15:09 / 03.02.2011 link komentarz (13) | ***
Sławomir Różyc - Stefania, ma oczy zielone
IV. Muguet Du Bonheur N°44
poranek
melonik ma z szarego mydła
nie skrzypi po dachach w rozchodzonych butach
gdzie spojrzy
tam rondem sklepienia przeciera
w mydlinach skrzydła prostuje gołębiom
to wietrzyk porusza praniem na balkonie
na przemian Jaś z mydła niesie się z trzepotem
poranek po dachach trzeszcząc gołębiami
poranek
po pierwszych słonecznych lampasach
pionowo
dyskretnie zjeżdża nam do okien
tu wita stół okrągły, tam spóźniony zegar
ciekawy, kogo nie ma ?
co śpi pod serwetą ?
Po murze szczerby liczy
jeszcze niewidoczne
pęknięcia po bombach
Taaak
planuje sobie
kto wcześniej sprawdził tego geometrę
paluchem stawia przy nazwisku kropkę
a paluch lity
nocą w kirze maczał
za nic jemu jęki
trzask w chrząstkach łamanie
głucho stuka paluchem. I w dół, Obwieszczenia
obecność codzienną
pod każdym
kropkami
tłusty. Czarny. Szlaczek
Nim słońce na twarzy
Rdzy
już na wargach dobędzie następnej
O w jakim bolesnym zdziwieniu
nam potem
Gubić się, zachodzić, w złotych
słońca fałdach
Za wcześnie nam o tym
krucho wstając z wróblem
Świt na drobnych nóżkach
kałuży wygląda
a potem, już Oranżadowy, po drodze płaszcz gubi
ale i miętówki u Jasia bez płaszcza
pastelowe takie rozwiesza na drzewkach
zapewniam, Dzieciaki !
Cały jest w bąbelkach
Jaś zza rogu wygląda
w tych naszych zabawach
przyszło wam się toczyć z fajerką na drucie ?
gonić bez pamięci i dziury omijać
aż nagle buciorem jak kolos
wyrasta
a potem Monstrum
wali mocno w ucho
choć jedno, co widzisz, to klamrę
od pasa
Świt też się nauczył
jak przez dziury chodzić
z bramy wyglądać chytrze na ulice
bo taki tu mamy relikwiarz dorosłych
raz tylko mówimy i nie spowiadamy
tego naucza wiara przy trzepakach
do biblioteki pójdziesz, o ile podrośniesz
wpisową złotówkę znajdziesz w PPS ie
przed majowym świętem, tych
w szarych surdutach
pracują w gazowniach, i to im się liczy
że z pochodu zawsze pędzą bolszewika
w warzywnym złotówkę wraz z jabłek wysypem
u pana z warsztatu już musisz zamiatać
u pani Stefanii
to trzeba po syfon, i w oczy nie patrzeć
Ona nie ma dzieci
jeśliś w kombinacjach jest
zupełny gładysz
fertig
do Szmula, na ulice Niska
w czapce milczkiem, grzecznie
za Ten złoty, zapalisz szabatową świeczkę
bo warto pod rękę chodzić z Sienkiewiczem
nie tknie palcem Dąbrowskiej złodziej ani apasz
za ten złoty, godzien !
choć w krąg wiedzą to wolskie ulice
ilekroć się księżyc na świecie odwróci
gdzie indziej społeczny tonują niepokój
tu zawsze patrol Jasia, prosto
w mordę
Nie błyszczą klamry i Świt na dzielnicy
w szybach sklepowych spłaszcza
kapelusze
jasne czyni dłuższym, zatykając pióro
czapli, ta promieniem jest wyczarowywana
widząc ją i siebie
czy czapli odbicie
bo jest to poranne ze słońcem Jak się masz
czapla,
co nam tu czarownie
skrzydłem złotym spada
i miękko usta zakreśla Stefanii
pani już odeszła
do szyby następnej
czapla zaś promieniem
tępo dziobem wali
koniec z ptaśków czarem ?
Czy czarów początek ?
czaruje Stefania, świtu ku uciesze
kiedy już dniało, słońce patykami
złotymi, sprawdza nicponia w foremce
na wargach miękkich
i w szybach wystawnych
Abyś się przekręcił, łapał skórkę
Świcie
O wargach bezkrwistych
i barwą gumek z naszych papilotów
jak struny od skrzypiec, i jak one prężny
ni słówka nikomu ...
Obyś się rumienił
obyś nam w romansach koszuli do kostek
dziewczynom z Młynarskiej
jeszcze kapkę drzemał
Przecież sierpień idzie
już łamie pieczecie ...
Czy okna umyte ?
Dokręcone klamki ?
Czy dom nasz, po polsku
Gotów na zniszczenie ?
Jakim On zostanie
Takim zapamiętasz
Spojrzenia ulotne
Stefanie w jedwabiach
nasza cicha chwała
właścicielki aptek
Piękne
Strzeliste. Wprost z uda
z El Greco
to te miętówki
to Świtu bąbelki
a trzeba wam wiedzieć
niosło ją lekko, jak to ze mszy niesie
kiedy pod fryzurą świętobliwe torsy
znikają skokami koników szachowych
po tych szachownicach, gdzie zamysł kobiety
z ucha chwytliwego w projektach niebieskich
na zgiełk uliczny, nie wiadomo, kiedy
na szept przez okno
na spojrzenie szewca
stawia pantofel po tych spojrzeń tratwach
westchnieniem popłynie, to aż tratwy trzeszczą
ulica mięknie, chodnik się ugina
jedynie
w jej oczach czy tabernakulum
zamknęła właśnie ?
powstawiała laufry ?
kiedy ze mszy wraca
czy wszystko jest w zgodzie
i kluczyk na piersiach
O, pociekł właśnie, w kosztele pachnące
powiem : Wydatne
a dla szewca ? Żywe
One Żytnią niosą
nie senne falbanki
i tak wiosłuje stukiem po chodnikach
postrzegającą owym dzióbkiem pawim
jak się ukośnie
i w odbiciach miło
tu w piersi rozwiera
już zamyka w talię
a tam bez zamętu
tam nie znajdziesz cypla
i bez gorsetu, lekko
paskiem zastrugana
i w zaokrągloną ...
tu się szyba kończy
dlaczego szybo !
Koniec poematu ?
Zaokrąglona, wychodzi z mnożenia
zer dodawanych, spuszczanych w rozumie
W tej zaokrąglonej .., moment !
z równań darwinowskich ...
Poniżej paseczka, przechowuje
Ludzkość ?
Otóż,
jeśli idzie, nie będzie uczenie
bo świt mi dzisiaj jej dobył sekrety
wiadomo, nerw palców malarzem prowadzi
kiedy mozoląc się, włosiem, jędrnej
dotknie barwy
mizdrząc się jak kukła, mówi
Temat zgłębił
znacząc wypukłości po figowy listek
Wiedz,
pod owym listkiem
nie szeptał z kieszonką
i nie wiadomo jak rzeczy się skończą
sierpniowym wieczorem,
ale w tych odbiciach
kiedy nam jeszcze śpiewać było wolno
przez strach
co wypatruje nas z rogu ulicy
przez tuby szczekaczek malowane kółkiem
ryczące swoje
Der Sturmartilerie, dzwoniące bańkami
z nagła, nad głowami, pustymi
bez mleka
a my na tratwach
kołysząc się tkliwie
o biodrach Stefanii
śpiewajmy ?
Czyżykiem
Jedni przysięgali, na Lesznie
a drugim, Świt
śpiewał cienko, gdzieś na Karolkowej
on sobie frykant
skacząc doniczkami
dzwonkami fiołków na dracen palmiarnie
raz Kmicic wonny
sznurem parapetów
tam Stach mroczny apasz
kręcący praczkom oregano w głowie
nam śpiewa, długą frazą, kaczo
to raz w Monte Christo
tak lekko świerszcza, nożynami
brzdąknie
Taka dzielnica
ma swych własnych Janklów
i dnia pierwszego, w sierpniu
potem wrześniem
niebo się jasno otwiera harmonią
bo, co nam Jałta
i mieszczuch kształcony
podszywać będzie togą na czerwono
na Leszno Norwid chodził do gimnazjum
Jemu też zdarli pelerynę do krwi
przy nim trwać będziemy
jak niegdyś Sowiński
pewnie nie anioły
o ciętych uśmieszkach
na gołej piersi z rozwianą apaszką
nie my się gubimy
to Świt nam się sypie
biegnie za Stefanią w irysach
przez jezdnie
biegnie, nie patrzy, a Stefania w bramie
już w cienie miękko, jeszcze błyska łydką
złoconą, ze znamieniem w myszkę
a ta jej cupła
senna pod kolankiem
aż Świt z ciepełka zatrzymał się, wryty
a dzień
uderzał we Wolske klawisze
tutaj tramwaj dzwonił
bo motorniczego, nie wiedzieć czemu
zaswędziała pięta
i konik z piekarni
furgonem w skos łamiąc
Jasia, świt wyminął
och ! jak słońce skórką chleba zapachniało
Felicjan kiedyś, coś
na Matki Zielnej
... Jak bułka paryska ...
Stefy łydka w bramie
a jeśli ją schwycisz z jej łydką zaśpiewasz
jakbyś zwierał w garści chorągiew kościelną
tak Stefą za kostkę potrząsać w anioły
aż twarz odwracają serafini z śmiechem
bo czyż nam śmiertelnym użądlonym w słabość
na mszy przed bitwą nie wolno jest marzyć ?
marzenia
mieczyki, Stefa wstawia w wazon
i Świt tam się przeciąga
jak kot wśród apaszy
a tu - Łaaa ! - Świt na masce
gapiostwo rozpłaszczył
przez szybę feldfebel tępo na świt patrzy
a tam na pace od lewej, blaszani
dwójka, trójka. Czwórka, strzelec z Norymbergi
na kocim bruku twardo się kiwają
twarz w twarz, Lohengriny, też po po prawej stronie
rasowe profile z tych brabanckich talii
co krwi tak gęstej, że ekierką zmierzysz
ale coś im niepewnie jeździć dziś przez Leszno
gorąco, za kołnierz, w naszywkami z pikami
mucha bez szacunku włazi eksponatom
zaraz, z kalafiora ? tłusta Owocówka
kiwają się szmoki
ale zwolnili
przepuścili tramwaj
Świt, lekko z westchnieniem, czepił się poręczy
i coraz cwańszy
śmieje się ze stopniu
kiedy motorniczy na rozjazdach iskrzy
kiedy szyna piszczy, a wagon koleba
Stefania ostrożnie wygląda przez okno
bluzeczkę wietrzy
a ręcznikiem piersi
swobodnie w oknie na dzień zaróżowia
Na podwórku, ochryple, zwykle o tej porze
pewien druciarz z osełką powinien zjawić
rad wydzierać w zaśpiewie : Noże !
Ostrzę noże !
bo u nas najlepiej
noże ostrzyć po mszy
ten iskrownik wędrowny
wśród okien radosnych
studni cembrowanej
jak po szyi gęsiej
Gdzie marzeniem sięgnąć
skąd zapachem zupy
prędzej błękit znaleźć
i tak z podwórca wystrzelił nam
Skierką
ostatnią,
pogodna Żytniej widokówkę
Wolo, moja Wolo
Tyś z smołowych gontów
Tyś z skwerów,
gdzie trawa zadeptać się nie da
Gdzie proboszcz znać musi
ten katechizm śpiewny
Z gwizdów na palcach
Z gołębi pękatych
Garstko Wolskiej ziemi
jak Cie w dłoni unieść
jak Cie w dziąsła wcierać
Mowo Piastowska
Matko Lip
Dzwonnico
jak nam Cie zasłonić
nam, tak innym
szpetnym
i nieskładnym, w słowach
uderzać w Requiem ?
I to w nas boli
To, się w nas kołacze
po tramwaju dzwoni
i szarpie Jasiem z dłońmi na poręczach
coś tu nie pasuje
za mało młodych uwieszonych w przejściach
ale do siem siedzący pan Józef z Klemensem
że : Coś się wyszydli ... szeptali dziadkowie
skrobiąc po zarostach. Sobie pod rozwagę
innym oko perskie
bo wie o tym w bramie niedomyty grandziarz
że istnieje legenda o żółtych cytrynach
Że zielone nie pachną, i pestki nie czują
kiedy słońce się topi w tramwajowych szybach
i tasuje nagrzane błyski na zakrętach
już nie trzeba spaceru, jeśli kołysanie
kiedy sierpień upalny do kości łamliwej
młodość przywraca złotem na zakrętach
taką nieobecność czyta piszczel stara
będąc na zakrętach
Starocią i Pestką
Zaś aromat skórki poznasz po stukaniu
w tych poobiednich porach dla talerzy
dziś się nie moczą i nie obciekają
w zamian na dystynkcje głodne furażerki
z bramy powojem rozciągną się w zieleń
w równych odstępach przepływa konwalia
biały kołnierzyk z odrobiną perfum
długo oszczędzana
kropla wiosny w sierpniu
ciekawe, czy jest ktoś z Woli ?
|