03:24 / 12.01.2002 link komentarz (1) | Jose Rodriguez Montoya od kilku godzin siedzial na krzesle, siedzial odwrocowy plecami do okna. Siedzial odwrocony tylem do okna, jak mial to w zwyczaju - albo inaczej - siedzial odwrocony tylem do okna, bo na nic wiecej nie bylo go stac. Okruch nieprzewidywalnej sliny powoli sciekal mu po brodzie, rece drzaly, nogi zlaczone w kolanach upijaly sie bezradnoscia. Jose Rodriguez Montoya siedzial na krzesle.
A potem przyszla Julia i zapytala: - Jose, Jose co znowu?
Montoya lekko podniosl glowe, podniosl glowe na tyle, ze slina oderwala sie od brody. Podniosl glowe nie na tyle by Julia zobaczyla jego twarz.
- Co, do kurwy nedzy, co z toba, Jose?! - wykrzyczala, wykrzyczala wlasciwie, a nie zapytala Julia.
- Ja go widzialem, ja na niego patrzylem, ja widzialem jego oczy - wyszeptal Jose. - Ja go widzialem, ja na niego patrzylem, ja w jego oczach zobaczylem skurwysyna. A siedzial vis a vis.
- Surwysyna? - zapytala.
- Tak, skurwysyna. Skurwysyna vis a vis.
.
|