a drugie w parkietowym wirze roztańczonej wiary. Naszą ekspresją w tej clubbingowej sztuce jest chlanie, a zaraz potem bauns, muszę się poskarżyć, ale baunsowanie uniemożliwiał trochę erotycznie panujący tam tłok. Z jakieś trzy-tysiące-sześćset obrotów sekundnika po całej tarczy Fujiego później, urodziły się problemy natury technicznej, konieczne było chwilowe opuszczenie lokalu.

Po nieudanej próbie wejścia, skierowaliśmy nasz chód, ku lśniącej blaskiem latarni Piotrkowskiej, lekko omglonej, co dało się odczuć szczególnie w termice naszych ciał. Jednak coś odmieniło posłannictwo naszego zamiaru...

Blu, na oko mieściło 2 koła licealistów, zebranych w tym dwupiętrowym gmachu, rzec by można że to dość duży klub, ale ilość zgromadzonych tam klubowiczów łatwo deobrazuje to wrażenie, robiąc z niego klitkę formatu domówki, sprytnie oszklona i olustrzona lokalizacja, nadaje impresji głebokości i jeszcze bardziej powiększa to miejsce, mnie nie urzekło tam nic, Evi podobnie nie była zachwycona, więc po 50' Wyborowej z Karoliną (która, obojgu z Nas dłuższy czas się odbijała), kilkunastu minutach wymuszonych pląsów...

Taniec – pomińmy fakt mojego talentu, zdolności i dylematy, faktem jest że łódzkie kluby nie są już gotowe aby przyjąć nadchodzące pokolenie, taniec przypominał raczej lepionke setek osób, bujających się w jakimś nieokreślonym rytmie, zero swobody, tańczysz bo należy, ale nie idzie – w takich warunkach - czerpać z tego żadnych przyjemności.

...to na jednej to na drugiej kondygnacji, zrezygnowaliśmy z dalszej przepychanki, kierując się już bezpośrednio na wolny kwadrat. I na tym kwadracie z pośród tych trzech miejsc było najbardziej zajebiście.

Mieszkanie w którym faktycznie jestem zameldowany, roztwarło swoje brązowe drzwi przedemną koło godziny 4.00, aż Fuji nie mógł uwierzyć w ustawienie swoich wskazówek kiedy rzuciłem im ostatnie spojrzenie. Za tę długą noc dziękuję Evi za towarzystwo bez którego bawiłbym się... w ogóle bym się nie bawił ; ), kocham Cię. Dari, za zaproszenie, z przeprosinami i hucznym 100 lat! Markowi za podprowadzkę, a na koniec tacie Evi za ciepłą i bardzo komfortową podwózkę.


“...jak jesteś klubowiczem pij bacardi tak, a najebawszy się jak Juras Smarki Smark wbij na parkiet i tańcz jak Humpty Hump...” - Wankz



2006.09.07 00:04:18 link komentarz (29)

Pewnie marzeniem każdego melanżowicza jest upijać się w różnych miejscach, dlatego zmieniamy kluby, domy, działki, a na końcu klimat i środowisko. Głosem tego ostatniego poszło dwóch, Groszek i Ja, w melanżu na największą skale, od czasów Uniejów Splash 2005, w melanżu który na zawsze zapisywuję się w pamięci, na długo we krwi i bezpowrotnie zmienia cząstke każdego z Nas.

Od środy byliśmy na przysłowiowych żyletkach, sprawa była dość ciepła, lecz na wariackich papierach udało mi się przekonać nadopiecznych, wyliczyć się z hajsem, zrobić zaopatrzenie, spakować, aby o 5:43 14 lipca wsiąść tylko w dobry wagon.

Karwia 2006 Rzeź

Piątek (14 lipca)

Kiedy pociąg ruszył, (żeby za chwilę zwolnić zresztą), zasłoniliśmy szczelnie przedział, w trosce aby naszym towarzyszem podróży nie była poczciwa już staruszka w akompaniamencie gąsiora, bądź prosiaka. Właściwie to oprócz, czterech – sześciu napalonych dewiantek seksualnych, nie życzyliśmy sobie dzielić przedziału z kimkolwiek.
Pociąg co chwila hamował na jakiś stacjach (“-hamuje, kurwaaa!”), przełomową stacją okazała się ta we Włocławku, na niej dosiadło się do Nas, dwóch Bartoszy i kto by pomyślał że już od ósmej - w pociągu - rozpocznie się nasz melanż.
Poszły już chyba cztery bronksy (Tatra Jasna), pół jednego zdążyło już zalać PKP'kowska podłogę, niebawem dosiadł się nie jaki Mariusz, bardzo interesogenny facet, a jaki energiczny (“-tak! Tak! TAK! O to chodzi!”), stacja Jeżewo to dwie kolejne sylwetki, tym razem dziewczęta (Anna i Jana), bardzo wygadane, atmosfera jest już potężnie rozluźniona, kiedy w Gdyni dochodzi 10 Voltów, a Bartosz piąty raz odwiedza WARS'owy kibel, a wchodząc wita przedział (“-jak ja bym Was już kiedyś widział, jakbyście byli z Włocławka!”), wiedziałem że to są wakacje na które czekałem połowe lipca!24 puszki jak na złość wcisneliśmy pod siedzenia.



We Władysławowie słonecznym uściskiem przywitał Nas szofer ( ;-) ), odebrał bagaż i pomkneliśmy. Nim się zdążyłem przyjrzeć Władysławowskimi sklepikom, przewiercić wzrokiem Jastrzębio-Górską promenade, siedziałem na tapczanie, w naszym kozackim kwadracie...

Kwadrat – był to przestronny 4x7 drewniany domek, drzwi wchodziły na zachód, wchodząc po lewej stronie na bocznej ścianie stały dwa tapczaniki, ustawione prostopadle, które dzieliła mała nocna szafeczka, na której stał nieśmiertelny Ślązak, w narożniku jednej ze ścian, nad moją leżanką, wiszącą tam półkę zapełniał telewizor (“-kurwa działa!”), po prawo na wprost drzwi wejściowych, była prowizoryczna kuchnia, stół i szafki, blisko łóżek postawiliśmy ławę, na stole stanął boombox, my rozluźnieni na łóżkach i kwadrat nabrał charakteru.

...popołudniem, nieco złaknieni, ruszyliśmy na jakąś szame, wypad miał również dla mnie charakter orientacyjny, rekonesans okolicy. Kto by pomyślał że młode chłopaki zamiast na plaże, czy prędzej udadzą się do sklepu z etykietą monopolowy, odwiedziliśmy większość dla zmiarkowania cen, ale żeby z pustymi rękami z zakupów nie wracać to strzeliliśmy po jednym Sobieskim Ice'ie, do domku wróciliśmy po obfitej porcji kebabu, nie dłużej jak dwie godziny trwało nasze dopełnienie wieczoru połówką Absolwenta, pod którą żywo chrupaliśmy Wase, i po kilku miarkach wyruszamy w gród, jeszcze nie weszliśmy w centrum a ja już zapomniałem o wódce, należało uzupełnić promile, więc poszły dwa Żywce.
Celem przyszedł Heineken, impreza na plaży, pod namiotem, z barem, dj'em i masą kobiet. Groszek rozszalał sie na dobre (“-wale browar, jutro mniej zjem”), o ile w ogóle coś zjadł...

(Coś ode mnie, wiadomo że...)

Kobiety - to ważny element każdego melanżu, aczkolwiek te moje relacje pozbawiam tego wątku, nie myśl że Nas ten temat nie dotyczy, inaczej ten temat to My, ale to odniesienia do melanżu, tej bardziej oczywistej strony, kulisy naszej organzacji, wyposażenia, stanu świadomości, nie omieszkamy wspomnieć tutaj poznane przez Nas reprezentantki płci pięknej, lecz genezy znajomości i publikacji konwersacji, nie uświadczysz, bo taka panuję tu konwencja.

...kontynuując, do naszej chałupki trafiliśmy na przełomie 1-1.30, w trakcie kończenia wody ognistej wspominaliśmy poderwane przez Groszka Niemki, na których tak świetnie podszkolił angielski, na koniec gospodarz obwiesił domek żółtawym sznurkiem i zasneliśmy w stanie błogości.

“...wjeżdzam, mają wiedzieć kim jest ten koleszka, mają o mnie wiedzieć tu i gdzieś tam...” - Tede

“...siekamy wódke, tak że wyskoczysz z kapci, w szklankach większych niż kryształy na regale u babci...” - Pyskaty Skurwiel


Sobota (15 lipca)

Dzięwiata rano, powoli rozusuwasz powieki, gorzej z ustami, bo ten zsuszyły się jak wiórki, głowa 'na oko' waży 15 – 20 kilogramów, żołądek antypatycznie przypomina o sobie, stół przywodzi na pamięć Ci wspomnienia wczorajszego wieczoru, jest kubek a w nim cola, żaden napój nie smakuje tak dobrze jak wtedy - gdy masz kaca.
I kiedy myślałem że gorzej być już nie powinno, to od 11.00 wolałem nie ruszać nawet powiekami.
Sen nużył mnie do popołudnia, Groszek dawno już przekopywał plaże wzrokiem, w poszukiwaniu samotnych nastolatek, wrócił koło trzeciej, wtedy dość gwałtownie odżyłem i wybyliśmy na piasek polskiej plaży, deszcze szybko Nas przegonił, to też zahaczyliśmy o kebab, oraz przygotować się do wieczoru, tak zwane 'artykuły dobrej zabawy' a.k.a 'prowiant polskiej młodzieży' na sobotni podbój Heinekena: 8 softów i 7 Tyskich.
Tego dnia przyszło Nam zaoszczędzić na kolacji, wczasowicze pensjonatu zaprosili Nas na grilla, do którego poszły cztery Tyskacze, po przyzwoitej wieczerzy, przyjebaliśmy komarka, żeby o 21.00, z kieszeniami pełnymi soft-drinków udać się na plażową impreze.
Wieczór okazał się wyjątkowo chłodny, zmiarkowaliśmy to po obaleniu 8 softów, lekko zgęłziali wracaliśmy na kwadrat, po długie rękawki.
Koło 23.00 robimy drugi podjazd, strzelając w drodze po browarku, weszliśmy kiedy atmosfera była absolutnie rozgrzana, Groszek raz po raz, to zagadywał Niemki, to przytupywał przy Toruniankach, lecz najczęściej siedział koło mnie pytając kiedy walimy browar, tak żeby o północy złamać mnie i stanąć przy barze (“-duży Żywiec, dwa razy”), półtarczy zegara większej wskazówki później, poznajemy rezydentki Tournia, no to Groszek, tym razem co prawda zamyka krąg do Torunianek, ale w tańcu cieżko było opisać z którą tak naprawdę tańczył, ja błądziłem wzrokiem, dość sceptycznie traktowałem nowo poznane 7 nimfetek, po ostatnim piwie łykanym w 'klubie', z dziewczynami przeprowadziliśmy dialog, byłem potwornie głodny, nasz stan wyglądał jak o setke za dużo, nawijaliśmy bez polotu, z dużą dawką powtórzeń (“-alee, jutro się widzimy, ta-ak?"), moje zmysły chwilowo dostały kubeł zimnej wody, więc po pretekstem apetytu, wolałem zabrać Groszka (który już nawet kwiatki zaczął rozdawać ;-)), nim namówiłby mnie na siódmy browar co prowadziłoby do spalenia wsród dziewcząt 15-stym ”czy jutro przyyychodzą?”, kebabu (mimo chęci) i tak nie zjadłem, gdyż było juz dobrze po trzeciej, a my na swoim przytulnym kwadraciku jeszcze układaliśmy dokładnie sobote, godzina po godzinie, a wszystko utrwalaliśmy w dzienniku, po czym już byliśmy myślami gdzieś o północy w niedziele...

“...mieć błysk i blask, mieć fanki, mieć pisk i wrzask...” - Tede


Niedziela (16 lipca)

Bałem sie poranka i kiedy o 11.30 delikatnie podnosiłem głowę, nie poczułem zawrotu, żołądek zachowywał stoicki spokój, nie domagał się wizyty w miejscu, gdzie w lokalach i marketach dzieli się je na damskie lub męskie, odetchnąłem z ulgą, wziałem głęboki łyk wody i powoli docierały do mnie symptomy klasycznego kaca.
Kiedy z powrotem ległem na łóżku głośnym ziewnięciem niedzielne południe przywitał Groszek, a ja przysnąłem, obudził mnie głośny szczęk blachy, i pare razy wyczedzane “kurwa!”, przetarłem oczy ażeby ujrzeć morderczą walkę mojego współlokatora z konserwą. Wpałaszował ją w 1/10 tego, ile czasu ją otwierał, ale jak sam później stwierdził (“-warto było”), mnie 'śniadania' jakoś zbytnio apetytem nie napawały, odwrotnie, percypowały o nudności. Za to sen wchodził mi jak popołudniowy kebab, którego wrąbaliśmy tuż po dwóch Tyskich, zrobionych na zasadzie - aby rączka nie drżała przy strawie, gdzieś koło godziny 15.00.
Lipiec słońca nie szczędził, a my sporo energi zostawialiśmy co noc w Heinekenie, każda wycieczka w miasto przy Heliosie grzejący 'na oko' czterdziestką, była większym sprawdzianem wytrzymałości niż Selekcja na TVP2, więc 15 minutową peregrynajcę po Karwijskich ulicach, odsypialiśmy conajmniej 8 razy dłużej niż sam spacer.
Telefon Groszka zadzwonił równo od dziewiętnastej w formie budzika, wdzialiśmy nasze ciuchy...

Ciuchy – pewnie, że najlepsze, żadnego z Nas pasją nie jest lanserka, ale nasze garderoby to szafy z plakietką Italy, raz po raz na półkach leży jakaś oryginalna, własna konfekcja. Nie myl, nasze szaty, to nie wyzywające oczojebne łachy, to szyk, styl i klasa zamknięta w jednym niewidocznym logosie, lub przekaz zamknięty inteligentnie w garderobianej łamigówce, wyszyty lub wprasowany w najlepszą bawełnę, lub viscozę, nie ortalion, czy latex.

...i krótko potem maszerowaliśmy już trotuarem, i prowadząc gorącą dyskusję anno domini niezbędnika do naszej dzisiejszej najebki, na kwadracie rzuciliśmy plecak, w jednej z reklamówek zalegało 5 nieśmiertelnych Tyskaczy, cztery Smirnoffy Ice, druga foliówka to bardziej czarna odsłona nocy, Smirnoff 0.2, oraz 3 mocne Wojaki.
Groszek tej nocy szukał przedewszystkim promili, potem chętnej panienki, a na koniec wrażeń, toteż on przytulił drugi zestaw. Aby poszukiwania przebiegały sprawnie, przed wyjściem chlusnął 0.2 wody ognistej, a na schłodę pierdzielnął sobie dwa Wojaki. Ja konsekwentie na kwadracie waliłem Tyskie, w ten sposób zapełniłem szafkę czterema kolejnymi puszkami, a na tę przechadzkę do Heinekena zabrałem cztery softy, do mnie należała ta pierwsza paczka.
Promilę przerosły i – dosłownie - powaliły Groszka, gdzieś koło 1.00, siedział samotnie przed prowizorycznym grajdołkiem, jeszcze dwie godziny wstecz, odważnie opijał mnie z ostatniego softa, swobodnie wykończył ostatniego Wojaka i zniknął w ramionach Niemieckiej 'Madchen'.
Mnie napewno polubił barman z barmanką, notorycznie uzupełniałem kase biletami Narodowego Banku Polskiego, brałem za to plastik ze złocistą cieczą, którą przykrywała puszysta snieżnie-biała pianka. Podczas pląsów Tomasza, wstawałem tylko trzy razy, raz - żeby pozbyć sie pustego plastiku, dwa – isć po następny (pełny), trzy – szukać Tomka, wskazówki Fuji'ego leżały na godzinie pierwszej.
Do towarzystwa przyprowadziłem mu jego zagraniczną lubę, ogromnie się uczieszył (“-co-o ona, kurwa tutaj robi?”), sam nie mogłem patrzeć na jego męke, nie popijająć złośliwe piwa. Pożegnał czule znajomą (“-wi mast goł hom bikaz, wi must irly stand ap tumoroł”), pewnie uwierzyła ;-).
Wewenątrz klubu wypatrzyłem dwie sympatyczne koleżanki, jednak sytuacja niedyspozycyjnego Groszka pokrzyżowała nam plan bliższego poznania tych dwóch sylwetek, nie mogłem mu tego wybaczyć, jednak jego szczęście nie kończyło się na ślimaku z Niemką, fartem omineło go moje besztanie, gdyż dwie znajome mi buźki, szły na wprost Nas.
Zabraliśmy im numery telefonu i trochę czasu - schlaną gadką. Mimo to udało się iEvi, i Dodi, zagrają jeszcze niejeden epizod w tej opowieści.
Było już koło drugiej, kiedy Groszek doczłapał się do domku przy ulicy Miłej, podczas podróży nie puścił już żadnego pawia, a jego wypowiedzi przerywane były raz po raz głośnym, spontanicznym czknięciem, na kwadracie w kilka sekund był w łóżku, a ja pukałem w 'puszkowy dozownik' jednego z ostatnich Tyskich. Kolejny raz zasneliśmy w stanie błogości.

“...fakt, proste jestem bananowcem...” - Tede

Poniedziałek (17 lipca)

Jak zwykle obudziła Nas codzienność ludzi z poza domku, aczkolwiek rezydujących w pensjoncie, dokładnie to dzieci. Obaj przeprowadziliśmy jeden po drugim, poranną toalete, w której harmonogram wchodził prysznic, dobór bielizny, a na końcu solidne ścieranie płytki nazębnej.
W trakcie mojej kąpieli, Groszek przygotował 'królewskie' śniadanie, pomidory i pasztety, o frykasach tego kalibru pomarzyć może sam Pascal, albo Makłowicz.
Po śniadaniu, o 14.00 wybraliśmy się na plaże, całe zamieszanie tej pobudki sprawiło że zapomnieliśmy o kacu, który mimo to, po cichu trzymał się Nas, aby głośniej dać o sobie znać po rozłożeniu się na plaży. Z bólem głowy na plaży wytrzymaliśmy z 20 minut (“-udaj że ktoś do Ciebie dzwoni...”).
Po 'plażowaniu' udaliśmy się na większe zakupy, najbardziej żal było mi plecaka w obecnej sytuacji, na uchwytach miał jakieś 15 kg, cały ten ładunek rodem z Tych dźwigałem sam, mijałem różne spojrzenia, jedne pogardliwe, inne rozbawione, ale zdarzały się też złowrogie, lecz średnia wieku tych ostatnich nie spadała poniżej sześćdziesiątki.
Dziesięć minut później, plecak głośno padł na łóżko.



Po chwili jego zawartość szeregiem stała na stole.



Okropnie zgłodniałem po tym przemarszu z cargo 5.5% aluminium ładownych w magazynki po dziesięć z reakcją jednego pocisku na 10 – 12 minut z siłą rażenia 1.5 promila alkoholu we krwi...

TYSKIE Gronie - to kontynuator wielowiekowej tradycji warzenia piwa w Tychach. Tradycja ta sięga XVII wieku. Smakosze tego gatunku cenią sobie przede wszystkim łagodny chmielowy zapach, złocisty kolor oraz gęstą białą pianę. Bukiet zapachowy, świadczący o doskonałym smaku, pozostaje poza zasięgiem większości polskich piw tego typu.
Zaw. ekstraktu : 11,7 proc. Zaw. alkoholu maks.: 5,6 proc.
(;-))

...i to był zacny moment na konsumpcję dyżurnego kebabu.
Pierwsze strzały padły koło godziny 18.00, tuż przed obowiązkowym zbierniem sił na co nocną batalie w Heinekenie.
Natomiast pierwszą większą kanonade można było usłyszeć koło dziewiątej, osiem celnych strzałów w nasz (wiotki) stan świadomości, pociski trafiły w napięte nerwy, rozluźniając język, nogi, na miejscu zabijając porannego kaca i powiedzcie którego mężczyzny nie kręci taka broń?
Zamiast szaleć w nadbrzeżnej dyskotece, My wraz z ubiegłonocno poznanymi paniami, udaliśmy się na kolejną strzelaninę (koło północy), żeby po dwóch kolejno wystrzelonych nabojach, długim dialogu poznawczym wrócić na drewniany parkiet, wraz z godziną 2.00.
Tam złapaliśmy się na ostatni browar, co prawda nie są to naboje ostre jak Tyskie Gronie, ale smakował całemu kwartetowi, krótko po tym zawineliśmy się tym razem podzieleni na duety, jeden udał się na kontrowersyjny kwadrat przy ulicy Miłej, drugi ten słodszy duet, zniknął w mroku ulicy Relaksowej.

“...Tyskie Gronie na imprezach...” - HST

Wtorek (18 lipca)

Sufit, wraz z całym domkiem wiruję jak szalony, ława pełna aluminium, Groszek zninął, krople obijają jak szalenie kręci się wszystko w okół, leże w łóżku, to już nie wtorek, jakieś trzy godziny wcześniej Fuji przesunał taśmę z datami na 19-ego lipca, lecz wtorkowa noc nadal trwa, trwa najcięższy melanż wyjazdu.

Ranek okazał się absolutnie spokojny, w ciągu dnia zwiedziliśmy Władysławowo, Jastrzębią Góre, nabyliśmy bilety powrotne, wmuciliśmy kebab rozmiarów XXL, który każdy z Nas zapamięta naprawdę długo...

Kebab – podstawowym posiłek naszych wczasów, nabywany w jednym punkcie, z wyśmienicie wypieczoną bułką, sosem koperkowym, i perfekcyjnie wysmażonym mięsem. Pani ekspedientka, już w niedziele znała treść naszego zamówienia na pamięć, później codziennie brzmiało tak samo.

...korzystając z komfortu, jakoby wycieczkowaliśmy czterokołowcem, zaopatrzyliśmy się w kolejną dostawe rodem z Tych, kolejny raz w dwudziestu egzemplarzach. Przed peregrynacją w miasto, której celem było kolejne beach-party, spotkaliśmy się w naszym skromnym kwadracie, aby wyssaść maksimum płynów z biało-złoconych aluminów rozmiaru 0.5L
Zupełnie straciłem rachubę, pustych puszek przybywało równo wraz promilami, dziewczyny z trudem wyciągneły Nas na impreze, nasz stan, zarówno mój jak i Groszka, prezentował się naprawdę miziernie i był mizerny do tego stopnia, że przestałem zwracać na to uwagę, pekło już conajmniej 10 piw na łeb, ale śmiało przywaliłem 11-ste w Heinekenie, z pomocą mojego sublokatora kolejne pół litra złocistego nektaru, poleciało w gardła szybciej niż było lane.
Dalszy przebieg melanżu, postanowiłem przemilczeć, gdyż jest dla Nas wstydliwy...

...

Jeszcze nim widzałem pełne obroty sufitu, zaraz po wejściu do domku, osuszyłem dokładnie każdą z puszek, po czym napocząłem nową...

"...dziś przegiołem, joint, koks, mocne alkohole..." - Finker

Środa – Piątek (19-21 lipca)

Oczy otwierałem powoli, łudziłem się że tym razem kac mnie oszczędzi, ale on zawsze jest tak samo brutalny i niewyrozumiały, na stole stała puszka, prawie pełna, aczkolwiek otwarta (patrz Wtorek), reszta puszek leżała prawie na każdym elemencie domku jak i podłogi, na przemian z butelkami po wodach, papierkami po ciastkach, żelkach i chińskich zupkach.
Pociągnałem mały łyk piwa, smakowało ochydnie, więc czym prędzej dossałem się do wody, było 20 po pierwszej. Groszek wciąż spał.
Położyłem się i próbowałem wyostrzyć wspomnienia nocy, wiele z nich bezskutecznie, przypomniała mi się ta wstydliwa retrospekcja, czym prędzej chwyciłem za telefon stukać sprostowania (przeprosiny).
Nasza już wspólna pobudka miała miejsce koło 15.00, Groszka kac też porządnie popieścił, bo pierwsze co zrobił to mocno złapał Żywiec Zdrój i doił, doił jakieś trzydzieści sekund.
Dopiero po drugiej pobudce poczułem, że oprócz kaca trzyma się mnie jakieś wirusowe ustrojstwo, które uzbroiło mnie w katar, ból gardła i stan podgorączkowy, to oznaczało, że aby czuć się w miare żywo, muszę odstawić bronksy, kosztem łyknięcia jakiś pigułek.
Z taką ideą żyłem do 22 – 23, kiedy w domku znowu zapanowała typowa melanżowa atmosfera, gdzie raz po raz, słychać było ciche pukanie palcem w aluminium, a po chwili głośny trzask, krótki syk i w fazie ostatniej - głośne przełykanie.
Wypiłem pół-piwa, i moja złota myśl południa rozsypała się jak godzine później - stoliki w Heinekenie, podczas pierwszej większej awantury, non-stop telepały mną dreszcze, Groszek w domku przywalił z cztery piwka, więc do czasu rozróby na parkiecie czuł się jak flądra w bałtyku, nie naciskałem na powrót, ale decyzją Groszka, w trosce o moje zdrowie i samopoczucie, przed godziną drugą wróciliśmy do naszej rezydencji wraz z Evi, zdrowa cześć naszej nowo zaadaptowanej formacji chętnie zacisneła dłonie na aluminium, a ja chwiciłem ulotkę Gripexu, wokół siebie miałem dwójkę przyszłych farmaceutów (“-weź dwie, ja zawsze biore dwie”).
No to wziąłem.
Dziewczęta pożegnały się z nami wczesnym rankiem, Groszek ułożył sobie łóżko, pochował schludnie pustaki do szafki, po czym legł, żeby chwile później lulać w najlepsze.
Mnie jednak coś spać niedawało, poczułem nagły przyrost energi i reakcji serca, chwilę później mój stan nabył duszności na przemian z mdłościami, oczy przybrały formę “5 złotych”, a mnie zaczeły pokrywać kropeli potu, chwyciłem ulotkę, pół-nocy i trochę świtu studiowałem ten skrawek papieru, i wciągu tych długich chwil, sam na sam z niebieskimi literkami, nie dopatrzyłem “kategorycznie zabrania się stosować z alkoholem”.
Mimo to w czwartek – obudziłem się, aczkolwiek Gripex szczególnie nie poprawił mojego samopoczucia, na plaży wytrzymałem tyle co zawsze, na kwadrat ledwo dotarłem, cieżko padłem na leżanke i spędziłem tam całe popołudnie...
Groszek zwiedzał wybrzeże.
Wieczór nadszedł szybko, dziewczyny z chęcią odwiedzły Nas - pożegnalnie, Groszek strzelił pare Tyskaczy, gadaliśmy i gadaliśmy, przy dźwiękach, po raz pierwszy byłem podczas tej rozmowy trzeźwy.
W piątek trwały już akcje wyłącznie ogarniająco-porządkująco-finalizujące magiczne wczasy, zawartość szafki z brzdękiem wyturlała sie na wykładzinę.



Tak przykro było mi gnieść ten wyniosły, świetnie wykonany herb Tychowskich grafików z kampani reklamowej browaru Tyskie Gronie, ale gniotłem, każda puszka miała ogromny epizod, nasłuchała się to napatrzyła się, ale trzeba było ich się pozbyć.



Cała Karwia posiada śmietniki, normalne takie przy drodze puszki z piktogramem ludzika, lecz nasze odpady przewyższały możliwości śmietnika o jakieś półtorej puszki, zarówno pod względem głębokości jaki i szerokości jamy umieszczającej, jedynym sposobem byłoby prostackie porzucenie ładunku w nieoznakowanym miejscu, lub podrzucenie, padło na jakąś kolonie o średniej wieku 10-12 lat, oni mieli solidne pojemniki na śmieci, mamy nadzieje że nie narobiliśmy problemów.
W pociąg wsiedliśmy równo o 14:13, przedział był smutny jak fakt opuszczania posesji przy ul. Miłej 4, jak fakt opuszczenia samej Karwi, dziewcząt, Heinekena, budki z piwem i tej atmosfery, atmosfery prawdziwych wakacji!

Z tego wybitnego melanżu, przywiozłem największy skarb, dziś cenny dla mnie jak nic innego, to jest właśnie Evi, kocham Cię.
Tutaj pozdrowienia nie wystarczą, tutaj należy dziekować, przedewszystkim Groszkowi, za organizacje i towarzystwo, jesteś kozakiem!
Evi i Dodi i...
rodzicom Evi, za to że wybrali Karwię! ; )
To był melanż życia, melanż, który na zawsze zapisze się w histori naszej pijackiej kariery, lecz nie jako zwykły 'chlany-pobyt', tylko prawdziwy klasyk, rzeź!



"...nie odchodze, to jeszcze nie koniec..." - Tede




2006.06.23 16:15:16 link komentarz (4)
Ewidentnie, ewidentnie, to jeden z bardziej roześmianych melanży w trasie, gdyby każdy melanż, można byłoby zarejestrować na przykładowym nośniku, prowadzenia takiego bloga miałoby charakter mulitmedialny.

Bus mijał kolejną gęstwine lasów i pól, a ja ospały, w dość kurczowej pozycji pod nogami miałem magazyn wczorajszej nocy (-”na chuj brałeś te śmieci?”), oraz niewielki bagaż podróżny. Za mną po lewej stronie siedział Nielat z Markiem, obok dwóch nieznajomych studentek, busik pełen był ludzi. Słuch pierwszych głośnych charchów i odgłosów wymiocin, przypomniał mi ubiegłą noc, biedni ludzie, zmuszeni słuchać tych wszystkich odchyleń.

Ten odgłosów kaszlu to nikt inny jak Nielat gdzieś koło 23.00 na tarsie puszczony z dyktafonu w Markowym Sony Ericssonie, pamiętam na stole stało ledwo ponad 0,7 z litra białego Absolwenta, a nasza trzy-osobowa paczka, właśnie szykowała się w centrum.
Nasz autokat właśnie zjechał na przystanek, kiedy to usłyszałem znajomy głos (-”kupiłem se Łade...”), to już byłem ja (w co ciężko mi uwierzyć), gdzieś koło trzeciej, z joystickiem w ręku pocinający w Pegazusa, na mniejszym stoliku stało nieco ponad 0,5 z litra białego Absolwenta i zielony Lech.
Sony Ericsson, wydukał hasło wieczoru (-”uśmiechnij się, jesteś w ukrytym bananie”), to już sam Nielat o 4.00, kiedy to robił sobie pisuar z jednego z krzaczków, do dziś zastanawiamy się co Nielat chciał przez to powiedzieć...?

W zielonawym foliowym worku, zalegało pięć szklanych butelek, kieliszek, pare papierków, całość zaraz po wysiadce przekazałem Nielatowi. A po wejściu do domu, za chwilę poszedłem spać.

Do przeczytania na początku września! Still on tour, a.r.t.d.




2006.05.05 21:50:23 link komentarz (6)
A.R.T.D ON TOUR '06

Zaczeło się majowo, rodzina zabiera potomstwo i wyjeżdża zdala od zgiełku, szumu ulicy, bassu nocnych klubów na zasłużony odpoczynek poza miasto, na swoją ukochaną działkę. My również ruszyliśmy w trase, pierwszy naszemu oblężeniu padł Uniejów. A dokładnie działka właściciela tego bloga. Małe miasteczko słynące, z brudnej rzeki Warty, oraz pełnego ćpunów klubu Protektor.
My - my to miało być mnóstwo osób, na malutki baraczek było to o jakieś osiem za dużo, mój towarzysz był naprawde sceptyczny, a nawet przerażony frekwencją jaka miałby melanżować w tym jedno izbowym lokum, mnie jednak widział się taki scenariusz jaki ostatecznie rysuje cały wypad.

Dwie torby, jedna z boomboxem, druga z środkiem odżywczym, na ściennym zegarze w kuchni, dochodziła 10:50, a Nielata wciąż nie było. Trzeba było w końcu pozyskać jeszcze czterdziesto i siedmio procentowe napoje, których nie mogło zabraknąć. Wszystko wyszło jak trzeba, i po kwadransie mieliśmy równy litr białego Absolwenta.
PKS podjechał równie punktualnie, zajeliśmy jego końcowe siedzenia. A gdzieś koło godziny trzynastej pchneliśmy zieloną brame otwierającą Inaguracyjny Melanż w Trasie.
Do samego wieczora akcje porządkowe, trochę basket, trochę centrum miasteczka, małe zakupy po siedmio-procentowe napoje butelkowane, nieustannie grała muzyka.
Po wspólnym grillu, nadszedł czas na konsumpcje procentową, piliśmy od 19:00, do... sam nie wiem której. Po godzinie (myśle) 23.00, moje jak i Nieletniego retrospekcje to jakiś maz, zlew kolorów, brak konkretów, tak chyba wytrwaliśmy do północy, tego nikt nie może stwierdzić, nikt nie może opisać, a nawet nam opowiedzieć.

Najgorszy był poranek, wódki z ostatniej połówki zostało około 1/3 całości (to jedyne z oficjalnych doniesień poprzedniej nocy), teraz chowaj ją, kiedy ciężko Ci na nią spojrzeć, myj kieliszki, które przyprawiają Cię o torsje. To był horror, serio. Przykro to mówić ale legendą tego wypadu, pozostanie ten kac, potwór, okrutnik, terrorysta. Tempo które nie słabło i całonocne dudnienie z głośników.
Ciężki melanż.


"...mam straszną dziure, po tych weekend'owych opcjach..." - Emrat



2006.04.22 00:15:34 link komentarz (9)
Święta, okres psychicznego, jak i fizycznego wyciszenia dla większości Polaków. Dla typowego Polaka katolika. Ale są ludzie którzy jeszcze przed świętami, zamiast rachunku sumienia, intensywnie pracowali nad portfelem, żeby wtorkowy poświąteczny rachunek świsnał im solidnym kacem.

Jeżeli chodzi o wyciszenie - to chyba tych - którzy protestowali przed wyprawieniem Ob-lanego Poniedziałku w powszechnie uznawanym Cubie, właściwe to uzbierał się całkiem solidny Drin Team, który swojego dygusa zaczął od pokaźnego zroszenia gardła. Litr na czterech (oprócz mnie, Nielat, Groszek, Jeż, kobiety), na pusto z gwinta, imprezy po gwintach słabo sobie przypominam, dlatego łyki brałem dokładnie “wymiarkowane”. Ironią losu, dla mnie zabrakło już przepysznej truskawkowej wody mineralnej, to też ostatnie detalicznie ważone w jamie ustnej miarki, przepijałem złocistą Warką Strong. Ekipa której w której już promilie zaczynały wykazywac tendencje rosnącą, rozpoczeła grę w basket, co mnie zupełnie nie zdziwiło, patrząc po ich stanie świadomości. Wreszcie kiedy uznali, że najwyższy czas, udaliśmy się w lekkiej rozsypce (na kobiety to można czekać wiecznie) na przystanek.

Pod sam Cube, dojechaliśmy bez przeszkód, a do Cube' owej szatni, dostaliśmy się bez kolejki, przy Cube'owym barze nie czekaliśmy długo na inauguracyjnego Wściekłego Psa, po którym zabawa rozkręciła się już ostatecznie. Przez cały melanż wypatrywałem z wysokości (szczerze zażenowany doborem przez dj'a traczyn) kobiet, oraz śledziłem poczynania reszty z naszej ekipy szturmującej klub, moim kąskiem raz, po raz padał browar.
Nie często schodziłem na parkiet, a już później niemal w ogóle, gdy usłyszałem klubową aranżacje Maccareny, Nielat z koleji częściej - lecz na krótko - podrywał się do tańca. A gdy już naprawde zasapał się po jednym z względnych numerów, rozsiadł się wygodnie na krześle, jego lenistwo tak rozjuszyło sprzątaczke, że o mały włos nie doszło do awantury, na szczęście mimo wysokiego stężenia procentowego we krwi, posilił się na jej zmrożenie, odpuszczając awanturniczce.
Przez całe siedem godzin w klubie, zwróciły moją uwage dwie dziewczyny, które cechowała, na pierwszy rzut oka, zacna uroda. Groszek i Jeż nie należą do wybrednych i próbowali sił przy każdym wiekszym skupisku miniówek i obcisłych spodni, jeden poprzestał na jakieś klubowiczce i od tego momentu Groszka było o 100% więcej, gdyż cały czas scalony był z wyżej wspominianą niewiastą. Jak się okazało obie przezemnie wypatrzone ślicznoty, były w towarzystwie innych mężczyzn, nastrój poprawiło mi bassowe “Mili państwo, zmiana stylu”, które rozeszło się po wnętrzu, a zaraz po tym usłyszeliśmy upragnione mieszanie drumu z bassem, powyżej tempa 160 bmp. Tym także nie nacieszyłem się długo, gdyż DJ znowu zaczął swoje trudne do zniesienia “melodie moich rodziców” ubarwiać housem.
Pod koniec podjeliśmy szczyty - czyli taniec na podium, oraz seria moich pląsów przed posterunkiem grajka, które wydawały mi się najbardziej adekwante do pobrzdękiwań z głośników.
I tym zabawnym akcentem zakończyliśmy tany, i ospałym krokiem ruszyliśmy w miasto.

Powrotu nie będe kronikował, pozdrowie tych których przypadkiem wybudził mój chory pomysł, pozdrowie również Tytanów, i reszte ekipy szturmującej. Oby następny dyngus był jeszcze bardziej popieprzony.


"...dla tych co wolą skończyć z życiem, niż skończyć melanż..." - Ras


2006.04.01 20:59:35 link komentarz (29)
Długie weekendy, to nic innego jak chroniczy melanż, a to nic innego jak festyn dla ludzi naszego pokroju. Marcowa Pre-Melanżówka, to około pięc dni mieszania trunków, potężny zastrzyk śmiechu, mnogość akcji (i tekstów), które jeszcze nie raz wspomnimy, siedząc przed stołem w starym składzie za sterami - oszukańczego w skutkach urzadzenia - kielonka.

Wszystko zaczeła sobota, dokładnie gramy “zielonego specyfiku”, to rozładowało napiecie przed nadchodzacą peregrynacją w miasto, nie wiem jak jest z Tobą, ale jeżeli melanżowałeś z kobietami, to równie bliskie jest Ci wtedy określenie jakby “kobieta zmienną jest”, bądź co bądź, spodziewaj się wielu nieoczekiwanych decyzji, które przednio oczywiście miały przeciwne orzeczenie. To był kolejny melanż bez wódki, na starcie miałem softy i browar, jeżeli balujemy w klubie to zazwyczaj tylko ja jestem reprezentantem A.R.T.D.

Godzina jest młoda, dlatego pod bramą - powyżej której posrebrzany napis Nexus podświetlany skromnie ultrafioletem sygnalizuje, osobom dla których impreza rozpoczeła się nieco wcześniej, że trafili w dobre miejsce – staliśmy koło kwadransu. Nexus ma sprytne, spiralne wejście, prowadzące, poprzez kontrole “smutnych panów”, do szatni. Z szatni korytarz prowadzi do prostokątnego pomieszczenia, z licznymi wzniesieniami, wypełnionymi kanapami i stolikami, w sumie to pomieszczenie można nazwać dopiero Nexusem, bo zawiera wszystko: bar, miejsca siedzące no i podium dla disc-jokeya.
I projektantowi wnętrza i DJ'owi można pogratulować fachowej imprezy. Mimo że klub jest parterowy, to ma sporo przestrzeni, serwuje dobrą muzyke, przy której bawilismy się nie najgorzej. Natomiast sprawa baru wygląda już naprzeciw do wyżej wymienionych, bo wyobraź sobie “piwo”, Żywiec czy Warka, to wyłacznie informacja na karcie menu, nie ma to żadnego przekładu do zawartości szklanek. Co gorsza bar nie ma piw butelkowanych, a to już jest poważny ubytek. Szczoch okropny. Balet ostry, rzadko siadamy, częściej z Lesiem (pozdrawiam), wyrywka na “piwo”, ale szybko powrót. Akcent drumowy najbardziej poruszył moim zeszytwniałym ciałem.
Uwielbiam końcówki, finały zawsze są pełne wrażeń. Wszystko zaczyna się przy liczeniu funduszy na taryfe, spowiadasz się na co roztwoniłeś hajs, wtedy padają typowe odpowiedzi typu: “Naprawde chciało mi się pić!”. Trafiliśmy przy odrobinie szczęścia.

Niedziela przyniosła nam dobrowolny litr wódeczki, spotkanie przy bilardzie, kiedy już po kilku kubeczkach gubisz koniec kija.

Poniedziałek już z samego rana przynisół kolejny litr wódy, pękł w pięć osób, przy czym druga połówka z przewagą na duet mój z Rafałem (pozdrawiam). Rafał udostępnił lokal, swoje miszkanko, a dokładnie mniejszy z pokoi, atmosfera rozgrzana, kobiet też nie zabrakło. Typowe "pochlajparty".

Za sobą miałem trzeci dzień melanżu, a przed sobą kolejne dwa, w sobie niewyleczonego kaca, niezłe zakwasy brzucha i kilogram lżej na wadze, mało jadłem, dużo piłem. Po takim saldzie należałoby dać sobie choć chwile wytchnienia. Ale była jeszcze sprawa doniosłej rangi...

Klasyczne “pochlajparty” rozegrało się we wtorek, na łódzkim Radogoszczu, krąg młodych ludzi (Nielat, Marek, Justyna, Andrew, Weronika, Ela i Daria, czyli stały sztab komentatorów) zebrał się w domu sympatycznej Zddeptanej, towarzystwo nie kazało długo czekać i już po kilkunastu minutach otoczył ławe, ja wtem odbijałem 0,7 L. Gorzkiej Żołądkowej, rozwój wypadków następował szybko, zebranym o pierwiastku żeńskim alkohol szybko rozkruszył “wewnątrzcielesne” białko, to rozpoczeło burze śmiechu. Ja z Nielatem i Markiem rozochociliśmy się do dalszej zabawy, jako że został już tylko spirytus, przygotowałem nowatorską rozkoszną “Herbatówkę”, która precyzyjnie osłabiła naszą koordynację ruchową. Pożegnali nas butelką wina, po czym (...kupowałem bilety za całe 10 groszy!), wsiedliśmy w linie 89, wycieczka skończyła się u Chińczyka.

W środowy poranek wstałem z myślą o regeneracji, może napisania paru linijek na pożytek tej notki, ale już około godziny drugiej mogłem mówić: “To nie tak miało być”. Wylądowałem na skurzanej pufie, bilsko blatu biurowego, na której stało 1,5 L. Wiśni od ekstrawaganckiej firmy Aro, a obok niej dwa małe baniaczki pełne płynnej substancji, wokół garstka ludzi, każdy z wypiekami i zawianym spojrzeniem na ostatnie pół litra, po którymy rozpoczeła się dopiero zabawa.

Miałem problem z zakończeniem tej notki, podsumowaniem jakąś ciekawą linijką. Kłopot urósł do takich rozmiarów, że ślęcze tutaj już dobre 10 minut, i nasuneła mi się myśl, bo pewnie wielu obserwuje po cichu tego bloga, wielu z nich wstrząśnięci są naszym “starczaniem się”. Dla nich nasz kolega przygotował ciekawą regułke: “Jak się nie podoba, to wypierdalaj w podskokach” ; ).


"...rano kac, ja chce spać, oni chlać..." - HST


2006.02.28 18:11:58 link komentarz (34)
Mniej-więcej rok wstecz, dokładnie w tym samym miejscu i tego samego dnia tygodnia, odbyliśmy jeden z bardziej promilowanych melanży naszej pijackiej kariery. Mniej-więcej rok wstecz skład był w komplecie, trzy flaszki chroniczie urzędującego Absolwenta, zestaw kobiet i my centrum tego poruszenia, zapełniający kieliszki, nakręcający temat, umierający przy końcu. Najlepsze czasy A.R.T.D.

Sobota. Kwadrat Redaktora tego bloga, kilkanaście piwek, kilka softów, flaszka Groszkowo-Czeskiej wódki, magnetowid w pokoju gościnnym pokazuje 20:20, Jeżu, Lesio, Psycho Groch i Ja, pierwsze kieliszki wysoko, stłumiony brzdęk, rozpoczynamy.

Wraz z godziną 20:40, wódeczka została opróżnionia w “Jeżym” tempie, opustoszały softy, nie jeden Lech Mocny trzasnął, każdy był spragniony czegoś jeszcze, jeszcze się odurzyć, więcej...
Wtedy przyszły dziewczyny. Impreza przeniosła się do kuchni, ta biedna przesiąkła dymem i kaszlem, wtedy oto skusiłem się na ten zielony kurwiszczy specyfik, ponoć należy to palić, ale taki specjalista w tym temacie wie, palenie to mało, jeszcze należy łykać. Ten suchy wiórek ugrzęzł mi w gardle i dał o sobie znać przy drugim buchu, dostałem niekontrolowanego ataku gruźlicowego kaszlu, pernamentnie męczącego mnie przez około 20 minut. O mało przez to świństwo nie zabrudziłem porządnie dywanu. Reszta towarzystwa w tym czasie, kończyła to co ja zdąrzyłem rozpalić.
Po okresie kuchennym większość wróciła do pokoju, po czym Jeżu o mal nie wgniótł mi szafy, Karolina nic nie czuła, śmiech Ewy był drugim tłem dźwiękowym, inna para urzędowała w kuchni, a ja brałem udział w Dismissed. Parenaście minut w przód Jeżyk jakoś odłączył się od ogólnej rozrywki, część zaczeła masowo szamać mi z lodówki, a ja chlałem Lecha, cykałem zdjęcia i powolutku sprzątałem.

Banda wycofała się po dwunastej, mnie przyszło w trudzie wstawiać szklanki i kieliszki, na jedną z najwyższych półek w szafce, po tym morderczym jak dla mojego stanu fizycznego zadaniu, skierowałem się ku łóżku, i tam też melanż zakończyłem.

Klasykiem bym nie nazwał, za co z pewnością ubiegłoroczny melanż został klasykiem, gdzie tkwił wobec tego mankament?

Pozdrowienia dla Tytanowej grupy, ogromu kobiet i fundatorowi “kosmicznego” materiału. Kometek.


"...więc polej, przechyl, powtórz..." - Finker



2006.02.20 21:45:58 link komentarz (15)
WeAreBack!!!

To podobnie jak my, też wracamy, po dość długie abstynencji melanżowej podjeliśmy wspólnie decyzje że w ten weekend wybierzemy się w miasto. Padło na prestiżowy Cube.

W sumie ustawka była 18.20, no w sumie, inaczej, teoretycznie była 18.20. Bo ja parenaście minut po "ustawnejgodzinie" siedziałem w Busie, który wiózł mnie do Aleksandrowa. Po szybkich piwkach, tramwaj lini 5, cała 6 osobowa ekipka na tyłach wagonu, liczyła ilość pozostałych przystanków do dawnego kina Świt, któremu teraz przypisano duży szyld z napisem "C".

Spójrz kilkanascie lini niżej "Waż do wejścia sięgał jakiś 10 metrów.", trafiamy we wnęke gdzie przy ostaniej imprezie stały tłumy, teraz cisza, jakieś wyrostki popijające ostatnie miarki wódki, wlewające w siebie resztki piwa, ale nie waliły tłumy, drąc się jeden przez drugiego, który to teraz ma wejść. Ewidentnie połowinki to nie były. Jest ryzyko - jest zabawa. Wchodzimy.

W przeciwieństwie do poprzedniego melanżu, na parkiecie nie było nikogo, a mojej precepcji coś mówiło: "-No, dość łatwo pozbyłeś się 12 złotych", pół godziny później było gorzej: "-Straciłeś 12 złotych". Panienek też nie było za bogato, a co ciekawsze były "narkolubne" i dawały Ci swój numer za 2 piguły.

Pozwoliłem sobie na obszerny rekonesans klubu (co w poprzedniej notce utrudniał troche natłok ludzi), dwupiętrowe spore pomieszczenie, pięciobarowe, z wycentralizowanym stanowiskiem dj'a, wysuniętą płytko estradą, i wykafelkowanym parkietem. Imponująco wymarmurowe ściany pokrywają smużki wody, lokal jest ogrzewany, mimo iż atmosfera tam jest bardzo gorąca.

Uczucie starty finansowej mineło po zmianie dj'a, usłyszeliśmy głośne: “Hey Cube! Please bring some noise!”, po czym: Hands up!. Parenaście sekund później na parkiecie byłem i ja. Jeżeli byłeś/byłaś, to skojarz człowieka który najbardziej komicznie tańczył, po prostu nie sposób pomylić. Pot pokrywał mnie jak kropeli wody marmurowe filary klubu. Akustyka Cuba jest tak solidna że nie którzy z ekipy do dziś mają szumy w uszach, to Cie w takich chwilach napędza, i nawet takiego laika tańca jak ja ciężko powstrzymać.

Po wyjściu szybka ewaluacja, zasiedliśmy w taksówce pełni wyrzutów sumienia. Nasze zasoby finansowe starczyły wyłącznie na pokrycie trasy Kilińskiego – Żabieniec.
Było naprawde nieźle, muzyka odpowiadała moim bardzo wybrednym uszą, nogi też ją polubiły, dziś łydki choruja na wysokie stężenie kwasu mlekowego w mięśniach. Pewnie byłoby ekstra gdyby nie brak mojego mistrzowskiego składu, gdzie byłeś Psycho Groszku, co robiłeś Nielacie, czemu nie piłeś z nami K**rze?

Pozdrowienia dla kobiet, dziś sto lat dla jednej z nich!

"...bitches, baloons, bacardi and weed..." -Julez Santana



2006.02.06 22:34:16 link komentarz (24)
Mój nieco oszroniony Fuji wskazywał krótką wskazówką blisko ósmej kreski, była 19:40, Ja, K**er i Asia. Czekamy na otwarcie pomieszczenia, które diametralnie zmieniło by naszą termikę zziębniętych ciał, kiedy płynność, brak problemów transakcyjnych, nabrała (niebezpiecznej) konsekwencji, coś musiało przyprawić nas o skoki ciśnienia, i tak porządnie wystudzić nasz zapał. Zawsze jest coś.

Wróćmy zegarowe 60 minut wstecz:

Nielat: - To co robimy?

Kwadrans po Nielatowym oświadczeniu - iż rzekomo jego kwadrat, przydatny w tę sobotnią noc jest na procentową konsumpcje - mieliśmy już 0,7L Absolwenta, pyszny pomarańczowy sok, malinowy syrop, oraz pikanter posiadóweczki Tabasco.

Udało się wraz z godziną 20.00 "Nieletnikwadrat", Ja i nóż, próbujemy rozinstalować felerną nakrętke, która nie dawała dostępu do ognistego potoku. Wreszcie (!), zgodnie z chronologią: syrop malinowy, wódeczka, od 3 do (nawet) 8 kropel Tabasco, to zależało czy lubisz wściekłego jamniczka, czy zpienionego na pysku pit-bull'a.

Wściekła sobota, oraz prekursorzy a.r.t.d przy idei - jaka nieustannie łączy nas dobrym nastrojem, a późniejszymi komicznymi wspomnieniami - melanżu.



"...drugs, money, murder, sex..." - Danny Diablo




2006.01.22 23:30:09 link komentarz (21)
Zacznijmy od problematyki kronikarza, bo widzisz, niby powinienem być maksymalnie skurupulatny w moim ekstrawaganckim pamiętniku, wiele z epizodów ma charakter imprezowy, miałyby nawet groteskowy posmak, niektóre zaś wzbudzały by niesmak, także musisz wiedzieć że w 100% notki 10% wycinam, jak montażysta dla dobra filmu, dla dobra ekipy aktorskiej.

Gdzieś w grudniu na 12 stycznia patrzyliśmy z tęsknotą, gdy nadchodził ten utęskniony termin, zaczeły się problemy, i z godziny na godzine się mnożyły. Nawet nie wiesz jak ucieszyłem będąc wewnątrz tego słynnego Cube'a, po tym jak ekipa rozbiła się udając się po procenty na Ś***acznym kwadracie, po tym jak pomyliłem wyznaczone miejsce spotkania (przepraszam Aniu), po tym jak Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne odmówiło współpracy i przedewszystkim jak ogromny był nasz brak zharmonizowania, uwierz w takich warunakch wcale nie łatwo było tam dotrzeć.

Waż do wejścia sięgał jakiś 10 metrów. Przez tę kolejke grupa się rozbiła na trzy części. Kiedy już dostałem ostatni numerek od sztaniarza, kiedy to już dokładnie obmacał mnie bramkarz i wraz z krokiem w przód poczuliśmy w stopach mocne bassowe uderzenie zanurzyliśmy się w to liczące sześćset bydła mrowisko - zaczeło się.

Przeszliśmy bezpośrednio na parkiet, ale było coraz gorzej erotyczny ścisk spowodował że po jakiś dwóch, góra trzech kwadransach zdecydowaliśmy szukać reszty ekipy. Jednak w międzyczasie na stanowisku Dj, a dokładnie estrady przy jego punkcie, rozgrywał się konkurs, to wtedy właśnie odnaleźliśmy pierwszą zgubę, Groszek - (w chwili naszych poszukiwań) właśnie technicznie naciągał gumę na głowe, prawdopodobnie była to guma marki Durex. W tej próbie nasz zawodnik sukcesu nie odniósł – pękła.

Zebraliśmy się w całość, i wspólnie - poprzez liczne manerwy – trafiliśmy do loży viperskiej [ksd/ Kamikaze – 20 ml kahuli + 20ml wódki x4], to był ładny balkonowy widok na parterowe mrowisko, na dj'skie podium, oraz na scene na której co jakiś czas rozgrywały sie to ciekawsze konkursy.

Konkursy to zaleta charakterystyczna Cube'a, rozbawia publike, wprowadza dużo ożywienia do zabawy. Na konkursy tego dnia najbardziej łasił się Groszek aka Psycho Groszek, przy drugim podejściu zamieniał się z jakąś panną na garderobe, do bielizny – niestety... Tutaj też szampana nie zainkasował. Nasza trójka włączając Groszka, wyłączając Nielata, stale chulała w różnych partycjach klubu. Nieletniego pożegnaliśmy wraz z moją “tymimprezową” partnerką, opadałem z sił, zresztą K***r też już miał dosyć, wolnych miejsc spoczynku nie brakowało, rozsiedliśmy się, rozsmakowaliśmy w złocistym przysmaczku fundowanym przez Vipów i byliśmy świadkami ostatniego konkursu, gdzie dwóch odważnych gości, obnażyli się przed sześciuset osobową masą nasączoną alkoholem i nikotyną.

Połowinki XXIV LO okazały się naprawde zacnym melanżem, w domu byłem późno. Warto też wspomnieć że to była jedna (co ostatnio było rzadkością) z imprez które przemelanżowaliśmy w pełnym składzie, wiesz Melanżowe Galakticos.


"...każda chce mnie bo jestem vipem yo..." - Chuck D Fresh






2006.01.20 20:30:37 link komentarz (5)
2 stycznia 2006

Niby koniec roku, niby koniec, zarazem rozbieg nowego - obfitującego w kolejne niezapomniane melanże, historie, przeżycia. Jak przystało na czegoś koniec, trzeba wprowadzić reminesecje, podsumować rok, wybrać najlepsze, majoryzować faworyta - króla wśród melanży roku 2005.

Zanim przejdziemy do części geminacyjnej, należy dokładnie przyjrzeć się ostatniej ubiegłorocznej imprezce, wyniosłości tego dnia nie trzeba prezentować, każdy wie czym dla zaangażowanego melanżowicza jest Sylwester.

Sylwester 2005/2006, ogólnie mnie nie rusza prestiż i przepych jaki towarzyszy żegnaniu roku, w końcu nabieramy wieku – nie ma się zbytnio z czego cieszyć. Jedynym cieszącym mnie aspektem jest opcja domówki, nie potrafie wyobraźić sobie Sylwestra w klubie, sali czy już (zgroza) na osiedlu. Alternatywa biby na kwadracie szczerze napala mnie energią.

Jak było tym razem - byłem też szczerze - ale wypełniony stresem - bo startowaliśmy na moim kwadracie. Ja, Nielat (Kefir) [nielat.nlog.org], Johnnie Walker, oprócz tego Gorzka Żołądkowa, goście wtórowali, również zaopatrzyli się w całkiem zacną wódeczke, pare soft drinków, no i “finisher” czyli browar. Robiąc biling: Absolwent, Wyborowa, Pan Tadeusz, Gorzka, Walker. No i weź sie tutaj źle baw. O północy płoną race, strzelają szampany, huczy pirotechnika. Ode mnie po zoperowaniu częsci wódy i większości “whiskacza”, ewakułujemy się po drugiej. Szybki transfer do Św****a.
Drugi Świat, nie że gorszy, po prostu inny.
W momencie otwarcia drzwi, nie trudno było się domyślić że to miejsce zamieszkania jednej z bardziej ekscentrycznych osobistości naszego osiedla. Goście dzielili się na aktywnych, pół-aktywnych, oraz (najmniej przyjemne) odciętych. Po zajrzeniu wewnątrz, dokładnym zmapowaniu mieszkania (metoda RoomRiders), nie problem było zakwalifikować gospodarza do trzeciej kategorii obecnych. Tam właśnie była toaleta na której widok odechciało mi się sikać, tam była kuchnia w której nigdy nic bym nie zjadł, tam też była muzyka której już nigdy nie chce słuchać. Musiałem wychylić jeszcze po dwóch, może trzech lufach z ludźmi, nie zabawiliśmy tam długo, bo o w pół do szóstej już spałem – na szczęscie u siebie.


Podsumowanie roku 2005.

To było niewątpliwie najbardziej melanżowe trzystasześćdziesiątpięć dni, jakie przyszło nam spedzić, ale również zmienił się “imprezopogląd”, na przykładzie tego roku widać to świetnie. Widać jak duże znaczenie ma impreza i towarzystwo niżeli alkohol i inne używki.
Rozpoczeliśmy nic nie świętującymi popijawkami. Obowiązkowo trzeba tu przypomnieć czasy Kanciapy która swoją egzystencje - zwarzając na nasze inklinacje – miała miesieczną. W ten czas opustoszały sklepy z towaru powyżej lat osiemnastu, półki gdzie zazwyczaj stał Żubr świeciły głeboką pustką, natomiast kasy sklepowe pełne były drobniaków zbieranych wszelkimi sposobami.
Wiele razy oblewaliśmy różniaste wydarzenia, szkoda że najczęsciej były to ławki czy schody, takie spontaniczne procentowanie na świeżym powietrzu ku słuszności jakiegoś jubileuszu, czy wydarzenia.
To wakacje nasilają nasz wrodzony alkoholizm, a co wtedy gdy potęguje to czterokrotnie wyjazd, wyjazd ze sztywną ekipą musi być opity, tak na cały rok szkolnych katorgi.
Końcówka wakacji, ten smutny moment, mimo to wyznaczył faworyta, kilka dni w Uniejowie, kilka dni “przemelanżowego życia”, kilka dni wyjetych z życiorysu, kilka dni tak przełomowych dla całego składu, Uniejów Splash 2005, melanżem roku! Jeżeli nie dekady!
Nowy Rok, i jeżeli nastąpi melanżowy progres - i z każdym rokiem będzie lepiej - to nie doczekamy 2020, wątroba nie ma łatwego życia, pamietaj Nielat, pamiętaj K***r, pamiętaj Metyl, pamiętajmy.
Always Ready To Die!



7 stycznia

Inaguracyjna impreza roku 2006, nie wyparowały nam jeszcze dobrze sylwestrowe procenty, a tu czas na kolejne świętowanie, w końcu niecodziennie kończy się osiemnaście lat, wszystkiego seksownego, schłodzonego i najlepszego Marku.
Klub Pewex, z daleka - jadąc ulicą Narutowicza - promieniuje swym różowym oświetleniem tego dawnego “peerelowskiego” supermarketu, to przyjemne przypominające trzy izbowe mieszkanie miejsce. Bogate w mase kanap, stolików, dwa barki oraz kiepskiego dj'a.
Rozpoczynamy spokojnie, tego dnia osobiście nie miałem przekonania do wódki, także zdowoliłem się softem, no i drobnym susem z 0,2 Gorzkiej pitej z Nielatem.
Podstawą tej imprezy miał być bar i jego merytoryczna wartość [ksd / tequila sunrise - 40 ml tequili, łyżeczka syropu grenadina, sok pomarańczowy] , tylko częściowo się nam udało, wchłoneliśmy w kanapy i tak już do końca, takie wariactwo, szaleństwo imprezowe.

Po reaktywacji wracamy z notkami






2005.12.06 19:08:50 link komentarz (4)
Bywa tak że nawet czołowi kamerzyści gdzieś tracą akcje gubiąc główną scenografie, bądź aktora. Podobnie będzie w przypadku tej notki, tym razem redaktor naczelny podczas Sobotniej Domówki z pewnych okoliczności jest w stanie opisać tylko pierwsze 2 godzinki tego widowiska, kabaretu, melanżu.

Spontaniczność, troche dezorganizacji oraz smaczek zamieszania w końcu, około 19:40 stawiają Nas na przystanku, gdzie czekał już sam aranżer Tomek.

Przez gąszcze segmentów, gęstwine dachów oraz las płotów docieramy w przydzielony nam "biały dom(ek)". Samo pomieszczenie to dwu piętrowa siedziba. Przydzielono nam wysokości, więc gęsiego pięć osobistości dreptało po krętych schodach na drugie piętro. Zaś drugie pięterko dzieliło sie na pokój wizytowy, sypialnie i (całe szczeście) łazienke.

W tym dość arystokratycznym domóstwie rozpoczeliścy klasyczne "pochlajparty", wczulismy sie w wzniosły klimat po czym polał sie pierwszy centymetr sześcienny Absolwenta, którego było w zapasie około 1,5 litra plus przystawki.

Rozpracowujemy go w tempie świetlnym, po czym w kilku etapach poznałem bardzo doglednie zresztą Tomkową ubikacje.

Dalszą cześć z fabularyzuje Wam Kefir:

Ognista woda nawet nie wiem kiedy została spożyta i od tego momentu moje relacją są pozbawione szczegółów, których niestety nie byłem w stanie zarejestrować... Zdziwiony sytuacją mojego 'alokoholowego sojusznika' krążyłem gdzieś miedzy pokojami tegoż pięknego domu oraz zaliczyłem niezłą gadkę z pewną osobą, o której treści właściwie dowiedziałem się dnia następnego...

Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, co nadmierna ilość alkoholu może rzeczywiście zrobić z człowiekiem i nie chodzi mi tutaj o sam stan, który zresztą z bigiem czasu się pogarszał. Niestety musiałem szukać kibla na dole z wiadomych powodów, co skończyło się m.in. bliskim kontaktem ze śliską podłogą. Po tych kilku chwilach spędzonych w w/w miejscu wróciłem na górę i spokojnie, sam czekałem aż ten wieczór się zakończy.

Nagle znalazłem się w samochodzie wiozącym mnie do domu. I w tym miejscu pragnę podziękować starszej siostrze Kasi oraz serdzecznie pozdrowić “Malinowego Tomka” - Gospodarza. Tradycyjnie zakończyłem tą noc w domu, w pewien sposób. W jaki? Sami się domyślcie...

Myślę że melanż zaliczymy do udanych, ale tych, z których nie wyszliśmy cało że tak powiem.


Na koniec pozdrowienia dla Tomka, oraz pierwiastka żeńskiego imprezy.


"...nie łatwo mnie zamulić, ale zerwał mi się film..." - Mes





2005.11.27 00:53:43 link komentarz (4)
Musze przyznać że jestem sympatykiem imprez w piątek. Z kilku przyczyn: bywają bardzej spontaniczne, relaksujące, a w końcu - ma sie po nich jeszcze dwa dni weekendu.

To był "double friday party". Minidomówka, oraz połowinki XV LO w klubie Lokomotywa.

Mój srebrny Fuji, właśnie wskazał na godzine 18:00, tak na marginesie to według moich statystyk najcześciej o szóstej wyruszamy w teren, wtedy to oddajemy sie pod opieke kapryśnej i ekstremalnej porze dnia jaką jest noc.

Jako pierwsze w rozkładówce mamy - Imieniny Katarzyny. Bogato zapełniony stół, mnóstwo kobiet, znajomych i alkoholu. Przyszło Nam tam zabalować około godziny, później odbieram Kefira który miał pare problemów technicznych.

W sumie ujemnym czynnikiem była podróż, była dość "chaotyczna". To troche stresujące bładzić po obcym terenie w poszukiwaniu ulicy Wólczańskiej, nie wspominając o "renomie" dzielnicy jaką łodzkie Śródmiescie może sie poszczycić.

Klubik, tak to dobre określenie, więc klubik Lokomotywa, to bardzo klaustrofobiczne jak na kluby przystało - miejsce. Przy największym natężeniu muzycznym było jak w saunie. Jak przystało na sztab głowny tego skromnego bloga, ja oraz mój towarzysz zasiedliśmy przy barze. Było wściekle, ale i też słodko, bo mój alkoholowy sojusznik skorzytał z dobroci zwanej Białą Lokomotywą (krótki słownik drinkowy [KSD]: 25 ml Kahuli + 25 ml Wódki + 75 ml mleka, zshakerowane, przyozdobione bitą śmietanką). Dj pokazał poziom między 22:00 a 00:00. Wtedy oto wraz z solenizantką oraz resztą "ex-gosci imieninowych" wpadamy w wir clubbingu, wtedy to Kefir rozszałał sie przy niejakim "Would You Feel", wtedy to oto pomnkneło mnóstwo klasyków, wtedy oto cała sale była jednym skaczącym tłumem proszącym o spotegowanie hałasu, wtedy był punkt kulminacyjny, wtedy oto w tej dużej saunie wypociłem sie jak mały wieprz, szarpiący sie przy wyrzynaniu.

Ile emocji, ile zdarzeń, ile pisania. Wspomne o prymitywizmie "szatni". O brutalności bramkarzy [!]. Tajemniczej histori soft drina. Tej panny wywijającej przy słupie. I tych pannach na które po 10 wściekłych jeszcze miałbym problemy spojrzeć.

Ale tego że impreza mimo wszystko udała sie nie śmiem podważyć. Głownie za sprawą osób towarzyszących, dzieki którym prawie do końca nie było nudno.


"...jak nie z tą to z tamtą..."- Mes





2005.11.20 12:51:37 link komentarz (0)
To są te soboty.

Sporo nas jakaś dycha na starcie, pomijam fakty dezorganizacji, ale jakoś sie odnaleźliśmy. Spontanicznie przed przejazdem, rozgrzewka - tutaj kolejny dowód dezorganizacji - skazany na soft drinki. Bo towarzystwo "wódkiniepijące", sofcik na prędko, godzina 20.00, tramwaj lini 8.

No ale w środku komunikacji miejskiej trafiamy na "znajomych", nowo poznanych przyszłych klubowiczów. Widocznie grono płci pięknej rozochociło ich do dalszej zabawy.

Klub? Sam klub miał dwie sceny, jedną malutką, zaś drugą bardzo pakowną. Podział muzyczny było dość drastyczny: malutka izdebka (tj. Soda Bar) dudniła klasycznym klubingiem, śmierdziała papierosami i pachniała seksem, z koleji pakowna sala (Funaberia 2) tworzyła hermetyczne środowisko (gdzieś do 21.30) "zchilloutowanychreageemanów", później wszystko sie wymieszało i o selekcji można było zapomnieć, vida muzyki ragga, reagee, momentami remixy popowo - rapowe. Ogólnie ten podział stanowił dość barwne ubarwienie imprezy gdyż na monotonie clubbingu sie nie narzekało.

Punkt kulminacyjny nastąpił w przedziale 22.00 - 24.00, wtedy oto "zaklubowałem sie na śmierć", i przeszedłem do ściemniaczej ofensywy, pod tym względem trzeba było zanurzyć sie w smrodzie papierosów i zapachu seksu - w Soda Barze. Tutaj kandydatek nie brakowało, nie będe tu tego uzewnętrzniał tylko pozdrawiam Kamile.

Finish, na piętrze pousypiane panny, powoli konający zawodnicy, klub pustoszeje. Dobra, dezorganizacja x3.
W samym autobusie senność buchneła wraz z otwarciem drzwi. Podróż zajeła nie wiele. Ale impreza kończy się dziś.

Trzeba odonotować fakt że byłem jedynym delgatem A.r.t.d. Szkoda.



"...klub na miescie, 5 stów na wejscie, 5 sztuk na seks, więc: polej, przechyl, powtórz..."- Finker





2005.11.07 16:27:54 link komentarz (7)
Dla Ciebie, od Nas. A.r.t.d - nigdy nie zapomnimy.





2005.11.01 10:52:25 link komentarz (5)
Tak, Hallowen, take prostackie świeto na siłe wcisniete do Polski. Korzystam z okazji, oraz mojego triumfalnego powrotu. Lądujemy w klubie Camelotcie.

A tu widzimy rzeszę ludzi, którym pchanie świąt z Ameryki (i pewnie sam proces "amerykanizacji") również nie odpowiada, a wieczór spędzają przy wywintnych napojach.

Tequilla Gold, tu nie istotny jest cennik, poproś, płać, pij. Chwilowo poczułem sie w upalnym Meksyku, posród pięknie malowanych stolików, kolorowo haftowanych szat meksykanów. Do Polski, po piwach (Kefir zlał sobie do gardła jeszcze wściekłego psa), sprowadził mnie zimny, orzeźwiający wieczór, zchiiloutowni w tramwaju, (w miedzy czasie zalewamy osiedle), później na osiedlu dochiiloutowujemy sie.

Dobra, chłod nocy zrobił swoje, kończymy koronny chiil-out, wyborowe hallowen.

Pzdr!



"...kielon weź podnieś - niech noc nas porwie..."- Procentee







2005.10.29 18:25:31 link komentarz (5)
Autorem tekstu jest nieodłoczny już kompan "A.r.t.d", Kefir:

Więc zapowiedział się kolejny melanżyk. Niby miało być ciekawie - domówka, cała noc... ale zabrakło mojego najwierniejszego melanżowego towarzysza, czyli właściciela tego bloga. Sam melanż należał do tych z kategorii 'siekiera'. Hektolitry alkoholu i niekoniecznie rozgarnięte towrzystwo... Do tego doszła muzyka w stylu białych rękawiczek, gwizdków i nierozłącznego okrzyku: JAAAAAAAAAAZDA! Więc jedyną rzeczą, która mnie ratowała był alkohol...

Większość towarzystwa preferowała złocisty napój połączony z pewnym zielonkawym specyfikiem. Ja jednak postawiłem na polską wódkę. Ta zadziałała szybko i mocno. Szukając swojego miejsca pośród pijanych typów oraz trzech całkiem fajnych panienek, które po spożyciu były bardzo 'obrotne', znalazłem się w sytuacji, której się najmniej spodziewałem... mianowicie wywiając dancing przy wiadomo jakiej muzyce... Później jednak zmieniłem miejsce pobytu na kanapę i na niej spędziłem nafajniejszą część tej imprezy :). Po pewnym czasie niestety nadszedł najniefajniejszy moment imprezy, mianowicie 'kiblowanie', które zajęło mi ok. 30min. :|.

Jak to zwykle bywa na domówkach, musiałem ją opuścić jako pierwszy... W domu dokończyłem 'kiblowanie' przez okno, będąc przekonanym że do toalety nie zdąże. Tyle pamiętam.

Sprzątanie pozostawiam tym co zostali na całą noc, a odpychania zapchanego kibla, który w dodatku wylał, szczerze życzę pannie, która pozostałą wódkę rano WYLAŁA!

KEFIR!


Załuje że mnie nie było... Pozdrowienia Piotrowi, props!



"...nie ważne gdzie, ważne z kim..."- Mes









2005.10.15 23:57:05 link komentarz (8)
Pomyśl, masz jeden kafel na start, jest piątek wieczór, pare promocji w przykładowych pubach, uzbrojone w najlepsze alkohole na świecie. Czy myślisz że wydałbym chociaż połowe tych oszczedności? No coś Ty.

Wydałbym wszystko.

Krótka reklama, Klub Camelot. Sympatyczna atmosfera, Kefir, Ja, godzina 18:00, stanowisko przystanek, po jakieś godzince jesteśmy w wyżej wymienionym lokalu. Cóż za atmosfera, ład, spokój i na wprost wejścia - barman. Barman - mnie namniej obchodził, ale to co było za nim na ludziach moich preferencji robi ogromne wrażenie, piekna wystawa szkła, plakietki to: tequila, brandy, crystal itp.

Wild dogs plus strong beers, (europejsko - bo trzeba nadać temu blogowi nowoczesny charakter), taka dawka może lekko popieścić, krótkotrwały luz. Czemu tak skromnie? Bo może blog można zrobić europejskawy - ale nie kur*wa mój portfel.

Pozdrowienia dla Siostry i Koleżanek.


"...czas przestać w miejscu dreptać..."- Adode





2005.10.08 11:43:56 link komentarz (4)
Spontan w piciu. Organizowanie na szybko, nie wiem co to za piątek, ale wszystko szło jak po maśle...

Mam 18.45, wspólnie z kefirem, pocinamy po wódke, bez zbędnych problemów zdobywamy wymarzony trunek. Wraz z godziną 19.00, trunek fachowo odbity, płynie do kieliszków bezbarwny napój, zapełniając po maks 100 ml ich możliwosci!

Męska impreza, cicha muzyka ( nawet bez płci pięknej ). Nikogo sie nie spodziewamy. Ale organizator znany już z dziwnych reakcji, oraz układów wpuszcza, jakieś średnio znane nam osoby. Całą umowe strzela ch*j w przeciągu 25 sekund. I tu mamy czarne minuty imprezy, których kronikować nie zamierzamy.

Po rozbiciu flakonu, oraz opuszczeniu "gosci nieproszonych" wybijamy na osiedle, to finał imprezowy, mnóstwo sprintów, gdzieś przez chwile pojawia sie, Jakub. ;-)

Pozdrowienia!


"...polska wóda - to nie sake..."- Smarki Smark



2005.10.01 19:14:35 link komentarz (3)

I to jest sobota na którą czekałem dwa tygodnie?! Szybko sie kończy.

Mamy sobote, dziś wiesci z długo zapowiadanej domówki, a.r.t.d na domówkach, rzadko zdarzają sie imprezy tego cyklu, czy nawet tego tytułu.Temerature podgrzewało, grono towarzyskie, miało być w pełni wyselekcjonowane, jak określić skład? Melanżowe Galakticos!

Lokal? Udzielała pewna osoba, która dość długo trzymała w niepewności, na krótko przed dniem potwierdziła wiarygodność 1 października, i przyklepała to dniem melanżu.

Wszyscy kończymy na ławce przed 18.00 z minami, że gdyby na ich zarys tworzyć wektory mielibyśmy klasyczny zygzak. Zygzak? Zygzak miał być o trzeciej w nocy, w wektorach, ale rysować miał trase do domu.

Czemu sie nie udało? PKU jak to mówią, nauczka żeby nie planować, organizować a tym bardziej kupować! Na łamach tego prostego bloga przepraszam zaproszonych przez wice-organizatora.

Szczerym 'spierdalaj' pozdrawiam udzielacza lokalu, którym wystawił wszystkich, a na piedestale mnie!


"...nie wierze w pecha, wierze w skurwysyna..." - Zkibwoy



2005.10.01 11:55:00 link komentarz (3)
Pamiętnik z Melanży!

Oto ja, reka mordercy? Czemu? Nie wiem, może dlatego że morduje w rękach wątrobe, trzymając narzedie zbrodi - piepszony kielonek!


"...mówią blogi, człowiek..."







Archiwum