kaczuszka // odwiedzony 135276 razy // [era_chaosu_mumik szablon nlog7 v01f beta] // n-log home
pokaż: ostatnie 20 | wszystkie z tego miesiąca! (0 sztuk) | wszystkie (467 sztuk)
10:47 / 08.05.2008
link
komentarz (2)
Długo zastanawiałam się, jakich facetów lubią kobiety. Czy wrażliwych, czułych i opiekuńczych, czy może twardych, silnych i dominujących?
Problem polega na tym, że my - kobiety - chyba lubimy wszystko po trochu. Najlepiej niech facet najpierw będzie słodko kusił, szeptał do ucha, uwodził tym, jaki jest męski, rycersko silny, odpowiedzialny. A potem niech się da trochę złamać, niech pozwoli kobiecie, by przebiła się przez tę twardą skorupę testosteronowego czubienia się, uwielbienia dla władzy i dominacji. Kobiety mają wielką satysfakcję, kiedy z wielkiego twardziela zrobią wieczorem swoją przytulankę, kiedy będą miały okazję go wspierać w ciężkich decyzjach, koić jego skołatane nerwy. Czego chcą w zamian? Poczucia bezpieczeństwa, adoracji, uroczych niespodzianek oraz tego, by mogły swojego faceta bezgranicznie (i z wzajemnością) kochać, pożądać, podziwiać. Kobiety szukają mistrza. Ja szukam mistrza. Niech tylko ten mistrz będzie uczciwy, to będzie OK. ;)

Skąd te refleksje? A bo właśnie zastanawiałam się, czy zdolna jestem jeszcze do wielkich emocji, czy pisane jest mi zakochać się na zabój, pożądać i podziwiać. Gdzieś na dnie mojego serca i rozumu tliło się przekonanie, że oczywiście - jest to absolutnie wykonalne, tylko jednocześnie napawa mnie takim strachem, że nie wiem, czy chcę ryzykować. Czemu strachem? Och, no bo miłość to czysty ogień. Jeśli stoisz blisko, jest Ci ciepło. Gdy podejdziesz bliżej - robi się gorąco. Ale zdarza się, że można wpaść do ogniska i spłonąć totalnie. A tego właśnie się obawiam. Zbyt wielkiego, zbyt histerycznego i zbyt nierównego zaangażowania. A z ta nierównością niestety jest tak, że w każdym związku jest stała ilość miłości - jakaś stała X. ;) Zdarza się, że ludzie dają się z siebie fifty-fifty, wtedy jest pełnia szczęścia i spełnienia. Ale czasem ktoś kogoś kocha bardziej, np. tak na 70%. Czy druga osoba to w równym stopniu odwzajemnia? Otóż, doszłam do wniosku, że nie. Zostaje niestety tylko 30%. Taka jest smutna rzeczywistość. Gdy ktoś zabiega o nas za bardzo, rozleniwiamy się, dajemy mu się wykazać i biernie przyjmujemy. A im mniej nas jest w tej naszej miłości, tym więcej paradoksalnie zaczynamy dostawać. I tak właśnie paskudnie nasz świat jest urządzony.



A ja właśnie poznałam twardziela i muszę go zmiękczyć. Jakieś pomysły?




18:35 / 10.09.2006
link
komentarz (1)
Najwięcej myśli do głowy przychodzi mi wieczorem, kiedy już leżę w łóżku. Wtedy czuję w sobie energię wulkanu, mam ochotę wstać i zacząć pisać tak szybko, aż papier zacznie się palić pod naciskiem mojego pióra. Prawdziwy wir słów krąży po moim umyśle i szuka najpiękniejszych form, w które mógłby się ubrać i zostać gdzieś uwiecznionym. Jednak ani razu jeszcze nie wstałam z łóżka w takiej chwili, by coś napisać. Zdania same układają mi się w głowie, gotowe do zanotowania, wyrywają się, chcą się wydostać, a ja nie robię nic, by im to umożliwić. Leżę dalej z głową, która z każdą sekundą jest coraz bliżej wybuchu. To uczucie jest trochę męczące (mam wrażenie, jakbym – myśląc – spalała kalorie!), ale jednocześnie dość przyjemne. Serce bije strasznie szybko, oddech – krótki przerywany, zupełnie jak u rozgorączkowanego dziecka. Euforia, błysk, oświecenie.

Nazywam to muzą. Jednak dlaczego nic z nią nie robię? Czemu dalej leżę i pozwalam sobie ochłonąć? Czemu daje odejść tak umiłowanemu przez artystów natchnieniu, na które zresztą sama czekam, bo jego brak powoduje we mnie poczucie bezsensu. Dlaczego więc nic nie robię, tylko trwam w jakiejś absurdalnej bojaźni? Ano właśnie. Boję się. Boje się, że usiądę nad czystą, białą kartką i zapomnę, co właściwie chcę powiedzieć. Boje się, że nagle to, co do tej pory kotłowało się w mojej głowie, nagle zamilknie, a do mego umysłu wedrze się pustka. I wreszcie się boję dużej, czystej, niezapisanej kartki, która przeraża mnie swą nieskazitelnością i gładkością. Uwielbiam nowe zeszyty, uwielbiam też grubą stertę białych kartek A-4. Zawsze wtedy mam ochotę usiąść i coś napisać. Ale zwykle siadam i na tym zabawa się kończy. Bo nie wiem, co robić dalej. Okropna jest taka pustka w głowie. Przygnębiająca. Dlatego nie chcę do niej dopuszczać i w momencie, kiedy ma dojść kolejny raz do stanięcia oko w oko z białą kartką, boję się tego. Bo nie chcę, by znów dopadła mnie ta koszmarna pustka, próżnia, chaos – w rozumieniu mitologicznym.
Może się tak zdarzyć, że usiądę przed kawałkiem papieru i zmuszę się, zupełnie tak jak teraz, do stworzenia czegoś. Ale zawsze jest ryzyko, że pisanie bez natchnienia przyniesie opłakane skutki. Z drugiej jednak strony czy czekać na muzę na przykład kilka lat? Jestem chyba niepoprawna optymistką, bo cały czas wierzę, że jeśli już zacznę pisać, to pochłonie mnie ta czynność bez reszty, a natchnienie pojawi się gdzieś po drodze. Czasami tak się zdarza.

Kiedyś, kiedy miałam mniej więcej 12 lat (wcześniej zresztą było podobnie) często miewałam taką olbrzymią, iście literacką wenę. Potrafiłam wziąć do ręki pióro i z zapartym tchem pisać jak oszalała. I podobało mi się wówczas wszystko, co wyszło spod mojej ręki. Byłam z tego dumna. Później takie zacięcie gdzieś się we mnie zapodziało. A może wypaliły się pomysły? W każdym razie kiedy miałam około 16 lat miewałam jeszcze od czasu do czasu ochotę na pisanie, ale kończyło się to najwyżej na pisaniu pamiętnika lub listów. Jednak i ta potrzeba wygasła i właśnie odczuwam z tego powodu pustkę. Brakuje mi czegoś. A im bardziej sobie to uświadamiam, tym bardziej mi przykro i tym bardziej się boję. Teraz, jeśli już tworzę, to bardziej świadomie. Nie mogę sobie pozwolić na niechlujne zdania (choć i tak sobie pozwalam bardziej lub mniej świadomie). Teraz staram się bardziej dbać o formę swojej wypowiedzi. A czasami nie mam na to siły. I stąd właśnie mój strach przed białymi kartkami. Boje się po prostu, że im nie dorównam. One są doskonałe. Ja mogę je ozdobić swoim pismem, ale równie dobrze – splamić. I to mnie przeraża. To mnie blokuje. Ale wciąż liczę, że to się zmieni.



01:57 / 03.09.2006
link
komentarz (1)
Wszyscy zawsze wrzeszczeli, że Woody Allen jest najlepszy. Dziwiłam się, szczególnie że, gdy zaczęłam oglądac jego filmy, trafiłam wcale nie na te perełki. Obejrzałam "Wszyscy mówią: kocham cię", co oczywiście jest ślicznym filmikiem, kochanym, słodkim, uroczym, ale jednak... filmikiem. "Jej wysokość Afrodyta" tez przyjemna była, ale już gorsza. A potem to widziałam nieszczęsną "Klątwę skorpiona" i "Hollywood ending". Zastanawiałam się wtedy, czy Woody Allen się wypalił. No i czy zawsze kręcił tylko komedyjki romantyczne. Ale obejrzałam ostatnio "Anything else" z Christiną Ricci i... no tym człowiekiem śmiesznym z "American Pie" i... tak się zaskoczyłam, że omal nie spadłam z krzesła. Oboje byli świetnie wyreżyserowani, te postacie po prostu naprawdę żyły. Zresztą, akurat ta rzecz u Woody'ego Allena jest normą - jego postacie nigdy nie są płaskie. Są świetnie zanalizowane, dopracowane, ciekawe, psychologicznie spójne. A co najważniejsze - nie ma sztampowych dialogów, tylko to, co ja uwielbiam najbardziej: próba odtworzenia dialogu ze wszystkimi drobiazgami i smaczkami. A więc jest chaos kilkuosobowej rozmowy (wszyscy się przekrzykują), jąkanie (to już tradycja), robienie dygresji, akcja, która toczy się w międzyczasie. I do tego doskonale zsynchronizowana inscenizacja. No, bajeczka po prostu! I oczywiście, co cieszy mnie najbardziej, bohaterami są najczęściej intelektualiści ze swoimi emocjonalnymi lub też egzystencjalnymi problemami, i całkiem wyszukany język, co bardzo mi się podoba. Nie lubie wydumanych filmów o prostych ludziach. Nie mam nic przeciwko samej idei filmu o rolniku czy portierze, czy innej fryzjerce, ale niestety bardzo często takie filmy są do bólu patetyczne, przerysowane, sztuczne. A nie ukrywajmy - ambitne kino kierowane jest do widzów-intelektualistów, więc czemu na siłę filmowcy popadają w modę opowiadania historii o ludziach banalnych? Nie twierdzę, że proste historie nie bywają wzruszające, np. Tańcząc w ciemnościach. To opowieść prosta, jasna, niewydumana. No, ale von Trier to mistrz po prostu.
Ale... jak juz mówiłam, bez względu na wszystko, lubię filmy o ludziach inteligentnych, ambitnych, takich, którzy mają nieco mniej przyziemne problemy. Bo życie nie zawsze i nie dla każdego sklada się tylko z oszczędzania na chleb, znalezienia pracy i założenia rodziny. Jest tylu ludzi, którzy zastanawiaja się nad swoim życiem. W ogóle w człowieku, w jego psychice jest tyle ciekawych aspektów, o których mozna by cos opowiedzieć, coś interesującego, niebanalnego, czasem może odkrywczego, czasem szokującego. Ale na pewno znaleźliby się odbiorcy, którzy wreszcie mogliby się utożsamiać się z bohaterami. Bo ja się zgadzam, że życie ogólnie jest proste i problemy życiowe też są proste. Ale to człowiek sam w sobie jest skomplikowany i poplątany i sam wikła się w coraz to gorsze tarapaty, i to jest własnie dla mnie ciekawe. Ale to może dlatego, że mnie psychologia fascynuje? ;-))

A wracając, obejrzałam wczoraj "Celebrity" Woody'ego Allena i jest to kolejny jego film, który naprawdę bardzo mi się podoba. I zwracam honor. Woody Allen naprawdę rządzi. ;)


00:12 / 11.07.2006
link
komentarz (1)
Obejrzałam własnie jeden z najpiękniejszych filmów świata: Don Juan de Marco. W kinach był, kiedy ja chodziłam jeszcze do podstawówki. Tytuł był mi dobrze znany, ale nigdy jakos nie zainteresował mnie na tyle, by zorientować sie przynajmniej, kto w nim gra i o co chodzi. I ostatnio, będąc pod wpływem Johnny'ego Deppa (którego od dawna uwazam za bardzo przystojnego, a od niedawna za bardzo, bardzo, bardzo przystojnego i seksownego), zaczęłam śledzic jego filmografie i natrafiłam na tenże tytuł. Zorganizowalam sobie film, obejrzałam przed chwilą i... jestem zauroczona, urzeczona i zahipnotyzowana. Do końca nie jestem pewna, o co tak naprawdę w filmie chodzi. Czy Don Juan naprawdę jest Don Juanem czy po prostu lubi widzieć siebie w takim świetle? To dość ważny szczegół, bo dwa skrajnie różne zakończenia rzucają zupełnie inne światło na sens i przesłanie całości. Tak czy inaczej, film jest niezwykle inteligentny, a zarazem bardzo subtelny i między wierszami ma wiele treści (że aż nie mogę uwierzyć, że nakręcili to Amerykanie!! ;)
Jest to film o własnej interpretacji rzeczywistości, o zaprzestaniu skupiania się wyłącznie na konkretach i detalach (głównie zresztą tych materialnych i namacalnych), lecz o spoglądaniu trochę głębiej i bardziej filozoficznie na świat. Mogę więc powiedzieć, oczywiście, że nazywam się Asia, jestem studentką, mam 22 lata. Ale mogę też powiedzieć o sobie to, co w sobie sama widzę lub chcę widzieć. Dlatego zawsze bronię stanowiska tych, którzy nazywają siebie artystami, a nie mają na swoim koncie zbyt wielu dzieł. Bo kimże jest artysta, jeśli nie człowiekiem wrażliwym, utalentowanym i kochającym tworzyć? To jest dla mnie prawdziwe znaczenie tego słowa. I nie wliczam w to pojęcie ilości sprzedanych książek/obrazów/płyt ani pozytywnych opinii recenzentów. Artystą jest ten, kto się nim czuje. Artysta to nie zawód, to powołanie. Zawodu się uczymy, bycia artystą - nie da się nauczyć. Tak więc Don Juan miał prawo czuć się najlepszym kochankiem świata nawet jeśli w rzeczywistości był prawiczkiem. Ale to, w jaki sposób pojmował kobiece piękno, sprawiało, że drzemał w nim niewyobrażalny potencjał do bycia kochankiem nad kochankami. Zresztą, chyba nie odkryję Ameryki, jesli powiem, że w tych sprawach nie trening czyni mistrza, lecz wyobraźnia i wrodzona wrażliwość. Stąd mozna być idealnym kochankiem i nie być, bo liczy się potencjał. Przynajmniej dla mnie.
Oczywiście, faktyczne 100zł jest lepsze od potencjalnych 100 zł. Ale sfera, niedającej się zbadać w warunkach laboratoryjnych (:-D), rządzi się innymi prawami.
Ech... i znów odzywa się we mnie idealistka, która, swoją drogą, często cierpi na ból istnienia, ponieważ nie dostrzega w nim żadnego metafizycznego sensu ani celu, jeśli w cokolwiek wierzy, to w przypadek i zbieg okoliczności, ma fobię przed śmiercią i skończonością szeroko pojętą, a tak poza tym - żeby było jeszcze sprzeczniej i jeszcze dziwniej - marzy o wszystkim, co romantyczne i piękne, a jednoczesnie - żeby sobie utrudnić sprawę - jest świadoma swojego pop-kulturowego uwarunkowania i wody zrobionej z mózgu za pośrednictwem chociazby telewizji...
Taaak... I weź tu, człowieku, żyj teraz i bądź szcześliwy, kiedy takie myśli po głowie się kołatają...
Dość kołatania. Dobranoc! Zawsze, cholera, z radosnego nastroju popadam w kompletne przygnębienie. To się chyba nazywa psychoza maniakalno-depresyjna? ;-)))


14:42 / 10.06.2006
link
komentarz (2)
Dziś mam wyrzuty sumienia na zapas. Dopadły mnie jakieś takie dni rozterek, rozmyślań, pytań, a dodatkowo kompletnie pozbawił mnie równowagi psychicznej mój dzisiejszy sen. A śnił mi się piękny nieznajomy, z którym żegnałam się przed śmiercią (zupełnie nie wiem, czyją i czemu). Nie pamiętam, jak wyglądał, ale miałam w każdym razie silne deja vu, że już kiedyś go widziałam i że już kiedyś odgrywałam tę scenę. Dziwne. Nie pamiętam żadnych szczegółów. Pamiętam tylko, że leżeliśmy w objęciach, patrzyliśmy sobie w oczy z tak bezgraniczną miłością, że aż ciarki mam na plecach, jak o tym myślę. Powiedzieliśmy sobie kilka słów otuchy. Chyba nawet były to jakieś wyznania miłosne. Ale najbardziej nieprawdopodobne jest to, że ja wszystko to czułam. I to tak intensywnie...
I kiedy tak przytulaliśmy się do siebie, czułam tak ogromną tęsknotę, żal i... hm... miłość (wiem, że to dziwne, ale tak było!), a nawet jakąś odrobinę pożądania, że natłoczenie tych wszystkich głębokich emocji aż mam ochotę porównać do istnej nirwany.

Obudziłam się i poczułam natychmiast trochę nieswojo. I poczułam tęsknotę, tym razem za tą nirwaną. Co ja poradzę, że marzę o pięknych uniesieniach?
Ech, właśnie dlatego tak podle się czuję. No bo jakie mam prawo marzyć o tym wszystkim, skoro mam faceta?

10:59 / 24.05.2006
link
komentarz (4)
Imieniny Joanny. Moje zatem też. Wysłałam SMSa koleżance Asi, życząc jej "Wszystkiego najlepszego", a ona odpisała, że wszystko najlepsze już ma i że mnie życzy, bym też tak kiedyś mogła stwierdzić.

Ha. Czy ja kiedykolwiek tak powiem? Że mam już wszystko, co najlepsze i więcej mi nie trzeba? Może. Ale moja poprzeczka oczekiwań wobec siebie i innych ludzi stoi tak wysoko, że sama nie wiem, kiedy dosięgnę wymarzonego pułapu albo kiedy docenię to, co mam na wyciągnięcie ręki.

Czego więc sobie życzę? Spokoju. Chcę nie chcieć. Bo teraz chcę za bardzo, a to strasznie przeszkadza. Nie ma jak spokój, opanowanie, brak większych pragnień i radość z tego, co jest. To jest dopiero raj! I tego sobie życzę.



19:55 / 21.02.2005
link
komentarz (5)
W sobotę było cudownie.... Najpierw ja, Agata, Adam, Gosia i Ryba kręciliśmy pierwsze zdjęcia do mojej pierwszej etiudki fabularnej. Mmm... :) Ależ się ubawiłam. A wieczorem była fantastyczna impreza! Graliśmy na bębnach, gitarach, śpiewaliśmy... Ganja... :))) Trans kompletny na kilka godzin, twórcza atmosfera, euforia, super... :))))


21:01 / 17.02.2005
link
komentarz (1)
Bedzie duży i silny, żebym czuła się przy nim malutka i bezbronna. Bedzie miał pzyjemnie kłujący zarost i milutką, sympatyczną buzię. Będzie dobry, cierpliwy i mądry. Będzie umiał słuchać, ale i ciekawie opowiadać. Będzie mnie kochał jak wariat i powtarzał to tak często, jak się da. Będzie mnie wspierał i motywował do działania. Będzie prowadził mnie za rękę, jak się będę bała. Będzie miał cichy, zmysłowy, spokojny głos, którym będzie mnie doprowadzał do szału, szepcząc do mojego uszka. Będzie mnie podniecał każdym swoim centymetrem, bo i ja będę go kochać do szaleństwa i akceptować we wszystkim. Będę mu robić kanapki do pracy i śniadanko do łóżka. A on będzie dla mnie robił dokładnie to samo. Będziemy sobie bardzo dużo dawać. I będziemy umieli rozmawiać ze sobą. Wyrozumiale i tolerancyjnie. I nie będziemy się kłócić. Będzie pięknie.
Będę dostawać od niego malutkie, śliczne prezenciki, a on będzie znajdywał w kieszeniach słodziutkie liściki miłosne albo małe czekoladki. Będziemy się uwielbiać i pożądać. I będziemy najszczęśliwsi pod słońcem.
Tak sobie wyobrażam...

A na razie cóż mi pozostało? Czekać na tego księcia.


00:23 / 17.02.2005
link
komentarz (1)
Byłam dziś w kinie na "Bardzo długich zaręczynach" i trochę się rozczarowałam. Oczywiście film pięknie zrobiony, z roznymi smaczkami charakterystycznymi dla tegoż reżysera, ale... fabuła trochę nudnawa i rozwlekła.

03:05 / 16.02.2005
link
komentarz (1)
Agata twierdzi, że ten rok będzie rokiem odnawiania starych kontaktów. Agata ma zawsze rację. Agata jest czarownicą i wszystkie jej przepowiednie się sprawdzają. I coś w tym jest. Muszę wybrać się do Warszawy wreszcie. Czeka tam na mnie cała gromada przeróżnych starych znajomych....
No, ciekawe, proszę państwa.... ;-)))))


20:11 / 14.02.2005
link
komentarz (1)
Właściwie to lubię montować filmy, nawet jak muszę. :)




14:50 / 12.02.2005
link
komentarz (0)
Dlaczego tak jest, że jak mamy coś zrobić, to natychmiast myślimy o tysiącu innych spraw, nagle budzą się w nas dawno zapomniane pasje, mamy ochotę tworzyć, byle tylko nie robić tego, co aktualnie robić trzeba. Narzekamy tylko, że musimy robić coś, czego nie chcemy i nie lubimy, i jak to poszkodowani jesteśmy. Niestety ta sama sytuacja ma miejsce, gdy obowiązkiem staje się nasza pasja. Nagle okazuje się, że ta praca także męczy i zawsze znajdziemy coś, nad czym można by się poużalać.
Człowiek - dziwne stworzenie.

A skąd ta refleksja? Właśnie mam robić coś, co uwielbiam - montować film. I jak już MAM, to nagle wolę robić coś innego. Błędne koło. Ech... ;-)


20:14 / 08.02.2005
link
komentarz (1)
Uczyłam się do egzaminu parę godzin wczoraj. Zdałam na 3+. To się nazywa geniusz. ;)))


17:39 / 07.02.2005
link
komentarz (1)
Chciałabym mieć mniej pomysłów. Albo ewentualnie więcej mobilizacji. Żeby móc realizować to, co przychodzi mi do głowy. Cierpię na swój słomiany zapał, a to chyba głównie dlatego, że działać się boję. Aktywność twórcza to wielka odpowiedzialność. Nie mozna tworzyć rzeczy głupich i prymitywnych. To znaczy, oczywiście, można. Pewnie. Nikt nam tego nie zabroni. Tylko po co? Z twórczości głupiej nikt się nie cieszy. Ani my sami, ani odbiorcy tejże twórczości. A każdy artysta wszak tworzy po to, by dzielić się z innymi. Lepiej więc tworzyć coś, co się podoba.
Zaraz wszyscy mnie skrzyczą, że przecież nie o to chodzi, by dostosowywać się do niskich gustów, tylko tworzyć coś wyrafinowanego i elitarnego. Pewnie, ale wtedy trzeba mieć wystarczająco dużo pewności siebie. No i poza tym i tak zawsze musi być ktoś, kto naszą twórczość pochwali, choćby nawet była dziwna, nieprzystępna i trudna. Musi istnieć taka osoba. Przynajmniej jedna. Taka osoba, która zawsze w nas wierzy i nas wspiera.
A inna rzecz, że każdy artysta chciałby odnieść sukces. A to wszystko nie takie proste.
Więc właśnie dlatego tworzyć się boję. Bo z góry boję się porażki. Po co więc mam się o niej przekonywać? Lepiej siedzieć cicho i być nieświadomym swojego braku talentów. Ale z drugiej strony taka bezczynność mnie męczy i zabija.
Powstaje błędne koło. Trzeba by je wreszcie przerwać. Tylko jak? Od czego zacząć? Od działania i nabierania sił w trakcie? Czy od szukania harmonii, a po jej uzyskaniu, zabrania się do pracy?


12:59 / 07.02.2005
link
komentarz (1)
Staram się wmówić sobie dobry nastrój. O dziwo działa. Jeszcze do niedawna potrafiłam zapadać się w otchłań i spadać w dół bez końca, pogrążając się w swojej chandrze i rozczulając się nad sobą. Nie wiem, co takiego się stało, ale teraz staram się jakoś o tym wszystkim nie myśleć. Skupiam się na pozytywnych rzeczach. I kiedy tylko przychodzi mi do głowy coś smutnego, natychmiast zaczynam rozmyślać o czymś przyjemnym. Trochę to sobie narzucam, ale ważne, że efekt jest dobry. Optymizmu też można się nauczyć. A przynajmniej kontrolowania swojego nastroju. Prędzej czy później wyrobię w sobie taki nawyk i może wreszcie nabiorę trochę siły do życia. Ale chyba jestem na dobrej drodze. Jestem ostatnio całkiem zadowolona. Chociaż powodów mam tyle samo co zwykle. No, ale warto jednak doceniać szczegóły, które na ogół bagatelizujemy. Wymagamy od życia Bóg wie czego. A przecież wystarczy usiąść i wymienić kilka rzeczy, które mam ja, a których nie ma ktoś inny. Tym chociażby warto się cieszyć. Na dobry początek. ;)


13:47 / 06.02.2005
link
komentarz (3)
Asia bardzo lubi balansować na krawędzi. Ma we wtorek egzamin, a jeszcze nie do końca wie, z czego. Brawo, Asiu. ;)



16:01 / 05.02.2005
link
komentarz (1)
Dziwny ostatnio mam nastrój. Waha się od skrajnie dobrego do skrajnie złego. Czasem mam ochotę skakać z radości, czuję w sobie tyle pozytywnej energii, czuję, że swiat jest piękny i chce mi się życ. Dosłownie chwilę potem, bez konkretnego powodu, czuję przytłaczający smutek, ciężar, kulę w gardle, samotność, strach, brak motywacji do czegokolwiek i poczucie ogólnego bezsensu.
To się fachowo nazywa psychoza maniakalno-depresyjna. :)





15:49 / 04.02.2005
link
komentarz (3)
Ochłonęłam. Już mi się NLOG z panem doktorem nie kojarzy. Ba, zupełnie zapomniałam, że tyle tu o nim było. Tyle rzeczy wydarzyło się w moim życiu od tamtego czasu. To śmieszne, że z czasem emocje kompletnie ulatują, że wszystko traci swój kolor, zapach, dźwięk... Wspomnienia pozostają jałowe, ot - jest sentyment, ale zupełnie na luzie, bez histerii. I obojętność. Właśnie tego się wtedy bałam. Że o wszystkim, prędzej czy później zapomnę. Chciałam tego, ale też się tego bałam.
Dziś, jak na to wszystko patrzę, nie mogę sobie przypomnieć, jak i dlaczego tak się to wszystko potoczyło. Nie pamiętam tamtych emocji. Uleciały, skończyły się. Nie ma już ich... Pozostały mi tylko obrazy pewnych chwil. Jak dawno widziany film. Ech, życie, życie...
09:15 / 20.08.2004
link
komentarz (1)
Chyba sobie muszę na jakiś czas darować NLOGa, bo też mi o NIM przypomina... :-(
Wszystko mi przypomina. Dosłownie wszystko mi się kojarzy. Mam GO przed oczami dosłownie non stop. Zupełnie nieświadomie. A jak zdam sobie sprawę, że mam go przed oczami, robi mi się przykro, bo przecież wiem, że nie warto... :-(
Ech...

Wiem, to wszystko minie. Ale dlaczego zdarzyło się to akurat teraz, kiedy ja się muszę uczyć?! A poza tym dużo łatwiej by mi było, gdyby okazał się wstrętną świnią, ale... wcale znowu się taką świnią nie okazał. Jedyna zła rzecz, którą robił, to ta, że nie wiedział, co ma napisać, więc nie pisał nic i milczał. Tego absolutnie nie rozumiem i nie akceptuję. Ale z drugiej strony... nie jestem w stanie nagle zapomnieć o naszych naprawdę cudownych spotkaniach, z których każde trwało średnio 8-10 godzin! Nie jestem w stanie wyrzucić z pamięci tych wszystkich wrażeń, tych przemyśleń, tych nowych rozwiązań na moje problemy. A poza tym tyle rzeczy mi się w nim podobało, nawet jako w człowieku. Miał kilka cech, których bardzo potrzebowałam i które pomogłyby mi się psychicznie ustabilizować.
Był po prostu takim prawdziwym facetem. Był pragmatyczny, zdecydowany, spokojny, konkretny (nie taki rozlazły jak czasami ja), był jakiś taki stabilny. Ale jednocześnie potrafił zachować się miło i ciepło. Nie w taki sposób wprawdzie, jak typowi faceci-misie, przytulasy takie, ale... dawało mi to dużo. A może i więcej, bo ON był bardzo rzeczowy, racjonalny, a mnie się to strasznie podobało i potrzebowałam właśnie kogoś takiego. I co? Teraz mam zapomnieć o tym wszystkim pozytywnym, co przeżyłam? Nie zapomnę, bo nie potrafię. Tak więc siedzę i się gryzę. Bo na jednej szali mam obraz świetnego faceta, a na drugiej - kogoś, kto mnie potwornie olał, kogoś, kto mnie po prostu nie chce i w sumie nieważne dlaczego. Chociaż ja chciałabym wiedzieć, dlaczego naprawdę. Gdybym potrafiła zrozumieć tę sytuację, byłoby mi może łatwiej...
Szkoda tylko, bo... tyle cech mi się w nim podobało, że prawdopodobnie będę ich szukać w innych facetach. Ale kopii nie znajdę.
Naprawdę podobał mi się cały ten zestaw cech, które on miał, ze wszystkimi drobnymi odchyłami, o których zdążyłam się dowiedzieć. Zdążyłam to zaakceptować, bo w ogóle nie przyszło mi do głowy, że on może chcieć to zakończyć, skoro spotkaliśmy się wreszcie i... było na tym spotkaniu, jak było... ;-))))))
A ten jego głos... Ciągle mam w uszach i ciągle mnie rozbraja.
Ale prawda jest taka, że właśnie zachowałam się jak głupia małolata, tak szybko angażując się. To takie kompletnie bez sensu. On doskonale to pewnie widział, a na pewno nie szuka nikogo narwanego.
O. I jeszcze jedno. Ciągle robię sobie wyrzuty, że coś zrobiłam nie tak, że gdybym postąpiła inaczej, to... wszystko inaczej by się skończyło. Jestem wściekła, bo już widzę, jaki będzie finał. Będę sobie teraz miesiącami pluła w brodę, że już po raz kolejny przeleciał mi fajny facet koło nosa, tylko dlatego, że byłam głupia. Ech. Ale to prawda. :-(((


07:31 / 19.08.2004
link
komentarz (1)
Już przechodzi, już się leczę z tego. Trochę aż wstyd mi za samą siebie, że taką jestem rozhisteryzowaną panienką. Ale dość tego.
Facet twierdzi, że szuka partnerki na stałe, ale ja niestety jestem za młoda. Więc po cholerę się do mnie odzywał? Wiedział od początku, ile mam lat.
Po prostu nie wiedział, jak to skończyć, to wymyślił taką bzdurę. Może zresztą i jest w tym ziarno prawdy, ale w takim razie znaczy to, że podchodzi do wszystkiego zbyt pragmatycznie.
Ciągle trochę nie mogę sobie tego wszystkiego uzmysłowić i poukładać w głowie - jak to możliwe, żeby ktoś, z kim tak cudownie mi się gadało, okazał się głupim chujem? No, ale teraz to już nie ma znaczenia.
On sobie szuka kogoś nowego, ja też. Z tym, że ja trochę po to, żeby zafundować sobie terapię i o tym wszystkim nie myśleć.
Nie sądziłam, że popełnię tak głupi błąd, ale... chyba facet po prostu trafił na dobry moment. Kiedy potrzebny mi był ktoś racjonalny, kto jednocześnie śliniłby się na mój widok (tak, to było przyjemne). Wiele rzeczy było przyjemnych. I jest mi ich szkoda. Na przykład tego kompletnie obłędnego głosu, który nadal mnie podnieca, jak sobie go przypomnę.
Ale już. Koniec. Nieważne.
Pomógł mi na szczęście najukochańszy na świecie Wojtuś. To jest dopiero facet. Po tym wszystkim potrafi być takim przyjacielem... :-)))