21:16 / 11.05.2004 link komentarz (3) | Wtorek
Moj boze, alez ja tu pierdoly wypisuje. Tak naprawde to nie ma to wszystko znaczenia, funkcjonuje na zasadzie okruchu, ktorego sie czepiam, zeby miec co obracac w palcach i na czym skupic uwage, zajac mysli.
Tak naprawde to dreczy mnie coraz bardziej narastajaca depresja; im mniej widokow na prace, tym gorzej. Tymczasem, zeby cos zaczac robic trzeba miec na to sily.. i to cala kupe i jeszcze mniejsza kupke - no bo robienie na raz szkoly i zasuwanie w jakiejs gownianie platnej robocie na godziny wymaga nie lada determinacji. A ja mam klopoty z wyjsciem z domu... moj boze.
No i jeszcze I. ze swoim typowym amerykanskim podejsciem do problemow: dam Ci recepte i rob wedlug niej. Niewazne, ze taka recepte mozna dac kazdemu bezrobotnemu, ze jest ona calkowicie bezosobowym zlepkiem komunalow. On wsparcia udzielil i to na tym polega. Bo tutaj kazdy ze swoimi problemami musi sie gryzc sam a ja niestety przegrywam, bo nie umiem.
Praca, praca, praca i jeszcze raz praca. Jesli dla kogos praca nie jest celem zycia i nie bardzo mu sie chce cos robic w kierunku kariery, to znaczy ze jest leniwy i zasluzyl sobie na niepowodzenia. To wszak jego wina.
A na czym ma polegac wsparcie? Koronny argument zaraz wylazi, ze przeciez nikt nic za mnie nie zrobi i jak ja sie moge czegos takiego domagac. Otoz, nie domagam sie. Wystarczy, zeby ktos mnie rozumial, wysluchal, byl blisko, zebym czula przyjazna i bratnia dusze i wiedziala, ze moge wszystko powiedziec i wyzalic sie - ze nie bede za to potepiona, osadzona, nie dostane wiazki glupich bezosobowych rad albo co gorsza odzywki typu "no przestan wreszcie smecic".
Od I. takiego wsparcia nie dostaje.
Byc moze Z. i A. mialy racje mowiac, ze on nie jest dla mnie. |