14:48 / 10.02.2006 link komentarz (5) | Kojarzycie niektóre klatki schodowe, zwłaszcza w starym budownictwie? Brudne, obdrapane ściany, zacieki, odpadający tynk, ogólny syf? Wyobraźcie sobie, że Szpital nr 8 w Zabrzu wygląda identycznie - istny obraz nędzy i rozpaczy. Horrory można by tam z powodzeniem kręcić, sam wystrój wnętrza wystarczy, żeby wystraszyć. Remontu ten budynek nie zaznał co najmniej przez ostatnie kilkanaście lat, wymienili jedynie okna, podobno stare były tak nieszczelne, że pacjenci się pochorowali (druga fajna rzecz, to kolorowe piłeczki z workami na buty). Zastanawiam się, jak ludzie w takich warunkach mają wracać do zdrowia, przecież zanim wyjdą, nabawią się depresji. Z drugiej strony pewna motywacja: im szybciej wyzdrowieją, tym szybciej ten przerażający widok zniknie im z oczku.
Na oddziale klimat typowo polski. Telewizor w cenie 2 zł za godzinę, więc szybko znalazł się gość, który rozpracował system: wystarczy przywalić parę razy pięścią w urządzenie, gdzie wrzuca się monety, i nabijasz licznik na tyle godzin, ile chcesz. Działało, tylko nie miał czym zmienić kanału i podgłośnić – był jeden pilot na oddział. Poszedłem do sali naprzeciwko i grzecznie zapytałem, czy mają pilota. Mieli, leżał na wierzchu. Gdyby nie to, pewnie usłyszałbym, że nie. Pani zmierzyła mnie podejrzliwym wzrokiem, wyraźnie zaniepokojona, jakbym ją informował, że nie będzie kolacji. Trzy razy pytała, czy oddam. "Tak, za momencik oddam, tylko zmienimy kanał". "Ale ten sam, nie ten drugi, bo tamten jest zepsuty!". W końcu drżącą ręką podała mi urządzenie. Za minutę byłem z powrotem. Na moje najmilsze w świecie "dziękuję uprzejmie" rzuciła oschle "proszę", niemalże wyrywając mi pilota z ręki.
Ciekawe jest to, że ulicę dalej znajduje się Śląskie Centrum Chorób Serca: nowoczesne, eleganckie, odpowiednio wyposażone. Inny świat, chociaż specjalizacja podobna.
Dwa razy kursowaliśmy z Gliwic tam i z powrotem. Ani pogoda, ani Zabrze nie zachęcały do spacerów. Pół-slumsy w centrum miasta, główna ulica – Wolności, opustoszała już o godzinie 20:00, jakby ludzie bali się wychodzić z domów (musieliśmy kawałek przemaszerować, bo tramwaje oczywiście nie kursowały), przejście przez niewielkie blokowisko, chociaż to ścisłe centrum, napawało Asię i jej brata przerażeniem. Czasem zastanawiam się, czy faktycznie jest tak niebezpiecznie, czy sami napędzamy między sobą ten strach i zagrożenie, mówiąc i myśląc o tym. Trochę tak, jak z terroryzmem, o którym media trąbią tyle, że na liście czyhających na każdego z nas niebezpieczeństw zajmuje już chyba pierwsze miejsce. Może gdybyśmy spacerując po zmroku nie uruchamiali za każdym razem wyobraźni, nie byłoby tak strasznie. Zaobserwowałem to na przykładzie licznych, samotnych powrotów do domu przez miasto, zazwyczaj około północy, czasem później. Ani razu nic mi się nie stało, nigdy nie musiałem uciekać, a jednak za każdym razem nerwowo spoglądam na boki, gdy trzeba, przyśpieszam, każda napotkana jednostka z miejsca staje się potencjalnym agresorem. Wyobraźnia, która jednak nie ma nic wspólnego z ostrożnością, bo ostrożność w takich warunkach sprowadza się i tak tylko do gotowości do ucieczki. Na to akurat dobrze być zawsze przygotowanym.
Wczorajszą wyprawę zacząłem jednak od Żabki, w której kupiłem kartę do telefonu. Następna była biblioteka, gdzie próbowałem doładować konto – z problemami, bo za mocno zdrapałem i nie było widać cyfr, musiałem się domyślać i w efekcie zajęło mi to jakieś 15 minut. Byłem również pod Szpitalem na Kościuszki, w Szobiszowicach, w Citibanku, w Piaście (tam kupiliśmy drugie śniadanie, czyli Colę i Snickersa). Wstąpiłem również do sklepu elektronicznego w GCH po słuchawki (w końcu!). W Zabrzu jadłem z dziewczyną obfity obiad w MC’Donaldsie, ćwierćfunciaka z serem, duże fryki, Sprite’a. Do Kolportera na Placu Piastów - taki salonik prasowy – weszliśmy po bilety. Stałem przy drzwiach i sprawdzałem, czy autobus nie jedzie, szła jakaś panna, więc otworzyłem jej od wewnątrz drzwi. Ucieszyło ją to co najmniej, jakbym ją gdzieś połechtał.
Do domu wróciłem przed północą, jakieś 12 godzin po tym, jak z niego wyszedłem. Intensywny dzień i spory kop po dwóch dniach siedzenia w czterech ścianach.
| 14:31 / 01.02.2006 link komentarz (0) | Fonetyka zaliczona na 4, historia USA na 4, to cieszy. Historię zdawaliśmy ustnie, wchodząc parami. Sam egzamin trwał 20 minut, wcześniej 3 godziny stałem na korytarzu, czekając na swoją kolej. Stres mnie zżerał, ręce się trzęsły, materiały, które miałem ze sobą, przejrzałem chyba ze 100 razy, niektórych rzeczy pewnie zdążyłbym się nauczyć na pamięć (tak to jakoś dziwnie zorganizowaliśmy, że trzeba było sobie zaklepać miejsce na gorąco, a ja za późno to zrobiłem). Umiałem, bałem się tylko, że będę miał problemy ze zgrabnym przekazaniem tej wiedzy, bądź że gość zada jakieś podchwytliwe pytanie, wymyśli coś, czego nie przewidziałem. Nie było tak źle, z pierwszymi dwoma pytaniami uporałem się sprawnie (dotyczyły treści eseju, którego broniłem), trzecie – częściowo, ale wystarczyło. Część pisemna: 4, część ustna: 4, ocena końcowa: 4. God Bless America Again.
Lubicie stare klimaty? Lata 60., 70.? Wybieracie się na imprezę z tamtej epoki, albo po prostu chcecie wyglądać jak wasze babcie? Polecam zakupy w którymś ze sklepów odzieżowych w M1 w Zabrzu – oferują tak ogromny wybór retro-ciuchów, że już nie trzeba wspominać, tęsknić, wystarczy parę złotych i oldschool wróci. Naprawdę, bluzki, które wyglądają jak firanki u mojej babci w Sławęcicach. A jeśli nie firanki, to po prostu kolor brązowy, hit sezonu, żeby było ponuro i 30 lat starzej. Przeglądałem te wieszaki i nie mogłem uwierzyć, że ktoś jeszcze dzisiaj oferuje taki asortyment, jakoś ciężko mi sobie wyobrazić szalone nastolatki wbijające tam na zakupy przed imprezą, to chyba nie jest trendy, albo ja na złe imprezy chodzę. Zewnętrznie ładne to M1 i przestronne, są ławki, można usiąść, jest fast-food, można zjeść (uwaga na colę, 0,3l za 3 zł to rozbój w biały dzień), ale na randkę chyba nie polecam, przynajmniej moja nie wyszła. Przeanalizowałem sytuację i tak: po pierwsze, z dziewczyną się nie rozmawia, kiedy robi zakupy, należy pozwolić jej skupić się na ciuchach: niech ogląda, przymierza, wybiera, do rzeczywistości wróci, jak już kupi. Po drugie: tam z każdej strony się ktoś gapi, jesteś jak na widelcu, zero intymności (nawet w przymierzalni. Miło z ich strony, że wisi informacja o monitoringu). Po trzecie: nie zatrzymujcie się przy wystawie z biżuterią. Diamenty są wieczne, zajrzę tam, jak już będę bogatym biznesmenem, za jakieś, max, 10 lat.
Wracając do egzaminu z historii: jednej dziewczynie wykładowca oblał esej, podobno plagiat, zerżnięty od początku do końca. Ale dopuścił ją do egzaminu. Wyszła z płaczem. Usłyszała, że jest głupia, nie potrafi się wysłowić, nie nadaje się do tej szkoły i prędzej czy później ktoś to zauważy i ją wyrzuci. Brutalnie? Za brutalnie? Cóż, nie popisała się tym esejem, może S. miał dzień szczerości. Dziewczyna to akurat ten typ, który wykuje, co się da wykuć, a jeśli się nie da i trzeba pomyśleć, robi się problem. Jak to określiła jedna z koleżanek: "ona to tylko konik, piesek i chłopak. Nic poza tym. Dasz jej książkę, to powie, że nudna". Nie no, życzę jak najlepiej, chociaż pracy licencjackiej chyba nie można zerżnąć, co?
| 14:05 / 30.01.2006 link komentarz (0) | Burzliwy był ten okres, kiedy mnie tu nie było. Sporo zawirowań, przykrych rozmów i trudnych momentów, których echo cały czas się niesie. Święta były przyjemne, miałem kogo obdarować, dostałem cudowne prezenty od cudownych osób, chciało się żyć. Sylwester w Stróży wyglądał inaczej niż rok temu, po prostu inaczej. Mało spałem, mało jadłem, dużo piłem, wysłuchałem kilkuset słów prawdy na swój temat. Atmosfera zawsze wytwarza się na nowo, są inni ludzie, ci sami też są jakby inni, wiele drobnych czynników wpływa na klimat. Wróciłem zmęczony, wytrzepany, ale bardzo szczęśliwy. Odżyłem, wróciłem do życia, bawiłem się na dwóch studniówkach. Po drodze popełniłem kilka błędów, za które mi się oberwało, pozbawiłem swój związek poczucia równowagi, stabilności i harmonii, wszystko nagle zaczęło się sypać, przyszłość rysowała się podle. Przestałem być dumny ze swoich ułomności, zaczęły mnie poważnie denerwować, uznałem, że jeśli czegoś nie zrobię, szybko pozbawią mnie resztek szczęścia. Jest jeden problem - już chyba za późno. Teraz nic nie jest proste, teraz pod wszystkim, co robię, coś się kryje, nie ma prostych, szczerych słów i gestów, są sygnały, że coś się stało, że zawiniłem. Trudno już rzetelnie ocenić, kim jestem i czego chcę. Jeśli ktoś twierdzi, że słowa nie mają znaczenia, to po raz pierwszy jestem skłonny przyznać mu rację. Brnę po grząskim gruncie, próbuję się trzymać, zobaczymy.
Cieszą mnie drobne rzeczy, dobra ocena z composition, zaliczenie, którego się nie spodziewałem, progres w angielskim tych, których uczę (ziom z dołu dostał ostatnio 4+ z ważnego testu, sam byłem zaskoczony). Zacząłem znów udzielać się dziennikarsko, chociaż początkowo się wahałem, wydawało mi się, że nie mam na to już czasu ani ochoty, ale piszę, cóż, nie stać mnie na to, żeby rezygnować z takich propozycji :). Poza tym sympatycznie się z tymi raperami rozmawia. Sam decyduję, o kim zrobię materiał, nie muszę się martwić o zdjęcia. Właśnie ukazał się numer, w którym są 4 moje teksty, będę musiał przy okazji wstąpić do Empiku spojrzeć, jak to wygląda.
Wiecie, mimo wszystko nie brak mi nadziei. Niedługo skończy się sesja, zrobi się cieplej, zacznie się sezon Formuły 1, Barcelona wygra z Chelsea. Najważniejsze to mieć na co czekać.
| 11:30 / 29.01.2006 link komentarz (1) | Za dużo wypożyczyłem na raz i najwyraźniej skończy się to tym, że oddam bo biblioteki książki, których nie przeczytałem, jednej nawet nie ruszyłem. "Klient" Grishama zapowiadał się nieźle i powinien być lepszy niż film, zresztą widziałem dawno temu i niewiele pamiętam - tym lepiej. Może następnym razem. Agatha Christie była na deser, na jeden weekend, tyle tylko, że moje samopoczucie w weekend nie pozwala mi ostatnio czytać, marnuję cenny czas leżąc w łóżku do 18:00 i walcząc z bólem głowy. Oddam, nie ma czego żałować. Jest jeszcze historia Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, termin zwrotu teoretycznie już minął. Dziwnym językiem pisana, ale bardzo szczegółowa (słyszałem kiedyś, że historia USA jest krótka i względnie prosta, jeśli tak, ta książka zdecydowanie temu przeczy). Początkowo potrzebowałem informacji do eseju, będę ich potrzebował również do wtorkowego egzaminu, z czystej ciekawości natomiast zaserwowałem sobie fragment dotyczący Wielkiego Kryzysu, od lat 20. począwszy. Kiedyś, jak już będę bogatym biznesmanem, kupię sobie taką książkę i będę stopniowo zgłębiał każdy okres, z Indianami włącznie. A póki co oddam razem z pozostałymi i postaram się nic nie wypożyczać, chociaż tej pokusie trudno się oprzeć, zawsze się łudzę, że przecież będę miał czas i na pewno wszystko przeczytam. Cóż, póki co jestem w połowie "Wezwania" Grishama w oryginale i nie zamierzam się odrywać, traktuję go zresztą z pewnym namaszczeniem. W kolejce czekają jeszcze dwie inne jego książki, szczerze mówiąc dni wolnych mogłoby być ze dwa razy więcej. Dwa tygodnie i trzy egzaminy w ciągu nich to nie są warunki, które pozwolą naprawdę odpocząć, zapomnieć o nauce i skupić się na przyjemnościach. Nie tylko o czytanie przecież chodzi, kiedy ja pomelanżuję? Ziomy piją dzień po dniu, mają czas i zdrowie, pozazdrościć, kurde.
Nic to, pochwale się w końcu: mam telefon komórkowy. Zerwałem z prawilnością, jestem teraz w pełni nowoczesnym obywatelem dostępnym wszędzie i zawsze, który dzwoni, wysyła SMS'y i idzie z duchem czasu. Wgram sobie jakieś efektowne dzwonki, co by móc się lansować, za parę miesięcy pewnie zmienię telefon na lepszy model, taki z aparatem czy coś. Ale najpierw się nauczę obsługiwać ten. Nie jest zły, chociaż ma jedną podstawową wadę: brak węża. Nie będzie więc grania po nocach, rekordów. Pozostaną SMS'y.
Dużo się działo od ostatniego spotkania, ale nie martwcie się, następnym razem opowiem Wam więcej niż paresłów o sobie.
| 11:53 / 08.12.2005 link komentarz (2) | "Budujesz w domu półki i wykańczasz podłogi i pieprzysz się z ogrodem. Na miłość boską, Garp! Czy ja wychodziłam za mąż za złotą rączkę? Czy kiedykolwiek wymagałam od ciebie jakichś krucjat? Powinieneś pisać książki, a innym pozwolić robić półki."
| 15:28 / 04.12.2005 link komentarz (4) | Jadłem ostatnio kebab dwa razy z rzędu, tzn. tego samego dnia - na obiad i kolację (taką o 3:00 w nocy, po imprezie), co ważne, w dwóch różnych miejscach. Na Rynku jest przede wszystkim większy, najesz się nim do syta, czasem nawet przejesz, w zależności od możliwości Twojego organizmu. Po wsunięciu go do końca resztkami sił nie dasz rady włożyć już do ust niczego więcej, aktywność ruchowa też jakby maleje, marzysz za to o czymś do picia (mówię o sosie łagodnym, ostry z miejsca wypala Ci gębę i nawet picie nie pomaga. Radzę dopilnować, by dali taki, jaki się wybrało, lubią albo przez pomyłkę, albo dla jaj sieknąć ostrym). Dobra opcja to wziąć jakiś widelczyk, by pozbyć się najpierw zewnętrznej warstwy dodatków, wszelkiej cebuli, surówek czy co oni tam ładują (nie byłem nadto wnikliwy, wybaczcie), dopiero później, nie ryzykując, że coś Ci zacznie wypadać i wędrować po ubraniu, skupiasz się na bułce i kawałkach mięsa. Ogółem, polecam: wyżerka pełna, wartościowa (czy też pełnowartościowa) i pożywna. Warto nie przepijać od razu wszystkiego w klubie i odłożyć 6,50, by rozkoszować się później smacznym, tureckim żarciem.
Na Konstytucji kebab w cenie 6 zł jest mniejszy, aczkolwiek bardzo dobry (tzn. sprawdzałem tylko wersję z sosem pomidorowo-jakimśtam). Zjadłem go szybko, sprawnie i bez ekscesów, po czym stwierdziłem, że nie pogardziłbym drugim takim samym. Wniosek? Opcja dla lekko-głodnych, ewentualnie głodnych tak bardzo, że za dużo nie zjedzą, bo rozboli ich brzuch (bywa i tak). Uwaga - po lokalu kręci się koleś, który wygląda na ważniejszego od tego, który stoi za ladą i przygotowuje żarcie. Pierwszy się wita, pierwszy pyta, co podać, to również on jest tym, który cię kasuje. Niby nic sensacyjnego, zdziwiła mnie tylko ta jego nadpobudliwość i brak stroju służbowego, czyli czerwonego fartucha z flagą Turcji.
Teraz rozglądam się z jakąś inną kuchnią wschodu, Bułgaria, Chorwacja, Wietnam czy coś. Moje tegoroczne adwentowe postanowienie brzmi: rozwijać się. Rozwój kosztuje, kebap też, kasa rządzi wszystkim wokół mnie, so make money money go shoppin'.
| 06:04 / 01.11.2005 link komentarz (3) | Hurra, znów 6:00 rano. Kocham mój zegar biologiczny.
| 17:53 / 24.10.2005 link komentarz (8) | Uff, obudziłem się dziś w nowej, IV Rzeczpospolitej. Kraju silnym, uczciwym, bogatym, wolnym od korupcji, afer, złodziei, a nawet homoseksualistów. Mamy niższe podatki, a co za tym idzie, pełne portfele, pełne lodówki i pokoje pełne zabawek. Obowiązuje cała masa nowych ulg, dotacji, świadczeń socjalnych, więc pracować już właściwie nie trzeba. Na ulicach jest bezpiecznie, policja działa sprawnie, skutecznie i natychmiastowo, znika przestępczość, bezrobocie, panuje ład, porządek, dobrobyt, a przede wszystkim prawo i sprawiedliwość. Od dziś już nikt nie będzie musiał narzekać, szukać pracy, bać się o swój byt ani pytać, co z tą Polską. Rewolucję przeszły też media, TVP1 właśnie emituje pierwszy odcinek nowego serialu pt. "K jak Komisja Śledcza". Planowane zakończenie serii - za 5 lat, z możliwością dokręcenia drugiej.
Niech żyje nowa, piękna, IV Kaczpospolita. Przed nami cudowne czasy, kiedy czas nam będzie słodko mijał... kiedy w radiu...
| 17:17 / 15.10.2005 link komentarz (1) | Czego żałuję najbardziej? Chyba tego, że nie widziałem morza. Ani przez chwilę nie siedziałem na plaży, nie obserwowałem fal rozbijających się o brzeg, nie wsłuchiwałem się w ich szum. Nie czułem wiatru, wieczornego chłodu, piasku między palcami. Nie spojrzałem ani razu w tą inspirującą otchłań, która zawsze pozwalała mi się oderwać, poszybować, pomarzyć; która powodowała, że czas stawał w miejscu, a myśli zaczynały krążyć gdzieś daleko. To tylko pieprzone 800 kilometrów, a jednak nie udało mi się ich pokonać. Niewiele mi pozostaje oprócz nadziei, że może przyszłego lata. Chociaż na moment.
Czego boje się najbardziej? Że wygra Kaczyński, że będę go musiał oglądać i słuchać przez najbliższych 5 lat, z trudem tłumiąc frustrację wywoływaną tym, co mówi i jak mówi. Zwycięstwo PIS podziałało na mnie w identyczny sposób, w jaki działają na mnie porażki Barcelony czy Ferrari (a propos, jutro ostatnie GP tego sezonu, smućmy się, rodacy), krótko mówiąc, zrodziło we mnie poczucie klęski, a nie lubię, i coś mnie wtedy trafia, kiedy sprawy idą nie po mojej myśli. Jakoś się podniosłem, ale drugiej porażki wolałbym nie zaznać, wszak o ojczyznę tu chodzi. O naszą piękną Polskę, nadwiślański kraj, który ma się rozwijać, bogacić i zapewnić dobrobyt moim dzieciom (tym, które będą miały piękną matkę, a ojca takiego, jak widzicie, a właściwie czytacie). Wciąż boję się tu zostać, ale jeśli wygra Kaczyński, obawiam się, że ten strach urośnie do rozmiarów fobii. Chciałbym się kiedyś przestać przejmować całym tym medialnym bełkotem i skupić się na tym, co ma nieco większy wpływ na moje życie niż oglądanie kolejnych programów wyborczych, mając pewność, że nic złego ze strony państwa mi nie grozi, że mogę spać spokojnie i na miarę swoich możliwości troszczyć się o swój byt. Dobrze być na bieżąco, wiedzieć, kto nami rządzi i w jaki sposób, ale im większe zaangażowanie, tym większe nadzieje, a co za tym idzie - rozczarowanie. Marzę o sytuacji, kiedy mógłbym oglądać politykę jak film, skupić się na formie, a treść potraktować z przymrużeniem oka, nie przenosić jej bezpośrednio na rzeczywistość. W tej chwili mam wrażenie, że ważą się losy Polski, a my jesteśmy nie tylko świadkami, ale i uczestnikami historii. Lepiej zapewne będzie, zapewne też wtedy, kiedy mnie już tu nie będzie.
Podobało mi się, kiedy moi wykładowcy zachęcali do głosowania, bo to słuszna postawa. Nauczyciel ma w moim odczuciu nie tylko przekazywać wiedzę, ale i kształtować osobowość, głosić pewne prawdy, wpajać słuszne idee. Ma tą możliwość, gdyż, w odróżnieniu od większości zawodów, obcuje z większą grupą ludzi i ma na nich wpływ (może w naszym wieku nie jest on już tak silny, ale wcześniej na pewno). Warto robić z niego właściwy użytek. Podkreślam - właściwy, bo tłuczenie bzdur do głowy napotkałoby mój zdecydowany sprzeciw. Pamiętajcie, podążajmy za tym, który wie.
| 11:57 / 08.10.2005 link komentarz (15) | Nie będę pisał, że upiłem zioma, bo byłaby to przesada, ale i tak jestem dobry - namówiłem go na tą imprezę, co więcej, miał wypić jedno piwo i szybko się zwinąć szybko do domu, tymczasem piw wypił kilka, a do domu wracał o świcie. Ale po kolei.
Osiemnaste urodziny obchodziła niejaka Tami, II LO. Kilka dni wcześniej zaprosiła mnie telefonicznie i chociaż nie wspomniała, że chodzi o zioma (to mnie najbardziej zdziwiło, nie było najdrobniejszej sugestii!), dobrze wiedziałem, że jego ma na myśli, przeczuwałem to, wydedukowałem, nie po mówi o nim 100 razy ilekroć się widzimy (nawet w stanie upojenia, do czego się oficjalnie przyznała), żeby później zapraszać tylko mnie. Długo się wahał, zmuszony byłem użyć wszelkich możliwych argumentów, aż w końcu się zgodził, sam nie wiem, jakim cudem. Szczerze mówiąc od początku w to nie wierzyłem :)
Trochę zamulił na Rynku, bo zamiast okupować miejsce ustawki, kręcił się gdzieś dookoła, niepokojąc Skora i Samiego. W końcu się odnaleźliśmy, pani z knajpy była na tyle uprzejma, że pozwoliła nam usiąść przy stoliku i wypisać kartę. "Yo!" trochę mi nie wyszło (za małe, wiecie), ale po tych długotrwałych naradach byłem zadowolony z samego faktu, że coś napisaliśmy i wreszcie można było ruszyć na imprezę.
Żeby było efektownie i niestandardowo, wejście oczywiście starannie zaplanowaliśmy. Zostawiłem zioma w korytarzu, po Tami wbiłem sam, pewnie coś przeczuwała, ale nie szkodzi, grunt, że wypaliło - wyprowadziłem ją z imprezy, natknęła się na niego w korytarzu (prawie go minęła), cud nastąpił. Złożyliśmy urozmaicone i niebanalne życzenia, mogli się wreszcie poznać, ich spojrzenia się skrzyżowały, jubilatka była wyraźnie wniebowzięta, chyba jeszcze nie bardzo wiedząc, co się dzieje.
Biba głównie na siedząco, za to pozycje mieliśmy na tyle dogodne, że dało się prowadzić skuteczną obcinkę na towarzystwo. Celowo piszę, że skuteczną, bo po jakimś czasie dziewczyny zaczęły się sukcesywnie dosiadać i nie byliśmy skazani już tylko na siebie, zresztą nie tylko dziewczyny się zjawiły - wpadł Skor, Lechu (obowiązkowy imprezowicz-playboy, oczywiście bez hajsu), Artur, który z nami grał w piłkę, a z ziomem chodził na angielski. Z momentów przełomowych: piliśmy wódkę w ubikacji dla niepełnosprawnych, gdzie wyjątkowo często gasło światło, co umiejętnie wykorzystywał Skorup. Później zawitaliśmy na parkiet uskuteczniając bauns pełną parą. Na moment zjawił się Kuba, ale chyba tylko po to, by sprawdzić, jak impreza.
Była koleżanka, która mnie potępia (jednak wróciła do swojego chłopaka, tragiczna historia miłosna chyba dobiegła końca), była koleżanka, z którą kiedyś rozmawiałem na jakiejś imprezie, ale szybko się zwinęła i nie zamieniliśmy ani słowa, była koleżanka Jarka J., z którą już się jednak nie spotyka (z nią dla odmiany pogadałem), była Magda M. (nie mylić z serialem na TVN'ie), a ja byłem grzeczny :)
Nad ranem wpadliśmy z Lechem do keb-apa, potem dołączyła reszta, byliśmy jeszcze chwilę w Hemingwayu (kanapy są mega wygodne), gdzie usłyszałem od zioma, że jestem pijany, co wielką sensacją nie było, na szczęście nie byłem na tyle pijany, żeby nie pamiętać, że mi to mówił. Na osiedle wracaliśmy z dwoma znanymi gliwickimi raperami, którzy prowadzili prześmieszny dialog. Skorupa wcześniej gdzieś wcięło i ziom szedł na przystanek sam.
Wybaczcie szczegółowość. Tworzę historię.
| 16:45 / 30.09.2005 link komentarz (35) | No to czas na bitwę. Do zobaczenia w VIP'ie.
| 11:14 / 21.09.2005 link komentarz (2) | Zimno się zrobiło, ale osiedlowe gangsterstwo wciąż tętni i nikomu ani przez myśl nie przeszło rezygnować z kryminalnej działalności, zwłaszcza że boisko, jako jej centrum, sprawdza się znakomicie, a zła pogoda zdaje się odstraszać policję. Ostatnie próby gry w nogę zostały wprawdzie krwawo stłumione przez uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy, którzy pozbawili ekipę piłek i wszelkich tego typu niebezpiecznych narzędzi (wpadli na tyle niespodziewanie, że jakikolwiek próba oporu nie wchodziła w grę, poprzysięgliśmy jednak zemstę następnym razem), teraz jakby było ich nieco mniej, w końcu gliniarz też człowiek i też ma prawo zmarznąć (nie wspomniałem, że centralna części boiska jest otoczona swego rodzaju barierą termalną, jest tam jeszcze zimniej niż gdzie indziej, dlatego społeczeństwo omija to miejsce z daleka). Pizga, ale co zrobić, determinacji nie brakuje, przestępcze myśli krążą od ekipianta do ekipianta, z dnia na dzień czujemy się coraz pewniej w tej swoistej walce z władzą i systemem; każdy rośnie w siłę i zyskuje punkty w naszym prywatnym rankingu kryminalnym. Strzelanie kapslem po browcu przestało już na tym etapie imponować, teraz prężnie rozwijają się: przemyt, prostytucja i, jak ostatnio wyszło na jaw, pranie brudnych pieniędzy. Zdradziłbym nieco szczegółów, ale obowiązuje zasada "bez nazwisk", "omerta", a także "NNWNW" (Najlepsi na wolno - nowa wersja). Zresztą, niedługo wychodzi płyta, kto się ma dowiedzieć, ten się dowie.
Także bójcie się babcie.
| 11:12 / 21.09.2005 link komentarz (9) | 30 września w Klubie VIP przy ul. Pszczyńskiej 13 w Gliwicach odbędzie się pierwsza edycja konkursu "VIP Freestyle Battle". Do walki stanie ośmiu doświadczonych bywalców bitew kontra ósemka wyłoniona w eliminacjach. Oceną ich dokonań zajmie się trzyosobowe Jury. Inowacją w stosunku do poprzednich tego typu imprez będzie sposób nagradzania zawodników - każdy wygrany pojedynek oznacza zainkasowanie jakiejś kwoty. Eliminacje rozpoczna się o godz. 19:00, natomiast właściwa bitwa o 21:00. Oprawą muzyczną battla zajmą się DJ HopBeat i powracający po długiej nieobecności DJ ToTenTon. Oprócz pojedynków dodatkową atrakcją będzie koncert Ani Sool i Majkela, na którym zaprezentują materiał z nadchodzących albumów. Wjazd na imprezę: 7 PLN.
Tetris (Siemiatycze)
Pogo (Białystok)
Filip (Toruń)
Dolar (Lublin)
Gres (Łódź)
Kamel (Dąbrowa Górnicza)
Puoć (Warszawa)
Bobaz (Wrocław)
W eliminacjach oczywiście: Kurillo, Kebillo, Escobar, ONX aka hustla. Jestem ciekaw, kto jeszcze. Znasz kogoś?
| 17:52 / 14.09.2005 link komentarz (3) | Wyłem u tego dentysty, kwiczałem i łkałem niemożliwie, cała moja twardość i wytrzymałość popłynęła wraz z pierwszymi łzami. Wyrywali mi zęba, a właściwie jego korzenie. Przeszedłem przez godzinny, krwawy hardkor, znieczulenia nie czułem prawie w ogóle, chociaż dostałem zwiększoną dawkę. Przeżyłem, wyszedłem stamtąd, ulżyło, ale co z tego, skoro boli i krawi nadal.
Apeluję, jeśli macie jakieś zepsute zęby, mniejsze czy większe dziury, idźcie do dentysty - od razu. Dajcie je sobie porządnie wyleczyć i wypełnić (trwale) i obyście nie musieli przeżywać tego, co ja. Naprawdę, marsz do dentysty.
| 02:24 / 14.09.2005 link komentarz (4) | Było sympatycznie, poszedłem na boisko, posiedziałem z ekipą, wróciłem, obejrzałem mecz, serial, kilka programów wyborczych, aż przyszedł Lechu i oderwał mnie od telewizora. Wyszliśmy na osiedle, powspominaliśmy. Teraz znów jestem w domu, ale przestało być sympatycznie, jest za to zimno, ponuro i dość niepokojąco, wyczuwam aurę zła w powietrzu oraz zbliżające się załamanie i niestabilność emocjonalną. Podły nastrój już krąży gdzieś wokół, zagląda do środka, chociaż wie, że przyjąć będę mógł go dopiero jutro. W zasadzie nie chcę iść spać, nie chcę stawać twarzą w twarz z kolejną dawką przykrych refleksji, które czekają mnie nazajutrz. Wolałbym odpędzić wszystko to, co jest w stanie zburzyć mój ład i równowagę, każdy najmniejszy drobiazg naruszający tą nieraz już całkiem stabilną konstrukcję. Chciałbym móc się przed tym skutecznie bronić, trzymać dystans, być ponad tym, znaleźć schronienie i pooooczuuuć, wewnętrzny spookój, duszy ukojenie. Nie mogę pozwolić, by pora dnia, ilość snu, wartość odżywcza śniadania czy pogoda za oknem o czymkolwiek decydowały, tym bardziej o tym co robię, mówię czy myślę. Czuję się podatny, podatny na wszystko dookoła, podatny na tyle rzeczy, że sam już nawet nie wiem, na co. To mnie chyba przerasta, zastanawiam się, czy ja potrzebuję więcej ludzi, czy mniej, czy mam od nich uciekać, czy trzymać się blisko i radować każdą rozmową, doceniając fakt, że ktoś jeszcze chce ze mną rozmawiać, zanim każdy mnie potępi, znienawidzi i znielubi jeszcze bardziej, aż zostanę sam, a życie kopnie mnie w dupę, spełniając przepowiednię mojej pierwszej dziewczyny, której wydawało się, że to musi nastąpić, bym mógł się zmienić.
| 23:39 / 12.09.2005 link komentarz (11) | Wymęczyła mnie sobotnia piłka, później zawiódł All Nite, ale poniekąd na własne życzenie - im więcej znajomych, tym bardziej się gubię i pozwalam, by czas przelatywał gdzieś obok, nie jestem na imprezie, tylko w kilkunastu miejscach wokół niej, krążę, rozmawiam, tracę cenne minuty. Próbowałem się bawić, ale było ciasno, myślałem, że większy ścisk niż w B3 nie jest możliwy - okazuje się, że jest. Muzyka też jakby gorsza niż na poprzednich edycjach, co stwierdzam z nieco czystszym sumieniem, bo nie jestem w tej opinii odosobniony. Afterparty pozwoliło odzyskać nadszarpniętą uprzednio wewnętrzną równowagę i nieco sił, kondycja psychofizyczna obrała tendencję wzrostową, rano, jedząc bułki, byłem już w pełni szczęśliwym człowiekiem (i nie chodzi tu tylko o bułki).
Wyścig podobał mi się o tyle, że odbywał się na częściowo mokrym torze i dość sporo się działo, zmartwił mnie natomiast rezultat (po raz kolejny zresztą): wygrał Raikonen, a po drodze wylecieli i Schumacher, i Montoya (obydwoje w identyczny sposób, tzn. przywalił w nich inny kierowca, FIA powinna za takie coś robić krzywdę). Właściwie przywykłem do porażek tych, którym kibicuje, bardziej martwi mnie, że jeszcze tylko 3 wyścigi. I przerwa do marca 2006.
Na All Nite podeszła do mnie koleżanka z bloku naprzeciwko, chciała pogadać, a właściwie wyznać, że mnie "potępia" i "nienawidzi", przy czym mówiła to w tak sympatyczny sposób, że nie przestałem jej lubić, a po uśmiechu, który sprezentowała mi na zakończenie rozmowy, wnioskuję, że ona też zachowuje do całej sytuacji zdrowy dystans. Zresztą szybko wyczułem, że chodzi głównie o nią, bo wyjątkowo zgrabnie przeszła do własnej, nieszczęśliwej historii miłosnej, o której mówiła właściwie już do końca. Nieważne, że mnie potępia i nienawidzi, po pierwsze, rozmawiamy i mówimy sobie "cześć" już od jakiegoś czasu, a ona za każdym razem, kiedy się widzimy, pyta, czy ją w ogóle kojarzę (to jest dopiero wiara w mężczyzn!), po drugie, mieszka na Perkoza. Szacunek się należy.
| 12:23 / 06.09.2005 link komentarz (3) | Wybierałem się w piątek z moim przeziomem ONX'em do Mega, ale nie dotarliśmy. Następnym razem będzie się trzeba zdecydować - albo mecz, albo impreza, bo nie da się tych dwóch rzeczy pogodzić, zwłaszcza przy takim zorganizowaniu. Piłka jednak wciąga: biegasz, kopiesz, skupiasz się na grze, na wyniku, pochłania cię to do reszty i nie myślisz o niczym innym. Później spoglądasz na zegarek i okazuje się, że pociąg jest za pół godziny, tym samym szanse dotarcia do Kato maleją do minimum. Kiedyś pewnie rzuciłbym wszystko i jechał, teraz w sumie chcę (jeśli już się bawić, to przy rapie, najlepiej dobrym), ale nie muszę. Tym bardziej nie muszę melanżować do upadłego, upijać się, szaleć całą noc. Jasne, że fajnie jest spędzić piątkowy czy sobotni wieczór poza domem, ale im kulturalniej, tym lepiej. Jeszcze trochę i zacznę powtarzać: "powroty nad ranem, teraz zmądrzałem" :)
Nie no, wierzę, że w Mega było fajnie, ale co zrobić. Ostatnio opcja piłka odbywa się u nas regularnie. Ktoś chyba uznał, że skoro nie graliśmy całe wakacje, najwyższy czas wykorzystać ostatnie ciepłe dni i trochę pokopać, nadrobić zaległości. Espeoerte to jednak nie taki wielki problem, a ile satysfakcji. Dziś kolejny mecz.
Sobotnie przyjęcie wypadło lepiej niż się spodziewałem. "Secesja" to byłe Desperado, niegdyś typowa, młodzieżowa knajpa, w tej chwili elegancka restauracja, w której, pomimo mej blokerskiej natury, całkiem dobrze się czułem (głównie wtedy, gdy działała klimatyzacja, niestety później ją wyłączyli i nie było już tak przyjemnie). Zaczęło się dość chaotycznie, wynajęty kierowca mini-busa, który przywoził część gości z dworca, miał problemy z dotarciem na miejsce, nie wiedział, którędy ani dokąd jechać (pewnie zajęty liczeniem hajsu, który dostał za to zlecenie, zapomniał sprawdzić, gdzie jest ulica Grodowa), później było już miło, sympatycznie i wesoło. Przyjechały kuzynki, których dawno nie widziałem i miałem okazję zaobserwować, jak bardzo się zmieniły - 13 a 16 lat to jednak przepaść, na ulicy bym ich nie poznał. Właściwie niewiele rozmawiałem, ale nie było ani nudno, ani sztywno (poza tym miałem ciekawe, damskie towarzystwo po prawej). Cóż, dobre żarcie, dobre wino, miła obsługa (jednak nie na tyle miła, by zdradzić mi rodzaj pokrewieństwa pomiędzy szefową "Secesji", a E.B., panią profesor, którą ostatnio tam widziałem - wiem jedynie, że takowe istnieje), ale najważniejsze, że rodzice chociaż przez te pare godzin byli szczęśliwym małżeństwem.
Mecz obejrzałem w domu, z przejedzenia i zmęczenia nie miałem już siły nigdzie wychodzić (tym bardziej jechać później do Bojkowa na grilla). Szczęśliwie, ale ważne, że zwycięsko. Polska dawno nie miała tak udanej passy w eliminacjach, czekam na mecz z Walią i awans, na który ewidentnie zasłużyli.
Wyścig - musiałem nagrać i obejrzeć dopiero wieczorem, bo w niedziele jechaliśmy do Sławięcic. Pogodziłem się z kiepską formą Ferrari w tym sezonie, przestały mnie te odległe miejsca dziwić (co nie znaczy, że mnie cieszą), zacząłem za to, pomimo całej niechęci do McLarena, kibicować Montoyi. Sam nie wiem, czemu, pewnie dlatego, że to kierowca z charakterem, czy też, jak kto woli, z jajami. Jeździ odważnie, zawzięcie, nie boi się ryzykować, nie odpuszcza. No i nie jest Finem :)
| 23:55 / 30.08.2005 link komentarz (2) | Mój dzień ma właściwie dwie przyjemne pory: ranek, kiedy wstaję z łóżka z dość sporym zapasem sił, pomysłów i chęci do działania, oraz wieczór, kiedy odzyskuję energię i koncentrację, co pozwala mi jakoś w miarę sensownie go spędzić, bądź zdecydować się na wyjście z domu. Środek dnia jest męczący. Udziela mi się kryzys organizmu, bierność, zniechęcenie i upał zza okna. Snuję się po domu, szukam gdzieś miejsca dla siebie, ale zwykle z trudem je znajduje. Przychodzi w końcu taki moment, że kompletnie się wyłączam (zwykle następuje to wtedy, kiedy nie ma już w kuchni niczego, co mógłbym na szybko wsunąć) i nie chce mi się zupełnie nic, ani czytać, ani niczego oglądać, ani nawet słuchać muzyki. Pół biedy, jeśli udaje mi się wówczas zasnąć. Jeśli nie - jest kłopot. Dziś, po kilku próbach, na szczęście dałem radę. Na kanapie, przed TV, ze słuchawkami na uszach - leciało BBC (pamiętam, że mówili coś o huraganie, Jowiszu, Nepalu). Jutro pewnie będzie podobnie, tylko zestaw informacji się zmieni. Czasem tęsknię za czymś do załatwienia na mieście, home alone przez 2/3 dnia mi zdecydowanie nie służy. Tracę czas na bzdury, zamiast korzystać z tego pięknego i krótkiego niestety życia.
| 13:43 / 29.08.2005 link komentarz (6) | Udał się RapFest i dobrze, bo będą następne, ale w żaden sposób mnie nie zachwycił, nie powalił na kolana, nie opadła mi szczęka. Rozbolały mnie za to nogi, bo ileż można stać pod sceną i słuchać ciut przydługich występów, a w przerwach między nimi dwóch kiepskich konferansjerów, denerwujących swoją nachalną gadaniną i żartami wątpliwej jakości? Taki już chyba urok festiwali - i RapFest nie jest tu wyjątkiem - że zbyt długo to wszystko trwa, szybko zaczyna męczyć, a Ty przeczekujesz bądź oglądasz od niechcenia pięć pierwszych, nieciekawych ekip po to, by później nie mieć już siły na te, które cię najbardziej interesują. Poza tym ewidentnie brakowało klimatu - trudno uznać grupę małolatów unoszących ręce w pierwszych rzędach (głównie wtedy, kiedy mieli rzucać koszulki bądź płyty Tewu) za krzepiącą, hip-hopową atmosferę. Może to też kwestia wczesnej pory i dość wysokiej temperatury (zaczęło się o 15:00), która raczej nie sprzyja zabawie, z drugiej strony na Kempie ludzie nawet w świetle dnia potrafili się zmobilizować i wydobyć z siebie maksimum energii, godzina nie robiła różnicy. No, ale to nieco inni ludzie, zresztą tutaj do momentu wyjścia Ostrego na scenę nie było na dobrą sprawę czym się zajarać. Styl V.I P. zagrali przyzwoicie, na pewno na 100% swoich możliwości, ale te kawałki zwyczajnie nie mają wykopu, można ich wysłuchać, ale ciężko o większy entuzjazm (oczywiście poza hitem pt. "Smak Zwycięstwa", ten zawsze budzi w człowieku całą jego dzikość). PIH? Pierwszy raz słyszałem go na żywo i oby ostatni. Chaotycznie, amatorsko, nieciekawie i bez kontaktu z publiką, czyli w sam raz na support. Może gdybym jarał się wulgarnymi tekstami, może gdyby "Prosto w twarz" było moim hitem lata... nie wiem. Nie miałem oczekiwań, a i tak się zawiodłem.
O.S.T.R. to świetny showman, sceniczna osobowość, raper z charakterem. Ma tyle hitów i taki freestyle (chodzi mi głównie o styl, same wersy zdają się być nieco oklepane), że ten występ musiał rozkręcić imprezę, gorzej z tym, co Ostry ma swoim słuchaczom do powiedzenia. "Kto z was skończył studia? Kto ma pracę?" pytał licznie zgromadzonych na placu gimnazjalistów i licealistów, próbując im udowodnić, jak źle się w Polsce żyje. "Co to za państwo? Chcę iść do lekarza, muszę wziąć wódkę, inaczej się nie da". "Nie idźcie na wybory, albo idźcie i zagłosujcie na wszystkich, żeby głos był nieważny. Ja tak robię". "Podnieście wysoko ręce i pokażcie środkowy palec wszystkim stacjom muzycznym za to, że promują chłam". "Ręce w górę wszyscy, którzy kochają prawdziwy hip-hop. Wróćcie tu za 5 lat, by pokazać, że kochacie prawdziwy hip-hop".
To nie było moje pierwsze starcie z jego demagogią, ale za każdym razem jest mi szkoda tych dzieciaków, dla których O.S.T.R jest idolem, bo jest anty, bo ma wszystkich w dupie, bo wszystkim pokaże środkowy palec, a do tego jeszcze wypnie się na system i nie pójdzie na wybory. Czekam, aż zacznie ludzi przekonywać, by szli i głosowali na niego (w końcu "bujaka Jamajka, Ostry na prezydenta"), ewentualnie jemu i tylko jemu powierzyli wybór teledysków, które mają lecieć w TV, bo przecież Ostry to szczerość, niezależność i prawdziwy hip-hop. Poczekam też, aż ci hip-hopowcy dorosną, przyjrzą się Lepperowi, później Ostremu, później znowu Lepperowi, może chociaż część z nich będzie w stanie wyciągnąć logiczne wnioski.
TDF'a nie doczekałem, poszedłem posłuchać z Królem jazzu w ruinach. Inne towarzystwo, inna atmosfera (dziwnie się tam czułem w szerokich spodniach), a przede wszystkim świetny, klasyczny jazz, który lubię najbardziej. Widziałem pierwszą część, później końcówkę. Nie mogłem sobie odmówić, bo była to już ostatnia edycja, a jakoś tak się złożyło, że podczas każdej z poprzednich przebywałem gdzieś poza miastem (normalnie nie ma tu co robić, a jak już jest, to kilka opcji na raz). Tedego nie żałuję, słyszałem go już z 5 razy i pewnie z 5 razy jeszcze usłyszę. Zmęczył mnie ten wieczór, zmęczyło własne niezdecydowanie i to, że nie potrafiłem zająć konkretnego stanowiska w sprawie dalszego jego ciągu. Ja się nie nadaję do decydowania nie tylko za siebie, nigdy tego nie robiłem, nigdy nikt tego ode mnie nie wymagał. Boję się odpowiedzialności, tego, że wybiorę źle, że będzie na mnie, a jak już nie chodzi o to, to sam zwyczajnie nie wiem, co chcę robić. Z takim podejściem pewnie skończę jak mój ojciec, krytykowany po 25 latach małżeństwa za to, że nie potrafi i nigdy nie potrafił ani decydować, ani doradzić.
A w niedzielę wybrałem się z rodzicami na spacer. Byliśmy w restauracji, gdzie w przyszłą sobotę organizują uroczystość z okazji 25-lecia ślubu (oby nie było drętwo ani sztywno, bo wypiję trochę tego chilijskiego wina z ciekawości i stamtąd wyjdę). Spore było moje zaskoczenie, gdy zobaczyłem przy stoliku panią profesor z naszego NKJO - najwyższy stopień i najwyższy level respektu (ta, o której La_Vie nie ma najlepszego zdania). Przywitałem się, ale jej wzrok wyraźnie dawał do zrozumienia, że mnie zbyt dobrze nie kojarzy (przy tylu studentach to nic dziwnego). Później rodzice rozmawiali z szefową restauracji. I była do E.B. tak podobna, że cała ta sytuacja to nie mógł być przypadek.
Na koniec widzieliśmy jednoosobowy spektakl teatralny w ogródku Willi Caro. Świetne aktorstwo, zabawne dialogi, mnóstwo życiowych, mniej lub bardziej czytelnych motywów, poza tym odrobina refleksji. Żałowałem tylko, że nie namówiłem na to nikogo z najbliższego otoczenia, że oglądałem praktycznie sam - zawsze mam w takich momentach ochotę dzielić z kimś swą radość. Tak czy inaczej, bawiłem się przedobrze. Czas leciał szybciej niż na jazzie, a już na pewno niż na RapFest.
| 13:20 / 23.08.2005 link komentarz (7) | Moi rodzice wywołali zdjęcia z wczasów, ale są najgorsze, brzydkie, mają straszne kolory i w najmniejszym nawet stopniu nie oddają uroku miejsc, w których były robione. Zresztą ujrzawszy tą podłą jakość zanieśli dwie klatki do innego zakładu dla porównania i różnica jest ogromna. Nie pozwolę im więcej niczego wywoływać u niesprawdzonego fotografa, gdyby przypadkiem zapomnieli, jak ten nas potraktował. Kurde, zdjęcia mają być ładną pamiątką, mają cieszyć oko, a na te po prostu nie mogę patrzeć. Szkoda.
Co do Kempu jeszcze, poznałem osobiście Wujka Samo Zło. Nigdy nie imponował mi ani jako raper (czy freestylowiec), ani jako dziennikarz, ale sympatyczny to on jest. Przyszedł, usiadł, pogadał, spalił jointa (podobno połowę wypłaty wydaje na zielsko). Nawet nie wiedziałem, że ma 32 lata i ojca z Bangladeszu. Ogólnie barwna postać, na koncercie Kasty np. latał po scenie z gołą klatą i wymachiwał polską flagą (pożyczoną od nas). A jeśli chodzi o bitwy, wiadomo, nie jest wymiataczem, ale jakiegoś tam uroku dodaje. Mógłby wpaść do Gliwic.
|
|