tarus // odwiedzony 5984 razy // [p_s_d szablon nlog7 v01f beta] // n-log home
pokaż: ostatnie 20 | wszystkie z tego miesiąca! (0 sztuk) | wszystkie (17 sztuk)
22:09 / 30.05.2002
link
komentarz (2)
Jak rzep psiego ogona czy raczej jak tonący brzytwy, ważne że mocno i upierdliwie uczepił się nas sąsiad Kazik. Ciekawe czy skubaniec robił metodyczne podchody i dobrze wiedział o której nadejdziemy czy też mu się poszczęściło. W każdym razie fart miał i tak, bo o 4 nad ranem te brzytwy, znaczy się my, były mocno przytępione i dzięki temu mógł trzymać je, znaczy się nas, do woli. Swoją drogą to dziwne, że mimo wymalowanego na twarzach ogólnego wymiętoszenia i mocno niewyjściowego odzienia, wzbudziliśmy w kimś, choćby nawet w sąsiedzie Kaziku, zaufanie i objawiliśmy się jako dwie, przedostatnia i ostatnia, deski ratunkowe. Zastanawialiśmy się tylko czego on diabła nad ranem od nas chce. W pewnym momencie Kazik poluzował uścisk, widać chciał dać nam szansę na głębszy wdech przed punktem kulminacyjnym, po czym dość konspiracyjnym szeptem, pełnym rozpaczy, ale też i nadzieji, wycedził:

"Panowie, to świetnie składa, że was jest dwóch, [w tym momencie mu się odbiło] bo ja mam akurat dwie córki do wydania."

A myśleliśmy, że do brydża mu dwóch brakuje.

P.S. A co robi sąsiad Kazik o 4 rano pod domem? "Wicie chłopaki, hik, żona wyjechała, hik, więc teraz ja muszę WIECZOREM psa wyprowadzać, hik!"


01:07 / 28.05.2002
link
komentarz (0)
Zdarzyło się nie tak dawno, że korzystając z uprzejmości znajomych sąsiada zabrałem się z nimi do Wrocławia. Szczęka mi nieco opadła gdy zobaczyłem czym pojedziemy. Czarny, sportowy samochód na wysoki połysk, średnio pasował mi do właściciela, którym miał być stateczny architekt po pięćdziesiątce. Z kolei na takiego nie wyglądał mi facet z brodą do pasa, w skórzanych, nabijanych ćwiekami rękawiczkach, który usiadł za kierownicą. Wobec takich dziwów, start z piskiem opon wydał mi się już całkiem oczywisty i na miejscu, a moment w którym przy prędkości 150 km/h wyniosło nas na przeciwny pas prosto na "czołówkę, wręcz nieodłącznym elementem podróży ze statecznymi architektami po pięćdziesiątce (chodzi o wiek,0).
Po drodze wyjaśniło się jeszcze, że wyjący silnik to efekt pracy mechanika, bo przy fabrycznych ustawieniach, było zbyt mało basów...

No i wymiękłem.
Kto jak kto, ale ja z zapaleńcami, szaleńcami i niegroźnymi wariatami mam do czynienia na co dzień. Weźmy pierwsze z brzegu przykłady: ojciec i Pan Sąsiad. Koledzy po fachu, weterynarze. Też niby stateczni, pod pięćdziesiątkę, tyle że z lekkimi zaburzeniami. Bo na przykład gdy psy, koty, króliki czy nutrie już się przeżyły, kilka lat temu Pan Sąsiad kupił sobie kozę. No, w domu jej nie trzymał, bo weterynaryjne podwórko obfituje w rozmaite szopy, komórki, garaże i rozległe ogrody. Ojciec postanowił go chyba przebić. Znalazł u jakiegoś gospodarza zabiedzoną chabetę - kupił ją i sprowadził, oczywiście gdzieżby indziej, na podwórko i zrobił na bóstwo, tj. na piękną klacz, która w podzięce powiła trzy źrebaki. Nie muszę dodawać, że cała ta becząco-rżąca czereda mieszkała na podwórku, niemalże w centrum miasta. Gdy obowiązki nowej pracy zmusiły ojca do sprzedania koni - nie bez płaczu - Pan Sąsiad stanął na wysokości zadania i sprowadził dwa kolejne.

Ostatnio widzę, że ojciec znów coś kombinuje, bo czytuje książki o hodowli strusi, a sąsiad z kolei kupił łuk i buduje za miastem strzelnicę. Nudno nie będzie.

No więc ja z wariatmi to jestem obyty, ale mimo wszystko facet, który podkręca sobie silnik w samochodzie, aby pięknie buczał, który zawsze i wszędzie rusza z piskiem opon, to jak dla mnie lekka przesada. Piętnastolatkowi jestem w stanie coś takiego wybaczyć, bo w takim wieku poważanie wśród kolegów i podziw koleżanek z klasy, no ale statecznemu architektowi po pięćdziesiątce?

Już wolę strusie i strzelanie z łuku. Cichsze to i mniej pretensjonalne.

01:00 / 27.05.2002
link
komentarz (2)
KU WŁASNEJ PRZESTRODZE

Jedno z przykazań człowieka rozgoryczonego:
Nie mów prawdy przyjacielowi swemu, jeśli nie po myśli jego ona jest.

Wyciągnąłem rękę. Chciałem pomóc i powiedziałem o tym co widzę. W odpowiedzi usłyszałem, że nadużyłem zaufania. Kolejna nauczka. Kolejny kopniak w zad po wielu latach przyjaźni.

I optymistyczny akcent na zakończenie. Usłyszałem, że wprawdzie utracono zaufanie do mnie, ale mimo tego nikt się na mnie nie obraził.
Ufff. No normalnie prawie, że odetchnąłem z ulgą. Do diabła z zaufaniem, do diabła ze szczerością. Ważne żeby się na siebie nie obrażac.
Gorzko mi.

01:38 / 21.05.2002
link
komentarz (0)
Widzę po statystykach, że ktoś mnie wytrwale prześwietla. Aby nie zawieść wiernego czytelnika, umieszczam ten oto przerywnik, by umilić oczekiwanie na nową notkę ;,0)

18:39 / 16.05.2002
link
komentarz (0)
Ciekawe czy ktoś patrząc dziś na, nieprzymierzając, kilkutysięczny tłum studentów, sunący przez Most Grunwaldzki, zauważył po drugiej stronie młodego człowieka idącego chyłkiem w przeciwną niż wszyscy stronę.

To byłem JA! Bo miałem to szczęście być jednym z wybrańców, którzy dostąpili zaszczytu uczestnictwa dzisiaj w zajęciach. Ma się farta.

I dzisiaj wieczorem jak ktoś zobaczy studenta, który przeciskając się pod prąd przez tłum zmierzający na Pola Marsowe, będzie szedł na dworzec, to też niech będzie pewien, że widzi mnie. W związku z poniedziałkowym egzaminem podjąłem radykalną decyzję o ucieczce z Wrocławia. Zaszyję się w domu, z dala od wszelkich Juwenaliów, Ekonomaliów, Medikaliów, Agraliów, Wittigaliów i może coś sensownego wysiedzę.

Bo ja genaralnie nie mam nic przeciwko wszelkim "aliom", grillom, piknikom, rejsom socjostatkami, tyle że dostałem o wiele bardziej atrakcyjne zaproszenie. Zaproszenie do udziału w SESJI. Początek zabawy już w poniedziałek o 9. I wiecie co? Chyba się skuszę.


01:27 / 16.05.2002
link
komentarz (0)
Patrzyłem sobie wczoraj na te "kody", co to je każdy z moich wykładowców przed nazwiskiem umieszcza - taki jeden to ma więcej liter w kodzie niż w imieniu z nazwiskiem razem wziętym - kilka znaków, a konfiguracji sporo. No, ale każdy jeden, bez wyjątku, ma jak byk napisane INŻ - jakby nie spojrzeć, znaczy się, że engineer.

Wprawdzie moja definicja wiedzy inżynierskiej jest niezbyt klarowna, ale przecież musi się składać na nią m. in. także szereg umiejętności nabytych podczas licznych laboratoriów.

I tu mi coś zgrzytnęło. Bo jak to jest, że co drugi wykładowca-inżynier, ma problem - co tydzień to samo - z włączeniem mikroportu czy zmianą baterii w tymże. Co dziwne, nawet profesor od inżynierii elektrycznej. Ten sam, który zadręczając mnie budową silnika bocznikowego mawiał: "To przecież proste jak konstrukcja CEPA!!"

18:05 / 14.05.2002
link
komentarz (0)
Najpierw się zaciągnęło. Potem zagrzmiało, a jeszcze potem zawiało. Ale tak zawiało, że w drodze z Politechniki do "Trójkąta", musiałem połknąć z kilogram piachu - jeszcze mi chrzęści między zębami. Cóż, że biednemu wiatr zawsze w oczy to wiem, ale na pewno nie jest to też pogoda dla bogaczy.

Zdążyłem jeszcze zapytać samego siebie czy aby na pewno w moich sandałach da się biec, ale już po krótkiej chwili, bez zbędnych rozważań, ruszyłem, najpierw lekkim kłusem, a potem zdecydowanym galopem w stronę domu. Nie obyło się bez strat, ale najgorsze oglądałem już przez szybę.

02:05 / 14.05.2002
link
komentarz (0)
Konserwacja nadajnika trwa!!!


c.d.n.


00:16 / 06.05.2002
link
komentarz (0)
Ja stanowczo protestuję! To jest jakiś skandal! Co roku o tej porze w całym domu pachniało bzem. Rósł sobie spokojnie na podwórku, tuż pod naszymi oknami. W dodatku cieszył nie tylko nas, bo całe rzesze moich i rodziców znajomych punktualnie w okolicach maja zjawiały się po odbiór swojej działki bzu. Ba, można było sobie wybrać ulubiony kolor - właśnie "bzowy", biały lub ciemno fioletowy.

W tym roku przyjeżdżam do domu, węszę i nic nie czuję. Rozglądam się po pokojach i nie widzę ani jednego bukietu. Podejrzane. Okazało się, że bez zaczął sąsiadowi niemalże wchodzić przez okno do domu. Poprosił więc "fachowca" coby mu ten bez nieco przyciął. "Fachowcy" mają jednak to siebie, że zawsze muszą coś sknocić. Ten na przykład tak się przejął zadaniem, że wyciął cały bez w pień...

Przecież mówiłem, że to skandal!

01:29 / 05.05.2002
link
komentarz (0)
No ładnie. Trzeba mi było się zaopatrzyć w odpowiedni z serii "weekendowych" poradników, bo skoro można się w dwa dni nauczyć żeglarstwa czy narciarstwa, to na pewno ktoś już napisał "Jak wydorośleć i spoważnieć w długi majowy weekend". Ale nie, ja postanowiłem wykonać wszystko własnoręcznie. Nakreśliłem sobie w głowie plany, rozważyłem różne warianty, dumałem jak tu się zabrać do tej metamorfozy. I co z tego wyszło? No jak to co? To co zwykle - wielkie BUM. Szlag trafił plany.

Bo Tarus miał nigdzie nie jechać w dłuuugi weekend. Miał siedzieć w domu, nigdzie nie wychodzić, trzaskać projekty, nadrabiać wszelkie zaległości, a w wolnych chwilach DOROŚLEĆ I POWAŻNIEĆ. I nawet podjął Tarus stosowne kroki ku temu - wysłał na początku tygodnia poprzez zaprzyjaźnionego kuriera torbę pełną książek, notatek i ZAPAŁU do nauki, aby czekała na niego gdy we wtorek po południu przyjedzie do domu. Ale gdy Tarus już wychodził owego wtorku z mieszkania, dostał mobilizującego i bardzo przekonującego maila, że owszem ma iść na dworzec, ale wsiąść do zupełnie innego pociągu, jadącego w przeciwną niż zakładał stronę. Jak to zwykle przy szalonych pomysłach bywa, Tarus, długo się nie namyślając, złapał buty, uprząż i karabinki, dorzucił śpiwór, powciskał chińskie zupki, przypiął karimatę i pojechał hen daleko.

A tam na miejscu, hen daleko, było tak, że nie żałuję zmiany planów. Pogoda aż za dobra, towarzystwo miłe, cywilizacja ograniczona do minimum i ciągły kontakt z naturą. Wreszcie też własnoręcznie (i własnonożnie,0) sprawdziłem, że wspinanie w skałkach jest o niebo przyjemniejsze i bardziej satysfakcjonujące niż treningi na sztucznym panelu.

Koniec końców, w majowy weekend, nie tylko nie wydoroślałem, ale wręcz nawet się o kilka lat odmłodziłem! Ha! I to nie jedyny plus. Wyjeżdżając dzisiaj z domu, prawie w ogóle nie musiałem się pakować - torba z podręcznikami już czekała przygotowana. Nienaruszona. W takim stanie w jakim ją odesłałem. No, prawie w takim samym. Bo jak się rozpakowałem i przyjrzałem zawartości, to nie mogłem się doszukać tego ZAPAŁU, com go wepchnął do niej - widać znudziło mu się czekanie na mnie i gdzieś się, skubany, ulotnił. I co ja teraz bez niego pocznę?

01:52 / 30.04.2002
link
komentarz (2)
Przyjaciele moi, proszę Was, nie pytajcie już czemu jestem dzisiaj "nie w sosie", bo to nieprawda. Dzisiaj jest spokój. Ale w sobotę. W sobotę to się dopiero działo...

W głowie ni to pustka, ni to chaos, nie mogłem sformułować żadnej w miarę sensownej myśli. Zastanawiałem się czy przespać ten dzień, czy zmęczyć się i wypocić bałagan nagromadzony w głowie. Los przyszedł mi z pomocą i podsunął lepsze rozwiązanie. Wyjazd do domu. Taki szaleńczy nieco, na kilka godzin tylko, w zasadzie tam i z powrotem.

Po drodze uświadomiłem sobie jak dawno temu musiałem jechać ostatni raz najkrótszą drogą do domu. Ile to już czasu minęło, pół roku? Może więcej. W każdym razie na tyle dawno, że zdążyłem zapomnieć jak wygląda ta trasa. Zapomniałem jak pięknie ona wygląda. Nie żebym nie wracał w ogóle, tylko że najczęściej pociągiem, albo późną nocą jedną nogą już w śnie, albo małą obwodnicą z drugiej strony. Więc tym razem podróż miała posmak drogi w nieznane. A świat poza miastem wyglądał pięknie. Natura już w odcieniach dojrzałej zieleni, niebo nasycone błękitem; z jednej strony zamknięte późnopopołudniowym słońcem, a z drugiej nadciągającą burzą. Jechałem ku słońcu, ale burza deptała mi po piętach i w końcu mnie dopadła gdzieś z boku. Stanąłem w szczerym polu by się przyjrzeć tym zmaganiom słońca z burzą. A pachniało tak intensywnie, że wdychałem tą czystą radość w płuca, żeby mnie rozgrzewała od wewnątrz. Stałem i patrzyłem, zbytnio mi się nie spieszyło bo nie miałem nic lepszego w planach. Czekałem aż spadną pierwsze krople deszczu. Nie trwało to długo. Postanowiłem uciec burzy, wsiadłem znów za kierownicę. W radiu Chris Rea smęcił "Looking for the summer". Idealna piosenka na mój nastrój, zapragnąłem żeby leciała aż do samego domu. Nie pozostało nic innego jak wcisnąć pedał do oporu, ale mimo tego szaleństwa i tak się nie udało; widziałem już przed sobą przedmieścia miasta, gdy wybrzmiewały ostatnie takty.

Podróż do domu działa oczyszczająco. Z chaosu i bałaganu w głowie zaczął się wyłaniać jakiś konkretny kształt. Zdarzenia ostatnich dni, tygodni, a może nawet i miesięcy ułożyły się w wyraźne przesłanie, mocne postanowienie: TARUS, CZAS WYDOROŚLEĆ. CZAS NA ZMIANY.

12:12 / 24.04.2002
link
komentarz (1)
EKSPERYMENT

Postanowiłem zostać artystą. Tak! Ale, artystą niepowtarzalnym, jedynym w swoim rodzaju. ARTYSTĄ JEDZENIA. Bo, że gotowanie jest sztuką, to wiadomo, ale dlaczego, do cholery, nie mówi się o tym, że jedzenie i picie również? Jeden przyjaciel co ma podobne zdanie i zwykł mawiać "Pić to trzeba umieć! - nie sztuka się uchlać."

Jednym z wyznaczników sztuki jest zrywanie z dotychczasowymi trendami i poszukiwanie nowych form wyrazu, eksperymentowanie. Stwierdziłem, że ja w tej kwestii marnie stoję, coś jakbym był jedzący, ale nie praktykujący. Poddałem więc w sobotę swój organizm testowi, chciałem sprawdzić jak będzie się on zachowywał jeśli między 18 a 21 zjem całą blachę domowej pizzy. Zacząłem w domu, kontynuowałem w pociągu (no co? przedział był pusty,0), a zakończyłem we Wrocławiu. Pod koniec eksperyment został nieco zakłócony przez pojawienie się koleżanki; wypadało poczęstować, więc niechętnie bo niechętnie, mając na myśli dobro współczesnej medycyny, zaburzyłem przebieg testu i odstąpiłem mały kawałek.

Jako że pizza była strasznie pikantna, zacząłem gasić pragnienie drinkami a'la Tedy (skład lepiej przemilczeć,0). I tu chyba się nieco zagalopowałem, bo niestety nie pamiętam jak w końcu zachowywał się mój organizm. Kojarzę jedynie, że po takim posiłku ciało ma duży moment statyczny oraz olbrzymi wręcz moment bezwładności, co charakteryzuje się tym, że nie chce, ba, nie może się ruszyć z miejsca, w którym zaległo, np. sprzed komputera.
W każdym razie testy zamierzam kontynuować, zastanawiam się tylko, czy skrócić czas konsumpcji, czy zwiększyć ilość potrawy.

Dodam jeszcze, że moimi idolami są pewien Japończyk, który 2 lata temu zjadł 40 hot dogów w ciągu godziny oraz świeżo upieczony czeski mistrz, co w 24 godziny wypił 35 piw, a każde z nich przeszło całym układem trawiennym.

00:57 / 24.04.2002
link
komentarz (0)
(Nie,0)obyczaje

Prezydent węgierski czekał w niedzielę pół godziny przed lokalem wyborczym ponieważ zapomniał dowodu osobistego.

Kilka razy byłem członkiem komisji wyborczych. Dowód osobisty, co wyraźnie jest zaznaczone w wytycznych, jest dokumentem na podstawie którego wydaje się karty do głosowania. Ileż jest kłopotów z ludźmi starszymi, którzy przychodzą często oddać głos prosto z kościoła, dokąd zazwyczaj nie biorą dokumentów. Problem pojawia się gdy taka osoba mieszka daleko, a jest znana któremuś z członków komisji. Pada wtedy argument: "No przecież Zbyszek mnie zna. To mój sąsiad". Zbyszkowi głupio odmówić sąsiadce, zwłaszcza starszej, która w dodatku odgraża się, że jeśli teraz nie będzie mogła zagłosować, to drugi raz nie przyjdzie. W ostateczności Zbyszek, gdy reszta komisji nie widzi wydaje sąsiadce kartę do głosowania.
Ja z kolei zostałem zabity wzrokiem wiceburmistrza i jego rodziny oraz upomniany przez przewodniczącą komisji ("No wiesz co! Jak możesz!",0), gdy dopełniejąc formalności zapytałem ich czy mają ze sobą dowody.

Nie tylko w kwestii zachowań obywatelskich, a na pewno właśnie dzięki nim Węgrzy nas znacznie wyprzedzili pod względem rozwoju społecznego i gospodarczego.

12:11 / 16.04.2002
link
komentarz (0)
Prawda jest niewygodna, ale muszę stanąć z nią oko w oko i przed samym sobą przyznać się, że jestem destruktorem czy też raczej destroyerem; pospolitym psujem znaczy się. Nie wiem skąd i po kim to się wzięło, ale drzemie we mnie niszczycielska moc, która co jakiś czas budzi się i dobitnie daje znać o sobie. Nie żebym wpadał w szał, ze zbielałym wzrokiem toczył pianę z ust, miotał talerzami i wyrzucał telewizory przez okno. Nic z tych rzeczy. No i najważniejsze jest to, że ja jestem niewinny. Ja to wszystko mogę wyjaśnić!!

Więc jestem magnesem, co przyciąga wszystko co złe, w tym najzłośliwsze z przedmitów martwych. One z kolei są zwykle dobrze poinformowane, wiedzą gdzie się pojawię; jak tylko wyczują moją obecność zaraz się zaczyna. Kalkulator przykrywa się na podłodze stertą papierów dokładnie w tym miejscu gdzie ja potem postawię nogę - wiem, że bystry jest, bo szybko rachuje, ale jak to sobie wyliczył nie mam pojęcia. Pasek przy głowicy magnetofonu zwlekał z pęknięciem do mojego powrotu, 20 letni rower kolegi też akurat pode mną musiał się rozsypać, krzesło w kuchni pod moim ciężarem pęknąć, a lusterko wyślizgnąć z moich rąk.

No, ale czemu to ja zostałem wybrany na nosiciela tej nieczystej mocy? Czy jak to wyjdzie na jaw to będą za mną ganiać jak za OBCYM we wszystkich częściach? Znajomi chyba coś podejrzewają, a jeden taki to już ponad rok temu mówił, że moim mottem życiowym jest refren piosenki Perfectu:

I tak wszystko to, czego się tknę, w proch i pył obraca się.


13:36 / 14.04.2002
link
komentarz (0)
Miałem niegdyś chłopaków z The Cure na wyciągnięcie ręki, przemierzyłem też Spodek niesiony ponad głowami wzdłuż i wszerz tuż przed nosem Eddiego Veddera, a skoków ze sceny w gęstwinę rąk nie zliczę - niezapomniane momenty. Ale z ręką na sercu mogę powiedzieć, że to wszystko blaknie przy tym co zobaczyłem i usłyszałem w małym, zadymionym klubie w środę.

Justin Sullivan - założyciel New Model Army, gdyby ktoś nie wiedział. Facet po czterdziestce, niewysoki, krótko ostrzyżony, można by rzec normalny gość. No, tylko twarz z gatunku tych, co mogą przestraszyć - kolczyki tu i ówdzie, brak jednego zęba, a kilka innych na złoto. On, jego głos i akustyczna gitara; śladowo wspomagany przez dwóch kolegów z zespołu. Tylko tyle. Coś niesamowitego. Tak na oko szacuję, że energia, którą wygenerował na scenie, spokojnie wystarczyłaby na oświetlenie Wrocławia przez tydzień. Nie, że skakał i fikał koziołki, nic z tych rzeczy. Stał w jednym miejscu i śpiewał. Ale jak śpiewał. Po prostu spalił się na scenie. Don Kichot, co sam chciałby świat naprawić. Gdyby zebrać kilkunastu takich jak on i wykrzesać iskrę, to byłby to początek jakiejś rewolty. Tak poza tym to strasznie sympatyczny człowiek, cały czas prowadził dialog z publicznością - wyraźnie poruszony wspominał, opowiadał anegdoty, komentował rzeczywistość, zadawał pytania.

Może się schować Pink Floyd ze swoim rozświetlonym show, panowie z AC/DC mogą wyprowadzić armaty i zdjąć szkolne kubraczki, a chłopcy nu metalowcy z setkami megawatów i rozkręconymi przesterami również powinni odpocząć. Poczułem siłę prostej melodyjnej piosenki i akustycznej gitary. W wieku 21 lat nie powinno się chyba takich rzeczy mówić, ale poczułem się młodszy, jakbym znów wrócił do czasów gdy przyjmowałem muzykę bardzo emocjonalnie. Strasznie mnie gość nakręcił. Zresztą nie tylko mnie, bo widziałem łzy u człowieka w wieku mojego ojca, gdy Sullivan wyszedł do drugiego bisu, powiedział: "You said that everything is all right in Poland, so just keep on doing" i zagrał: KEEP ON ROCKIN' IN THE FREE WORLD.

16:41 / 11.04.2002
link
komentarz (0)
Życie zamigotało mi przed oczami i tak zaciekawiło, że zwolniłem tempo i przystanąłem na moment, porzucając wszelkie rozpoczęte prace, by mu się lepiej przyjrzeć. A jak już się zatrzymałem, to ono mnie po mistrzowsku zwiodło, porwało w swój wir i nabrało szaleńczej prędkości.
Etap trzeci, najboleśniejszy: pozbawiony uprzednio całej energii zostałem brutalnie wypluty do rzeczywistości.

Takim to sposobem znalazłem się nagle w środku nowego tygodnia, gubiąc gdzieś nie tylko jego początek, ale i końcówkę poprzedniego. Celem znalezienia i ukarania winnych tej obsuwy, postanowiłem dokonać rekonstrukcji wydarzeń.
  • CZWARTEK
    Nie no, tu nie ma żadnych wątpliwości, pamiętam i to aż za dobrze, bo bezskutecznie czekałem na czyjąś wizytę. Czekałem, czekałem, czekałem...
  • PIĄTEK
    Do wieczora mam go jak żywo przed oczami. W końcu po 6 tygodniach uczęszczania na kurs "Koszykówka dla zaawansowanych" udało mi się zdobyć pierwsze punkty; takich dni się nie zapomina.
  • SOBOTA, NIEDZIELA
    Brak, sztuk zero. Ooo. Więc tu jest pies pogrzebany. Czyżby to miało związek z owym piątkowym wieczorem? A może ich po prostu nie było? Może tym razem odwołano weekend? Hmm, sprawdzam w kalendarzu i niestety widzę, czarno na białym, jak byk stoi, że jednak się odbył.
  • PONIEDZIAŁEK
    Rzuciłem się w pogoń. Pod wieczór zobaczyłem go na horyzoncie, ale ostatecznie dopadłem drania w nocy. Okazało się, że i tak po sprawie - sztafetę prowadził już bowiem wtorek.
  • WTOREK
    Plan miałem ambitny, chciałem wyjść na prostą do południa. Nie doceniłem przeciwnika, wydawało mi się, że strata jest niewielka i mogę pozwolić sobie na chwilę wytchnienia. Akurat. Skurczybyk tak mi odskoczył, że przydybałem go dopiero przy nocnej kolacji. Ha! Lepiej późno niż wcale.
  • ŚRODA
    Do diabła! Zaspałem! Znowu umknęło mi pare godzin. Nie czekajcie na mnie z obiadem! Z kolacją też nie! Zjem po drodze! Muuuszęęę leeecieeeeeeć....

  • CZWARTEK
    Uff. Po bożemu. Czwartek jest czwartkiem.
  • 15:03 / 09.04.2002
    link
    komentarz (0)
    Póki co, to ja się rozejrzę. Powęszę tu i ówdzie, a potem... a potem się zobaczy.