[Rozmiar: 29777 bajtów]
2012.07.27 16:01:31 link komentarz (0) http://pamietnik-melanzowicza.blogspot.com/

Działalność przeniesiona do odwołania.
2012.04.19 00:21:45 link komentarz (0)


Ta notka, jak i historia zaczyna się gdzieś w okolicach godziny pierwszej, lecz mam na myśli czas popołudniowy. Już dawno kłębił się we mnie pomysł, na taką przewrotną opowieść, szukałem odpowiedniego splotu historii, trafionej imprezy, błądziłem między charakterystykami, nie mogłem zdecydować się na bohaterów i odłożyłem ten ciekawy scenariusz, aż życie samo napisało dużo ciekawszy...

Godzina trzynasta, zawinięty w pościeli przeciąga się leniwie mężczyzna, zdradza go męskość, każdego ranka nie potrafi ukryć jak sprawnym jest mężczyzną, to cieszy oczy jego kobiety. Noc w pracy, ale cztery godziny snu to i tak sporo dla zdrowo odżywionego organizmu, po mieszkaniu nosi się zapach kąpieli i cicho pracuję sokowirówka, wyciskany sok pomarańczy plus grejpfruta dodaje sił witalnych, dźwiga partnerkę wprost do łazienki, tam drzwi się zamykają, otwierają się serca i gruczoły odpowiedzialne za feromony.

Godzina trzynasta, pod kocem wiję się, umęczony i spocony facet, męskość wyeksploatowana, skurczona gdzieś natłokiem używek, to nie cieszy już żadnych oczu, chociaż, jeszcze parę godzin wstecz, możliwe, że niejedne. Noc na intensywnym melanżu, sen to jakieś kilka godzin, z czego dwie jeszcze na kokainie i mefedronie, nie można zaliczyć do regenerujących chwil tej drzemki, niewiele zjadł dzień wcześniej, w mieszkaniu wisi odór, potu, alkoholu, lateksu, na zewnątrz hałaśliwe, wręcz drą się te paskudne bachory, wyciska mocny potok wymiocin z żołądka, opada z sił, dźwiga się z powrotem do łóżka, zerka w zamknięty portfel, zapiszczał z pustki, później do zamkniętej szafki, tam w słońcu połyskało, zaświeciło niczym srebro, sprzeda się i otworzyła się nowa perspektywa dnia.
Ignoruję masę telefonów, reflektuję na tę, które są w stanie poprawić i tak solidny i ordynarny melanż minionej nocy, bar Phoung-Dong odbiera wtem zamówienie na ryż rozmaitości, facet wstaję sięga po kawę, Ibum, i bum, wali jakiegoś kielicha z wieczora, wywietrzały, ale ocuci niczym morska bryza. Dosiada do wagi ustala kilka zamówień, wcześniej odpowiednio ważąc swoje zapotrzebowanie, dzwonek naważył nie lada ciężar strachu, bez względu czy na kogoś czeka, czy nie, zawsze może to być ktoś nieproszony. Zjada ledwie połowę tego, co zostawia ten posłuszny azjata (bez napiwku), długo-trwający prysznic odświeża jego wspomnienia, psychika ma wrażenie być wypłukiwana wraz z taplaniem przy czyszczeniu tyłka. Majtki, koszuleczka, kurteczka, perfumy dla ukrycia dnia poprzedniego, kluczyki, kierunek sklep, goście będą za dwie godziny.

Słoneczne promienie chętnie odbijają różne fale pościeli, która intensywnie faluję jeszcze po kąpieli. Telefony dzwonią, z każdym odprawia krótką rozmowę, dogaduję szczegóły z dwuznacznym dowcipem, błyskotliwie. Wspólnie siadają do stołu, ustalają dzisiejszą listę zakupów, wcześniej odpowiednio listując lodówkę, dzięki czemu lista lekko zawęża się. Miętą i sprawne przygotowanie naczyń w zmywarce. Majtki, koszuleczka, kurteczka, perfumy dla lepszego samopoczucia, kluczyki, kierunek sklep, gości odbierają za dwie godziny.
W sklepie zmierzają do kilku – lecz jasno określonych – działów sali sprzedaży. Jednak po drodze zwykło wpaść coś na inny dzień, nadadzą temu użytek przy kolejnym wspólnym gotowaniu. Samochód kręci wolne obroty, płyn do spryskiwaczy przeciera od przodu z kurzu szybę, przez który słońce kradło nieco z cennej widoczności, radio jest radiem, a zasadniczo tłem do ciągłej spokojnej i ciepłej - jak ten dzień raczkującej wiosny – rozmowy. Wsiadają goście, kilka żartów reguluję może chwilowo napiętą atmosferę, ruszają do mieszkania, a konkretnie kuchni.

W Tesco zmierza zawsze w lewo, tutaj zwykł przystanąć i zastanawiać się na co dziś ma ochotę, morze wódki, nocy wstecz budzi lekki niesmak, ale niech mimo wszystko uzupełni wieczór w akompaniamencie whiskey. Przy niczym nie przystaję, alkohol, popychacz, Redbull i izotonik, przy kasie zawsze guma do żucia, reszta nawet nie wpada mu w oko. Zakupy szybkie, jak życie. Samochód zrywa się z piskiem, wieczny pościg doprawdy nie wiedzieć za czym, wszędzie ktoś czeka, dzwoni, albo on czeka i on dzwoni, albo oni dzwonią, żeby poczekał. Radio jest energy mixem, wizualizuję sobie choreografię na dzisiejszych występach parkietowych, uchyla szybę, warto pochwalić się już targetowi, że jedzie tutaj chłopak, który zna klubowe parkiety, za kilka godzin będzie dostępny na beta-testy, oraz posłuży w odpowiedzi tematom na hyperreal: „Ketony, a seks?”
Goście czekają, zrechotały do typowego sucharowego dowcipu śmiech, wymiana piątek, kobiet nie uświadczono, wchodzą na górę, kuchnie mijając z odrazą. Sięgają po kieliszki, później on sięga po flaszkę, wódka sięga obręczy kieliszków, wszyscy sięgają nimi w górze po inne kieliszki aby stuknąć nimi solidarnie, kieliszki sięgają ust, po czym denka próbują sięgnąć sufitu, z sufitu podobno ktoś sięga na to boskim okiem, i typuje który z nich sięga już dna, koniec końców, facet sięga po lustro. Na Atlanticu pojaśniała krótsza wskazówka na drzwi do jadalni, a druga na barek.

Wszyscy aktywnie pracują w kuchni, każdy ma określoną rolę i drinka w pobliżu, ona z coraz większym, lecz typowym niepokojem zerka na jego coraz zuchwalsze pociągnięcia ze szklanki, ich spojrzenia spotykają się, z oczu idzie wyczytać proste ostrzeżenia, z drugich zaskakujące tłumaczące, na tej płaszczyźnie dziś do kompromisu nie dojdzie. Stół w zastawie, wszystko trzyma się kompletu, płoną świeczki, świeży wypiek zagościł pachnąco na stole. Każdy zachwala te pyszności, są warte pochwały. Muzyka po cichu wtóruję dość poważnym pogawędką, na ile alkohol pozwala jeszcze na powagę, trochę życiowo, trochę politycznie, trochę dowcipnie, trochę romantycznie, trochę erotycznie i jakkolwiek alkoholu było trochę, trochę za mało.
Widać już coraz gęstszą atmosferę w relacji jednego duetu, on już zdaje się mało z tego robić, buty zakłada przy pomocy ściany, oczy krążą po twarzy ukochanej, natomiast jej krążą usta, na ogół w grymas wkurwienia. Ruszają, kilka uścisków, parę buziaków i atmosfera się oczyszcza. Na mieście mijają grupy, ochlani żywiołowo dyskutują gdzie jest jakiś bałagan, w klubie nie było nic do wyrwania. W sklepie przytomne zakupy Old Smullger, w rozmiarze jak tytuł dawnej kryminalnej polskiej produkcji, zgłosił się w jego dłoni. Ucztę na tym procentowym płótnie naszkicowali sokiem ananasowym, a pomalowali lodem, wyszło alkoholowe arcydzieło.

Po twarzach niektórych widać alkohol, u drugich prochy, są tacy co i jedno i drugie. Każdy ma już swój temat, rozrywkę, a dokładniej świat. Przy wyjściu na miasto niekiedy potrzeba pomocy przy zakładaniu butów, znajdą się tacy, którzy pamięcią nie wyjdą z domu. Wchodzi do klubu, cokolwiek by się nie działo, ZAWSZE pierwszy będzie bar, mając pieniądze do klubu wchodzi profilaktycznie, myślami i tak jest w agencji, jednak musi później mieć podstawę do argumentów, że panny były słabe. Wychodząc mija jakieś pary, źle robi mu się na ich widok i żywo dyskutuję z ziomkiem, który burdel będzie dziś w guście, w końcu w klubie było pusto. W taksówce już wie jaki adres podać, na miejscu prosi o drinka, weźmie też dziwce, jest głupi, ale głupi gentlemen to lepsze niż tylko głupota. Pod natryskiem śliną naszkicował ślad na kafelkach, domalował procentową uryną, płótno leży już w pokoju, dzisiaj on po raz kolejny będzie je darł.
Po wyjściu ledwo już idzie, chociaż przyjął porządną kreskę przed wyjściem, alkohol już dumnie w koszulce lidera przejmuję pełną kontrolę nad peletonem emocji, myślami jest w domu tam padnie na łóżko, w końcu było fajnie, świetnie, albo nie, tragicznie...

Po wejściu i ich i alkoholu na stół już nie wie co mówi, niby trzeźwo, ale na drugi dzień nie powtórzy, ona już wie, że to jego pora, rano będą o tym rozmawiać, nie było tak tragicznie, nie było źle, fajnie, chyba świetnie...

Podsumowałbym to jakoś, mógłbym coś dodać, ale większość osób czytających te wynurzenia znają sytuację, jak i osoby opisane, no ale, żeby dla przyjezdnych tajemnicy nie robić, opowiadają o jednej osobie, która wciąż nie potrafi określić jasno, które życie jest fajniejsze, bo o fajność w życiu chodzi podobno.

'...patrz ludziom po oczach, od zawsze Ci mówiłem, piętnaście kilo schudłem jak towar odstawiłem...' - Sokół

2012.01.18 10:07:41 link komentarz (0)


To będzie jedna z niewielu notatek utrzymana w dość ponurym nastroju, nasączę ją refleksją, której powonienie będzie roznosić się po całej długości tekstu, zobrazowana będzie dla kontrastu na tle obiektu, który spełnia moje imprezowe marzenia. Wszystko po to, aby wkrótce z odpowiednim zapasem czasu usiąść i podsumować ten rok.

W lekkim pędzie, wyskoczyłem zza rogu Mexicany, rynek Manufaktury był mocno zatłoczony. Sobotni wieczór, od dziesięciu minut trwa Gran Derbi, a od ośmiu Królewscy prowadzą jedną bramką, której ja KURWA nie widziałem. I chociaż randka udała się w moim mniemaniu, a mój nastrój powinien unieść głowę wysoko i z nonszalancją pozwolić lawirować dumnie mijając ludzi – nie dotykając ich. Ale to nie był dzień kowboja, a tak, że gentlemena, o narcyzie nie wspomnę. To dzień żołnierza, który właśnie w okopach pubu, dymu i brzdęku butelek powinien wspierać swój najdzielniejszy batalion, a tymczasem traci czas na dotarcie w miejsce walki. Taksówka, przystanek Quo Vadis, mocno zziajany zrzucam kurtkę, niczym hełm, wódka z colą raz, a przede mną duży ekran na który biega, dwudziestu dwóch panów, z czego tylko biała jedenastka może wyjść zwycięsko. Cięsko, tfu, ciężko, było tam usiedzieć...

Nim, jeszcze jednak mijałem wiwatujący tłum na cześć Barcelony, nim kilkakrotnie zdążyłem zawyć z rozczarowania i niezdrowo podniecić się bezbramkową akcją strzelecką, w przejściu do wyjścia zderzyłem się nerwowo z jakimś typkiem. Nie byłoby - w tym ogłuszonym wrzaskami radości pubie - nic dziwnego, gdyby nie fakt, że gość wyraźnie kogoś przypominał. Ubrany dobrze, w ręku trzymał piwo Tyskie, głośno do barmanki wołał o Ballatine's z coca-colą, a w międzyczasie z jego telefonu zawył dzwonek znanej melodii Hardcore Vibes, wyglądał na to, że to Gr, gr, no...
'Gran derbi dla Barcelony!' - wrzasnął Marek i zapomniałem o nim tak szybko jak on, o mnie. To realnie sprowadziło mnie na ziemię, przełknąłem gorzką ślinę porażki, narzuciłem kaptur i ruszyłem do miejsca upragnionego. Ten mój doskonały plan zakłócił Jachu brakiem wejściówek i skierował na pewny tego wieczora Gossip...

Gossip – dawna Rezydencja, to już sporo mówi o tym lokalu, jednakże kiedyś dałem temu miejscu szansę i to miała być ostatnia. Była, aż do tego dnia. Klub na pewno ciasny, pełen ludzi orientacji homoseksualnej, lub bliżej nieokreślonej. Dół na niebiesko, przy wejściu ulokowali konsolę disc-jockeya, który patrząc w przód widzi bar, który to łączy się z zachodnią ścianą. Zręcznie minąwszy muzycznego animatora klubu, można wspiąć się na górę, gdzie już na całej długości zachodniej ściany wyciągnięty jest bar który koniec ma przy parkiecie, a vis 'a' vis jedyne kanapy siedzące. Cała góra dla odmiany jest w kolorach pomarańczu.

...nie zabawiamy tam długo, przyznaję trochę marudziłem, ale w końcu, chyba wszyscy doszli do podobnej konkluzji, obrawszy finansowy konsensus, orzekliśmy korzystny kompromis. Wlokąc się ku upragnionej Pomarańczy. Zerknąłem w głąb ulicy Zielonej, tam przed znanym już w środowiskach drum 'n' bassowych klubie StereoCrocs, do tańca rozgrzewała się niska blondynka, która już z daleka przypominała mi kogoś bardzo bliskiego. Żwawo ruszała nóżkami, a przez rozpiętą kurtkę, widać było dowcipną koszulkę ze znanym dzieciom Kubusiem Puchatkiem, już miałem wołać: Ju... Jut.. J...
'Jedziemy tą taksówką?' Padło ze strony Jacha i zwyczajnie zapomniałem o niej, jak ona o mnie. Taksówka odjechała realizować czyjeś inne pijackie widzimisię. I kiedy złotówa czekał na schodzących, my byliśmy wchodzący na piętro dawnego klubu Heaven, od niedawna chwalonej Pomarańczy.

Minąłem w przejściu jakąś postać, miała specyficzny chód, lekko kaczkowaty, i dziwnie trzymała torebkę, ramię opierało się na zgięciu łokcia, rozmiarami była duża, więc wyglądało to groteskowo, do tego miała wyraźnie nienaturalnie wyprostowane włosy, przypomniała – i kiedy chciałem wymówić Pa... P... to usłyszałem: 'Patrz, kurwa, jak łazisz!' - huknął jakiś mrukliwy typ, gdy z hukiem wytrąciłem mu piwo, które roztrzaskało się, tak jak moje wspomnienie o niej.

Zwiedzamy górę. Salę dance, na której bar odwiedzamy regularnie, zmieniając kolor soków trawiennych na typowy dla jednego rodzaju shotów, mowa o kamikadze. Wlewam w siebie tego wieczora naprawdę sporo. Gdy zeszliśmy na dół, żeby umoczyć usta ponownie w kilku kieliszkach, tyłem do mnie tańczyła jakaś niewiasta. Włosy miała nadzwyczaj długie, ruch taneczny miała chwilowo zapożyczony z Protectorów, do tego skąpą mini, która odsłaniała lwią cześć zgrabnych ud i reszty nogi, które od mini w dół – schodząc wzrokiem – nie mogły się skończyć, miałem na końcu języka jej imię i nadzieję, że jak w pozostałych przypadkach to ona i jeszcze pamiętam jej imię. Odważnie wyciągnąłem rękę w stronę jej ramienia: E... Em...; przeciął jaki typ: 'Ej, nie zapominasz się, to moja dziewczyna'. Wzrok gwałtownie wbiłem w niego, jednocześnie wybijając ostatnie skojarzenia z głowy i chwilę później niepostrzeżenie wbijając do męskiej toalety, na wbicie się na wyższy poziom melanżu.

Po aplikacji dwóch skromnie wyglądających linii przezroczystego kryształu, pociągnąwszy mocno nosem, przymykając lewą powiekę, a powszechna odmiana goryczy zalało mi gardło, powoli coraz rzetelniej rozjaśniając mój umysł, z alkoholowej ciemności. Mimo że akcja w toalecie mogłaby relatywnie wydłużyć ten bal i tak było dość późno, Jachu nieco się pogniewał przy wyjściu, bo w chwilę zmieniłem plany. Autobus toczył się powoli, na jednym z przystanków jakby już ostatnim narkotykową-alkoholowym fleszem stała dziewczyna, taka w sam raz, wa panterko-wym stroju i burzy kręconych włosów, poznałem ją przez chwilę, wychyliłem się na krześle, z mina zawieszoną w wymawiane: E..., E.... ”E, to wszystko chuj, jebać” - mruknął kąśliwe jakiś zamroczony żul.

Wysiadłem. W domu usiadłem do dwóch mocnych drinków ginu z tonikiem, próbując odtworzyć twarze i imiona, na darmo, ale budziły mnóstwo jakiś pozytywnych refleksji.



'Przejebię cały hajs, bawię się cały czas, pierdolę cały świat!' - VNM


2011.09.23 23:12:24 link komentarz (0)


Podsumowując chłodne, aczkolwiek w moim mniemaniu gorące wakacje, nie mógłbym zapomnieć dość - to chyba zbytnio mało dosadne słowo – istotnie, niemniej istotniej imprezy, który w moim istnieniu, w istocie staję się nieistotna. Lecz nim przejdę do aktu głównego tej opowieści, czas wspomnieć, choć trochę na skróty, wakacje roku 2011.

Akurat gdy zasiadam do tej notki wybiła kalendarzowa jesień, astronomicznie i kalendarzowo, bo podobnież ma to jakieś magiczne znaczenie, za oknem jesień ma się już świetnie, prezentuję się w modzie wśród ulicy, uwidacznia na drzewach, trawniki brutalnie obrzuca kasztanami, a i termometry ulegają jej naporowi niebieskiej kreski, która powoli rankami nie wypuszcza już czerwonej na linię Celsjusza. Wakacje, o których lekko już zdążyłem się wystukać w notce o Mielnie, należały do bardzo towarzyskich, zdecydowanie, poznałem podczas tegorocznych wczasów masę ludzi, od dobrych chłopaków, po kilkadziesiąt różnego rodzaju kobiet: od fanek rapu, przez roztańczone protektorianki i miłośniczki mocniejszych wrażeń i używek, na dziwkach kończąc – i tutaj można szukać dwuznaczności. Alkohol i narkotyki, trzymały się ze mną kurczowo pod ramię, alkohol z jednej dla dobrego humoru i głupich pomysłów, dragi z drugiej, żebym z lewa nie słał się na nogach, zawiązywał mocno relacje gadając z prędkością kopulacji królików, na króliczej kopulacji kończąc. I oto tak od czerwca do września biesiadowałem w akompaniamencie dwóch tych zdradliwych bestii, tłukąc się to po klubach, to po bałaganach, a niekiedy po gębach. Co do pieniędzy będę szczery, jeszcze w życiu nie wydałem ich aż tak dużo, abym aż tak bardzo żałował, odnotowałbym z trzy imprezy gdzie ich wartość stanowiła miesięczną najniższa krajową – na szczęście mam tu na myśli polskie warunki, ale pocieszenie to marne, bo na papierze zarabiam niewiele więcej. I choć dłużnicy otaczają mnie uśmiechem, dobrą radą, na niekiedy blisko ślepiąc przed laptopem wokół zmrożonego Stocka, to było fajnie. Aczkolwiek, wielu osób zabrakłoby w opisach poszczególnych imprez, mało, mogłyby nawet nie odczytać o sobie wzmianki, co w poprzednich wakacyjnych rocznikach było istotnie nieprawdopodobne.

Przejdźmy do istoty rzeczy. Mam sierpień, o dziwo jest ciepło, wręcz duszno. Duszpasterski obiekt ogrzewało słońce, które, ogrzewało tego dnia wiele dusz, jednych niepewnych i zestresowanych, drugich rozluźnionych i gotowych na zabawę. Ja byłem jak na barykadzie, z jednej strony stres związany z rolą świadka na Ślubie Siostry był świdrujący, na przemian uczucie to chłodził mocny kac, ciągnący się od 5 dni, podczas, którego w naturalnych okolicznościach relaksu byłoby mi wszystko jedno, więcej, miałbym wszystkich w dupie. Tu nie miałem, wierzę, że wypadłem dobrze, chociaż z kościołem ostatnio niewiele mnie łączy, a jeśli już mamy się jakiś więzi dopatrywać, to mnie również przydałaby się taca na ofiary – tylko w srebrze i beczka wina mszalnego.

Wesele. To jest gwóźdź programu, kto tam myśli o poprzedzającym nudnym spektaklu, suknie i tak na weselu widać, garnitur też, a nawet wiele jego elementów, zamiast księdza pogadać może wodzirej, a do tego nikt nie siedzi o suchym pyszczku, a i zagryźć jest czym no i muzyka gra, a dźwięczy tymi niewydarzonymi organami. Z kuzynem przy rosole – bije pionę. Później wpadam w wir zabawy, łapiąc się różnych partnerek, kieliszków, popity, toastów i chóralnego śpiewu. Do tego kilkakrotnie zbaczam na wąskie ścieżki euforii, a żeby zabawa chociaż zajebista, nie pozbawiła mnie mocy. Podczas \'oczepin\' musiałem być właśnie w szczycie odurzenia, oto koka pędziła po synapsach jak InterCity, a wódka podmywała jej tory niczym wazeliną, że ten toksyczny pociąg pędził do euforycznej destrukcji. To nie nastąpiło, natomiast zdekonstruował filar imprezowego umysłu jakim jest poczucie wstydu, to dało słaby pląs na oczach zgromadzonych, a tak że szkiełko z czerwoną lampką zdążyło te błazenadę zarejestrować. Lecz, kto wtedy się o to martwił. Na domiar festiwal fajerwerków rodem z Sydney wzbogacił mnie o kila następnych kieliszków, które podlane zostały mocno \'energetycznym\' RedBullem. Do domku z uniejowskiego Zamku dotarliśmy o własnych siłach, w dodatku na werandzie przy uroczym wschodzie słońca zrobiliśmy jeszcze pół litra.
Świt tego poranka kadruję w najważniejszym albumie, sporo tam fotek z Uniejowa, tylko twarze się zmieniały, jedne się zmieniły i ich zmiana nie pozwala już zmienić wobec nich stosunków, wśród drugich zmiany zachodzą w podobnym kierunku, a zmiany trzecich umacniają mnie w przekonaniu, że ich już nie chciałbym zamieniać.

O poprawinach nie wspominam, popsuła je pogoda i brak jakieś wspólnej atmosfery. Jeśli to wina tego, że nasz oddział rodzinny na stukał się od rana to w imieniu swoim i mnie najbliższych przepraszamy, tacy już jesteśmy, Małgorzata też jest jedną z Nas, oby to co z Nas najlepsze wprowadziła do swego nowego domu, a jest tego trochę zapewniam. Nie wierzę w małżeństwa, ale kibicuję, jak brat siostrze, i mam nadzieję, że to właściwy traf w loterii o przyjemne, lekkie i szczęśliwe życie, jeśli nie szóstki, to chociaż piątki życzę. A sobie Chrześniaka.

\'...hipokryzja, seks, słodkie kłamstwa, narkotyki, kurwy i chyba to jest nasz świat, niektórzy mają luz, pannę, kwadrat, ja nie pasuję do tego obrazka...\' - Bonson

2011.08.26 09:27:34 link komentarz (0)



Dłuższy czas spędzałem długie płaszczyzny czasu, na czasowym zapominaniu napisać tu coś długiego i twórczego. Szkoda, bo pewnie miałbym o czym pisać i chyba zamówię sobie jakiegoś biografa, bo sam przestaję nadążać za życiem, a co dopiero oprawianiem tego w dość selektywnie wybierane słowa. Urodzinowa notka powstawała na dwa razy i to tak mnie spowolniło. Ale mamy lipiec, dość ponury, za mną kilka kubków kawy po całej nocy w pracy, przede mną kubek kawy, malutki notebook i... pewnie i tak kilka dni jeszcze spędzę nim treść tej notki ujrzy nlog.org. Ale, że postanowiłem przestać tak ekstremalnie kombinować i wracam do kanonu tego bloga, wierzę w lepsze tempo, no chyba, że melanż znów chwyci za gardło częściej, niż kac jest go w stanie dogonić.

Godzina 6:00. Łódzki Dworzec Centralny, aura listopadowa, chociaż jest to środek lipca, klimat dworca też do ciepłych nie należy, jednak ciepła nadzieja na cieplejszą pogodę wszystkich oczekujących, rozgrzewała i moje zziębnięte jestestwo. Nic to. Wsiadka do PKS ŁÓDŹ, wybieram tę formę, bo coraz bardziej cenię sobie prawo jazdy, a powroty na kacu, mogą bezpowrotnie je zabrać.
Wysiadam już w Mielnie, w porze obiadowej, wita mnie dwójka, a właściwe trójka bliskich znajomych, którzy delikatnie uśmiechając się, pomagają przy transporcie bagaży. Chmurzyska jakby rozstąpiły się na wieść o moim przyjeździe i promyczki wesołego nadmorskiego słońca wesoło podszczypywały moje zaspane podróżą policzki. Piękna nadmorska aureola szybko pobudziła moje nałogi, a konkretnie podstawowy, czyli alkoholowy, toteż już na kwaterze w - lekko przeżytych podobne wydarzenia - kubeczkach odpalamy pół-litrową butelkę Krupniku.

Kwatera – tak, bo apartamentem jej nazwać niestety nie można. Mieści się w osiedlowej części miasta, a jest to coś w rodzaju ulu kwater, wypełnionego wczasowiczami. My na piętrze – jak w roku ubiegłym – z tą różnicą, że pokój na wprost, toalety, wiecznie kurwa zajętej. Na wprost drzwi starszy gigantyczna szafa, na lewo skromny widok na wyżej wspomniany ul, przez plastikowe okno. Po obu stronach tapczany, a nad tapczanami niczym żyrandole, funkcjonalne półeczki, na dosłownie wszystko co akurat jest w ręku zbędne. Do tego wszystkiego stół pokryty klasyczną ceratą, w całym pokoiku króluje niesmaczny kolor brązu, ale zewsząd przedziera się tsunami jodu, hałasu i klimatu, klimatu wypoczynkowego urlopu.

Delikatnie odświeżam siebie, odświeżam garderobę, i na końcu płuca, pełnym jodu powietrzem po wyjściu z kwatery, w ręku kolorowa torba, a w niej 700 gram czystego Stocka. Drepczemy. Mijamy tych którzy zmierzają w tę stronę co my, jedni nabyć trochę brązowego kolorytu, drudzy rozgonić nudę piłką i muzyką na plaży, a trzeci – i tu my - łyknąć trochę promili gapiąc szczęśliwie na wysoką falę. Jest też liczna grupa, która już promieni ma dość i biegną z pełnym plażowym ekwiwalentem na obiady, drudzy przytomnie szukają sklepu z jak najtańszym źródłem i tak piekielnie drogich procentów, oraz tych którzy wyglądają jakby znaleźli rewelacyjną promocją i z radości nie mogli powstrzymać się przed spożyciem wszystkiego. Pośród chóralnych śpiewów tych ostatnich wracamy z plażowania, gdzieś koło godziny odjazdu Teleexpressu. Tutaj na kwaterze prowadzę już szczegółową toaletę i kończymy plażową flaszkę w oczekiwaniu na drugi oddział mieleńskiego szturmu.

Dwójka rosłych mężczyzn dobiła w trakcie, kiedy byłem już nieco dobity, dobitnie Stockiem. Jednak zajazd czarnej Toyoty pamiętam dokładnie, chwilę później zwiedzamy ich kwaterkę, no i dalej toczy się melanż. Już dosłownie, bo na blat stołu - leci lustro - na lustro lecą grudki, na grudki leci karta, karta leci do portfela, a z portfela leci banknot, a przez banknot wprost do prawej dziurki nosa leci koks. Daję on w tym wypadku lekkie orzeźwienie, bez ekscytacji, towar okazuję się miernej jakości. Trudno, chociaż wódka prowadziła mną, nogami i wszystkim innym, bo nie pamiętam działań wypadowych – kompletnie. Do Fresha próbowałem niemal wlecieć, tak wynika z relacji świadków naocznych. Ostatecznie byłem w Bajce i to też podobno. Później pamiętam ustawkę z Gorzowem i lekkie koksowe orzeźwienie, tyle pamiętam, reszta to koszmarna noc pod jakąś poszewką.

Poranek powitałem dość żywo jak na porcję alkoholu i narkotyków dnia poprzedniego, aby sytuacja nie pogarszała się nazbyt szybko, na szybko zakupy i szybkim łykiem spożyłem Green Apple Sobieski Drink i szybciutko wróciłem do siebie, wróć, do tego alter-ego, które budzą promile, alter-ego raz lepsze, raz gorsze. Na kwaterze każdy jest mocno zdołowany pogodą, Absolut Red w ilości 700 mililitrów szybko pozwala Nam zapomnieć o deszczu. Mnie pozwolił zapomnieć już w ogóle o świecie i rzeczywistości i owszem pamiętam pyszny kebab u szefuńcia, nieco słabiej wspominam podróż do Kołobrzegu, aczkolwiek, wiem, że było fajnie i wesoło. Na pewno mój mocny boks był wynikiem wyjazdu, niepodważalnie. Reszta to już wieczór, kulminacyjny w zasadzie, niesiony słabymi ścieżkami kokainy, jakoś zdołałem się do tego przygotować, w salwach śmiechu, żartów i beki, kręconej ze mnie, przeze mnie i wspólnie. Na stole przestrzenią lśniły już trzy butelki: Jim Beam, Johnny Walker, Jack Daniels, najwyższy czas wychodzić!

Ponownie spotykam Gorzów i z Nimi rozbijam Krupnik, tak litrową butelkę na cztery osoby, po czym – dosłownie – ginę gdzieś w malutkim Mielnie. Odnajduję się jedynie wraz z taksówką, która dowozi mnie w odpowiednie miejsce. Pod klub Fresh. Tutaj nie pozwoliłem sobie na finisz w alkoholowym maratonie, dostarczam sobie kamikadze i to w czterech odsłonach, na parkiet niby wychodzę, ale taniec tam jest niezwykle trudny. Ludzi w chuj. Nie wiem, spotykam jednego z rosłych ziomków, oznajmia, że spierdala, ja ostatecznie za nim, jak? Jakoś.

To nie było epickie Mielno, nie było w nim Edyty i burzliwych kłótni z Karoliną, który dały dozgonne wspomnienia. To nie było Mielno zeszło-roczne, w którym czułem życiowy szczyt i wygrałem Super-Puchar Melanżu, była i Edyta i było to coś. W przypadku tego melanżu, dałem się używką. Dałem, ale nie zrelaksować, na pewno nie wzmocnić, ja dałem się powalić, mało, to był nokaut! W pierwszej rundzie. Kryzys wypłukał mi portfel, co się ośmiałem to moje, fakt, nie byłem nieszczęśliwy. Ale odczuwam potworny niedosyt tego wypadku, na przemian z lekkim niesmakiem. Trochę tak, jak cały dzień czekać na obiad, zatrzymać się w McDonaldzie, zjeść i chociaż cały dzień miałoby nam być niedobrze i mocno się odbijać, to i tak na kolacje, z chęcią opierdolilibyśmy Cheeseburgera.


\'...nie ma zasad, są worki po dragach...\' - Bonson





2011.08.17 09:30:39 link komentarz (0)



Długo przychodził mi pomysł na tę notatkę, zdążę - mam nadzieję - jeszcze napisać się banalnych wstępów. Tym razem bawcie i wspominajcie. Moje urodziny.

Godzina, która uruchamia ramówkę Faktów TVN, przekazuję zmianę, ale myślami jestem już przynajmniej w samochodzie. Tam kilkoma połączeniami z Nokii E52 potwierdzę kilka obecności. Jednak nie będę mógł wyjść ówcześnie nie wypijając przynajmniej setki pod prezent od ludzisków z pracy. Pierwszy przystanek zgrabnym ruchem przekazuję mi z rąk do rąk, coś, czego nie mogło braknąć, coś o śnieżnej barwie niczym śnieg styczniowy...

Styczeń
Klimat staje się nieco duszny i przede wszystkim jest o wiele głośniej. Siedzimy przy stoliku, w Okół którego ścisnęły się cztery osoby. Rozprawiamy bardzo żywo, każde usta serwują słowa pełne sympatii i empatii. Bramka raz na jakiś czas włącza się do rozmowy, gdyby nie znajomości z Nimi, nasza obecność byłaby w tym wyższej klasy lokalu wątpliwa. Odrywam się od stolika, wówczas pod stołem dochodzi do wyjątkowego cześć-cześć. Zabieram jedną damę, wchodzimy wspólnie do toalety, wysypuję i dzielę z zegarmistrzowską precyzją - chociaż robię to po raz pierwszy - zwijam sto złotych. Jeszcze ostatni trzeźwy wdech, wydech, wciągam i wkraczam w stan świadomości, który już na zawsze wpłynie na moją melanżową karierę.

...prośba o uregulowanie należności, szybko sprowadza mnie na miejsce. Dwa pomarańczowe twarze Zygmuntów właśnie zmieniają właściciela, chuj to, odrobi się. Odbieram wesołą ekipę, wsiada Marek, Iza i Nielat i to już ruszyło, jeszcze tylko Kuzyn, ze swoją kobietą i dzisiejszy skład będzie w komplecie, jeszcze tylko dojedzie mój konkubinat, oboje wiemy, że Ty wiesz, że ja go poważnie nie traktuję. Mimo wszystko mamy atmosferę romantyczniejszą niż lutowe Walentynki...

Luty
Wpadam gwałtownie do sceneri mało ekstrawaganckiej, aczkolwiek czuję się w niej bardzo swojsko. Przede mną mój laptop wyświetla napisy końcowe jakiegoś banalnego romansidła, chociaż nie zrobił na mnie żadnego wrażenia, to jest zawsze dobra gra wstępna. Chwytam za drinka, ale, nim złapie za swoją szklankę, tą pierwszą oddam w dłonie zadbane, ale na tej skórze da się wyczuć różnice wieku między Nami. To nie skodzi, biorę spory łyk, jak zwykle w takich sceneriach biorę ich więcej od osób towarzyszących, żeby po chwili moje usta spotkały się z jej ustami, to doświadczenie miało wartość symboliczną, może i matematyczną, bo chodziło w końcu o, trzynaście, ale nie było w tym nic pechowego, chodziło o trzynaście lat różnicy.

...szybko robi się jak zwykle mocno euforycznie, najpierw oporowo schładzamy się wódką, żeby resztę podtopionych zmysłów podpalić kokainowym żarem, ten napędza do działania. Ożywione dyskusję, taksówki i lądujemy pod Vanilla, która jako klub ma status już mocno sędziwy, aczkolwiek z niewielkim przerwami jest odmładzana, co rusz to nowymi nazwami. Głośna atmosfera nie przeszkadzała jeszcze dyskusją przed wejściem, jak i w oddali kotom marcującym się namiętnie...

Marzec
Pole, pola, chwilę później piękne lasy wyświetlają praktycznie każdy odcień zieleni i brązu. Zmieniają się dość szybko, hałas, jaki wydaję silnik tego malutkiego nieudanego włoskiego dzieła motoryzacji, utrudnia rozmowę. Więc się gapię na tę przyrodę, chwilę później na wiadukcie przecinamy cztery pasy najrówniejszej drogi w Polsce, przegrodzone pasem zieleni, robi wrażenie. Mijamy jeszcze kilka elewacji, żeby trafić na gruntowną drogę ukazującą ogromny moloch najbardziej wpływowego koncernu w Polsce. Przed wejściem na sam obiekt czeka grupka ludzi, zestresowaniu równie, co ja - jak się później okaże zupełnie niepotrzebnie - wysiadam. I biorę porządny wdech, niczym niezmącony i trzeźwy, w nozdrza uderzyło trochę obornika, spalin, nowości, ale na koniec niczym per fuma zaleciało najbardziej porządnym zapachem w takiej chwili, zapachem awansu.

...Myślami trochę zatraciłem się w ich czynności, to chwilę później, teraz szatnia, numerek i parkiet. Reguła tego rozdania w jeszcze nie wakacyjnym okresie jest na ogół identyczna, taki schemat wejścia, ciekawe, ale w zasadzie nie wiem, po co to piszę. W zasadzie, nie wiem, po co za chwilę czekałem w kolejce do kibla, to jak zwykle najdłuższa i najwolniej przesuwająca się kolejka. Kolejka została zrobiona na barze i śmiałby najzwyczajniej pomyśleć, że to napastliwy odzew pęcherza, nic bardziej mylnego. Kibel, dilerka, zasys, reguła tego rozdania dla odmiany, jest również taka sama, czemu dla odmiany, bo jej schemat działa bez względu na porę roku. I w zimie i w lecie, jak w...

Kwiecień
I ekran telefonu, tam raz po raz wyświetlają mi się połączenia, od osób różnych, ale na ogół dzwoniących, atmosfera w kawalerce jest duszna, ale w Okół jest czysto, łóżko schludnie zaścielone i wymiętolone jedynie przez moja własne stopy. Tylko te telefony, podejrzanie często dzwonią. Nadszedł czas pobudki po długiej nocy spędzonej aż trzydzieści kilometrów stąd. Rzucam okiem na dwadzieścia parę nieodebranych połączeń z 10 kwietnia 2011. Pięć smsów i każdy o rozkazującej treści: \'włącz telewizor\'. Włączam. To najsmutniejsze kliknięcie włącznika, jakie przeżyłem. Pochylam głowę i nic nie mówię.

...gwałtownie nadszedł czas tańca i parkiet, sceneria po stokroć milsza, moja blond włosa towarzyszka dzielnie radzi sobie w tłumię wszystkich tancerzy, ale jest zdolność akceptacji narastającego stężenia alkoholu we krwi, to jeszcze noworodny twór. Nie pozwalam by zepsuł mi imprezę jak i całą nadchodzącej część imprezy, gdzie dużą rolę odegra moc białej damy. Taksówka. Kilka schodów. Drzwi numer jeden. Drzwi numer dwa. Drzwi suwane. Suwane, suwane, suwane, wciągane, suwane. Dwie godziny później biorę ostatni łyk dość mocnego drinka, odwracam się dając \'podświadomy’, choć dla mnie jednoznaczny sygnał, że ten dzień melanżu dobiegł końca, jak i tego różowego rozdziału. Jest 30 kwietnia, jutro długi weekend, to długi melanż, święta pracy majowe...

Maj
Atmosfera jest tym razem wybitnie duszna, zgromadzone twarze są niewyraźne, gdyż, co jakiś czas któraś wypuszcza potężny obłok siwego papierosowego dymu. Właściwe nie chodziło o to, żeby ich rozpoznać, mówili o rzeczach, których już dawno przestałem słuchać. Laptopowy windowsoski zegar wskazywał godzinę 9: 00, portfel mimo dość opasłych gabarytów z cztery godziny wstecz, świecił rezerwą nawet z szafki, a ja wskazywałem już całym sobą na łóżko, chociaż oczu i tak nie zmrużyłem. Gdyż przed przykryciem się zwyczajną kołdrą, wcześniej otuliła mnie ta biała, która gęsto pokrywała czarny stół mojej wynajmowanej kawalerki. Co jakiś czas któraś z twarzy wtulała w nią nos i podobnie jak ja coraz rzadziej myślała o śnie. O ile to wydarzenie jest traumatyczne? O tysiąc złotych? O dwudziestą godzinę melanżu? O to, żeby już nigdy więcej tego nie powtórzyć.

...poprzednia noc z pracą już nie miała nic wspólnego, no poza tą, poza drzwiami, pozasuwanymi. A klimat był bardziej radosny, aczkolwiek te after-cocaine pobudki, działają jak Dementor w książkach o Harrym Potterze (może skusisz się przeczytać, polecam!), Dopamina śpi zabita rozerwana nocnym trotylem. Żegnam blondwłosę, że praca, że szkoda, że spierdalaj. Wracam na osiedle, które niedawno opuściłem, opuszczam Mercedesa, opuszczam przycisk Source w radiu marki Pionieer, opuszczam powieki pod wpływem mocnego blasku słońca, w takich chwilach opuściłbym ziemię, niczym Czerwiec Trwały...

Czerwiec
Znajduje się momentalnie kilka centymetrów ponad ziemią. W podskoku. W podskoku euforii spowodowanym zarówno kolejnym plemię używek, które zakoczowały we od mnie najdrobniejszych synapsów, po szeroko rozumiany żołądek. Jednak ten podskok wtórował osobie vis \'a\' vis i to ona nadawała największe nasilenie euforyczne. Skakaliśmy w rytm, któregoś z kolei już zamówionego kawałka tylko dla Nas, wtedy widziałem uśmiech. Taki fantastyczny wesoły nieskrępowany i nieprzemyślany uśmiech, jakiego w całym tym Protektorze wszystkim brakowało, jakiego zabraknie za chwilę i mnie. Takiego uśmiechu już mogę nie zobaczyć, więc chowam go, jako kadr bestsellerowy, uśmiech przyjaźni.

...domofon, telefon, dzwonek, pies. W telewizorze rusza ceremonia zaślubin królewskiej pary, mało mnie to obchodzi, ale pochłaniamy ją do obiadu, tak chłonąc żarcie i słowa, a w mojej głowie czuć już chłód wieczora, którego nie mogę się doczekać. Skracam ten czas, drzemką, bo poza chlaniem, rżnięciem i niekiedy spotkaniem mocniejszego psychoaktywu, spanie jest ważną formą spędzania czasu w moim życiu. Zmrużonymi oczyma witam się z podobnie zmrużonym już słonecznym okiem na tle okien. Telefon, piknięcie alarmu, source w radiu, głośny bit, spryskiwacz, stanąłem pod drzewem, na szybę spadło trochę lipy...

Lipiec
Wdech, absolutnie nietrzeźwy, przede mną mocno przestraszony widok własnych oczu, powoli oddalający się od lusterka, są przestraszone, ale nie ze strachu. Ten paradoks spotyka się ze mną już od początku roku, na imprezach w kontaktach z jakimkolwiek własnym odbiciem. Trzy tapczany, jedno okno i powietrze wypełnione jodem, emocjami i tą mieleńską tradycją melanżu, na której przypływy są tu dwa, najpierw alkoholu, później morza. Prowadzę wesoły taniec wśród chóralnego śmiechu moich przyjaciół, to wtedy na tym krótkim - ale brzemiennie wręcz intensywnym melanżu - stałem na szczycie w ww wymienionej konkurencji. Tutaj autopsją zrozumiałem znaczeniu słów polska Ibiza i tu znalazłem miłość. Miłość do Mielna.

...bez lipy natomiast i o czasie zjawia się - że tak powiem - drugą część ekipy, nie w komplecie, ale większość. To w pełni wystarcza, aby rozpocząć ucztę. Odbieram przepięknie opakowany Chivas Regal w asyście dwóch grawerowanych logiem szklanek, a na stół wykładam wczorajszy podarunek, o podobnej mocy i gatunku, jednakże półkę niżej, co i tak nie pozbawia stołu szkockiego akcentu. Docierają dziewczyny, mianowicie, Karolinka, Ewa i Emila, wniosły do domu woń perfum, siłę polskiej urody i Krupnik, który tak dobrze współgra z moim podniebieniem i żołądkiem. Otrzymuję piękny podarunek w postaci feromonów i korzystam z nich do dziś tylko w towarzystwie tych pań, mając cichą nadzieję, że wreszcie podziałają, bo owe kobiety są sennym marzeniem niejednego mężczyzny. Dołącza ostatnia dwójka i wśród ożywionych dyskusji padło - \'wychodzimy\' i ten hałas przecięło niczym sierpem...

Sierpień
Słońce przez pomarańczowe rolety wkradało się z olbrzymią siła, która gdyby to tylko możliwe już dawno by rolety rozdarła i pozwoliła sierpniowym promieni rozlać się po tym martwiącym widoku. Oświetliło mi powieki, przez armię butelek, które już spoczywały po całej nocnej warcie ubiegłej nocy. Chętnie by się położyły zapewne, bo atrakcji nie brakowało, a i śnieżnobiała kołdra zachęcająco spoglądała z blatu. Niedziela, jak każda. Robię klasyczny ruch w stronę wody, utrudnia mi to postać, o kruczoczarnych dłuższych włosach i przez chwile cios flashbacku - mogący wręcz potłuc butelki - kazał mi zamknąć oczy, szeroko zamknąć oczy i po cichu powtórzyć, tylko nie ona.

...zagrzmiała muzyka i widok czarnych włosów przekształcił się w blond, jednakże zgrabnie pląsających, było ich dużo więcej, a ja dawno byłem poza retrospekcjami, dumnie ruszając się w rytm jakiegoś basu. Co chwila szturchał mnie Robert, zwykle wtedy, gdy już coraz słabiej wywijał, razem znikaliśmy w Vaniliowym kiblu i już nabierał nowych sił witalnych i tak konytunuował swoje fizyczne załamania, aż do wyjścia z lokalu. Tutaj łączymy sił z podobnie liczącą ekipą i kierujemy się ku Siódemką, wrzeszcząc do siebie o głupotach i problemach z wejściem...

Wrzesień
Jest zdecydowanie chłodniej, a słońce już nie jest tak ogniste, jak to, do jakiego przyzwyczaił mnie widok tych okien. Nerwowo zerkam przez te okna, dzisiaj po raz ostatni użyłem kluczy, ostatni raz umyłem tutaj ręce i zajrzałem do szafek. Smutno westchnąłem i rozejrzałem się ostatecznie. Oczami objąłem wąski przedpokój, który wykładzinę dzielił z szafą na całej długości ściany, która skrzętnie i z opieką strzegła moich rzeczy. Zielony kolor dużego pokoju, dał mi tę symboliczną nadzieję, że kiedyś tak rozejrzę się po swoich ścianach, old schoolowy kredens mrugnął ze wszystkich szafek, które coś kiedyś ukrywały, jedynie tapczan oddychał z nieskrywaną ulgą, z kuchni korzystałem rzadko jedynie lodówka nie była mi obca. Zadzwonił domofon. Wstałem. I już nigdy tam nie stanę.

…dalej sytuacja nie jest zbytnio wartka, a wydarzenia mgliście zlewają, przewinąłem się jeszcze chybotliwie przez Ambasadę i jakimś trafem wylądowałem z gośćmi na własnym kwadracie, to dało mi jedynie bezpłatną podwózkę i garstkę sprzątania więcej, nie sprzątam, padam na łóżko, olewając te stertę naczyń niczym paździerz…

Październik
Przede mną prędkościomierz wskazujący lekko ponad 120 kilometrów na godzinę, na siedzeniu spoczywało 0, 5 litra Stocka, z tyłu walała się tona koszul, torba, buty i niezliczona ilość wspomnień. Mijam lasy pokryte u koron drzew ciemną aurą nocy, to był równie smutny dzień, co smutnie wyglądała ta podroż, zostawiam z własnej woli grupę ludzi, dla których do tej pracy się wyłącznie przychodziło. Polecam takie roboty, to najlepsze roboty.

…poranek przywitałem wraz z dzwonkiem do drzwi, miałem za sobą może czwartą godzinę snu, to niewiele, jeśli spojrzeć, na wydarzenia poparte samym snem. Wchodzi blond włosa i nic nie podejrzewa, grzecznie zmywa, wpadają ziomki i zwyczajnie relacjonujemy wydarzenia, czuć mocny odór baki, po czym słychać telefon, po małe zamówienie, zrealizuje to skorzystam. Tymon wpada, wali z dwie lufeczki, pod dwie kreseczki i tu zacznie robić się dość mrocznie jak w Halloween…

Listopad
Nagle w oczy rzuciły mi się służbowe buty, wdzięcznie leżakowały na biurku, w sąsiednim pomieszczeniu, suwały się z trzaskiem szuflady, zamykały drzwi i trzeszczały drukarki, moje biuro było pozbawione klientów, a ja akurat wtedy stresu, w głowie piętrzyły mi się pomysły na ten piątkowy wieczór, każdy był mocno słaby. Za oknem sypał śnieg, a ja wolałbym o podobnym skojarzeniu rzecz wysypać na lustro. Z szafki ryknął telefon, powoli ruszyłem w jego kierunku, na wyświetlaczu widniał \'Maciek\', dawno tu nie widniał, potwierdziłem spotkanie, później w tym wyświetlaczu będzie widniał jeszcze wiele razy. I historia o odbudowywaniu relacji rodzinnych na fundamentach koki, wódki i polskim rapie staję się moją.

…z blond włosa wypijamy pokaźną ilość Chivasa, do tego ja regularnie opróżniam Stocka, porobiło mnie to już optymalnie, miałem nad nią przewagę w postaci tych kilku kresek, atmosfera robi się mocno nieprzyjemna, musiałem zamówić jeszcze jedną grudę…

Grudzień
Intensywniej poczułem zapach swoich perfum, zrosiłem ich trochę za dużo, aby dostatecznie ukryć woń wczorajszej imprezy. Nie miałem apetytu, choć apetyczniejszej restauracji nie znam, ale apetyczność potraw była silniejsza od największej niestrawności żołądka. Poprzez zestaw talerzy sygnowanych chińskimi symbolami, widziałem twarz, posiadała wtedy piękne oczy, a ja pięknie opowiadałem jej o nadchodzącej metamorfozie moich, które z dnia na dzień miały świecić coraz trzeźwiejszym blaskiem. I podobnie jak żołądka wtedy, tak i tych oczu nie mogłem oszukać, widocznie, nie były tak naiwne jak wtedy moje jestestwo, bo na chwilę dałem się oszukać, daremnie.

…poopowiadałbym o tym chętniej, lecz, po co mam sobie zostawiać tutaj wspomnienia nie warte uwagi, robię to w gruncie rzeczy dla siebie, więc kronikowanie tu rzeczy naprawdę nieprzyjemnych i okazujących wyższość używek nade mną mija się z celem. Urodziny był świetne, jak każde zresztą, alkoholu przelałem niczym przeciętna destylownia, romansowałem w granicach dobrego smaku z koleżanką z Kolumbii, a koniec końców użyłem sporo sprawności na blond włosie. Lubię melanżować, robię to naprawdę dobrze.


‘…lubię jak pijesz, ze mną wódkę i popijasz wódką…’ - Pezet


2011.04.20 00:03:49 link komentarz (0)


Witaj pamiętniczku.
Tak widzę, Twoje wielkie zaskoczenie, ale ten dzień stał się prawdą, wróciłem. Wróciłem z trzech powodów, pierwszy jest trochę próżny - lubię pisać i czuję powołanie do tego fachu, a imprezowanie to moja druga pasja, więc suma tych dwóch zajawek daje mi esencje kreatywności i opcje samorealizacji. Kiepska pamięć - to drugi powód mojego powrotu, ta roczna absencja nie pozwala już w tak prosty i jednocześnie przyjemny na odtworzenie tylu fenomenalnych melanż, szczęście, że \'kronikowałem\' urodziny, bo to jest impreza historyczna. Wciąż rozwijam się w dziedzinie melanżu i muszę opisywać etapy tej ewolucji, ku przestrodze, opamiętaniu i modnym ogarnięciu - to jest trzeci powód - moja krucjata.

Mamy czwartkowy wieczór, marcowy, więc w polskiej strefie klimatycznej nadal chłodny i choć jesteśmy świeżo po kalendarzowej wiośnie, to ten wieczór był zwyczajnie piździasty. Podobnie jak warunki atmosferyczne tegoż wieczoru - PIŹDZIASTY - okazał się i mój prezent, bo niczym w kobiecej anatomii ciała wargi występują podwójnie, tak i tu się zdublował. Mniejsza. Mam nadzieję, że K. był zadowolony, bo to jego jakby nie patrzeć before-party. We wdzięcznie urządzonym mieszkaniu jubilata, a właściwie jego drugiej połówki, połówka już pękła, nim zdążyłem dotrzeć. Dla mojego oddanego kompana, to dobry powód, żeby napocząć drugą bo czym byłaby wtedy ta słynną polska gościnność - na pewno nieprawdą.

Dość płynnie przejdziemy do piątku. Ale tutaj na chwilę się zatrzymam, żeby skontrastować poprzednią notkę, wtrącając coś o sobie, jako tym zniszczonym alkoholikiem.

Nadal poruszam się Mercedesem tej samej klasy i coraz prędzej starzejącym się, o czym świadczy stan jego karoserii głównie. Wciąż patronuje mnie Orzeł, więc w dalszym ciągu szybowałem niezłym lotem, głownie na ciągach, alkoholowych, weekendami. Wciąż mam słabość do anielskiego pyłu, który przestał być gdzieś tam moją dewizą, co melanż staram się ograniczać do alkoholu, z lepszym bądź gorszym skutkiem.

Piątek. Bo to miało być urodzinowe epicentrum. Do pracy wstałem na trzynastą, nie pracuję na popołudniówki, od siódmej biuro płonie - podobnie jak głowa jego kierownika, telefon dzwoni - podobnie jak obolałe synapsy, miałem zmianę jak każdą od siódmej, ale ta gorzała, grzała jeszcze nad ranem takim żarem, że jechałbym mocno nagrzany, a to mnie już nie grzeję. Opuściłem pracę o czternastej, no, wystarczy. Nokia E52, prosty numer, niezapisany, K. często zmienia, więc nie zapisuję, ale na ten wieczór musiałem mu się zapisać. Jego stan zdrowia po wczoraj, mówił słabo to widzę, ale podołał. 0.7L Stock Czerwień, więc w połowie, choćbym miał raka trzustki to i tak już bym nie czuł nic. W drodze do klubu E52 ma jeszcze trochę roboty, kontakt z Nielatem i Markiem mimo największej sympatii, tym razem wyszedł nam bitewnie. W drodze powrotnej rozegraliśmy trzodę której nie powstydziłby się cały Folwark Zwierzęcy Orwella, której zwieńczeniem był jeden delikwent krwawiący na środku N1, pewnie niejeden prawilniak parska śmiechem, bo on wieczorem kładzie co najmniej dwóch, Nas to nie wywyższa, nie chcemy się tym szczycić, dla Nas to dołek, krępująca oznaka wyższości używek, nad szczytem świadomości.

Kiedy mówię o sobocie cały czas o Niej myślę, bo właściwe ciągnie się do dziś i dla wielu byłaby to idylla szczęścia, ale ja mam paskudny charakter i to się pewnie skończy paskudnie, bo to się zaczęło od paskudnego samopoczucia. Mam na myśli poranek, koleguje się z kacem już od kilku lat, sam w sobie jest niekiedy do zniesienia, jak i tego dnia. Więc Stock. Ja i mój kuzyn, taka sama pojemność. W biurku kuzyna pozostałości po Naszych wcześniejszych spotkaniach, szybko witam je z zatokami i od razu prostują mnie, mrożąc mi całą jamę ustną. Ten czar od zawsze mrozi emocję, ale prostuję to na czym napalonym blondynką od zawsze w mężczyźnie zależy tuż po zgrubieniu tylko w odróżnieniu od narzędzia prostującego, portfela. Brzydzi Cię to? Mnie nad ranem też. Później ląduję w gorącej pościeli, nie mam zwykle pojęcia jak gorąco będzie po opuszczeniu jej, nad ranem w końcu było mi trochę chłodno, to normalne, mam serce z lodu dla tych które to robią, lód kruszy się niczym ten podczas pisania, gdy dowiaduję się, że to był jej pierwszy raz.

Mógłbym napisać jakąś ładną puentę, ale tym razem zmuszę się się do ciąg dalszy nastąpi, bo ciąg będzie jeszcze nie jeden, dalszy widzę tego koniec, a melanż i gorąca pościel nastąpi jeszcze nie raz, na blogu, czy poza nim.


\'...szalone życie w blokach, la vida loca...\' - Reno


2010.08.08 13:46:34 link komentarz (1)



Cześć pamiętniczku.
Minęło chyba troszkę czasu i minęło chyba troszkę mojego talentu którego przez ten czas mógłbym szlifować, minęło tez sporo czasu przez który troszkę melanżowałem i czas troszkę chyba pominął moje poprzednie założenia.
Tak wiem, ten wstęp wygląda obiecująco i naprawdę nie chodzi mi tu o gramatyczna i składniową budowę tego zdania jak u Tolkiena, merytorycznie jak u Nabokova, a fleksyjnie jak u K… mam nadzieje, ze wierzycie w notkę pełną energii i wielki powrót. Sety, najwyższy czas się pożegnać, zwyczajnie nie mam na to czasu, spłodziłem tu najlepsze imprezy mojego życia, kilka ciekawych charakterystyk, paręnaście opisów i wstęp do mojego uzależnienia, jestem Bartek, kilka dni temu skończyłem 21 lat, pracuje, piję, nadużywam alkoholu, narkotyków, zdrady i poligamicznych relacji.
Chwile temu, gdyż moje życie jest dość szybkie, miałem urodziny, na szybko wiec postanowiłem w szybki sposób sprawić sobie i Wam prezent i maznąć na szybko notatkę o szybowaniu na pograniczu dna…
Jest 29 kwietnia, „wychodzę właśnie z pracy (tutaj moja hiphopowa dusza pragnie zarapowac jeśli to notatka pożegnalna) wsiadam do Mercedesa C klasy”, silnik posiadam jeden osiem, jak niegdyś L, przy którym płakały nastolatki, dziś płaczę tylko portfel, bo mój samochód jak ja, lubi wypić dużo. Jadę z 30 minut i za te podroż płaci mi szef, niezależnie od ochoty wskazówek obrotomierza, płaci, bo w tym co robię jestem dobry. Teraz odezwałby się głos moich kolegów, którzy choćbym bym był windykatorem z karkiem jak bochenek chleba porównają mój zawód do ‘kurwy’, bo zwyczajnie mam od nich więcej, lub nie żebrzę i nie skomle po 20 złotych jak te Prawilne Orly. Orzeł jest moim patronem, mimo ze chętnie bym olał jego dziob, bo haruje jak wół, jestem wkurwiony jak wilk i głodny pieniądza jak pies. Nieważne. Zajeżdżam pod jedyną przyjaciółkę jaką mam, reszta jest przyjacielem mojego portfela, albo samochodu, albo mieszkania, albo tego, że od czasu do czasu postawie im kiepski melanż nad który będą stawiać większość swoich 'żenadnych' zenadnychimprez – po którym rano wstanę bardziej chory od towarzystwa, niż kaca…
Odbieram piękny prezent i wracam do tych, których prawdziwych przyjaciół nie lubię mieszać, z tych którzy są JAKOS, stawiam JAKĄŚ wódkę, JAKOŚ nie liczę, ze postawia, inwestycja w nich, jest JAKOS kiedyś. Mijam przedpokój, jestem w pokoju i zaraz w kuchni, taak, mam chatę jak szejk, czekaj, czekaj, nawet nie ja mam ta chatę. Jest jak u Sokola, nie jest moje, ale czuje się wygodnie, mam trzy kroki do lodówki z łóżka, trzy kroki z łóżka do kibla, i trzy kroki z kibla do drzwi, wiec są trzy szanse, ze nie trzasnę orla, będąc kompletnie na-stukany. Dobrze, jest wciąż 29 kwietnia, aczkolwiek powoli się kończy, kończy się alkohol, kończę się ja, wiec zasilam się kolumbijskim paliwem, snnnnifff. Dzień dobry, jestem kowboj, uwielbiam Rodeo, witaj Bonanza, te dziwki chyba lubią takich jak ja. Na liczniku mam już 5 setek tego wieczoru, 5 setek wódki, 5 setek koksu i 5 biletów Narodowego Banku Polskiego wysłało mnie w podroż w kolejna niespokojna noc, wiec prawie nie śpię.
30 kwietnia budzę się a) sam, b) sam c) z dołowany jak samobójca, nie mam czasu na smutki, ruszam dziś na Uniejów to krzepi nastrój, właściwe dziś się zastanawiam, czy to Uniejów działa pokrzepiająco, czy krzepliwe substancje, które krzepione były, są i będę tam na potęgę. Nie wiem. Znam mój stosunek do narkotyków, jestem stanowczo RACZEJ na nie i tego dnia tez NIE, ale KURWA w końcu jest okazja. Jeszcze rok temu zajechałem tutaj Mercedesem, którego jak niby tfu, rozbiliśmy na latarni, takie tfu, że mam ryskę, jak stąd na Milionową, ale co ja mogę wiedzieć, o życiu na hard korze, przecież wielu z nich, traci kilka tysięcy dziennie, ja zrobiłem to raz, mnie boli, chyba nie jestem prawilny. Ale kto jest prawilny? Ten co ma i traci, czy ten co nie ma i zyskuje, na czyjeś, z czego część musi oddać, czy ten co na czyjeś bawi i już nigdy nie chce zwrócić. Mnie osobiste się zwraca, ale z żołądka, na podejście dłużnika, nie chce o tym pisać, szkoda moich opuszkom palców. Mam w sobie jad, wiec nim pluje, nie jest jadalny, wiec działkowa jadalnie witam 50ml, miałem Kosic trawę, czekaj, czekaj, najpierw kosiarka, nie… najpierw trawa, po dużych skrętach sama się skosi, zawsze się sama kosiła. Kiedy, aż od tych ‘kosiarki’ skrętów uniósł się dym, trzeba było dać odpocząć, wódeczka relaksuje najlepiej, najlepiej w dużych ilościach i najlepiej, żeby była zimna, wtedy najlepsze przed Nami.
Gdy mój wuj, już z ciśnienia, nie mógł wytrzymać na widok darmowej wódki, zagościł i do Nas, czym chata bogata, tak wychodzę z rodzina, jak na zdjęciu, bardzo mile widziany na fotce jest Władysław i Zbyszek, najlepiej tylko, żeby ja ich do zdjęcia zaprosił. Na końcu jestem ja, właśnie odkurzam ostro z lustra, po litrze wódki w moment trzeźwieje, może dlatego to lubię, może już przegrałem, a ego nie potrafi się przyznać? Cóż jakby nie patrzeć, jestem wybitnie niedoskonały, zdarza mi się spóźnić, skłamać i często coś spierdolić, taka ze mnie pewna siebie, a w środku zagubiona duszyczka, na rozdrożu miliona dróg, z jednym pewnym rondem kręcącym się na melanżu i choć jestem pewien, że to przejściowy okres, to pewności nie ma czy nie przejdzie mi w status pewnego stania w przejściu.
Druga ścieżka. Miasto. Boski park, cokolwiek kocham w Łodzi, ma swoją przeciwną miłość w Uniejowie, to pozwala mi zachować harmonie, między tymi miastami i choć chaos to w moim życiu na tę chwilę porządek, to w tym bałaganie potrafię to jeszcze poukładać. Nie mam z dumy z tego, co robię, ale bawię się świetnie. Wolałbym się trzeźwy nie budzić, wolę nie czuć tego moralniaka, lubię go zapić, budzi mnie o 11, wujo. Niczym szwajcarski zegar działa u niego nałóg, ja się dostosuje, Żołądkowa? Zawsze marzyła mi się ruda, skoro nie może w przypadku płci, to jako zamiennik, płynem gaszę pragnienie, zapominam o moralniaku, wracam w świat, w którym niebezpiecznie wspaniale się czuję.
Jest południe, ruszyło Lato z Radiem w Jedynce, a w ekstraklasie ruszyło radio, a w nosach niemalże lato, coś na pozór pyłków, tylko już dawno skończyłem na tę alergię kichać, częściej kaszlę. Lecz wróć, nie jak pije, a piję ciągle, jest mój kuzyn. Mój kuzyn nagle zaczął sterować wiatrem na korzyść wygranej w badmintona, wszyscy Graja, ćwiczą, a w tej chwili łapię Myszki, co prawda, nie białe, RÓŻOWE, jestem tak homofoniczny, że łykam je na obiad, człowiek, jak ja już jestem wygrzany, ale żyje, latam, MELANŻ mój żywioł!
I tu bym skończył, sam dobrze wiem, że dalej mało Was to interesuje, później w takich chwilach następują kluby, w nich kible, następnie bary, aż wydam wszystko i jeszcze o poranku będę mówił, że przecież było świetnie, a jak wstanę, to skacowany stwierdzę, że już koniec, że już naprawdę, już nie mam ochoty. I… tydzień temu wróciłem, z trzy dniowego odlotu w Mielnie, a notkę zacząłem pisać… w maju. Wiec zgodnie z super-śmiesznym turniejem Majewskiego ‘Końca Nie Widać’.
Dam już spokój ostatecznie chciałem przy tym pożegnaniu poruszyć mnogość rzeczy, słowo, uraziłbym wszystkich, siebie też bym nie oszczędził, czasami jestem już wściekły nawet na siebie. Wierzę, ale to tak głęboko, jak sięga geneza tego pamiętnika, że ogrom Waszych wady, Waszych bo Wami się otacza, sprawi, że wyciągnę nauczki, wiele bym w sobie poprawił. W sumie ta cała nędzna historia, opowieść i puste klikanie sprowadza się do kilku życiowych wyborów na który mam horyzont:
Jej – zasadniczo, niby wszystko gra i gdzieś tam idzie ku dobremu, jest strasznie niezdecydowana, zaliczyła w życiu kilka nasiadówek, parę imprezy, melanże jedynie mogła widzieć, ewentualnie o nich słyszeć. Wśród rówieśników raczej średnio, za to w oczach starszych ma pełne poparcie z poklaskiem, u rówieśników niechętnych salwę gwizdu. To jej brawurowo nijakie i szare Zycie, że jedyni podziwiający, to Ci dziwiący, jak szara może okazać się egzystencja i jak do wyrzygania nudna. Weekend w weekend niby coś innego, ale jak zadziwiającą podobne i hoc tak fajne i zaskakujące, to tak nudne i oczywiste. Czy to dobra droga?
Jego – absolutny cham, splunąć w gebę, najebać dwóm, wcześniej wymieszać festiwal dragów, wymieszany z ubliżaniem znajomym od których napożyczał na dragową fiestę w bani napożyczał pieniędzy. Z zewnątrz przekonany o słuszności swoich popisów, kariera uliczna niemal szczytowa, no może poza długami, ale przecież ‘wiesz, ze oddam, daje słowo’. Jest fun, pełna swoboda i zero obowiązków, a czym będziesz coś później?
Oni – połączeni latami, przez historie burzliwe, pełne humoru i euforii, po narkotyczne i alkoholowe podróże, niemal dożywotnio połączeni, ona w poszukiwaniu stabilizacji, a on raczej libacji, lecz przecież przeciwieństwa się przyciągają, Czekaja na ogarniecie zewnętrznego chaos, bez zajęcia się wewnętrznym, ażeby najlepiej zewnętrzny ogarnął to sam, bo w końcu maja tyle spraw na Głowie, jutro, podobno u nich ma być lepsze, na pewno?
Twój – znam Cię chyba na wylot i z powrotem, niesamowicie cenię sobie tą wiedzę, a później znajomość, mogą Ci mówić co chcą, ale ja to wszystko naprawdę robiłem z sympatii, w zasadzie odnoszę wrażenie, że się pogubiłaś, poniekąd trochę się obwiniam, jednak jesteś najtrudniejszym moim psychologicznym obraz, bo pomimo pytań jakie stawiam u czwórki powyżej, miej więcej znam odpowiedzi. A Ty? Już przestałabyś być szczera, a jeśli to przynajmniej do końca, latałaś wysoko nawet ostatnio, właściwe to zawsze wyżej niż Twoi, od kacy na śmieszno, do kacy na moralnie, co dziś myślisz? Mógłbym o to zapytać prywatnie, tyle, ze ja już kurewsko zacząłem bać się odpowiedzi! Błagam o jedno, żeby Twój opis nie skończył się jak Jej, wierze jak w przyjaźń damsko-męską, a Ty?
Mój – złem dla Jej, śmieszny dla Jego, fajny kolega dla Nich, ach, jak pięknie to jest WYPOŚRODKOWANE, kochaj, albo nienawidź. Nie chce robić z siebie portretu ponad wszystkimi, wszyscy wyżej, przecież też widzą, że dobrze robią, tak tu leży JEBANY klucz, ja Was obserwuje, wciąż widzę te różnice, wciąż lawiruje po tych skrajnościach i przez to jestem tak niesamowicie zepsuty, kłamliwy, niezdecydowany i to ukojenie w tonie tych psychicznych rozterkach, dają mi tylko używki, bo już ten świat na trzeźwo jest dla mnie naprawdę nie do przyjęcia, wymieniłem portrety najbardziej mi bliskie, ale mógłbym tu pisać bez końca, jedni maja samochody, dupy i klika groszy na koncie, ale wciąż nie maja nic, a inni bez tego świat pełen rozrywki, dziewcząt i kokainy i tez nic, marność nad marnościami, wszystko marność. Mam w sobie uzależnienie i paskudny brak uczuć, kilka prostych zasad i w dodatku mentalne trwonienie pieniędzy. To jest moja ostatnia opowieść, chcesz zapytać o melanż? Ja jestem MELANŻ. Nie podołasz mu, już nie mam kompanów, tak nisko upadłem, i gdzie idzie moja ‘pewna’ droga?

'bo dziś jestem jednym z tych, przed którymi ostrzegali mnie rodzice...' - Małolat

2009.03.02 23:56:38 link komentarz (0)



Mam ochotę napisać notkę, i wreszcie mam na Nią chwilę czasu, to będzie długa notka, bo długo mnie tu nie było i choć o moim pamiętniku nigdy nie zapomniałem, to uczciwie nie mam na Niego czasu.

Pierwszą ofiarą mojego braku czasu, jest Fiat Cinqucento.
Na pewno miał swoje 5 minut nocnego życia, na pewno nie raz mógł narobić kilka lat problemów. 'Cienki' koloru srebro, poznał kilka osób, które w mniejszym i większym stopniu mordowały go. Poznał zapach Ginu Lubuskiego, którego pewnego wieczoru postanowiliśmy z Karolinką skosztować, koszta są spore, a najkorzystniej na drugi dzień to nie działa. Na pewno Cinqusek poznał strach tak samo jak ja, kiedy to jedną ręką prowadzony, gazik stanął mu w pion, mijając radiowóz policji, pewnie było tak samo kiedy widział już maskę na słupie, kiedy Gorzka-Żołądkowa lała się na ćwiartki. Trudno nie wspomnieć, o leciwym srebrnym pudełku, który przysporzył mi tyle doświadczeń jeśli o motoryzacje chodzi. Jednocześnie wozi ze sobą bagaż historii, rozsądniejszej i tej okrutnie głupiej, chcąc nie chcąc, nowi nabywcy jeżdżą samochodem które w pewnych kręgach jest uważany za legendę.

Drugą ofiarą jest Pih-Lukasyno-Fokus.
Jedna z brutalniej potraktowanych przez moje zabieganie impreza. Rzeszów, Lublin, nigdy nie byłem tam nawet przejazdem, tym razem byłem w tamtych hotelach, na mistrzowskich koncertach, a później do szóstej piłem z osobami, którzy stanowią dla mnie coś w rodzaju muzycznych autorytetów. Wszystko to zapewnił mi Groszek, musiałbym pisać trzy godziny o tym melanżu, przez dwie dziękować Tomkowi. Klasyk.

Numer trzy, to coś czego wstydzę się najbardziej.
20 Urodziny Karolinki.


Nie wiem jak napisać o tym, nie chciałbym robić zwykłego opisu, to była dla mnie naprawdę wyjątkowa balanga. Nie uwierzysz pamiętniczku 200 złotych w ciągu 6 godzin, na pewno też długo tego nie zapomnę, prawdziwe szaleństwo, kilka klubów, kilka stacji, kilka wódek, kilka wódek z colą, jeden dzień, jedna noc, znamy się już 10 lat, pieniądze wydawałem wtedy jakbym spluwał, chciałem pić, szaleć, tak się cieszyłem, że mogłem być częścią tego towarzystwa, noc za 10 lat przyjaźni. Na pewno wszystkiego najlepszego, chociaż wolę czyny od słów, jeśli chodzi o Ciebie. 100 lat, ale tak żeby zegar stanął Tobie na tej 20-stce. A więcej w sumie mogę powiedzieć Ci już jutro.

Cenię sobie treści tego bloga, gdziekolwiek nie przesunę listę mogę mieć dobry ubaw, zabawne, kiedyś gdybym mógł opisałbym nawet wyjście na browar, miałem taką mieszankę weny z chęciami, a nie miałem o czym pisać. To było z cztery lata temu, dziś na przemian miesza mi się melanż, z pracą, co tydzień jestem gdzieś tam - pije różne, różnorakie, czasami się nawet nie poznaję. I kiedy chce po melanżu napisać cokolwiek, kac zjada we mnie chęci. Wenę wypaliłem gdzieś wcześniej w blantach. Być może ten blog, pokazuje postępującego alkoholika w młodym wieku, ofiarę wypalenia talentu w który nigdy nie wierzyłem. Być może kiedyś to opublikują, a ja będę popijał wtedy Crystal Red i pociągał nosem po białych ścieżkach. Na każdym kroku, powtarzają rób to co kochasz, ja kocham melanż.

Do przeczytania po mojej dwudziestce.

'...daleko do rana, pije aż skonam, EKG linia pozioma, alkoholikom we wszystkich domach, aż skonam, EKG linia pozioma...' - Pih



2009.01.04 00:12:35 link komentarz (0)


To był deszczowy grudniowy dzień, na krótko przed świętami. Ja, Kania i Wietki, totalnie beztroski początek, do tego pięknie opakowana wódka, kilkanaście minut czekania by ją spożyć, aż wreszcie pierwszy łyk i ten wyczuwalny, bezkompromisowy luz. Sobieskiego Grejpfrutowego było na początku pół i tyle z perspektywy pisania tej notatki powinno zostać, ale ta noc przecież była taka piękna. Z Kanią nie musiałem naradzać się długo co dalej, dwieście kroków, dwieście mililitrów i dwieście sekund do dna. Już mniejsza o tę ćwiartkę, bo ona w ostatecznym rozrachunku nie przełożyła by się na skale kataklizmu.

Alkohol wypijany na szybko to bomba zegarowa, ale nie zwykła atomówka, przynajmniej w moim przypadku, zadziałał jądrowo. 200ml Żurawiny zesłało mnie w lawinę czarnych dziur pamięci. Kto by pomyślał, że jeszcze będę miał ochotę na picie. '100ml poproszę Żurawiny'; 'Sok?'; 'Obojętnie'. Pewnie do chuja, że obojętnie, bo właściwie co w takich chwilach ma znaczenie, z tego co słyszałem ćwiartka zakotłowała mi w głowie do tego stopnia, że skala tych stopni wrzeszczała: 'DOŚĆ'. Karolinka fikała po schodach, kto by nie fikał po takich ilość, na takich obrotach wskazówek zegara. Jakiś diabeł usiadł Nam na rękach, i wlewał w Nas tą gorzałę, jakbyśmy pili antidotum na Nasze nieuleczalne choroby. Niech ktoś udostępni te filmy jak prowadzimy się po zatłoczonej Pietrynce, pokaże dzieciakom, jak Tatuś świętował zdawane egzaminy i wolne weekendy, niech żyją setki pod sok obojętny!

Opisał Wam bym wszystko, przecież wiecie jaki jestem szczerzy, nie wyciąłbym tu nic, wszystko wycięło się samo. Pamiętacie reklamówkę MTV o tym jak niektórzy różnie się prowadzą, czuję, że dostałbym tam ujęcie, jak błogo kimam na stojaka pod szatnią. Łódź-Kaliska mi nie sprzyja, tam jest za ciężkie powietrze, puszczono mnie w samopas mojej mega-alkoholowej jazdy i po raz pierwszy nie wiele więcej wiem, wiem, że do kilku manewrów już wcześniej się nie przyznawałem, jednak z konsekwencją i pomocą fali alkoholu sukcesywnie powtarzam, a teraz powtórzę to co na pewno wiem, do Kaliskiej owszem, ale tylko na pociąg.



2008.10.13 23:30:19 link komentarz (1)


O Fazie słów kilka.

Nim przejdę do pisania tej notki, czytający muszą wiedzieć, jak ważna w życiu pijaka/ćpuna/imprezowicza jest FAZA. Bo Faza, to nie jest zwykłe napalenie się na coś, to nie jest zwykłe nakręcenie się na coś, to jest w głowie, głęboko zakodowana czynność, pieprznięte hobby.

Dzieciaki oglądają dziś magiczne urodziny na mtv i myślą: ale faza, pierdolenie. Faza jest szczera, prawdziwa faza jest dla siebie samego, nie dla kogoś, NIE DLA PIENIĘDZY, fazę ma się bez względu na wszystko. Można mieć fazę na stare samochody, na picie wyłącznie piwa, na inhalowanie eteru, na cotygodniowe picie do upadku w klubie. Można.
I jeśli ktoś zamierza coś robić bo tak należy, a później tłumaczy to: 'ale miałem/am fazę', nigdy jej nie miał, faza jest szczera i tylko szczere jednostki ją mają.

Ja tego wieczora miałem fazę, od trzech tygodniu nie używałem alkohol, tak kurwa, nawet piwa, nawet czekoladki z rumem, nic. Pełna abstynencja. I kiedy wreszcie określiłem sobie, że w ten piątek popłynę, powiedziałem to szczerze. Nie obchodziło mi czy ktoś będzie to robił ze mną, nie założyłem sobie nic, żadnej minimalnej czy maksymalnej ilości, czysta spontaniczność, czysta, autentyczna faza.

Klub Luka, a dokładniej 4 kolejki do pełnego rozbrojenia zero-siedem Żurawinówki, czy szybko, nieważne, czas ponaglał. Zrobiliśmy krąg: Nielat, Tymek, Raca + jego kobieta. Jednak do wódki było tylko trzech, nie no przecież: Raca nie pił. Tak myślę, że na pewno któregoś dnia rankiem odleję się tą Żurawiną, tak będzie. Piękna ciepła wrześniowa noc, wewnątrz klub trwają jeszcze przygotowania. Nigdzie Nam się nie spieszy, czemu nie mielibyśmy skonsumować tego wieczora. Tego typu konsumpcje mogę odbyć się wyłącznie przy udziale Żurawinówki Lubelskiej, jako dania głównego.

Luka - Luka, to luka na tle wypasionych klubów, no niestety, zaadaptowanie kultowego kina Zachęta, w kult niszowego lokalu ze sceną to obraza obrazu dawnych czasów. Klub prezentuję jedną wielachną izbę, ze sceną na frontowej ścianie, kilka stolików i bar, bar z kolejką, wielką kolejką jak te na Kaliskiej. Wszystko sprawia wrażenie brudnego i obdartego lokalu bez pomysłu. Chuj. Nie mój biznes, nie mój klub, nie mój czasu będzie tam marnowany.

Jako, że Luka jest kiepska, jako że najciekawsze koncerty się skończyły, nadszedł czas wykorzystać noc w pełni, zagrać energicznie i z melanżem.

Fabryka - nie żeby Fabryka była mniej obskurna od Luki, ale klub z tradycją, tradycją Ośmiornicy, to brzmi trochę inaczej, tak: 'bawiłem się tam kiedy kiedyś miasto zostawiało roczne pensję moich starych w majtkach nagich kobiet, a moje roczne pensje wsysali w nos', niż 'wyskakałem się w lokalu, gdzie moi dziadkowie oglądali Casablancę', więc Fabryka na stracie spala Lukę. Zresztą, to prawdziwa fabryka, ludzi jak na piątkowej popołudniowej zmianie w Białostockim Polmosie, ogrom. Przez tłok trudno w ogóle opisać to klubisko, wszystko kręci się wokół, scentralizowanego baru, braku szatni, braku miejsca na swobodne ruchy, ale coś w tej Fabryce jest, coś.

Po drodze napotkałem Leśka i Marka, czułem, że z nimi będzie dobrze, Tymek w Supermenie, wcisnęliśmy się w kanapy i to kradnąc piwa, to porywając się do szalonego tańca, dotrwaliśmy do końca. Pewnie, impreza jak każda, ale zasadniczo to dwa kluby więcej w moim rejestrze.

A i o fazie jeszcze kiedyś, jeszcze kiedyś będzie.



'...nie ma drugiej takiej fazy jak my...' - Lilu



2008.08.24 21:37:09 link komentarz (0)


Mam to już gdzieś zakodowane, w moim małym pijackim móżdżku. Jeśli mam wolny klawisz, od razu kojarzę te słowa z imprezą, od razu zdzwaniam ludzi. Przyjdą, czy nie, ważne, że będę pił, dużo pił.

Nie inaczej było tego lipcowego wieczora i o ile osób dużo nie było, impreza rozpędzała się jak tempo na stole, kolejki pakowali z obrzydzeniem i stękali na smak wódki. Generalnie ławę otoczyła Jutka, Bąbka, Kania, Ołówek i jego Joanna, no i na końcu ja. Przy takim ślimaczym tempie, zapowiadało się nieciekawie i nudno. Kolejna smętna popijawa. Jednak w zasadzie to sam nie wiem kiedy, ale impreza nabrała zabójczego tempa...

Dokładnie w momencie kiedy pękły flaszki, ja z Jutką wybraliśmy się odprowadzić jedyną parę tego wieczoru. Tak, byliśmy już nieco zrobieni. Wódeczka zaczęła szaleć w układzie krwionośnym, rozdmuchała się tak wesoło, że z miłą chęcią przygarnęła by znajomych. Jestem człowiekiem podatnym na jej rozkazy. Drzwi stacji otwierałem dużo mniej pewnie, niż trzy godziny wstecz, pieniędzy moje 'oka' też nie mogły doliczyć, trudno powiedzieć, czy czasem nie zostałem oszukany. Nieważne. W kieszeni dyndała ćwiartka Starogardzkiej, a my z Jutką wracaliśmy te zero-dwa opróżnić, de' facto z Bąbką i Kanią.
Tymczasem pod Naszą nieobecność, Kania miała sporo atrakcji. Dziewczęta zmęczone i znudzone czekaniem, udały się do sypialni, no i zamierzały imprezę zakończyć. W sumie to miłe z ich strony, osobiście nie widziałem wtedy problemu, że miałbym nocować na klatce. Jednak Kani sen zakłócały coraz głośniejsze i coraz częstsze przełykanie śliny, spojrzała na Bąbke, Bąbka na Nią, efektem czego był dialog: 'Bąbka, chcesz żygać?'.
Do mieszkania wtargnęliśmy z Jutką, kompletnie nieświadomi, rzuciłem okiem na mieszkanko trzy puste butelki wdzięczyły się na bufecie, jedna nieco wyższa i zgrabniejsza. Chwile później do szeregu wstąpiła najmniejsza. Trudno powiedzieć, Jutce zresztą też, jednak po ćwiartce było za mało, trzeba było sięgnąć po zapasy na wyjazd i tu następuję filmu cięcie.
Na pewno jeszcze stałem na wycieraczkę, chciałem odprowadzić Jutkę, ona uparła się na schody: '-No świetny pomysł' - pomyślałem, Jutka spoczęła na którymś stopniu, zdzwiło mnie, że tak zmęczyło ją schodzenie, ale naturalnie nie każdy jest sportowcem, jednak z natłoku tych pijanych rozkminek, wybudził mnie głośny 'plusk'...
Myłem się, chyba, wolałem tego nie przedłużać, w końcu nie co dzień widzisz w lustrze cztero-okiego człowieka, miało prawo zrobić mi się niedobrze, jednak o haftowaniu nie było mowy. Kołdra? Gdzie jest kurwa moja kołdra?

Poranek byłby zupełnie normalny, gdyby nie dzwonek i walenie w drzwi, w takiej sytuacji w pierwszej kolejności myśli się o stróżach prawa, jednak był to stróż porządku. Niby czemu do mnie, żule wchodzą na klatkę i rzygają, ale ja? Moi znajomi to wzorowi obywatele, każdy po szkole średniej, nie pijemy na umór, stanowczo mówimy stop i odwracamy kieliszek. Sięgamy po dobre alkohole, nie włóczymy się niedopici po stacjach, tak naprawdę to my nawet nie pijemy, tak, nigdy nie byliśmy na prywatce, nie wspominając o imprezach masowych. I my mielibyśmy obrzygać klatkę, panie gospodarzu, co złego to nie my. Pan wie.

Na szczęście Pan nie stanął Nam na drodze kiedy wylecieliśmy w podróż. Nasze bagaże, no, więc to jest temat rzeka, Karolinka miała pakunków tyle, że sąsiedzi śmiało mogli pomyśleć, że wprowadza się do mnie sublokatorka. Dwie torby, sama bawełna i hektolitry kosmetyków, dobrze, że ludzie z busa nie wiedzieli, że to wypad na pięć dni, inaczej NA PEWNO by Nas nie wpuścili. Wódy oczywiście nie mogło zabraknąć. Pierwszy dzień był typowo działkowy, wszelkie gry, rzeka, jakiś spacer. Bardziej imprezowo było koło godziny ósmej, trafiliśmy w domek obok, tam gościła wódka, którą Nas ugoszczono, w takich warunkach szybko się rozgaszczam jak u siebie. Nigdy nie gardzę Żurawinową, czytaj, nigdy tego nie robię. Kilka lufek rozgrzało mój żołądek. Karolinka jak na damę przystało, w kieliszku moczyła usta, jednak jej oczy już odbijały procenty z przyczepy.

Przyczepa - nasze nowe 'el dorado' do chlania, z zewnątrz nie robi wrażenia, wewnątrz tym bardziej. Cała w stylistce drewna, po prawo od wejścia stolik, po lewo średniej wielkości łóżko i śmiesznej wielkości aneks kuchenny - oczywiście niesprawny, na wprost kibelek metr na metr, lekko obrywający się sufit, ponadto w dzień jest w niej nie do wytrzymania gorąco, zaś w nocy przeraźliwie zimno, pełno zapchanych szafek, jedna jedyna szafa była pusta: do momentu rozpakowania się Karolinki. Ale podoba mi się, tak, obecność Karolinki w Niej, rekompensuje wszelkie mankamenty.

Niedługo po tym w przyczepie roztworzyliśmy nasz złoty środek, szło powoli ale konsekwentnie, później konsekwencja przegrała z szybkością, szybkość z rozsądkiem, jak zwykle. Wiem, wielu to zdziwi ale tak jest, pijemy - już dziś nie można powiedzieć, że - symbolicznie i o ile jeszcze łapiemy się pod okazjonalnie, to w tych sytuacjach nigdy nie mówimy stop, jesteśmy w tym z Kanią tak świetnie zgrani jak składniki w Tequili Sunrise. Poza tym prawie nigdy nie zwracamy wódki, ale to uniejowskie powietrze...

Dni byliśmy w sumie pięć, każda noc wyglądała podobnie do pierwszej, dlatego głównym bohaterem notatki zostanie dzień drugi i sławny Protektor.

Dzień zaczął się jak zwykle powoli, nienawidzę śniadań, ale piwa o poranku nie odmawiam. Przelećmy te kilka godzin w przód, w telewizji właśnie leciał Teleexpress, a ja siedziałem pośród dwóch starych pijaków i byłem już coraz lepiej zrobiony, w głowie cały czas miałem Protektor, więc w pewnym momencie grzecznie podziękowałem i ułożyłem się w kimę. Źle spałem, wiem pewnie zdenerwowałem Karolinkę, ale w życiu każdego mężczyzny następuje moment, gdy alkoholu nie można odmówić. I jeśli się złościła to niedługo, bo na Protektor wyruszyliśmy, mało, przed tym jeszcze piliśmy, było koło dziesiątej. Ona zrobiła makijaż, założyła najlepsze co miała i wyglądała świetnie. On ubrał co miał, zrobił kilka miarek na ożywienie, wyglądał fatalnie. Ale oboje poszli. Przez całą drogą nasłuchiwaliśmy hałasu dyskoteki: 'Bartek, tam się nic nie dzieje', 'Kurwa, możliwe'. Ale drepczemy za podobną parą ludzi. Muzyki wciąż nie słychać. Ale kiedy stawiliśmy się na miejscu, a tam co samochód, wódka, jointy i muzyka techno. Przebiliśmy do klubu, tam spotykamy znajomego i bierzemy piwo. Klub robi wrażenie, ale jego opis zostawię na inną notatkę. Ostatecznie wpadliśmy się tam tylko rozejrzeć, Kania już rozejrzała za jakimś bodyguardem, a ja smętnie obserwowałem parkiety. Motyw bodyguard trwał całą noc, większość spostrzeżeń koncentrowała się na Nim. Nie napojenie dawało mi się we znaki, osiadłem na kanapie, nie wiem gdzie była moja party-friend, ale byłem już potężnie zmęczony. Oszukałem jeszcze jakąś blondynkę, w celu wykukania numeru telefonu. Droga powrotna była pełna klasycznej beki, a noc pełna klasycznych bzdur i wpadek, ale jak na rozpoznanie było klasycznie. Wrócimy. Na pewno wrócimy.



'...bottles in the club, shwanty wanna hump...' - Lil'Wayne



2008.07.26 00:54:30 link komentarz (0)



Dzień w dzień stałam i czekałam na nową porcję tego nektaru, który siedział we mnie już 1,5 roku temu. Nalepka lekko zasłaniała mi widoczność, ale to nic, to szafka zasłaniała mi widok na resztę świata. Jednak wśród koleżanek i tak cieszę się dobrą reputacją. Do czasu aż zabrały mnie grube ręce, wlały ohydnie mocny alkohol o złotawej barwie. Przestałam tak z cały dzień aż wreszcie wzięły mnie ręce dużo szczuplejsze. Była ich trójka starszawy emeryt, który sporządził im tą ognistą siekierę, oraz chłopak i atrakcyjna blondynka i gdyby nie to że jestem butelką, chętnie wybrałabym się z Nią na imprezkę, z Martini na pewno byłoby jej do gustu. Podzielili się pieniędzmi, popieprzyli trochę głupot, blondynka wyraźnie się spieszyła.

W drodze do domu zorientowałam się jak nazywają się moi wybawiciele z czeluści ciemnej szafki, Kania i Bartek. Oprócz mnie w torebce jechały dwie inne butelki, raczej małomówne - jakieś plastikowe. Ja rejestrowałam rozmowę i czekałam na rozwój wydarzeń. Dwa kwadranse później stałam na półce obok butelki Cin'Cinu, ta mnie nieco uspokoiła, przyznała że to spokojni ludzie, że stoi tu od roku i rzadko ktoś po Nią sięga. W porządku pomyślałam - mogę stać tu cały czas temperatura lodówki koi gorączkę procentów. Cin'Cin mnie okłamał, nawet nie wiem, kiedy ale na pewno nie rok zimowałam w lodówie. Wyleciałam na stół stałam po środku trzech twarzy, którzy narzekali na mój smak, ale ja przecież jestem tylko butelką. Blondynka gapiła się to w telewizor, to ogarniała ją euforia z wizyty do fryzjera. Druga - Ewunia, rozpromieniona przypominała o jakimś psie, a wysuszony brunet naganiał tempo. Najgorsze w tym było, że oni na kogoś jeszcze czekali, ze mnie ubywało coraz szybciej. Szkoda - pomyślałam nawet fajne towarzystwo, napieprzali zdjęcia, schlali się mną jak szajbusy, dwójka tych typków latała jak pojebańce. Ale ostatecznie Ewunia dała szału na taborecie, ważę całe 1.5 litra i nawet to nie przeszkodziło, żeby poczuć silne podbicie, a Ewunia leżała pod ławą. Muzyka zagłuszała moje butelkowe myśli, nagle słyszę jakiś dzwonek, obie imprezowiczki zamurowało, to sąsiad pytał czy tu burdel, dowcipniś. Nieco wcześniej telewizor ryczał w zasadzie dwie disco-polowe melodie, tańcował tam brunet, w sumie dwóch, a ekipa w domu wtórowała im najgłośniej jak potrafiła.
Jakoś porozbierali łóżka, brunet był potężne spity, taboretowa tancerka trzymała się najlepiej, położyli się na jednym łóżku, zgasły światła...

Fakt, że jestem tylko smukłym szkłem, nie oznacza, że nie lubię pospać, wiele z moich koleżanek wala sie teraz po śmietnikach i zapada w długi sen, aż do ich drugiego życia po recyklingu. I teraz kiedy mogłam szczerze odpocząć trafiam na domówkę jakiś alkoholików, co gorsza nie wiadomo kiedy ona się skończy. Jest niewiele po dziewiątej, a tu syreny, myślę no i finał, mają policje, tak się kończy katowanie Studniówek o drugiej w nocy, chwile później słyszę 'ja pieeerdolę', syreny ucichły. Ale ich miejsca zastąpiło 'niedobrze mi', jednak bez reakcji, słychać trepot nóżek i znowuż przeciągłe 'niedobrzeee miii', i znowu bez odzewu, to się w końcu blondyneczka wkurwiła najwyraźniej i za trzecim podejściem pozdrowiła wszystkich 'w takim razie-pierdolę was', no miła rodzinka.
W południe był jakiś harmider, raz stałam w kuchni na blacie, raz mroziłam szyjkę w lodówce, wystawili mnie po zmroku i zaczęło się znowu.
Do ekipy dokoptowała się niejaka Jutka, dość sympatyczna, wyzywała mnie od chujowej, ale poza tym nawet ją polubiłam. Moja ulubienica miss taboretu, nawijała cały czas o jakimś psie i w końcu zabrali się i wyszli z pokoju. Została Nas czwórka i gapiliśmy się na jakieś bajki w tym szklanym pudle. Napełnili mnie znowuż po brzeg szyjki, niemal pod samą nakrętkę, nigdy nie byłam tak pełna, ale szybko opróżnili szyjkę i oddech miałam lżejszy. Impreza nie była już tak wartka jak dnia poprzedniego, dopiero Studniówka ruszyła, a później jakieś cygańskie rytmy ryczały, aż w denku czułam wibracje. Ogółem wydoili ze mnie wszystko, studnie bez dna. Brunet zniknął, ten siwawy padł na łóżko,a ten trzeci też gdzieś sie podział,poruszenie zrobiła jakaś melodia ze skrzeczącym głosem, brunet nagle wparował, ale długo nie potrzymał wytoczył się ponownie. Znowu zgasły światła...

Jak tylko ogarnęli mieszkanie to chwilę później, brunet siedział i gapił się na kilkunastu facetów ganiających za piłką, o czym nie omieszkała wspomnieć Kania, atrakcyjna blondynka, później ich życie kręciło się wokół jedzenia, kabanosów i wódki. Tego dnia miało być epicentrum melanżu, zjechała się jakaś para: sympatyczny grubasek i szczupła blondynka, to jakiś blond-team pomyślałam, nie mam nic przeciwko, ale czy oni też piją alkohol? Najwyraźniej. I to sporo, stół był zastawiony banankami z czekoladą. O dziwo Ci na mnie nie narzekali, zeszło się ich więcej, pierwsza brunetka, a potem Jutka z chłopakiem, dość spokojny człowiek. Jako jedyny pochwalił mój smak. Jaja zaczęły się nieco później, otóż nieco później, już po 100dniówce i tych wszystkich tradycyjnych występów, Asia nastukała się solidnie. Wszystkim zachciało się żreć, kręcili się po kuchni, Kania darła się na bruneta, ten pieprzył o cebulce, poważnie dom wariatów. Jak długo to potrwa, śpiewali cyganów, wpierdzieli torbę pierogów i chlali dalej. Mój mały butelkowy móżdżek nie pojmował, jak można przysypiać i pić, a cała trójka facetów praktykowała to w najlepsze. Dziewczyny miały nieco więcej siły daje słowo, Asia powinna przestać pić, zamówili taksówkę, jedna parka wyszła, reszta poszła spać. Światła tym razem zagasły na miejsce wschodzącego słońca...

Szał tych całych Euro, czy jak oni to tam nazywają, dopadł wszystkich, nawet Kania cieszyła się na mecz. Drogą dedukcji i całodniowych rozmyślań doszłam do wniosku, że za chwilę i mnie to opęta. Nic bardziej mylnego Kania obejrzała hymn, swojego Sagana i dalsze widowisko miała jak najbardziej w głębokim poważaniu. Włączyła na serial. A oni nawet do serialu wypijali ze mnie resztki, to były ostatnie procenty jakie uwarzył im ten stary pijak. Jednak nie było entuzjazmu ze spożycia wszystkiego, byli wyraźnie smutni.

Brunet dnia czwartego zerwał się po zaledwie kilku godzinach snu, złożył łóżko i ogólnie zachowywał ciszę, dbał o tą dziewczynę, kątem nakrętki słyszałam jak delikatnie stara jej się przekazać że wychodzi, z tego co słyszałam nikt drzwi nie zamykał. Kania miała w nosie drzwi, zamek i godzinę, na czuwaniu zostałam ja, ostatecznie się sturlam, czy coś, narobię hałasu - jak ktoś wejdzie. Stwierdzam, ze ten cały Bartek, to alkoholik pierwszej wódki, nawet czwartego dnia, po robocie, a zjebany, że aż przez nalepkę widziałam, postawił 0.7 Absolwenta. Myślę: - No to grubo przesadził, ćwiartka zrobi ich mocno, przy połowie flaszki będą rzygać. Ale oni przy połowie flaszki to dopiero się rozkręcili. Niesamowity duet pomyślałam wtedy, on i ona, kto by pomyślał. Zazwyczaj to koledzy, lub koleżanki wspólnie coś opijają, a pary wypijają wino, później pocą się około jedenastu minut i idą spać. Ale Ci są wyjątkowi, za to ich pokochałam, pili do dna, rozmawiali szczerze, żaden temat to dla nich nie temat-tabu. Mam wrażenie, że dla nich tabu, to Ci którzy tak nie potrafią, a oni są tabu dla tych którzy tego nie rozumieją, ale ta ich tabu-przyjaźń istnieje i jeśli nie obala mitu, to pozostaje wyjątkiem dla teorii - nieistniejącej przyjaźni pomiędzy kobietą, a mężczyzną.

Przeżyłam cudowne 5 dni mojego szklanego i tłukliwego życia, poznałam fantastycznych ludzi, może i pijaków i imprezowiczów, ale szczerych i nieszablonowych. Wystarczyło mi pięć dób żeby uwierzyć, że przyjaźń między chłopcem, a dziewczynką istnieje, fajnie gdyby większość butelek i ludzi to załapała. Ja jestem jednak tylko kawałkiem szkła, a oni paczką przyjaciół i znajomych, razem ryczą z telewizorem, denerwują się na meczach. Stojąc kiedyś na sklepowej półce widziałam różnych ludzi, snobistycznych kupujących drogi alkohol, pijąc go później latami. Ta grupka potrafiła 6 litrów wódki popchnąć w cztery noce. I latało im to koło korka, czy to Belvedere, czy przypalanka starego alkoholika. Oni są spontaniczni, liczy się w pierwszej kolejności TOWARZYSTWO, później ZABAWA, a gdzieś chwilę później ALKOHOL. Mam nadzieję, że dalej są zgraną ekipą i piję teraz w innych miejscach, sami czy oddzielnie, na pewno robią to z głową.

Butelka Martini.

P.S Każdej butelce życzę - aby znalazła sie na domówce trwającej 5 dni i codziennie poznawała tak zajebistych ludzi - jak ja.


'...znam tych ludzi, lubią chlać do maksimum i rano na kaca do soku dolać sobie ginu...' - Peerzet


2008.07.04 00:04:21 link komentarz (0)


Matury, poza egzaminem na prawo jazdy, potrafią Cię stresem przeżreć na pół, zrobić z Ciebie cień człowieka, jednak każdy mimo łez, uśmiechów i nerwów - zdał i wystarczy.

Dzień po zakończeniu, kiedy każdy zrzucił galowe szmatki, w trójkę rzuciliśmy się po portfelach, pieniądze rzuciliśmy na ladę, rzuciłem słownie dwa razy pół litra Żurawinówki...

Żurawinówka - Wódka smakowa
Zawartość alkoholu: 40 %
Pojemność: 0,5 l
Pierwszy taki trunek powstały na bazie soku ze świeżych owoców żurawiny. Jego niepowtarzalną cechą jest wyjatkowy orzeźwiający smak. Żurawinówka - doskonała na każdą okazję. Na czas tej notki i następnych, okaże się klasykiem.

...i przeszliśmy rzut kamieniem na ławkę. Opcja osiedlowa, plastikowe kubki, sok Caprio i nieustające toasty, a na ławce Kania, Jutka i Ewunia. Wódka tego dnia nie była wódka, kto ją tam czuł, okazja łagodziła każdą mocniejszą miarkę. Zachciało się Nam więcej, Ewunia Nas opuściła, jednak dołączył smukła butelka Wiśniówki. Wesołym alkoholowym trójkątem ruszamy do mnie na klatkę, ale, skoro już byliśmy, to musiałem ale to musiałem POCHWALIĆ się moim kabanosami. Zrobiły furorę. Kania Nam lekko odpływała, trzeba było ją odratować, odholowana do domku. Kabanosy były jednak takim afrodyzjakiem, że dalsza impreza bez nich nie miała sensu i mimo bezszelestnej akcji wytoczył się różowy szlafrok, kilka słów, i szlafrok próbuję przestawić, trochę się opierał, ale uległ. Kroczek po kroczku odstawiam Jutkę pod klatkę, w międzyczasie zrywamy sznurki.

I o ile w dniu pierwszym, było kameralnie, to drugi dzień porywa Nas w wir clubbingu.

Ja i Groszek, duet chłopaszków, z wybrzeża zasłyszanych z pochłaniania litrów piwa w trybie ekspres, jak i seryjnych złodziei materacy i zabrudzaniu plaży. Dwójka przyjaciół od puszki i butelki, artd familia. Ta sama ławka - ta sama wódka. Kierunek miasto, tym razem całe nasze, jazda bez celu na farta, na bani, na-stukani. Jeśli chodzi o Nas to wódki, NIGDY dość, zapraszamy kolejną przyjaciółkę, drugie pół Żurawiny ciśniętej przez spirytusowe sitko na 36%.

Najpierw Tymek, gadka, zapoznawcze i nie wiedzieć jak i o której - Opium. Opium okazuje się mierne, i poza kilkoma lufami nie gwarantowało tego czego szukaliśmy, Groszek uparcie dążył do Czekolady.

Czekolada - wtopiona w bramę, szpanersko oszklona dyskoteka z gracją. Kilka stopni dzieli zimny chodnik, od rozgrzanego wnętrza, po lewo szatniarze czekają na to czym broniłeś się przed chłodem, wysuszą Twoją kieszeń z drobnych. Po prawo regały stolików i schody niosące decybele i melodie. Sam parkiet mały, z centralizowaną konsolą, z wylewicowanym kiblem i zprawicowanym barem. Wszystko na ciemno jak gorzka czekolada.

Bramka puszcza Nas za uścisk dłoni, królowie procentów, parobkowie baru - piwo prosimy, jednak Czekolada okazała się za słodka. Ze mnie osobiście schodzi powietrze, połówka wódki jednak poturbowała mną dość sążnie, piwo mnie rozleniwiło, nie widzę kobiet, nie słucham muzyki, chcę spać.

Dzień numer trzy, poranek jak każdy, od dwóch dni niemożliwie trudny, na żółtym zegarku w szkiełku odbija się dwunastka w towarzystwie dwóch zer. Obiad, kąpiel. Upał, ja i Nielat już o 16:00 ruszamy na Plac Wolności, co za nietypowy melanż, dopiero poznamy te twarze z różnych stron Polski, za dwie godzinki wszyscy poznamy się lepiej w sklepie, za cztery będziemy już znajomymi, za sześć godzin ziomkami. Całym piętnasto-osobowym składem czekamy na autobus, na kwaterkę Tymka, bagaże torby i upał. Tymek miał jednak sporo cienia na działce, torebki były już dużo cięższe, trudno powiedzieć firewater było na początek, ale ruszyliśmy ostro.
Ja, ja człowiek, który przywykł do imprez zlanych wódką, prochami i potem clubbingowych tancorów, uśpiłem zmysły w rapowych dźwiękach i kubkach pełnych wódki.
Ludzie, jak najbardziej spoko, Nielata rekacja na Little do dziś poprawia mi humor, a człowiek nie jest taki żeby z Wrocławiem i Warszawą nie wypił 5 litrów wódki, Łódź wita, nie ważne kogo, ważne czym, częstujcie się, jesteśmy tutaj cały rok.
Koncert, raczej miazga, choć repertuar był mi obcy, to wykrzyczałem się na paru kawałkach.
Koncert zakończył się hucznymi oklaskami, trawka pozostawia niesmak, plus prucie gęby z rozdyganymi murzyńcami, powoduje kapcia. Kapcia zapijam piwem i myślami jestem już przy wódeczce i kurczaczku. W wąskiej ekipie spotykamy się na kanapach i kończymy chlanie. W porannym programie muzycznym wybiła szósta, zabieram Nieletniego i na 4 przesiadki jesteśmy w domu, raczej mało rozmawiamy, na pewno Piotrek wspomniał... 6 litrów na 9 osób, tutaj nie ma przypadku.

Karolince, Jutce, Ewie, Groszkowi, Nielatowi, Tymkowi.


'...wypiliśmy takie ilości, że będąc szczerym, powinni zrobić o Nas program na Discovery...' - Peerzet.

2008.06.11 17:40:30 link komentarz (0)


Majówek tego roku było tyle, że trudno powiedzieć która była NAJBARDZIEJ majowa, dla wielu osób to kilkudniowe spożywanie alkoholu, dla mnie jednak wciąż coś więcej, majówki szczycą się w pierwszej kolejności atmosferą, chwilę później świeżym powietrzem, a reszta to używki, muzyka i słońce. Precz z majówką w klubach, viva działki, niech żyje maj.

Majówka bez Uniejowa? Uniejów bez Majówki? To już czwarty rok tradycji, nieprzerwanie przeze mnie zapoczątkowanej, to jak Karolinka bez musztardy, jak Jutka bez Kubusia Puchatka i jak ja... bez Karolinki. Wybraliśmy się chwilę po maturach, Ewunie dopadło choróbsko w cholerę nieprzyjemne, jak nieprzyjemnie było ją tutaj samą zostawić, ale przyjemność chlania 6 litrów wódki przez dwie noce, była nie do odparcia. Przyjazną trójką wyruszyliśmy w podróż, Jutka pomyliła w zasadzie kolory busów, o i z małymi przeszkodami i komplikacjami, zajeliśmy tył i pędziliśmy. Mijaliśmy jak co roku zielone lasy, hektarowe pola rosnącego zboża, sklepy, stacje, aż wreszcie tabliczkę Uniejów i chwilę później wyskoczyliśmy przed zielona bramą. Na działce okazała się Nas piątka i to było o dwójkę za dużo i o ile grill i kiełbasy smakowały dobrze, były okrapiane coraz to częściej wódką. Trudno powiedzieć kiedy, albo nastąpiła faza której nie potrafiłem pohamować...

Krzywa faza - objawia się krzykami, głównie okrzyki kibicowskie, bądź jakiekolwiek śpiewki. Do tego dochodzi demolka obiektów, które w normalnym stanie świadomości NIE INTERESUJĄ cię chodź trochę jako przedmioty. Jednak wódką rozszerza Ci percepcje, łatwiej denerwuję Cię śmietnik, kolega, czy przechodzień. Drugi dzień po krzywej fazie objawia się wstydem, obrzydzeniem, zakłopotaniem, inaczej kacem moralnym.

Bohaterem melanżu zostanie z pewnością Gustaw, chłop sączył naszą wódeczkę, jakby biegł w maratonie, ja zajmowałem się przedmiotami i krzywą fazą, która zaabsorbowała mnie bez pamięci. Zatrzymywanie tirów, darcie mordy i sparingi okazały się gwoździem melanżu. Nie było śmiechów, muzyczki, pijanych toastów, był chaos, bieganina i sytuacje wymykające się z pod kontroli trzeźwości. Tego wieczora pękł trzeci litr ognistej wody, to autentycznie za dużo. I kiedy Jutka z Karolinką szykowały się do spania, do domku wpadł Tomek zalany krwią, melanż przerodził się w dramat, porwałem kapcie Jutki, próbowałem i dresiki Kani, ale ona siup i pod kołderkę. Przyłożyłem Gustawowi z róż kapcia i udałem się na bal życia. Było już bieganie, siłowanie, sparing, ale nie było tańca! Więc złapałem za miskę i zacząłem pląs. I tym incydentem kończy się pierwsza noc majowa.

I o ile pierwszy dzień nad ranem był jednym z bardziej hardcorowych melanży, drugi okazał się oazą spokoju i typowej działkowej popijawy. Południe i popołudnie spędzamy na spaniu i głębokiej analizie 'wczoraj', kiedy dzień poprzedni rozłożyliśmy na czynniki pierwsze, w drugiej kolejności rozłożyliśmy Klasówkę, nieco później Memory i impreza była iście 'back in the days'. Wódeczki schodziło powolutku, najpierw litr na werandzie, pełny zwierzeń i poważnych gadek. Chłód maja zrobił swoje i łykanie przenosimy do domku. Te wszystkie wydarzenia pisze bardzo pobieżnie, gdyż minęło sporo czasu i mam spore dziury a' propos tamtej imprezy. Na pewno w domku, cała trójka zajadała się zupą, Kania miała kremówkę, Jutka pomidorówkę, a ja rosołek. Poleciało kilka kolejek i padłem na łóżko jak szpadel. I wiem, trzeba było mi wziąć kremówkę! Bo Kania najwyraźniej po niej, dostała głowy nie do przepicia i gniewała się najpierw na mnie, później na Jutkę, której alkohol też nie posłużył tej nocy.

Trzeciego dnia rządziła Klasówka, muzyczka i sprzątanie. Ale ze sprzątania wychodzi chuj, kiedy w porządkowanie ingeruje browarek. Tak więc ochlany piwskiem zostałem aż na czwarty dzień.

Było dobrze. Może nawet bardzo. Na atmosferę imprezy wpłynął pierwszy dzień. Chuj, są nauczki, jest coś takiego jak imprezowe doświadczenie. I w moim kajeciku zapisałem, nie melanżuj z Guźcami, czy tego typu bydłem.

Kani, za NIEWYOBRAŻALNĄ pomoc, Jutce za stertę śmiechu i towarzystwo. Tomkowi za Guźca, super kumpel, zostaw Nam numer stary, zaproszę go na wesele, kurwa na chrzciny go zaproszę, przecież muszą wpaść Psy, wpierdolą to czego goście nie zjedli.


2008.06.05 00:31:13 link komentarz (0)


Dobra pamiętniczku, koniec ustnych, przybombarduje notkami, a działo się naprawdę DUŻO, zaczniemy od Markowej domówki-parapetówki.

Autobus linia 81, trzy miejsca zajęte i żywa dyskusja, krótki spacer po wódeczkę i zasiadamy przy stole, ludzi z dycha ze sław bloga: Nielat, Marek i debiutant Zając. Wódka leję się opornie, ale konsekwentnie i zmierza do dna, w między czasie lata muzyczka, ogółem bardzo wesoło. Tempa zaczyna naganiać Zając, zawodnik z fizycznością na pijaka, gdyby jednak pokochał sport to głównym atrybutem ciężary, albo japońska mata...
Towarzystwo dobrze się już ochlało, z Zającem na czele, nie wiedzieć czemu dużą 6 osobową ekipą wybieram się w podróż. Prowadzimy żywą, pełną wrzasku wandalkę osiedla, ofiarą padają znaki, kosze na śmieci, ogólnie nic co warto byłoby niszczyć. W chwilę później próbuję zniszczyć, już głodnego pokory Zająca, więc spacer nie należy do najlepszych, do tego dochodzą służby prawa i znika Zając...
Zdobywamy czterdzieści procent dalszej zabawy, jest czwarta, wsiadamy w autobus i wracam kończyć to co jeszcze zostało. Piję najwięcej, Nielat pasuję, Zając przeprasza i słodzi jednocześnie. Ja walczę z ostatnią miarką i padam w kimę, obok Nielat (można w tamtejszej sytuacji pomylić z Nietryb), Zając i inni...
Gdy się budzę jest już wcześnie, gdyby nie to, że to niedziela, niektórzy dawno siedzieliby już w pracy, wstaję i szykuję się do domu. Jednak Nielat martwy - gdyby mógł coś powiedzieć, pewnie byłoby to "NIE", a reszta wódkowej wspólnoty ma rzut flaszką stąd gdzie stoję, pozostaje Zając...
Mój 'one-party hero' leżał akurat plackiem w dużym pokoju, a po głowie przejeżdżał mu telefon przypominający maszynkę, biedak trzepał się, szarpał, aż w końcu zrzygał - do brodzika. Markowi współczuję, a Zając za karę wypełzał razem ze mną, rzygał przy każdej najbliższej okazji (postój, siedzenie, śmietnik - tego typu obiekty ciągnęły go jak magnes), ostatecznie zostawiłem go w tramwaju, do dziś nie wiem czy przeżył.

Ja swoje napewno, w domu na DzieńDobry TVN, lichy posiłek i w drogę. Na bajeczną działke w Cyprianowie.


'...i to mnie nie śmieszy, ostatnio wódkę otwieram częściej, niż zeszyt...' - Zamar


2008.05.18 00:07:50 link komentarz (0)


Minęło naprawdę w chuj czasu odkąd zebrałem wreszcie czas, żeby zapisać tutaj chwilkę, prysnęło sporo imprez, ogółem i tych lepszy i tych gorszych, pisząc lepszych myślę o Studniówce - to przecież klasyk, ale ją mogę zobaczyć i raczej nie widzę potrzeby, żeby ją kronikować, w międzyczasie lata pokończyli ludzie z najbliższego grona, im najlepszego, a najlepsze zawsze zostaje na koniec, i końcem końców, końcówka czegoś musi być koniecznie opisana.

Miałem urodziny, tak to prawda, pierdolnęło mi 19 lat, osiemnastkę podsumowałem dość skrupulatnie, ale tutaj uważam, że za specjalnie nie mam czego podsumowywać, jestem bogatszy o doświadczenie w paru używkach, raczej ani trochę nie dorosłem, a tym bardziej nie zmądrzałem. Ale przecież to nie koniec 18 lat świętowaliśmy, zakończyliśmy liceum, przed Nami jeszcze matura i najdłuższe wakacje, no takie wydarzenie to koniecznie trzeba było ochlać - 4 litrami wódki. Przypalanka zwyczajna i około 15 osób zebrało się (podziękowania dla Joanny) u Asi na kwadracie, każdy zajął jakieś miejsca przy stole i rozpoczęła się libacja, 'Blondyny' dają na całego, ogólnie non-stop żarty, na przemian z kolejkami, ale wódka szła raczej opornie. Niewiele udało się jej wypić, około 2 litrów, trudno mi dzisiaj powiedzieć, ale cała ekipa maturzystów wybyła podbić Elektrownie.

Elektrownia - to chyba drugi w Łodzi - klub z selekcją, jeszcze do niedawna Heaven prowadziło jako-taką selekcje, ale tak, prowadziło. Tutaj każdy mężczyzna miał popularne cwaniaki. Klub jest o dwóch kondygnacjach, na pierwszej szatnia i jakaś mała salka, a druga to główna ze strefą VIP na oryginalnym balkonie, na wprost oszklonej strefy vipowskiej jest balkon dla mniej zamożnych imprezowiczów, pod Nim mieści się pudło djskie, a oczami disc-jokeya: po lewo mamy bar i - analogicznie do balkonów - po prawo również. Lokal wyższej klasy, ale impreza dość typowa, a za och, niezłe pieniądze raczej przeciętna.

Impreza rozpoczyna się bardzo powoli, na początku nie dzieję się nic, parkiet jest pusty, a siedzenia pełne, ale nadajemy tempa, że dziewcząt było licznie, to rozkręcają resztę siedzących. Dopiero o północy, impreza staje się dopiero imprezą, ciągle z Markiem popijamy kamikaze i nakręcamy się odpowiednio, krążymy po klubie w wiadomych celach. Zapominam o grupie, tam też było gorąco, w pierwszej kolejności moja ukochana Karolinka świetnie bawi się z Leśkiem, taak, ale szczegóły są ocenzurowane, a reszta gromadki prowadzi całkowity melanż, poza Jeżykiem - gdzieś zniknął, Marek włączył się paląc fajki na przemian z Ewunią i Bąbką, Agnieszka szaleje z 'tancerzem z Buenos', Maryśka, Sandra i Żabka cykają foty i obtańcują każdego w grupce, ja skoncentrowałem się najpierw na barze, z co najmniej dwóch powodów, ale też tańcowałem, może trochę za rzadko w grupie, ale tam było wystarczająco wesoło. Pęka trzecie kamikaze z Markiem, pod które podpisuję się Lesiek, ale on tej nocy nie ma czasu na męskie pogawędki, a także i nie chlanie i nie panienki mu w głowie, on miał po prostu swoje sprawy. Melanż jak każdy, a wychodzimy przed czwartą, nie jestem śmiertelnie pijany, w kurtce trzymam piękne cygaro, za które CAŁEJ gromadce maturzystów dziękuję i za chuja go nie wypalę ; )

Koniec szkoły, zleciało to wszystko bardzo szybko, już raczej nigdy nie usiądziemy zestresowani w tych ławkach, pewnie też nie usłyszymy żadnego hałasu z sektora 'Blondyn', nastał też koniec żartów na stołówce, nawet tej długiej przerwy już nie będzie, nie będzie potrzeby żeby Lesiek wybronił klasę na historii, Jeżu już nigdy nie obrazi nauczyciela tej szkoły, Marek nie będzie buczał w przodzie sali, ze strony Samuela raczej nic Nam nie grozi (chociaż nie wiadomo tego NIGDY) no i nawet Kopeć przestanie mi ubliżać. Mnóstwo wspomnień będzie nie do odświeżenia, a było ich multum, przecież za melanż w Karwi nie oddałbym żadnej imprezy, nie ma stawki ponad lipiec 2005, nie wiem jak Groszka, ale to moje best-hooliday! Byliśmy zgranym zespołem trybików i mimo niekiedy zgrzytów wszystko trybiło w należytym porządku, dziś każdy trybik gdzieś tam obrał inny zespół, w jednym zespole już nigdy nie zatrybimy. Zostanie kilka fotek, sekundowe kadry z trzech lat wypasionej komedii, ja pierdolę, jak ja będę za tym tęsknił...

PS. Bym zapomniał podziękować MOJEJ UKOCHANEJ KAROLINCE za koszulę, jest KLASYCZNA, klasycznie ZAJEBISTA i chuj nie ma lepszych NIKT ; )


2008.03.15 01:19:25 link komentarz (0)



Mam niezłe zaległości, niezłe, jeszcze zalegam ze 100dniówką, jednak film ułatwi mi napisanie z tego notatki, mamy już marzec, ferie zimowe minęły dawno, mimo że w centrum polski, mało one miały wspólnego z zimą, na przestrzeni lat: tej zimy pełnej śniegu ludziom coraz bardziej brakuje, więc robią tak jak my, jadą do polskiej krainy zimy jaką jest Zakopane.

Więc pierwszy tydzień ferii spędziłem dosłownie cały z Karolinką, każdy fragment dnia, w którym łaziliśmy po górkach, dolinach, Krupówkach, dolinach, bryczkach, Krupówkach i tak praktycznie codziennie, normalnie w górach wieczorem ludzie się nudzą, wbijają do swoich chałupek, włączają odgrzewanie na full, zakładają ciepłe kapcie i robią turystyczny relaks przed telewizorem. My w tym momencie, chcąc nie chcąc opuszczaliśmy chałupkę.

Chałupka - dwupiętrowy wypas, położona stosunkowo daleko od centrum, ale nie możemy narzekać, pokój była naprawdę duży, nadawał się dla trzech-czterech osób, łazienka tylko dla Nas, więc zaraz zapełniła się kosmetykami, ręcznikami i zapalniczkami, oprócz przestrzeni nasza kwaterka miała kredens, z niezbędnikiem, który miał tak ważne znaczenie dla dalszego biegu tej historii.

Pierwszej nocy mieliśmy typowo oblać nasz szczęśliwy przyjazd, oczywiste. Nie mogliśmy upijać się w trup, w końcu na drugi dzień czekały na Nas różne wycieczki, szlaki, które reszta (niepijąca) strona ekipy, zdobywała bez trudności, kiedy my szliśmy osłabieni już na śniadanie, ale niemalże z każdą wyprawą dzielnie daliśmy sobie radę. Do sedna, te wieczory przepijały Nas na wylot, pierwszej nocy stanęło pół Żołądkowej z Miętą, pękło w normalnym tempie i kiedy butelka świeciła pustą, a ja wypowiadałem długi monolog życiowy Karolinka już dawno kimała, nieco urażony, poszedłem do SWOJEGO łóżka. Trudno powiedzieć kiedy, ale jeszcze trudniej powiedzieć dlaczego obudziłem się w nie swoim łóżku po: 'Co ty tu kurwa robisz?' byłem przekonany, że Karolinka właśnie mi na to odpowie, lecz ona miała o tym tyle pojęcia, co ja. Rano obudziłem się z dwoma kacami, alkoholowym i moralnym, z tym że moralny bardziej nie dawał mi spać niż ten typowy, moje lunatykowanie było oczywiste dla mnie, ale zasadniczo nie ma żadnego dowodu, że nie wbiłem się do łóżka w pełni na umyśle i co gorsza w niecnych zamiarach, osobiście w stanach trzeźwości zawsze moją przyjaciółkę traktuję jako przyjaciółkę, a po pijaku nie wyszło moje alter-ego, mimo, że niestety tak to wyglądało.
Żeby zapomnieć o tym dziwnym incydencie, tuż po obiedzie zakupiliśmy pół litra Krupnika i tak jak dzień wcześnie rozpracowaliśmy go bez problemu i pośpiechu, tym razem nikt nie lunatykował, chyba, trudno powiedzieć co ze mną się działo, ale przy którymś kieliszku, mimo trzeźwego zachowania, na drugi dzień miałem czarne dziury pamięci, wiele rzeczy musiałem sobie przypominać, przy pomocy Karolinki, która na te przypadłość ogólnie nie cierpiała. Ogólnie to Karolinka dawała w palnik, że aż byłem dziw, targały Nią oczywiście wątpliwości, ale to tylko w okresie zakupów, kiedy pierwszy kieliszek wpływał na szerokie drogi jej krwio-obiegu dawała do końca, a krótko po trzeciej miarce najczęściej pytała: 'Zmęczymy to?' I tak nigdy nic nie zostawiliśmy.
Trzecia noc stanowi przełom, po raz pierwszy zdecydowaliśmy się na wódkę czystą i nieco większą butelkę, zero-siedem Polskiej Wódki, oczywiście kupiliśmy ją z przekonaniem: 'Cóż najwyżej zostanie, prawda?' Prawda, najwyżej. Szliśmy sobie wieczorem, wracając ze sklepu, po prawo świeciło kilkanaście lampek Butorowego Wierchu rzucając niepewny błysk na oblodzone chodniki, błysk odbijał się w torebce od denka butelki, a siarczysty mróz dotkliwie mroził jej zawartość, skoncentrowani bardziej niż na sobie - to na butelce, dreptaliśmy w uniknięciu wywrotki. Karolinka przeżywszy już jedną wywrotkę, w dużej skali obciachu bo przy około 20 osobach, prosto na dupkę, szła bardzo skupiona. Libacja zazwyczaj zaczynała się przy Na Wspólnej, a kończyła przed północą, ale tym razem nabój promilowy był dłuższy i mocniejszy...
Czwartego dnia zerwałem się jakby wybudzony z drzemki, chciałem krzyczeć: 'Pijemy?' Na stole był chaos, Karolinka sapała kobieco w drugi rogu pokoju, flaszka była empty, jak komórka moich wspomnień wczorajszej nocy, poderwałem głowę - trach - kac powalił ją z powrotem na poduszkę, Karolinka kimała w najlepsze, nabrawszy spory haust soku, zbudziwszy Karolinkę odświeżaliśmy moją pamięć, były filmy, po raz kolejny zachowywałem się stosunkowo trzeźwo, mimo że film zerwał mi sie po raz pierwszy w życiu tak drastycznie. Dla Karolinki to był dzień jak codzień, na śniadanie mieliśmy się meldować o 10:00, a Karolinka o 9:50 szła do łazienki, o 10:05 wpadała 'No już!' zazwyczaj z jednym pomalowanym okiem, a o 10:15 wychodziliśmy i to tak jak-dobrze-poszło. Czwartej nocy odbijałem dużą Polską Wódkę, na zasadzie: 'Cóż najwyżej zostanie, prawda?' spokojnie można przyjąć to za dewizę tych wczasów i mimo że film rwał mi się nieustannie od pierwszej nocy, to wódki rankiem nigdy nie było.
Piątej nocy, wreszcie dopadł mnie typowy kryzys, po drogim kuligu, podczas którego alkohol lał się strumieniami i naprawdę było ostro, Nasza dwójka prowadziła się raczej na spokojnie, w chałupce czekało kolejne 700 ml Polskiej Wódki, mimo to dałem się skusić na kilka wazonów, musiał to być gwóźdź do trumny, bo na dwie ostatnie miarki do mety, poddałem się, właściwie próbowałem, ale niesamowicie silna tego dnia Karolinka, WYMUSIŁA na mnie te miarki, ranek kolejny raz przypominał mi ból istnienia...
Szósta noc, przede wszystkim nikomu nie chciało się nigdzie iść, ale też nikt się nie chciał do tego przyznać, postanowiliśmy Zakopane pożegnać w dyskotece, byle jakiej i byle gdzie, oboje sceptyczni, ale żadne nie chciało sie przyznać, Karolinka ubrała rajtuzki, ja kalesonki i na miasto, do tego żeby mróz nie doskwierał zaaplikowaliśmy połóweczkę Sobieskiego Waniliowego, na dodatek zaczął SYPAĆ śnieg, więc wiadomo bez czapek wpadliśmy do Genesis: mokrzy i zniechęceni, ale impreza nabrała impetu. Zaczęło się od piwa i sytuacja dzieje się szybko, mijam jakieś piękne oczy, chwilę później zaczepiam, zagaduję i ją mam. Więc z Olą dobijam do trzech piw i prowadzimy ożywiony relaks na kanapie, kątem oka obserwuję Karolinę, jej czwarty drink migał czerwonym światłem, obok Niej siedział jakiś mężczyzna, Karolinka była lekko zagubiona ale ostatecznie wyszła i uciekła przed chłopcem, który za te cztery drinki liczył być może na coś co Karolinkę gwałtownie przeraziło. Kierunek kwatera Nasza, a później już w dwójkę ja z Olą kierunek kwatera Jej, a tam Absolwent wdzięcznie na mnie patrzy, wiem co robić, dalej gaśnie światło.Na kwaterze swojej witam o 4:30, około, Karolinka nie przywitała mnie specjalnie miło, a wystałem się pod drzwiami z 15 minut, śnieg prószył jeszcze mocniej niż wtedy kiedy wychodziliśmy, miałem się umyć, pamiętałem, Karolinka padła i po chwili spała już jak 10 minut wcześniej, ja też się położyłem, wrażeń było zbyt dużo.

Było cudownie, mimo że puściłem ogrom pieniędzy w promile, które parowały ze mnie jeszcze dwa dni później, ale zapiliśmy potężnie jak nigdy, prawdziwie hardy z Nas duet, bo wieczór w wieczór tankowaliśmy oporowo, ale za tą beztroskę i luz kocham Karolinkę, za piękny i prawdziwie zimowy wypoczynek kocham góry, takie wypady na ogół korzenią się w pamięci, a retrospekcje z tych miejsc pokrywają się z jakimiś wydarzeniami i wiem że to będzie wydarzenie newralgiczne w wspomnieniu o Zakopanym.


'...pijmy jak Nicolas Cage w Zostawić Las Vegas...' - Pierrot


2008.01.17 00:00:25 link komentarz (1)


JOKER

Są melanże o których zapomnieć, byłoby ciężkim grzechem i grzeszyłem bawiąc tam dlatego kryptonim tych notatek jest ściślej niż Ściśle Tajne, cholerna szkoda, bo nie wiem czy to nie najbardziej wyjątkowy wyjazd tego pamiętnika, miejmy nadzieję że kiedyś wypłynie na szerokie łącza internetu.

Od roku 2004 Uniejów trochę się marnował, z globalnego punktu widzenia poczynił piękny progres, miasto wypiękniało, w 2007 chodzimy już po kostce, jest piękne boisko, mnóstwo fontann tryskających wodami termalnymi, a dodatku pod samą bramą mam supermarket, moja działka jest oazą melanżu, a w towarzystwie dwóch tak wspaniałych kobiet to prawdziwy melanżoraj, jeśli za rok nie uda się tego powtórzyć, to przyrzekam, będę płakał, czerwcowy grill był super, lipcowa Karwia była
mega, ale w Naszym chujowym języku polskim zabrakło słowa na Pożegnanie Wakacji 2007!

Pierdole nazewnictwo, bo 'wykurwiste' dla określenia klimatu i wydarzeń to skromny przymiotnik, Kasia z Karolinką to dwie największe melanżowiczki jakie w życiu poznałem, a w dodatku to moje kumpele, mało tego ja z Nimi spałem w łóżku, żadna inna nie zastąpi jednej, żadne inne nie zastąpią dwóch, niech każdy dzieciak modli się o imprezę w towarzystwie tych pań, a myśl dzielenia z Nimi kanapy niech przysparza ich o orgazm, raz na zawsze zapamiętajcie chwilę w której powiedziały Wam cześć, lub dały buziaka, a jak doczekacie - pochwalicie się wnukom.

Środa

Wyruszyliśmy w środę, mniejsza o datę, znaczenie miała jedynie paskudna pogoda, chcę się wyłamać poza schemat notek i skoncentrować się na moich przeżyciach psycho-ruchowych, upychając między nie wydarzenia środy.
Trzy osoby, około dziesięciu bagaży, połowa z nich należy do Karoliny, nie dziwne, ona pamiętała dosłownie o wszystkim, co w Naszym mniemaniu było zbędne, na każdy dzień inna torebka, inne buty, no i myślę że co najmniej dwa razy dziennie mogła się przebierać w różne rzeczy, Kasia miała rzeczy niezbędne i w chwili wyjazdu żyła 'kolczyczkiem' w pępku, ja żyłem tym co wyprodukował dziadek, czterema litrami pysznej przypalanej na złoto wódeczki. W busie zajęliśmy cały tył, bagaże Karolinki oczywiście miały swoje miejsce, no i czekamy do odjazdu, wszyscy tak się podnieciliśmy wyjazdem, że musieliśmy umoczyć dzioby w tym co stworzył żyjący od kilkudziesięciu lat w fachu mój senior rodu. Pierwszy zaczynałem ja, moment gdy dotykam ustami butelki po oleju, czuję zaciekawiony wzrok dziewcząt na sobie, biorę niezdecydowany łyk, łykam, czuję dreszcz najpierw taki fizyczny, czuję moc jaką staruszek wsadził w tą wódkę, żeby sekundę później wiedzieć to impreza życia Bartku, długo oczekiwany pretendent do zerwania wszystkim innym Uniejowskim melanż-liderom żółtych koszulek i co lepsza zdeklasować ich na rozwlekły okres. Każdy kosztował po kolei, jako 'popitkę' służyła guma Mamba, ostatecznie mimo grymasów i kombinacji o dolewaniu wody rypneliśmy sobie po jeszcze jednym łyczku. Tuż po opuszczeniu busika, wpadliśmy do sklepu, a gdzie takie misie jak My lecą najpierw, na sektor produktów kupowanych za okazaniem dowodu, w drugiej kolejności myślimy o łagodzeniu potencji procentowej jaką posiada Nasze 'złoto', a na końcu o jedzeniu.
Po tych wszystkich zabiegach przyszedł czas na piwo i fajka, kochane 5.6% Tyskiego wlałem w siebie błyskawicznie, od razu lepiej się chodzi, słowa ciekną przez usta, nogi pływają po tarasie, czas na grilla i wtem zza krzaków wyłania się gromadka ludzi, na czele z organizatorem płonącej chatki – moim kuzynem, chwilka na zapoznanie i wracam do rozżarzania węgielków pod kiełbaski, okamgnienie później siadamy do stołu, trwa żywa konsumpcja, przerwana wreszcie gromkim 'Polej!'. Po pierwszej miarce stwierdziliśmy że ona jest dobra, acz mocna, przyznaje tak było, jednak to nie przeszkodziło szczególnie Karolince do naganiania tempa, z każdorazowo przechylanym sznapsem życie wydawało mi się łatwiejsze, śpiewaliśmy, ciągnęliśmy gorące dyskusje, im więcej mnożyło się maluchów w moim brzuchu tym częściej gubiłem wątek, jednak wydawało mi się że panuje nad sytuacją, że mogę jeszcze sporo wypić nawet czułem, że dopiero się rozgrzałem. Jak widać od rozgrzewki do kontuzji, było jak z krzesła do balustrady, na trzeźwo parę kroków, a w stanie łapiącym równowagę, jak biegiem przez płotki na co najmniej 200 metrów, czyli niewiele. Ciężko mi odtworzyć gdzie, jak i dlaczego ale znalazłem się w przyczepie, zgubiłem dziewczyny, one chyba też miały przyjemność biegu przez płotki, a Karolinka to nawet biegała w sztafecie. Było ciemno, lał paskudnie deszcz, oczy rozbiegały mi się w różnych miejscach, przechodziły mnie dreszcze, kilkakrotnie rzygałem, chciałem usnąć w domku, marzyłem żeby tam się dostać, ale nie byłem wstanie odbić się z kanapy, oparłem głowę o blat i w pozycji na 'dzięcioła' zaczynałem powolutku dochodzić do siebie, zarazem zasypiając. Z trzaskiem otwierają się drzwi: 'To trzy Kasie po mnie przyszły' – pomyślałem – 'Cudownie'. Kasia była jedna i w pełni niedyspozycyjna na dźwiganie mnie do domku, zrozumiałe bo to tak jak ja bym miał kogoś teraz zaprowadzić do ubikacji, ująłem się męską godnością i z powagę w głosie oznajmiłem że już idę, bez koszulki w ten największy deszcz, przez / pod / po drzewkach wpadłem na krzesło na werandzie, z domku dochodziło już chrapanie dziewcząt, musiało być późno (około jedenastej) bo głowa leciała mi nieubłagalnie w dół, mimo reanimacji Tomka, siedziałem, kimając na tym krześle. Kiedy chłód nocy dawał po nerkach, odbiłem się od krzesła i kroczek po kroczku wczłapałem się do domku, wszystkie meble chodziły razem ze mną, w myślach miałem tylko łóżko, kołdrę i pobudkę nad samym ranem, jak śpi Kasia to można ją wynieść i wątpię aby się obudziła, na moje 'szczęście' Kasia spała akurat z brzegu, no i jak tu się z Nią szarpać jak ja pół minuty próbowałem ją złapać, na nic prośby, groźby, czy przesuwanie, Kasia jak mały głaz nawet nie drgnęła, złapałem za poduszkę, koc, bo czułem zbliżające się małe tsunami brzuszne, ległem na ziemi, zasypiając w momencie styku powiek.

Czwartek

To był piękny słoneczny dzień, sierpień w Uniejowie jest piękny, wschody słońca to widok powalający, rzeka pochłania promienie do siebie, a jej nurt lustrzanym odbiciem nadaje jej kanciaty kształt, powietrze jest tak rześkie, że głęboki wdech może odświeżyć Ci oddech, a mgła za wałem sprawia wrażenie świeżo postawionej ściany.
Gdy ja się obudziłem dziewczyny już prowadziły toaletę, szykowały sobie śniadanie, a Kasia to już nawet Lech piła, mnie męczyło dziwne uczucie, dziwnie przypominające dziwacznie szybki zgon minionej nocy, starałem nie ugiąć się pod naciskiem brzucha, a że suszyło mnie koszmarnie, to wypiłem litr soku plus Tigera, żeby później wszystko w trzech ratach wyrzygać.
Dzień upływał na chmielnych rozmowach, czas płynął, ogólnie jak sobie to teraz analizuje, to chyba były najlepsze godziny letnich ferii, zero schematu, żadnych działań na czas, maksimum swobody, w prognozie kolejny chlany wieczór – prawdziwe wakacje!
Tego wieczora na grillu smażyły się piersi z kurczaka, poprzedniego wieczora ze zbiorów ubył litr 'złota' i sześć butelek browaru, ten schyłek dnia zapowiadał się równie ostro, gdyż do stołu mieliśmy zasiąść wyłącznie z Karolinką (Kasia musiała opuścić Nas na jedną noc), nie daliśmy sobie żadnej ulgi, już do piersiaczka, wlaliśmy po maluchu, niedługo później Kasia odjechała, a zastąpił ją Tomasz, pił z Nami około dwóch godzin, pod koniec ledwo widząc na oczy udał się w kimę, gdy Tomek Nas opuszczał, lodówkę opuściło 3/4 litra wódki, ale taki duet jak mój z Karolinką, który przeżywał dużo większe ilości, kończąc w zasadzie zawsze podobnie, mając tak dużą zbieżność apetytu na alkohol, usiadł do drugiego flakonu. Ach co to była za noc, ileśmy tematów poruszyliśmy, powtórzyłbym to bez słowa, bez względu na koszta, podczas takiej nocy uświadamiam sobie że drugiej takiej Karolinki nie ma, bo w przeciwieństwie do innych Karolin dla Niej romantyczny wieczór zamiast patetycznych świec i wina może mieć lampkę i zwykły sok, dla Niej ma znaczenie klimat i sedno, a nie obramowanie i patos. Jak wielkie wyróżnienie to siedzieć z Nią sam na sam, rypać kielon po kielonie i obgadywać temat po temacie i z tego miejsca obiecuje sobie aby to nie była ostatnia taka noc.
Tak jak kocham Karolinkę, tak kocham upijać się w sposób jak z tej czwartkowej nocy, bez żadnych wyładowań żołądkowych, w pełni humoru, z mnóstwem energii i językiem szczerym jak pierwsza miłość. Trochę ciężko w to uwierzyć ale zmęczyliśmy kolejny flakon i naprawdę wzorowo się nastukaliśmy, co prawda Karolinka ostatnią mogła sobie odpuścić, to być może nie zawisłaby kolejnego wieczora na balustradzie, ale i tak gromkie brawa, bo wieczór klasyk.

Piątek

Najsmutniejszy, to będzie ostatnia impreza tych wakacji, ostatnia noc gdzie można zalać pałę do pogubienia rezonu i rzygania do miski, ostatnia szansa żeby zaszaleć. A gdzie tak na prawdę można zaszaleć na takiej wiosce, tylko w Protektorze, tak więc od samego rana domek był pod kluczem i służył jako okręgowa łaźnia na Naszą trójkę, z czego dwójka z Nas borykała się z alkoholowym ciągiem, taki wyskokowy łańcuch przedłużało poranne piwsko, tego poranka aż podwójne, o południa doszła do tego setka wódki, dla towarzystwa z wujkiem, gdy Kasia wypoczywała przed nocną eskapadą na Protekcję, chlałem trzecią chmielną zupę dnia i teoretycznie mogłem już iść spać, rozłożyliśmy sobie z Karolinką kocyk na świeżym powietrzu i próbowaliśmy przyciąć komarka, Karolince szybko nudzą się takie czynności jak spanie, co wiązało się z tym że i ja sobie nie pośpię, do tego zbudziła się Katarina, trochę przy Naszej pomocy. Po grillu i połówce wódeczki, zaczęły trwać pracę kosmetyczne w perspektywie słynnego Protektora, okazał się zamknięty, dziewczyny porwały ze sobą piwo na tę robinsonadę, i to był błąd który najgorzej odbił się na Karolince, Kasia była w formie, a piwo dodało jej tylko werwy, a z Karolinki wypompowało wszelkie natchnienie melanżowe i krótko po powrocie zasnęła.
Ja z rozładowaną baterią podjąłem walkę z pełną życia i rezerwy Kasią, postawiłem sobie za cel nocy: Kasia musi się zrzygać, nikt nie opuści mojej działki bez symbolicznego spawa i mimo, że stanem byłem zbliżony do kuzyna z dnia poprzedniego, walczyłem z Kasią na miarki i nie specjalnie wiązałem nadzieję że wygram tę potyczkę, Kasia skakała, szalała, śpiewała, ciągała mnie po ogrodach, robiła właściwie wszystko to co trzeźwa Kasia, 'Aż dziw' - pomyślałem ledwo żyw, patrząc tępo na wijącą się Kasie, dałem sobie szanse na ostatnią miarkę, na przekór wcześniejszej, która błagała o zwrot. Tenże kusztyczek wyjaśnił wszystko i nominował zwycięzce, roztańczona Kasia usiadła ciężko na krześle, łapczywie popiła soczkiem i wykrztusiła: 'Ale się nakurwiłam...', tańcom nadszedł koniec, polałem decydującą kolejkę: 'Za maturę' – wymamrotałem stukając w Kasi szkło, łubudu. Chwilę później, wirowałem na śmigle leżąc pomiędzy dziewczynami, Kasia musiała przeżywać to samo, bo chwilę później poderwała się w stronę drzwi, nerwowymi ruchami próbując je otworzyć, gdy już wybiegła znalazła się w miejscu, godzinkę wcześniej okupowanym przez Karolinkę, której zwykły sen nie starczał, Kasia powtórzyła swój slalom do drzwi z dwa razy, może więcej, nie wiem, mój helikopter gwałtownie został strącony siłą snu.

Rano kac musi być, kac jest męką, ale brak melanży śmiercią, a ciąg jest po to by go ciągnąć, więc z tym kacem pozwolę sobie zacytować: wódka, lodówka, browar, patrz, pij, a rano płacz, bo jeszcze będzie czas... by się kurować!

Powiem krótko, absolutnie najlepszy, najlepszy melanż w Uniejowie, ale My tam wrócimy i rozkręcimy jeszcze lepszy, My robimy to co roku, My co roku robimy to lepiej, My to melanż.

Pozdrowienia od Jokera, z miłości do Karolinki, do Kasi.


2008.01.12 00:09:59 link komentarz (0)



Dwa tysiące siedem to był dobry rok dla mojej skłonności, był całkiem niezłym rokiem dla mojej aktywności towarzyskiej, kurde on nawet okazał się ciekawym rokiem dla mojej sfery miłosnej. On był (chyba jak każdy) ale chyba najbardziej przełomowym rokiem, okazał się niestety parszywym rokiem dla wątroby. 2007 był cholernie pokręcony, działo się w Nim tak wiele, że biorąc pod uwagę szczegóły, notatnikom brakłoby stron i to tym komputerowym notatnikom.
Nim będę to wszystko zbierał, mianował, wspominał, muszę opisać jak zwykle ostatnią imprezę roku: Sylwester 2007/2008.

A tu działo się co najmniej tak samo dużo, że aż muszę to zawężać i lekko skracać, ale mniejsza. Przejdźmy do godziny gdzie dozwolona jest emisja reklam alkoholowych, razem z moim kuzynem Maciejem po rozbiciu flaszki na pół, udaliśmy się gdzieś hen – ho w sumie to chyba już nie Łódź, mój stan wskazywał: 'mogę dużo', Maćka: 'lej mniejsze', ale chłopak trzymał fason i w pełni kulturalnie weszliśmy na piękny salon bogatego domu. Ludzi było sporo, ale lokal na tyle duży, żeby było jeszcze sporo luzu aby potańcować, jednak o tyle różnica między chałupą, a ludźmi że u Nich luzu brakło już przy porodzie, więc nawet procentami nie szło go wybudzić. Przyznaje miałem już dobrą fazę, pomyślałem rozbujam to stado sztywniaków więc naganiałem tempo z 0,7 Luksusowej, naganiałem jak się dało, praktycznie wszyscy kantowali: omijali kolejki, wlewali wodę, szli akurat do kibla, albo zwyczajnie nie pili, PRAKTYCZNIE, bo po mojej lewicy siedział przyczajony Maciek i rypał każdą kolejkę w tempo, w końcu to rodzina więc było to dla mnie zrozumiałe, jednak martwiła mnie jego kondycja, chyba się powtarzał, nie, o mówił w kółko to samo, pewnej chwili wymknął się na fajkę i na długo zniknął.
Ja miałem akurat stan wszelako-zapoznawczy, czyli poważny, przygarnąłem kolejne 0,5 Bolsa i zakontaktowałem się z dwiema koleżankami, Maciek zaś miał stan wszelako-nicniewiedzący, czyli extream, o północy zaliczył już rów, zderzenie z posadzką, a najlepiej wychodząca mu czynność - to leżenie, o równowadze można było pomarzyć.
Wpakowali go do fury, później wpakowałem się ja, samochód się rozpędził, a Maciek rozrzygał, ja rozgadałem i jechaliśmy, było koło pierwszej. 'Wcześnie' – pomyślałem - -jak na Sylwestrową noc, wbijam na drugie party'. Oklepałem trochę Maćka, potrafił przy czyjeś pomocy stać, z betonu zrobił się worek, ale to był już milowy krok w stronę jego trzeźwości. Spotkałem Karolinkę z Ewą i ruszyliśmy do drugiego domku, jak dziś o tym myślę to musiałem mieć już dosyć alkoholu, ale natłok zdarzeń i powiew zimnego powietrza potęgował chłód, a nie upojenie, więc chciałem pić jeszcze dużo pić, Maciek jakiś czas spał sobie spokojnie, ale widząc jego drgawki postanowiłem przemieścić go już ostatecznie – do domu. Przy pomocy Szczepsa nie było to już tak męczące, wbiliśmy na kwadrat chłop runął jak kłoda i zasnął. Szczeps zaporządził comeback do Bąbla, więc kierunek - przystanek, środek – autobus, cel – zwiększyć ilość promili. Przy drugim podejściu nie było już o tyle zabawnie co przy pierwszym, aczkolwiek biorę pod uwagę wyłącznie siebie, bo zdaje sobie sprawę że reszta towarzystwa miała solidny ubaw, kilka miarek z różnych alkoholi, a na koniec piwo i przypominam Maćka, mało tego robię śliczny haft na dywanie i nie wiedzieć czemu ubliżam koledze, bilans tak fatalny jak samopoczucie na drugi dzień, do domu przyciągnięto mnie w ósmą godzinę Nowego Roku.
Ten Sylwester to naprawdę gruby melanż, finału szczerze się wstydzę i ofiary mego zachowania przepraszam, a jednej osobie dziękuję niezmiernie za nerwy i cierpliwość, nie wiem co począłbym gdyby nie obecność Karolinki.

Wróćmy do oceny 2007. Segment imprez w plenerze zmartwychwstał, wakacje przyniosły mirady imprez, które fundamentalizują model perfekcyjnego melanżu, później zapisują się w kanonie, a na końcu przez lata wspomina się je jako legendy. Dwu tysięczny siódmy ma całą talię imprez wysokich figur, tych które później królują na językach, nie tylko w Naszym wąskim gronie.
Liczby, tych popijaw nie idzie zliczyć, nie było sensu kronikować, nikt o nich nie będzie mówił, ale wciąż się nimi gra, wciąż są nieodłącznym elementem talii jak i mojego życia.
Walety, to te przeciętne, schematyczne i nie odgrywające nic szczególnego, mające jakąś tam niewielką przewagę nad liczbami – bo lokal, bo ludzie, bo muzyka, imprezy waleciarzy rzadko kronikuję bo nie ma o czym w Nich pisać, pewnie kilkukrotnie można zaliczyć w to spontaniczne bale w Opium, przereklamowanego C-Bool'a i dużo innych. Jednak Walety wciąż mają miejsce w talii i mimo zawodu jakie często przynoszą, nie ma bez nich melanżowego-pokera.
Damy to już mocne figury, a imprezy mocno wysoko figurujące w tym podsumowaniu, mieści się w nich spora część osiemnastek, tych kilka imprez u mnie na kwadracie, jak i na innych kwadratach, Studniówka też jest karcianą lady. Damy zazwyczaj mają klasę, niosą dobre wspomnienia i to na tyle, brakuje im rozmachu i świeżości, brakuje omnipotencji, choć w parze mogą konkurować z niejednym królem.
Króle, postanowiłem się rozdrobnić, nie muszę chyba tłumaczyć krzepkości tej figury, to swego rodzaju podium, w królestwie tej królewskiej statuy karcianej królowały wyjazdy, Nielat udowodnił że pamięta jeszcze jak w to się gra, Majówka zagrała z moimi wnętrznościami w ostry dyżur, Opium udowodniło, że jeszcze jestem kiepskim graczem, ale Monarchowie będą rządzić w mojej głowie, będą suwerenami dla pamięci, niosą haust świeżości i wypychają melanżowy bagaż doświadczeń.
Asy, zwyczajnie zwycięzcy, triumfatorzy roku, imprezy o których jeszcze nie raz się wspomni, to już nie figury, to rzeźby, kształtują kanon mojej pijackiej kariery, to późniejsza historia, nasza melanżowa historia. As trefl – Funaberia z Kasią I Karolinką. As kier – Karwia 2007. As pik – Majówka z Nielatem i Markiem. As karo – Impreza u Karolinki. I Znajdź analogię.
Joker, o Nim wkrótce, wiedz że jest jeszcze i siłą zmiata wszystkie cztery asy na raz.

I to chyba na tyle w kwestii biesiadnej roku 2007, pewnie uciekł mi ogrom spraw w tym podsumowaniu, ale czy to ważne, ważne abyśmy zdrowi byli.

A.R.T.D
To się kręci już trzy lata na pełnej kurwie.



'...gdyby w melanżowanie grało się na olimpiadzie, to był bym tam z orłem na piersi w pierwszym składzie...' - Pierrot





Archiwum