01:15 / 06.07.2011 link komentarz (3) | ***
Sławomir Różyc - Sen o Arsinoe
VII. pieśń o Amsterdamie
cicho najciszej zegar w smutku drapie
cienie rozwiesza o więdnących rysach
geste minuty wlecze końcem wiosła
wspólnie wystawia na stół filiżanki
kolorem dobiera niechcący do pary
czerwony tulipan w butli po Campari
a potem tęsknie kremowa sukienkę
na sofie układa tak formuje bufki
spóźniasz się zakładasz na nogę kolanko
jakbyś tam siedziała i słuchała lekcji
zraniona i głodna
życia w szumnych portach
... Dawno w słonecznikach przez okno na wzgórzu
gdzie lekko stopami śpiewnie grzałaś ścieżki
przez morza za nimi prą kaszubskie kutry
niektóre zbłąkane u wybrzeży greckich
niemą cierpliwość ma u siwych szyprów
ten krzyk jak igła na wzgórzach zielonych
i kształtów pewien niegdyś każdy przedmiot
bytu świadome tu szafy skrzypiały
jakby z przypływem puszczały korzenie
czy dziś za wodą ich magiczny żywot
jak im za kutrem ciągnąć pełne sieci
stamtąd na pokład pocałunki grząskie
czasem już martwe odrzucić do morza
gdzież te nasze z blatu w wiklinowym koszu
nie trafione w ucho przy tym maszcie z marchwi
wzajemnych dotykań zwilgotniałe gruchy
A jeśli przez burtę jako pryz cie schwyci
zazdrość się kreśli prosta brzydką kreska
Ona, żeglarz lipcowy baśń o Amsterdamie
że tam ci błysną na straganach złote
kraby płaszczami i o oczach w słupki
potem ją stroisz w marynarki białe
złotym lampasem, w kotwicę Jachtklubu
Ona o tym ci powie
potrze kielich palcem
zerwą się z krzykiem mewy na Rozewiu
drogi szukając do bajkowych drzwiczek
skrzydła zwierając kolejno. Kolejno
w bajce z fajansu w kokardzie we włosach
jest moc zaklęta gorzkie szklane pienia
już cie nie boli wcześniejsza natrętność
już wyleczyłem i pójdzie w niepamięć
jak dzień wczorajszy z zadartym paznokciem
nierzeczywisty dziś w szkołach pokornych
o tym już wiedzą matki od różańców
wieczorem parnym bieliznę zdzierając
bez tarczy w dłoni z książeczek śpiewanych
jak porter pamięć mroczy biodra księżyc
tam będziesz wątła. Kiedy dzwonki słyszysz
coraz dotkliwiej w szklanych długich nóżkach
sanie po śniegu
to koniki pędzą
to nagle w dłoni brzękają sandałki
nie o spacerach w cieniu piramidy
śpiewają kielichy
i głośno płaczą kraby w Amsterdamie
Jasne kamienice schodzą w toń nabrzeży
i milczysz wstydliwie zapatrzona w sztućce
kiedy ona, bankier mówi w stu zawodach
mogla być rzeźbiarką, śpiewaczką rockową
każda minuta miarką srebra w szklance
może nie wysadzi wprost z pokładu z rana
Ciebie, co tak miękko czujesz Fragonarda
zostawi liścik w pościeli jedwabnej
obie splecione nie potrafię przestać
Czarna. Brzydka. Kreska
Ich prawo zmyślać patrząc prosto w oczy
Ich prawo z kurzu lepić nowy Egipt
Twoje pamiętać, bo nikną z Epoką
w nicość rozwieje, i Mirrę, i Ludy
Bywa,
będziesz czekać dłoni na ramieniu
ściśniętej z troską
O mój Amsterdamie
stygnie w butelce do brzasku tulipan
nim kolcem wbitym się słońcem zestruga
|