20:40 / 22.02.2007 link komentarz (0) | kontynuacja tych zapisków w jakiejś formie pojawia się tu. | 13:38 / 31.12.2006 link komentarz (4) | Podsumowania część czwarta (i ostatnia)
Pierwszy raz jest tak, że nie mam problemu z wybraniem dziesiątki najlepszych płyt, co więcej myślę, że mógłbym podać również drugą dychę płyt, które również są dobre (lub nawet bardzo) ale które jednak nie przebiły się wyżej w moim podsumowaniu.
W kilku przypadkach podejrzewam, że wynika to ze zbyt małej ilości odsłuchów. Nie zakochałem się na dobre we wspominanym "Love me two times" Nmperign i Lescalleeta. Za mało słuchałem "Semisferi" tria Ruth Barberan, Alfredo Costa Monteiro i Ferran Fages (choć wydaje mi się, że nie jest lepsze niż "Atolon" tego składu albo "Octante", gdzie do trójki dołącza Margarida Garcia). I dalej, chyba tylko raz "Berlin" Axela Dornera i Mattina, chyba dlatego, że Dorner mi się przejadł. No i gdyby więcej czasu poświęcić płytce Giuseppe Ielasiego dla Hapny, to też bym się pewnie z nią zaprzyjaźnił bardziej.
W dziesiątce drugiej znalazłyby się na pewno albumy Skreama (self-titled z wykrzyknikiem), "Mystery Revolution" Utona, Sunshine Has Blown (też jakiś 'psychodeliczny' folk, ale inny niż fiński), lekkie eai od Traw i Rhodri Daviesa, o trudnym (walijskim) tytule, "Concrushing Beasts" Daniela Menche, "Adventura Anatomica" Mai Ratkje. I jeszcze "Index of metals" Fausto Romitellego, uznawane za operę, ale równie dobrze mogłoby uchodzić za video-art. (90% wizualu to abstrakcyjna grafika). Nie ma śpiewaków, instrumenty 'tradycyjne' przegryzają się z elektroniką i gitarą elektryczną a finał jest godny Kevina Drumma. Muszę też odnotować jeszcze jedno wydawnictwo z Insubordinations Bucher/Glauser/Unternährer. Nie tylko z obowiązku zauważam polskie: Afro Kolektyw, "Recycled magick emissions" Hati i Contemporary Noise Quintet.
Ho, ho, sporo tego. A jeszcze oprócz 'bycia na czasie' i gonienia za nowością, jest nadrabianie zaległości, czyli poznawanie płyt z lat zeszłych. Najciekawsze rzeczy to "Tiger Thrush" Ami Yoshidy, cedeery Englisha (o którym trochę tutaj), "Seven" Dereka Bailey i Ingara Zacha, żółty "Untitled cd-r" duetu GOD, "Fireworks" Traw, s/t Mersaulta (czyli Tomas Korber, Christian Wolfarth, Christian Weber), "Interworks" Eddiego Prevosta i Johna Butchera, "Agape" Martina Kuchena i Davida Stackenasa, "Duos for Doris" Johna Tilbury i Keitha Rowe, krótkie ”Casa Precario” Prevosta, Mattina i Bruce’a Russella oraz "Cuts" FME (o, właśnie, tegorocznej ich płyty nie słyszałem, a ich koncert mnie rozwalił), John Tilbury grający „Sonaty i interludia…” Cage’a, break’n’noise w wykonaniu Yasutoshi Yoshidy, Lasse Marhauga i Johna Hegre (o imprezowym wręcz tytule „Saturday Night Groove session”) , uuufff. Do tego jeszcze dochodzą ciekawe postacie, w które dopiero się wgryzam, więc za wcześnie by mówić o ulubionych płytach: Luc Ferrari, Mnortham, Jeph Jerman, Seht. No i takie zjawisko jak cudowna muzyka tria The Necks.
Myślę, że tak dużo dobrej muzyki w tym roku z dwóch powodów. Po pierwsze mamy kolejny komputer w domu, z olbrzymim dyskiem, co umożliwia ściągnięcie tego, co choćby trochę wydaje się ciekawe, czasem tylko po krótkiej notce, opisie, recenzji. A skąd brać 'ciekawe' nazwy do wpisania w 'search' soulseeka? To jest 'po drugie' - na pewno festiwal Musica Genera (który bardzo mi się "podobał") i najpierw przygotowania do niego, tzn. poznawanie muzyki występujących tam, a potem jakaś internetowa ścieżka przywiodła mnie do serwisu EMD-wiki i dalej linkami do bagatellen i paristransatlantic, a stamtąd (przez recenzje), to już można trafić nie-wiadomo-gdzie.
By zamknąć ładnie to podsumowywanie, jeszcze kilka fajnych koncertów, na których byłem w tym roku:
Łoskot - .01 CK Zamek, Poznań
Ignaz Schick/Martin Tetreault - 13.02 Stary Browar, Poznań
Kosmischer Pitch – 02.03, Stary Browar, Poznań
Mordy - 28.03 Cafe Mięsna, Poznań
Z'EV, Hati - 23.04, W Starym Kinie, Poznań
Liars - 25.04, Piwnica 21, Poznań
Musica Genera 2006, 26-28.05, Szczecin: Menche, John Hegre, Ferran Fages/Jean-Philippe Gross/Hegre, Marcus Schmickler, Anna Zaradny/Cor Fuhler/Tony Buck, te najbardziej ale większość była więcej niż dobra
Fred Frith - 25.06, Stary Browar, Poznań
Konfrontationen w Nickelsdorfie, 14-16.07: na pewno solowy Peter Brotzmann oraz 4 Walls + Isabelle Duthoit i Gail Brand oraz Axon, no i Manon Liu Winter
FME - Scena na Piętrze kiedy? hmmm
Trio X - Scena na Piętrze tu też data wyleciała
Jestem szczęśliwy, że to był muzycznie tak ciekawy rok.
[wszelkie komentarze, jak zwykle, mile widziane, ktoś coś ściągnął, coś się komuś spodobało, zaciekawiło?]
| 10:58 / 30.12.2006 link komentarz (0) | Podsumowanie w toku
Keith Rowe/Toshimaru Nakamura - Between
Jeśli musiałbym wybrać jeden jedyny album z tego roku, to byłby to ten. Mówię poważnie (choć na szczęście nie muszę wybierać). Weteran improwizacji, były członek grupy AMM, często uważanej za prekursorów improwizacji elektro-akustycznej, w grze używający gitary (w ustawieniu 'table-top'), jak również radioodbiornika - Keith Rowe. Do tego 'sławny' dzięki wprowadzeniu (jako instrumentu) no-input mixing board, której zaczął używać po zrezygnowaniu z gitary, uznawany za jednego z najważniejszych przedstawicieli nowej improwizowizacji w Japonii - Toshimaru Nakamura.
"Between" to ich drugie wydawnictwo, tym razem dwupłytowe, wcześniej był krążek "Weather sky".
"“Between-ness” has always been a central idea in Rowe’s collaborative music. He’s often described AMM’s work, from its earliest days, in terms of the energies generated between the very different poles formed by himself and Prevost, later between the two of them and Tilbury, drawing a clear distinction between accommodation and acknowledgement of differences, reveling in the unexpected (and unpredictable) bounty returned by the interference patterns produced from sources varying in multiple aspects as they rippled over and through one another. It’s a fundamental and fertile decision: not to look for affinities but to accept and appreciate differences. In Nakamura, he has an ideal partner. I’m guessing Toshi thinks about these matters far more than he talks about them (for he does scarce little of the latter), but he seems naturally adept at limning the delicate line between distancing reserve and warm embracing, fond of playing in that particular indistinct field." To paragraf z recenzji zamieszczonej na bagatellen.com.
Fragment, który powie więcej o samych dźwiękach: "From the lowest bell-like rumbles to the highest-frequency whispers, there is a constant rush and thrum sustaining everything, sometimes brutally intense but often almost imperceptible; it morphs when I move my head even slightly, becoming as much a product of where I am in the listening environment as of anything emerging from my speakers. Especially on “July,” the music is largely hushed and rapt, existing as much in the transient mundaneness of acoustic space as in the more stereotypically sustained world of eai, and the combination is continually enriching and regenerative. As might be expected, the ghost-memories of transmissive static appear and submerge, only the intricacy of the sculpture seeming more acute than on previous collaborations." (z recenzji dustedmagazine)
Jest też recenzja stylusmagazine, która zupełnie mi się nie podoba ze względu na twierdzenia w stylu, że jest to muzyka niemożliwa, 'post-human' itd.
A ja spisałem tam różne moje takie w recenzji dla diapazonu, z której zaledwie fragment: "Bo to nie jest tak, że jest jakaś przesadzona asceza, np. jeden dźwięk na trzy minuty, czy rozciągnięte wybrzmienia. Tak naprawdę to na tej płycie dzieje się dużo, jest to dość złożona materia, miejscami gęsta. Jednak najważniejsze jest to, że przestrzeń, jaka wytworzyła się między muzykami, ta przestrzeń "pomiędzy" jest obszarem pełnym znaczeń, który choć wyimprowizowany wydaje się strefą uporządkowaną, zawierającą dokładnie tyle treści, ile artyści chcieli podać"
Zamieszczam najkrótszy track z zestawu bo nie mam odwagi ciąć innych na części, edytować. Choć zupełnie niereprezentatywny dla albumu, jest świetny.
[i udało się, po długiej walce]:
Keith Rowe & Toshimaru Nakamura - 13630 kHz
Jason Lescalleet – To the teeth
Siła wstrząsu, jaki wywołują we mnie dokonania Lescalleeta jest porównywalna do doświadczeń podczas słuchania Daniela Menche.Ja czasem lubię być biczowany, młócony, obrzucany dźwiękami. Do tego nadaje się twórczość obydwu Amerykanów, ale płyta "To the teeth" Jasona Lescalleeta jest 'hardkorowa' nawet jak na normy przez nich wyznaczane (choć obydwoje robią rzeczy zróżnicowane, nie tylko 'napieprzają' i hałasują). Nie wiem, do czego ją porównać, można by zestawić to z momentami największych nawałnic u Ratkje, z tymże tajemniczny Amerykanin kładzie też nacisk na ciężar, masę dźwięków, potrafi naprawę przygnieść swoimi konstrukcjami. A do tego przy użyciu magnetofonów szpulowych (jego standardowy sprzęt) wynajduje naprawdę ciekawe brzmienia.
Na tej stronie znalazłem taki opis: "Beautiful collection of solo harsh noise compositions and rhythmically usurped deep code broadcasts that marry the subliminal pulse of the national grid with the sound of blood in your ears. Moves from microtonal wisps of flame through pure widescreen assault." (ale to 'piękne' to kontrowersyjne określenie w tym wypadku)
Jason Lescalleet - Light Shines Through Perforations as I Stretch the Fabric
Martine Altenburger/Lê Quan Ninh – Love Stream
Ja chyba dość szybko dowiedziałem się, że jak coś jest z netlabelu to nie znaczy, że jest gorsze, że wisi w sieci, bo nikt nie chciał tego wydać ‘naprawdę’. Przykładem niech będą takie wytwórnie jak Nexsound, Con-v, Homophoni, do których dołączyły w tym roku Musica Excentrica i Insubordinations (wydawca omawianego albumu). W artykule dla nowamuzyka.pl nt. tego labelu pisałem też o tym pięknym nagraniu. Bardzo przypadło mi on do gustu: „A już za prawdziwy klejnot uważam „Love stream” (cóż za trafny tytuł), ponad 50-minutowy improwizowany set w wykonaniu Martine Altenburger (wiolonczela) i Le Quan Ninha (zestaw perkusyjny). Muzyka przepojona miłością do improwizowania, do instrumentów, w końcu zapewne do dźwięków, płynie czystym strumieniem do otwartych uszu.”
Dotychczas dużo słyszałem o genialności Quan Nina, ale jego nagrania nie przekonały mnie do końca. Tej improwizacji nic nie brakuje, a Altenburger okazuje się kolejną postacią, której działalność trzeba śledzić.
Martine Altenburger/Lê Quan Ninh – Love Stream
Kode 9 & The SpaceApe – Memories of the future
Próbowałem już o tym duecie coś pisać na moim blogu, wtedy było to na zasadzie ‘patrzcie co mam! jakie to ciekawe, chcecie trochę?’, wynikało z radości muzyki i fascynacji czymś nowym. Od tego czasu dowiedziałem się tylko, że Daddi Gee to pseudonim wokalisty SpaceApe’a a panowie wydali płytę długogrającą o tytule widocznym powyżej.
Naprawdę dobre płyty nie zdarzają się często, ale jeszcze rzadziej pojawiają się te, na których słychać ‘coś nowego’. Oczywiście to coś trudno zdefiniować, ale może wiecie o co mi chodzi. Gdy się słucha dużo muzyki (albo przynajmniej tak jest w moim przypadku) to nabiera się choć częściowej orientacji i można odróżnić coś co jest bardzo dobre od czegoś ‘nowego’. To się różnie przedstawia, nowe podejście, nowe brzmienie, nowe myślenie – w każdym z przypadków bardzo mgliście. Ale będę się upierał, że coś takiego istnieje.
No i właśnie owo coś objawiło się mi podczas słuchania „Memories of the future”. Jest możliwość, że dla mnie jest to tak bardzo nowe bo zbyt mało słucham muzyki tanecznej muzyki elektronicznej...o boże, boże, co za określenie. Chodzi o muzykę o wyraźnym bicie, używającą struktur rytmicznych, wywodzącą się z kultury klubowej. Na Wyspach (a stamtąd jest duet) było tego trochę, różne jungle, garage, 2step, grime. No a teraz mamy dubstep, czyli do końca nie wiadomo co, ale na przykład Kode 9 jest wymieniany jako jeden z jego ojców.
Mam w ogóle poczucie, że z samego dubstepu znam mniej niż ‘powinienem’. Dlatego w tym miejscu proszę tych, co wiedzą lepiej ode mnie, o jakieś wskazówki – echa czego słychać w muzyce na krążku omawianym?
Jak dla mnie, na pewno dub, ale taki który odbił się rykoszetem od Berlina (raczej, jeśli już, Basic Channel niż Pole czy R&S). No a wszędzie, gdzie pojawia się słówko dub, chodzi o bas. Niskie częstotliwości odgrywają bardzo ważną rolę w muzyce Kode 9, co zbliża go do pomysłów The Bug. I tak bardziej na czuja: wpływy jungle, hip-hopu zorientowanego na muzykę miejską (urban, ale chyba jacyś mniej znani niż Roots Manuva), znajdą się i momenty micro-technowe.
Wokalista potrafi popaść w profetyczno-przytłaczające tony, ale też ‘zarapować’. Raz jest jamajsko, a raz londyńsko.
Jeśli chodzi o same dźwięki, przede wszystkim zachwyca mnie dbałość o produkcję. Pomysłowość w rytmach, aranżach, częste przestawianie akcentów w trakcie utworu. I w ogóle – ma to w sobie moc.
Kode 9 & The SpaceApe – Backward (inna wersja niż na singlach)
Kode 9 + The SpaceApe – Bodiees
| 17:38 / 28.12.2006 link komentarz (0) | Podsumowania część druga.
Lionel Marchetti - Red Dust
"Red Dust" to kompozycja, którą Marchetti stworzył wspólnie z Yoko Higashi, rozpoczęta w '97, ukończona w zeszłym roku, pięknie wydana (muszę wierzyć zdjęciom i opisom, nakład już dawno wyprzedany) na trzech 3" płytkach. Samplowane, przetwarzane nagrania, również bardzo stare, dźwięki konkretne (ze względu na ich amorficzność można by je określić jako 'niekonkretne') i zapewne inne elektroniczne wtręty (przepływy, czasem pulsacje), wokale Higashi tworzą razem trudną, ale pasjonującą opowieść. Wspaniałe jest to poczucie, że twórca coś nam komunikuje za pomocą dźwięków (to jest owo 'otherwise' w pierwszej z cytowanych recenzji). Niesamowite wrażenie dają też momenty kiedy z konstrukcji stworzonej z drobin, elementów trudno rozpoznawalnych wyłaniają się dźwięki dobrze znane („Deuxieme Partie”) albo te o ustalonej funkcji (w tym drugim przypadku mam na myśli sample w „Deuxieme Partie:Final (Chant Magnetique)).
Recenzenci byli raczej zgodni w ocenach. Na przykład allaboutjazz (o 'dżezie'? :)): "The interpretation is up to you. I hear the ghost in the machines of computer voice software, the sound experiments of the futurists and Marcel Duchamp, the discarded scratchiness of cylinder recordings and flight data recordings. The pop and flutter that the folks at Dolby labs eliminated years ago.
Sound as sculpture, as design, as “the story,” all feed into this open-ended narrative with no Hollywood ending. It's all quite an impressive work of art, aurally and otherwise."
Albo brainwashed: "There are very few boxed sets, much less records, that seem as well thought out as this one does. There are very few abstract recordings impressing me anymore, their weight and power seemingly fading away due to over saturation.[...] It strips the musical world of barcodes, FBI warnings, and greedy punks, and places music firmly in the realm of the listener's ears and mind. There are 300 copies of this collection available from Crouton and they are not asking a lot for it. This is highly recommended, as both a cerebral experience and a musical one."
Polecam utwory zamykające którąś z 3” płytek, i tak pierwszy wieńczy drugą, a drugi z nich trzecią.
Lionel Marchetti – Deuxieme Partie:Final (Chant Maqnetique)
Lionel Marchetti – Deuxieme Partie
Ivar Grydeland/Thomas Lehn/Ingar Zach - Szc zcz cze zec eci cin"
Materiał nagrany podczas Musica Genera 2005. Grydeland grał na gitarze i banjo, które preparował, Zach to perkusista a Lehn jak zwykle obsługuje syntezator analogowy. Ponieważ nie trafiłem w interneci na żadną recenzję, jestem zmuszony zacytować coś ze swojej: "Album można podzielić (mniej więcej tak, jak przebiega podział na ścieżki) na części: wstęp, rozwinięcie i zakończenie. "Zecin" byłby wstępem, w jakimś sensie zawiązaniem akcji, budowaniem klimatu. "Szcin", idąc tym tropem, owego metalicznego, drapiącego klimatu zagęszczeniem, zawierałby apogeum głośności i napięcia oraz nagromadzenia elementów. "Szczec" to powolne wygasanie, kruszenie się całości.
Taki podział byłby jednak chyba zbytnim uproszczeniem, bo nie można każdego z tracków skwitować hasłowo w stylu "w pierwszym cicho, w drugim szaleją, w trzecim odpoczynek". W ostatnim na przykład poza wyciszeniem jest też delikatne pulsowanie, dynamiczny fragment drugi posiada wiele niuansów, tak że nie wiadomo, jak się rozwinie. Zresztą każdy z utworów jest pełen szczegółów, sekwencji osobnych, budujących całość. Elementy "składowe" wydają się dialogować ze sobą, oddziałują na siebie nawzajem, stawiają się w różnych kontekstach."
To środkowe paragrafy z recenzji, rzecz jasna płytka bardzo godna polecenia, można by ją przedstawić jako "You should have seen me..." duetu Zach/Grydeland z domieszką "Bart" nagraną przez Thomasa Lehna i Marcusa Schmicklera.
Do ściągnięcia większa część drugiej połowy drugiej śćieżki.
Grydeland/Lehn/Zach - Cze zec [fragment 11 min.]
Grundik Kasyansky - Light and Roundchair
W tym zestawieniu, płyta którą znam najkrócej, ale udało jej się przebojem wedrzeć do listy najlepszych dziesięciu (chyba wypchnęła „Love me two Times” Nmperign i Lescalleeta).
Czy mieliście kiedyś tak, że szukając stacji radiowej i kręcąc gałką po skali trafialiście pomiędzy stacjami na dźwięki, które okazywały się na tyle intrygujące, że kazały zapomnieć o stacji docelowej. Mnie zawsze fascynowały odgłosy tych ziem niczyich, które tam są stale, niezależnie od tego, czy ktoś ich słucha, czy nie. A przecież, w zasadzie, nie są przeznaczone do słuchania, taka jakby szara strefa w ogólnoświatowym broadcast.
Możliwe, że Kasyansky również nasłuchiwał pośród tych dźwięków zwykle nielubianych, tych zakłóceń, szmerów („poczekaj, poprawię antenę, bo coś jeszcze szumi”). Na swojej płycie radioodbiorników używa w drugiej połowie (co przekłada się też na połowę czasu trwania albumu), a we wszystkich czterech feedback synthesizer (który wytłumaczył mi tak: „Feedback synthesizer is sort of analog synth oscillated by means of manually controlled feedbacks (both electro-acoustic and electronic) instead of VCO). Jednak cały album jest przesycony wyczuleniem na dźwiękowe drobiny, z pozoru niezbyt urodziwe. Jednak pozory mylą albo Kasyansky ma taki instynkt i talent, że potrafi z nich stworzyć piękne rzeczy. Recenzenci byli raczej jednomyślni.
W omówieniu tej i jeszcze innej płyty, w której brał udział, które piszę dla nowamuzyka.pl starałem się zachować komunikatywność i nie fantazjować za bardzo…Ale tutaj sobie pozwolę. Słuchanie tego albumu daje wrażenie wejścia pomiędzy dźwięki, w filigranowe konstrukcje, bycia w jakimś obszarze, strukturze o wielu osiach, chociaż jakby z jedną przewodnią. Jak się wejdzie pomiędzy, to wszystko wydaje się bliższe, rozgrywa się zaraz obok nas, przemieszcza (zwłaszcza, że kilka razy sygnał jest różny w każdym z kanałów).
Najlepiej słucha się na słuchawkach, na głośnikach jest trochę tak jakbyśmy te twory obserwowali z góry, wcale nie gorzej ale to inne spojrzenie.
Proponuję jeden z dwóch krótszych utworów, jedyny ‘melodyjny’ (za sprawą thereminu).
Grundik Kasyansky – Turnover
| 22:13 / 27.12.2006 link komentarz (0) | O roku ów: Podsumowanie 2006 część pierwsza
Oczywiście, jeśli założyć, że rankingi, zestawienia mają jakikolwiek sens. O tyle mają, że o dobrych płytach warto mówić, nawet jeśli trzeba się powtarzać.
Dziesiątkę, którą przedstawię trudno byłoby mi uszeregować na liście, poza miejscem pierwszym, to wszystko jest bardzo ciekawa muzyka – po prostu.
Nie słyszałem rzecz jasna wielu płyt, które sądzę, że miałyby szansę zaistnieć w zestawieniu: duetu Christoffa Kurzmanna z Ami Yoshidą, kolejnego duetu tego pana, z Johnem Butcherem, ani jego projektu z Kaiem Fagaschinskim jako Komando Raumshiff Zitrone. Nie znam też „Creatures of Cadence” Daniela Menche ani Perlonemu z Keithem Rowe i Charlemagne Palestine. Z tych płyt jest szansa, że w tym roku poznam tą ostatnią. Cóż, najwyżej zrobię poprawki. A tymczasem, na dziś najlepsze płyty, wydane w 2006, które udało mi się usłyszeć.
Jacob Kikregaard - 4 Rooms
Fragment mojej recenzji: "[...]krążek „4 rooms” Jacoba Kierkegaarda jest inspirowany i poświęcony konkretnemu miejscu, w dodatku silnie naznaczonemu – Czarnobylowi. Z tymże, że u duńskiego twórcy inspiracja (pytanie ‘dlaczego?’) oraz zawartość (‘co?’) ściśle łączy się ze sposobem stworzenia – ‘jak?’. Trudno rozstrzygnąć, co było najpierw, tak spójny jest pomysł i jego wykonanie na albumie zrealizowanym przez Touch. Kierkegaard pojechał do napromieniowanej strefy wokół Czarnobyla i tam zrealizował swój album. Wybrał cztery pomieszczenia (podane w tytułach kompozycji), każde nagrywał a potem odtwarzał to nagranie w tym pomieszczeniu. Za każdym razem powtórzył tą czynność 10 razy."
I dalej: "Po takich płytach można znów uzyskać wiarę w to, że muzyka może być sztuką, że dźwięki potrafią powiedzieć coś ważnego. „4 rooms” zawierają w sobie wiele sekretów (a może słyszymy promieniowanie?), dla każdego inny, do odkrycia na własną rękę. Coś niezwykłego."
A co pisali inni?
Np. dusted magazine: "as recording venues, as well as a church in the neighboring village of Krasno. Each of the spaces has particular aural qualities, and 4 Rooms is a more diverse listening experience than one might initially expect. The differences aren’t wholly in the tonality of the rooms’ ambience, but also the rhythms that emerge as the recordings are layered – flutters and rumbles birthed by the waveforms of the reverberating sound. “Swimming Pool” feels strangely underwater, though photo documentation of the room shows only a shallow layer of water in the decaying reservoir. “Gymnasium” initially shimmers in an almost metallic fashion, and “Church” and “Auditorium” sound eerily haunted, the build-up creating an aura of surprisingly actives drones."
Albo earlabs.org: "Whichever way, even a listening uninformed as to the specific historical and topographical coordinates evokes a sensation of a deep empty space which might as well be an inner, sub-atomic space (befitting the nuclear theme of these recordings) - in any case, a space of which the emptiness, being fed back to itself, grows only more allconsuming the more it 'consumes', gradually transforming into a cancerous metaphysical outgrowth of silence doubling over into itself, totally enveloping this emptiness within its 'genetic' structure."
Jacob Kierkegaard – Swimming pool
Zavoloka-AGF - Nature never produces the same beat twice
W skrócie o płycie: "Zawiera ona 50 miniaturek, z których każda jest poświęcona jednej roślinie, z pięciu grup, które stanowią niejako kolejne rozdziały albumu – łąka, drzewa, zioła, krzewy, kwiaty. Dyrektywą jaka przyświecała artystkom przy nagrywaniu tej płyty było zdanie: ‘Tworzyć techno niczym drzewa, bo natura nigdy nie produkuje tego samego beatu dwa razy’.
I o muzyce: "Zawiera ona 50 miniaturek, z których każda jest poświęcona jednej roślinie, z pięciu grup, które stanowią niejako kolejne rozdziały albumu – łąka, drzewa, zioła, krzewy, kwiaty. Dyrektywą jaka przyświecała artystkom przy nagrywaniu tej płyty było zdanie: ‘Tworzyć techno niczym drzewa, bo natura nigdy nie produkuje tego samego beatu dwa razy’." [cała moja recenzja tu].
Na boomkacie napisali : "However cut through the concept and you're left with a trickling batch of filigree electronica, that weaves pink-blushed soundscapes, macro electronics and the odd vocal into a thicket of appealing machine music."
Na oficjalnej stronie panie prezentują po jednym tracku z każdej sekcji 1, 16, 34, 41, 48.
Żeby unaocznić, jak kolejne tracki mają się do siebie dorzucam 33 (zamykający sekcję drzew) oraz już z ziół - 35.
Zavoloka + AGF – Vyshnja
Zavoloka + AGF – Kohaju
Zavoloka + AGF – Raps
Fe-mail - Blixter Toad
Improwizujące, dowcipne, noisowe duo (połowa SPUNKa) Fe-mail: Maja Ratkje i Hilde Sofie Tafjord, wydały świetny podwójny album dla Asphodel.
"A key to the Fe-Mail mystique is how they sucker punch you with their noise; this is not a constant testosterone-torn hole in your ear, it’s a series of perforations, leavened with toy piano, marshy mucking and decoy duck honking, gossaper sustained whispers (check “Ballad"). Fe-mail coddles you with
maternal bliss, but later look out for the infernal hiss. It’s not as harsh as that, there are some really pretty moments (yes including “The Pretty Song"), but mostly to me this has as much a good sense of humor as it does a sharp sense of balance between chaos and order." (fragment recenzji z KFJC).
Na boomkat.com napisali: "More forward thinking than Wolf Eyes, more interesting to listen to than Merzbow and more ear shattering than Prurient, Fe-Mail’s noisey pseudo pop will have you pressing the repeat button rather than angling for the off switch."
Dla znających naprawdę obce języki: recenzja po norwesku. Swoje myśli nt. owego albumu umieściłem gdzieś w tym artykule.
A żeby nie było tak nudno, że ciągle te recenzje i recenzje, to dorzucę fragmenty z dwóch wywiadów z duetem.
"Concerts are always improvised. We don't make plans or decide on forms. It happens naturally, and it's always a great creative challenge and pleasure. The music always has that improvised quality to a degree, even when making music for theater or dance performances which are not improvised. We can relate to large forms or limits in material on occasions like this. In the studio we structure improvisations or compose with bits and pieces of our material. The cd format is something very different from doing a live gig, and has to be considered as that. Some things are pretty composed, others we leave as it was played. The total length of a release is like one large form or composition with parts that need to belong together and make sense. We work together or separately, taking turns on a piece." (cały wywiad tu)
Pytający: "Does the message get political at any point? Do you feel like spokespersons for women in noise music or something?
Maja: Just by being, that’s already beyond being political because there are so few women. So it is a really strong statement that we are doing this and we are not afraid of playing this music live. It’s possible, for example, to make ugly sounds and try to look pretty while you do it.
Hild: It is important to emphasize that the reason to do this music is purely out of the need and want for it. Any political layer that comes out of that is not the reason we are doing this. The reason is the music. This is what we want to do. And to do it as naturally with confidence- and that may inspire."
I dalej, Pytający: "Old photographs show laptops...
Maja: We had been using laptops. But we are such physical performers that it’s not coming from a technical side. It’s coming from our way of playing. The sound actually belongs to the body. So it’s natural for us to play with knobs and faders- and to play with the sound in a more physical way. We had to throw away our laptops at one point because the music became remote from the way it should be made. The reaction time is also essential. So what we do when we perform is total free improvisation. We need reaction time that is so sharp. It’s difficult to get that with computers..." (cały wywiad tu, jest też w wersji audio do ściągnięcia)
legalnie ze strony wydawcy można ściągnąć jedno z dwóch video, jakie do muzyki z albumu zostały stworzone przez Masako Tanakę:
Fe-Mail - It becomes her (video)
A poza tym po jednym utworze z każdego z dysków.
Fe-Mail - The horizotal density of humanisty
Fe-mail - Prety ugly song
| 00:17 / 11.09.2006 link komentarz (0) | Koncertowo [3]: Petras Vysniauskas
Ten litewski saksofonista, o którym więcej tu wystąpi w kwartecie (o którym tu) 15 września w Alchemii, w ramach Dni Litwy w Polsce a konkretniej Dni Wilna w Krakowie (no tak, tak, a czyje dni będą w poznaniu?).
To dobra okazja, żeby zaprezentować fragmenty 4-płytowego boksu "Golden Years of the Soviet New Jazz vol.II" (seria czterech czteropłytowych boksów, limitowane - 750 kopii). Kupiłem to wydawnictwo kilka lat temu, za kupę kasy, nadal nie wiem, czy słusznie postąpiłem. Ale przynajmniej mogę się pochwalić, hehe.
Ale żarty na bok, jest to ciekawe wydawnictwo, większość wcześniej niepublikowana, porządny booklet.
Przede wszystkim jednak bohater tego wpisu - Vysniauskas. Poświęcona mu jest czwarta płyta - dwa długie utwory.
Hipnotyzujący saksofon, z towarzyszeniem yamahy dx 7, Albino's Movement oraz
zagrany w trio z Ganelinem (kompozytorem tegoż) i Talasem Inverso.
Może to kogoś zachęci do wybrania się na koncert - wstęp tylko 10zł.
A ponieważ wpis z serii 'koncertowo', to rzucę jeszcze trochę materiału live z tego boksu.
Szaleńcza zabawa Jazz Group Arkhangelsk (koncert z okazji 20 lecia istnienia - rok 1992), który pokazuje, że nie bez powodu byli porównywani do Art Ensemble of Chicago.
JGA - 20th anniversary concert
I na zakończenie nagranie Michaiła Czekalina + Siergiej Trofimov Trio (panowie wymienieni z nazwiska są odpowiedzialni za zakomponowanie, chociaż sądzę, że całość jest dość mocno improwizowana). Nie ma co ukrywać - ta muzyka trochę się już zestarzała (nagranie - 1994), momentami wręcz śmieszy, a czasem nudzi. Ale może warto poznać.
Probability symphony in style of jazz in five parts for four players part 1
Probability symphony in style of jazz in five parts for four players part 5
Są to wszystko wycięte przeze mnie fragmenty (poza Czekalinem, który jest podzielony na ścieżki), ale rozsądnej długości i chyba reprezentatywne dla dysków. Jeśli ktoś chce się przekonać, co znajduje się na tych krążkach to lepiej mu one posłużą niż marne kilkudziesięciosekundowe oggi na stronie wydawcy. | 00:24 / 05.09.2006 link komentarz (0) | Nie wszystko, co w sieci to śmieci [2]: Allegorical Power Series, Universinternational, Con-vpilation, Ultrahang 2003,
To może tym razem więcej muzyki, niż słów, przynajmniej spróbuję.
Na początek inicjatywa sieciowa, która miała miejsce między czerwcem a grudniem 2003 i polegała na comiesięcznym publikowaniu serii mp3. Autorzy pomysłu podnosili przy tym ważną kwestię: „This series was meant to address the possibilities and roles of abstract or experimental music as social and political response; it attempted to provide a forum and space for artists to present new work as protest and as an exploration of the meaning and potential of sound art in the context of and as response to global injustice.”
W pół roku przedstawili naprawdę solidny przekrój przez współczesną muzykę: Karkowski, AGF, Kaffe Matthews, Tu m’, Hudak, TV Pow, Wastell/Halliwell, erikM, Krebs, Basinski...to dopiero początek wyliczania. Mnóstwo ciekawej muzyki, z której na początek poleciłbym:
Alessandro Bosettiego z czymś na kształt ballady (choć głosy są w strzępach), nie łzawej, a jednak ujmującej.
Alessandro Bosetti - Nach Allem was ich liebe duftest du.
Ten włoski saksofonista również działa na polu elektroniki (tak jak w powyższym utworze), słyszałem dwie jego solowe płyty: „Zona” (saksofon) i „Pinocchio” (elektronika, kolaże, mój brat mówi, że całość jest w jakiś sposób filmowa) i obie bardzo mi się podobały – jedno z ‘moich odkryć’ w tym roku, wyglądam więc zapowiadanej płyty dla Rossbin.
O.blaat, której występ na Konfrontationen był interesujący (pomysł na interakcję pokrywał czasem braki w dźwiękach) zaśpiewała całkiem miłą piosenkę>
O.blaat – During the brief twilight
Sprawdźcie jej stronę, http://obla.at, gdzie są informacje, kilka mp3. Mam nadzieję, że kiedyś wyda coś dobrego.
Marinę Rosenfeld, turntablistkę i kompozytorkę i jej hipnotyzujący utwór (a tu opis) z powracającym dźwiękiem (jakby ktoś się stroił czy próbował zagrać jakiś temat, ale niezbyt mu wychodzi) skrzypiec.
Marina Rosenfeld – Beginnermonster.
I może jeszcze plądrofoniczno-groove’owe (?) Tu m’ i minimalne-eai (?) od Marka Wastella i Grahama Halliwella.
Tu m’ – Backbitings
Wastell/Halliwell – Trip wire
Jak napisałem wyżej, jest w czym wybierać, całość tutaj
Universinternational to francuskie wydawnictwo (teraz również netlabel) skoncentrowane na field-recordingu i wydający muzykę tworzoną przy użyciu jego jako głównego budulca. Z tego, co na razie wysłuchałem godne polecenia są na pewno dwa wydawnictwa. Pierwsze to nocne nagranie z Kostaryki, brzmi jakby ktoś wystawił mikrofon na podwórko domu, którego front wychodzi na ruchliwą ulicę. Podrasowane elektroniką, ale trudno dociec, gdzie kończą się odgłosy owadów i wkraczają dźwięki maszynowe. Uspokojony miejski pejzaż.
Emmanuel Mieville - El Boom
Drugie to improwizacja Michaela Northama (field-recording i, zgaduję, elektroniczne manipulacje) i Seijiro Murayamy (perkusista, obecnie w KK.Null). Spotkanie zaowocowało 13 minutami spokojnych dźwięków, ze świetnym zagospodarowaniem przestrzeni, seria niewymuszonych, od niechcenia zawiązujących się i rozchodzących sekwencji. Mam pewne skojarzenia z ‘chłodniejszymi’ i mniej elektronicznymi utworami Emitera. A Mnortham to persona bardzo ciekawa, ale że sam dopiero wgryzam się w jego muzykę, to polecam tymczasem pełną informacji stronę.
Seijiro Murayama + Michael Northam - They stood around and watched
I po raz kolejny con-v, tym razem przy okazji pierwszej składanki w katalogu tej wytwórni. ’Con-vpilation’ ukazała się 26 sierpnia, prezentuje artystów z kilku krajów (wielu z Hiszpanii), takich którzy jeszcze nic dla con-v nie wydali. Najbardziej znani (przynajmniej dla mnie) Tomas Korber (którego było stać na więcej niż w danym tu kawałku), Margarida Garcia oraz Adam Sonderberg i Sam Dellaria. Po pierwszych kilku przesłuchaniach, to właśnie nagranie tych ostatnich zapadło mi w pamięć, dźwięki perkusyjne w otoczce przestrzennych powiewów elektroniki.
Adam Sonderberg + Sam Dellaria – Dead Pink
Ogólnie całość to eksplorowanie różnych podejść do elektroaukystycznego poletka, mało dźwięków ‘muzycznych’postawa minimalistyczna/redukcjonistyczna. Choć zdarzają się wyjątki jak Rameses III (słaby folk) czy Erratic & Lina (spokojna improwizacja, tak znów, i nawet trochę podobna do „They stood around and watched”) na gitarę (przytłumioną) i stary syntezator.
Erratic + Lina – Cosmic sound
Słuchane w masie, wszystkie jeden po drugim kompozycje mogą znużyć i pewnie nawet te najlepsze nie zainteresują. Dlatego polecam słuchanie po 2-3, wtedy można wyrobić sobie opinię o każdym z osobna, a przy okazji poczynić jakieś porównania. Choćby tej pary:
Sabine Vogel – Snowtide
Esther Venrooy – Dumping
Rejestracje koncertów, jakie odbyły się podczas węgierskiego festiwalu Ultrahang w 2003. AGF, Delay, Kid 606, Abstract Monarchy Quartet – to mniędzy innymi, wygląda na to, że pełne sety. Na pewno warto spróbować Gerta-Jana Prinsa, który chyba występował tam ze swoim zestawem tzn. audio + telewizor, którego sygnał był zakłócany, a potem fale z telewizora wpływały na dźwięki (kurcze, czy to tak było, przynajmniej tak zapamiętałem z tego co opowiadał po koncercie poznańskim). W każdym razie zgrzyty i piski zatapiające pokiereszowane bity.
Gert-Jan Prrins live @ Ultrahang Fest 2003
| 02:42 / 18.08.2006 link komentarz (0) | Rocznicowo [2]: 22.08.2005 – śmierć Luca Ferrariego.
Jak często bywa w przypadku artysty o znacznym dorobku – poznawanie ich zaczyna się od jakiegoś arcydzieła (albo czegoś co jest często przywoływane, w każdym razie uznane w pewien sposób), tak żeby mieć na początek jakiś punkt zaczepienia lub oparcia. Zaczęło się więc od „Presque Rien No 1”, ale to dopiero za sprawą ciekawego wywiadu, który Dan Warburton przeprowadził i zamieścił w swoim Paristransatlantic. Wywiad ten ukazał Ferrariego jako intrygującą postać, co rokowało, że jego muzyka będzie miała również ten walor (pośród innych). Zacząłem szperać w pamięci i okazało się, że już ‘coś tam’ słyszałem z jego prac: na składance „Anthology of noise and electronic music” Sub Rosy był „Visage V” a na „OHM: the early gurus of electronic music” edytowana wersja „Music Promenade”.
Najkrótszy z możliwych rys drogi twórczej: na początek różne próby, rozpychanie się w serializmie, oczywiście Darmstadt, potem zetknięcie się z Pierrem Schaefferem – ojcem muzyki konkretnej, 58 rok to pierwsze próby w tej materii oraz założenie GRM. Następnie zdecydowane odejście od instrumentarium na rzecz obiektów dźwiękowych i elektroniki. Choć ten świat go mocno pochłonął to od komponowania na instrumenty nigdy nie odszedł, także często łączył oba środki.
Na marginesie: od końca lat 90. nastąpił renesans jego twórczości – reedycje w Blue Chopstick, płyta dla Tzadika i trzy dla Sub Rosy, 3” płytka dla Metamkine w serii „Kino dla ucha” (to już w 1993, jego obecność tu jest zrozumiała, w końcu jego „Danses Organiques” miały właśnie taki podtytuł). Improwizowanie (albo coś w tych okolicach) z Noelem Akchote i Rolandem Auzetem oraz Erikiemm – te udokumentowane płytami oraz z DJ Olive i Williamem Winantem (które można wyszperać na soulseeku, ale ostrzegam, że to raczej ciekawostka, ma małą wartość jako rzecz po prostu do słuchania).
Album „Tautologos and Other Early Electronic Works” z utworami z lat 1958-66 można pominąć, chyba że ktoś koniecznie chce poznać początkowy etap rozwoju geniuszu artystycznego. Ale kompozycje elektroniczne/konrketne naprawdę niczym się nie wyróżniają spośród masy eksperymentalnego materiału innych kompozytorów z tamtego czasu.
O swojej najbardziej znanej kompozycji „Presque Rien No.1” (1967-70)Ferrari mówi: „Once I'd done "Presque Rien N° 1" I didn't need to be that radical anymore. There's one landscape, a given time, and the radical thing is precisely that it's just one place at one specific time, daybreak.
What's nice about the "Presque Riens" is that you really notice the things you hear, and eventually there's a moment where sounds stand out more than they normally would. I went everywhere with my tape recorder and microphone, and I was in this Dalmatian fishing village, and our bedroom window looked out on a tiny harbour of fishing boats, in an inlet in the hills, almost surrounded by hills-which gave it an extraordinary acoustic. It was very quiet. At night the silence woke me up-that silence we forget when we live in a city. I heard this silence which, little by little, began to be embellished... It was amazing. I started recording at night, always at the same time when I woke up, about 3 or 4am, and I recorded until about 6am. I had a lot of tapes! [co ciekawe większość źródeł, w tym booklet antologii Sub Rosy, zwykle dobrze poinformowany, podaje, że nagranie powstało w ciągu dnia]
And then I hit upon an idea-I recorded those sounds which repeated every day: the first fisherman passing by same time every day with his bicycle, the first hen, the first donkey, and then the lorry which left at 6am to the port to pick up people arriving on the boat. Events determined by society. And then the composer plays! (Smiles)”
Jest to naprawdę niesamowita rzecz, choć niby nic niezwykłego, ale otwiera uszy na świat. Wyzwala zachwyt codziennością, pozwala docenić to, co zwykłe, zdawałoby się dobrze znane, wytarte. Tak, faktycznie korzysta, ciągnie dalej myśl Cage’a (Ferrari przyznaje, że miał on duży wpływ), że wszystko jest muzyką. Z tymże Ferrari idzie dalej – ja odczuwam pewne elementy myślenia kompozytorskiego, tzn. ciężko to wyjaśnić, ale jest to jakby poszukiwanie czy wyczulenie na muzyczność, dźwiękowy walor codzienności, także w sensie struktury (nie jakiejś konkretnej formy) i faktury. Wszystko jest muzyką, ale kompozytor/twórca coś z tego ma/może wybrać.
Jeśli nie jest to tak jasno widoczne tu, to na pewno w „Presque Rien No.2” (1977). Ferrari wprowadzi nas w tajniki tego dzieła: „There were two places, and it's more or less nighttime, dusk instead of dawn. That meant I could sleep in in the morning! (Laughs) I was struck by the night in a tiny village in Corbières called Tuchan, where I went walking at night with [my wife] Brunhild, recording. The night had an extraordinary sound quality-distant traffic, birds, crickets more or less nearby, bells, dogs...[...] There was also the idea of the walker/observer, who realises what he's recording and adds his ideas. In fact there's true and false involved-there are some things which were added for dramaturgical reasons, some commentaries which are completely bogus! (Laughs) In any case, playing with truth and lies is what makes up the concept, which came later when I realised that a "Presque Rien" was being born... Instrumental sounds are added too: putting the walker inside the recording process and recognising him as a person, led me to think: "There are these natural sounds, and I'm going to make sounds too, incorporate a symbolic transcription of what comes into my head and then intervene as composer." So I became a kind of director.” Najwyraźniejszym znakiem demiurgicznej obecności jest komentarz (dla mnie wprowadza on nastrój intymności, gdyż jest szeptany, a ani słowa nie rozumiem), strukturowanie nagranych sekwencji oraz przekształcanie (albo odwzorowywanie) dźwięków burzy. Rzecz równie mocna jak poprzedniczka, zarazem daje do myślenia (czy tak brzmi świat? jeśli w ogóle brzmi? mamy obraz świata czy kreację, a może jedno i drugie) oraz gwarantuje wrażenia dźwiękowe (nie słuchamy przecież świata, ale dźwięków, choć z drugiej strony...).
środkowa część pierwszego Presque Rien
ostatnia część drugiego
„Cellule 75” istnieje w dwóch wersjach, druga wydana na płycie dla Tzadika, jest około 8 minut dłuższa niż pierwotnie zarejestrowana (więcej czasu dla gry ‘połowicznie improwizowanej”). Kompozycja ta angażuje głównie fortepian i perkusję oraz conga lub bongosy (tak przypuszczam). Fortepian gra bardzo dużo, w manierze jazzującej, w drugiej połowie instrumenty perkusyjne, od początku wyraźnie obecne, nadają ton. Trafia się fragment jakby z jamu Art Ensemble of Chicago, z rytmem marszowym, ale tylko na moment, fortepian bawi się jakąś znaną melodią. Ogólnie to żywiołowy, dynamiczny kawałek muzyki, ale mógłby być trochę bardziej ‘zakombinowany’, pomieszany.
Dysk dla Tzadika (zatytułowany po prostu „Cellule 75”) dopełnia jeden z wielu dźwiękowych pejzaży poświęcony (i tak zatytułowany) Place des Abbesses (1977) – paryskiemu placowi. Tym razem jest on, jak sam kompozytor przyznaje (żartem?), utrzymany we francuskiej tradycji impresjonistycznej. Ferrari nie nagrywał żadnych dźwięków otoczenia (praca łączy elektronikę i instrumenty), lecz kierował się wcześniejszym zamysłem, obrazem jaki miał w głowie (ciekawie porównać te zamysły z tymi, jakie spowodowały „Presque Rien”).
[na szczególne życzenie mogę zamieścić któryś z utworów, nie zrobiłem tego, gdyż każdy z nich trwa ponad 20 minut]
Album „Interrupteur/Tautologos 3” (pierwszy cykl – 1967, drugi – 1970) to dwie kompozycje, pierwsza na 10 instrumentów, druga na 11 + taśmę. Oto co mówi o nich kompozytor o „Interrupteur „I wanted to write the most static music possible. I suppose it didn't work out, as it's quite a busy score! (Laughs) The idea was to have instrumental continuities which went from beginning to end. One instrument goes up for ten minutes and comes down for ten minutes, while another goes up for three minutes and comes down over the next seventeen, and so on. Each instrument had its plan and there were lines which crossed, and each time that happened there was a special event. That was the basic idea. What interested me was to decide on a duration and to see what each instrument was going to do, in a conceptual way.”
Interrupteur część 2
i część 4
Oraz o „Tautologos 3”:
„What interested me was looping the events in such a way that each time they reappeared, they created new musical objects. The idea of tautology. The first "Tautologos 3" was a written score, a text-score (like many others at that time), where I explained the rules of the tautology; it was a score which gave individual players the freedom to choose their action.”
Tautologos 3 część 1
I jeszcze: dwie opowieści Ferrariego. „Brise Glace” (1987) czyli opowieść o podróży lodołamaczem, która wcale nie miała miejsca. Ergo, podróż w wyobraźni – kompozycja Francuza, piękne słuchowisko (field recording, dźwięki konkretne, zabawa nagranymi partiami orkiestry, tajemnicza narratorka) umożliwia przeniesienie się gdzieś daleko, odbycie nostalgicznej (a zarazem emocjonującej) wycieczki. 2,7
Bienvenue
Rêve De Glace Mon Amour
„Chansons pour corps” (1988-94) – opowieść o kobiecym ciele. Obie prace łączy to, że przewodniczką jest kobieta oraz podobne wrażenia przy odbiorze – kompozycje są wciągające i po prostu przyjemne w słuchaniu.
Co ciekawe materiał do młodszej z tych prac, który może z początku jawić się jako produkt chorej wyobraźni zboczeńca, zaowocował poetyckim dziełem, hymnem kobiecości. Luc Ferrari chodził po parkach i zadawał kobietom pytania o części ich ciała, te które zgodziły się udzielić odpowiedzi – nagrywał. Ich wypowiedzi zostały wykorzystane po redakcji jako tekst utworu.
„Chansons pour corps” charakteryzuje wielość głosów, spod śpiewania przebijają nagrane na taśmę wypowiedzi, wokalistka niektóre fragmenty mówi. Całość jest zwarta, lekka, ton nadaje pianino (poza nim mała obsada, słychać przede wszystkim flet, skrzypce), które przez większość czasu gra bardzo swobodne przestrzenne motywy. Partia pianina wydaje się przysłonięta jakąś mgiełką, czasem jakby lekko się chwiała, rozmywa się, prześwieca z dalszego planu, a zarazem podskórnie hipnotyzuje. Kilka razy zdarzy się, że 'nawinie się’ wręcz piosenkowy temat co wcale nie razi, a tylko dodaje dziełu uroku i odcieni.
Les mains
Interruption d'instruments - chansons dans les silence
Inny specyficzny pomysł kryje się za „Danses Organqiues” (1971-73): kompozytor twierdził, że pożyczył magnetofon dwóm przypadkowo spotkanym dziewczętom, które miały się stopniowo poznawać i tworzyć swoją własną muzykę na bazie przeżyć – folk wyobrażony. Dźwiękowy rezultat uwiarygodnia tą opowiastkę, całość jest lekko zwichrowana, kolażowa, jeśli jest to folk to w sensie muzyki osobistej, ale stworzony za pomocą środków elektronicznych, jednocześnie naiwny, bajkowy (ale nie przesłodzony) zahaczający o rejony poszukiwań Ghedalii Tazartes (tylko pamiętajmy, że tu kto inny na poszukiwania wyruszał), a czasem brzmiący jak fake-pop (ah, te pogięte sekwencje a/rytmiczne). Szalone i smakowite.
[jeśli ktoś ma wersję 75minutową niech da znać]
Danses organiques 2
Danses Organiques 6
Płyta „Matin et Soir” zawiera chyba najlepsze osiągnięcia kompozytora w temacie muzyki instrumentalnej. Zaczyna się „À La Recherche Du Rythme Perdu” (1978) z rozszalałym, nerwowo skaczącym fortepianem, który przeszukuje obszary palety dźwięków, jakby nie mógł się zdecydować, gdzie przystanąć na dłużej. Perkusja towarzyszy w poszukiwaniu zgubionego rytmu. Druga kompozycja „J'ai Été Coupé” (1969) w znacznej mierze opiera się na elektronice, tajemniczej, nieco posępnej aurze, którą tworzą subtelne plamy. Perkusjonalia w kilku momentach, ale raczej stonowane, znaczące przestrzeń. Utwór jakby niedopowiedziany, wzbraniający się przed dosłownością, acz wciągający o bardzo sugestywnym klimacie. Jakby burza krążyła po okolicy, mamy jej świadomość, ale nie doświadczamy jej bezpośrednio (choć w jednym momencie zbliża się na ‘groźną’ odległość). Album zamyka trzyczęściowa „Histoire Du Plaisir Et De La Désolation” (1981) – dzieło masywne, przestrzenne, porywiste, pełne kontrastów (filigranowy flet kontra bębny) zapewne odwołujących się do tytułu , drobnych epizodów zgrabnie składających się na całościowy obraz. Wyczuwam silne inspiracje Varesem – zwłaszcza mocarne perkusjonalia (te na szczęście nie stanowią środka ciężkości, bo Ferrari dba też o inne elementy).
Ronde de la desolation finałowa część „Histoire...”
J'ai Été Coupé
„Far west news episode 1” (1998-99) to coś na kształt niedbałych zapisków, krótka opowiastka, na którą składa się materiał zarejestrowany, poddany tylko nieznacznej obróbce (głównie zestawianie elementów). Można sobie to odpuścić, ale jeden ciekawy moment jest. Płytę dopełnia inne nagranie „Histoire Du Plaisir Et De La Désolation”.
Far west news episode no.1 część czwarta
„Les Anecdotiques” (2001-02) to 15 pocztówek dźwiękowych, znów rodzaj pamiętnika. Tym razem każdy ‘wpis’ do niego jest zatytułowany. Dodana warstwa elektroniczna sprawia wrażenie jakby pochodziła z tego, co nagrane, jakby były to zmutowane istniejące dźwięki. Czasem podkreśla istniejące elementy, czasem stanowi osobną część, bardziej znaczącą.
Plaza de toros ronda
Ostatnie jak narazie wydawnictwo płytowe to „Son Memorise”, drugie ogniwo trylogii zaplanowanej przez Sub Rosę. Album otwiera nastrojowe „Presque Rien 4: La remontée du village” (2002). Potem „Promenade Symphonique dans un Paysage Musical” (1976-78), gdzie Ferrari zakłada maskę etnografa i prezentuje algierską ceremonię ślubną. Mogę się jednak założyć, że nie jest to ściśle wierny zapis – kompozytor dba o dramaturgię tej kompozycji. Następnie „Saliceburry Cocktail” (2002) – w tej pracy Ferrari inspirował się pomysłem ‘kryjówki’. Jeśli dobrze rozumiem, chodziło o stworzenie klaustrofobicznego wrażenia, atmosfery zamętu, obsesji, zagrożenia (nagrane odgłosy kroków, krzyków, oddechu). I to się udało, kompozycja jest momentami mocno chaotyczna, zgiełkliwa, jednak nie przekracza granic, poza którymi odbiór sprawia problemy. Intryguje brzmieniem, nie ma w niej grama akedmickości (żadnych ‘typowych’ chwytów), mogłaby spokojnie konkurować z produktami ze sceny ‘alternatywnej’ (są i nawałnice bitów, spiętrzenia a czasem barwy jak z Flangera). Być może, że jeśli chodzi o elektroniczną muzykę jako taką, to lepszy był Bernard Parmegiani, ale Ferrari miał genialne wyczucie w łączeniu elementów z różnych dźwiękowych światów.
Promenade... część 2
Promenade... część 3
W sprawie nagrań z ‘młodymi’. Album z Akchote i Auzetem „Impro-micro-acoustique” (2003) – wysłuchałem go w zeszłym roku i zupełnie mnie nie zainteresował, ale może świadczy to źle o mnie a nie o tej płycie.
„Archives Sauvees Des Eaux” to zapis mediolańskiego koncertu z Erikiemm. Na początek zaskoczenie – bardzo mało dźwięków, raczej aura – aha, czyli będzie tzw. ‘elektroakustycznie’. Różne drobne dźwięki, delikatne, pojawiające się w głębi, migające, czasem czarujące, trochę jakiś powidoków w niskich częstotliwościach. Raz lepiej, raz gorzej, czasem trochę jakby z płytki Erika „Mirror monoface” (wtedy lepiej). Gdy już się przyzwyczaiłem do pewnej ascezy brzmieniowej (pierwszą połowę płyty trzeba podgłośnić, by usłyszeć, to co tam zawarte), koncertująca dwójka w raczej niezrozumiały sposób przechodzi do ataku – jest to dość błahe, podane w oczywisty sposób, denerwuje banalna plądrofonia. Generalnie – o wiele więcej się spodziewałem.
Kilka myśli, które naszły mnie w czasie pisania, takie trochę ad hoc, do rozwinięcia, rzucone niezobowiązująco.
1. Ciągłość, kontynuuacja, cykle: Są 4 części „Presque Rien”, 3 „Tautologos”, mamy „Cycle des souvenirs (1995-2000), swoją drogą średnio udany, który jest powrotem i głębszą eksploatacją pomysłów wcześniej już podjętych.
2. Obecność, choćby symboliczna albo w postaci szarej eminencji, kompozytora-kreatora (tu też narrator, opowiadacz, w każdym wypadku władca opowieści), który tak samo mierzy się ze światem jak go kształtuje. Albo inaczej: mierzy się z nim tworząc swoją odmianę tegoż.
3. Twórcy, którzy jakoś czerpią, odnoszą się do spuścizny/pomysłów Ferrariego: Yannis Kyriakides „Highly coloured places”, Lionell Marchetti (ogólnie jego twórczość jest przesycona tym duchem, szkoda, że czasem jest to odtworzenie wczesnych etiud LF przeniesionych jedynie w świat cyfrowy), Saariaho (chyba najbardziej „Stilleben”), Phillip Samartzis (pewne zabiegi na „Soft and loud”, a na ostatniej płycie „Unheard spaces” podobno odnosi się otwarcie do „Presque Rien avec Filles”).
4. Takie tematy/motywy i ich związki/wplyw z/na muzyką/ę: kobieta (erotyzm itp.), miejsce, konkretna przestrzeń, pory dnia i nocy.
Linkografia:
Po angielsku:
szkicowa biografia w wikipedii
wywiad w paristransatlantic [z niego pochodzą wszystkie powyższe cytaty], będący doskonałym wprowadzeniem w twórczość Ferrariego
szczegółowo o „Far West News”, biografia, najobszerniejsza lista prac
o „Chansons pour Corps”
dogłębnie, ciekawie i żywo o „Tautologos and Other...” i jeszcze o tym
dokładnie o „Presque Rien”
David Grubbs o osobowości Ferrariego
płyty dostępne w dystrybucji forcedexposure, których opisy były pomocne
po polsku tylko dwie recenzje(„Interrupteur/Tautologos 3” i „Presque Rien”) napisane przez Kamila Antosiewicza
po niemiecku o anegdotycznej muzyce Ferrariego
sekcja francuskojęzyczna nie ma problemu, gdyż w tym języku stron o Ferrarim jest bardzo dużo, np.ta, a tu o „Impro-micro-acoustique” w większości po francusku, trochę po angielsku
| 10:08 / 12.08.2006 link komentarz (0) | Rocznicowo: 12.08.1992 - śmierć John Cage'a
Pierwsze moje zetknięcie z tym nazwiskiem to oczywiście jego słynna cisza - 4'33''. Potem kolejne jego myśli - rola przypadku, kompozytora, inspiracje Wschodem. Z początku znałem go tylko jako myśliciela (to słowo świetnie do niego pasuje), a nie słyszałem żadnego jego utworu. Ale przyszedł czas też na to, wtedy okazało się, że oprócz mądrych, świeżych, zaskakujących, dających do myślenia zapisków/pism, pozostawił też piękną, fascynującą muzykę. Obcowanie z jego myślami, tekstami stanowi jednak na pewno dobre przygotowanie do dźwięków, a być może że one są nawet bardziej rozpowszechnione niż twórczość kompozytorska.
Oczywiście to co tu przedstawię to czubek góry lodowej, to co udało mi się liznąć, a nie jest to na pewno wystarczająco dużo, by wypowiadać się obszernie i pewnie nt. jego twórczości.
Na szczęście jest dużo stron w sieci:
podstawowe informacje daje wpis w wikipedii [z tą poprawką, że wedle mojej wiedzy "Musicircus" to był raczej happening a nie utwór] [no i sprawdźcie link do 4'33'']
jeszcze po polsku:skromna stronka na mozg.art.pl.
po angielsku: długi, ale pełen informacji wywiad,
fajna strona, gdzie wyświetlają się fragmenty z "Ciszy" i "roku od poniedziałku", z każdym przeładowaniem strony nowy.
i w ogóle bardzo obfity zbiór linków.
Z innych źródeł polecam gorąco numer Literatury na Świecie (1-2/96) poświęcony Cage'owi. Chciałem coś z niego zacytować, ale akurat go pożyczyłem, więc może innym razem.
Muzyka, którą podrzucam to piękne sonaty z "Sonat i interludiów na fortepian preparowany". Był to ulubiony instrument Cage'a, pewnie dlatego, że fortepian preparowany zawiera też w sobie dźwięki perkusyjne, a na instrumenty perkusyjne komponował również sporo - o tym zaświadczyć mogą nagrania Norwegów z Cikada Duo i Sisu.
Sonaty słyszałem w trzech wykonaniach: Yuji Takahashi nie przypadł mi do gustu, Boris Berman przypadł bardzo, ale dopiero setnie zadowolił, rozanielił wręcz John Tilbury. Ten pianista, znany z wykonywania Feldmana oraz gry w AMM, sonaty gra jakby na topniejących kawałkach lodu. Nie zapomina o perkusyjności fortepianu, ale wszystko brzmi przy tym niesamowicie delikatnie, krucho, fortepian zachwyca też naturalną barwą.
John Tilbury - Sonata iv
Boris Berman - Sonata iv
John Tilbury - Sonata xi
Norwegowie nagrali album "Will you give me to tell you" kilka lat temu, Cage jest tu drapieżny, dowcipny, zawadiacki ale niepozbawiony liryzmu. Pierwsza kompozycja napisana została na głos i dwóch perkusistów.
Cikada Duo & Sisu - Forever and Sunsmell
Dalej ostatnia cześć "Amores" na fortepian preparowany i perkusistów trzech.
Cikada Duo & Sisu - Amores cz. 4
Ostatni utwór to połączenie "Arii", na głos kobiecy solo, z improwizacją muzyków. Jeśli dobrze pamiętam tekst we wkładce, to Cage dopuszczał wykonanie "Arii" wraz z innym swoim utworem naraz. Muzycy widać stwierdzili, że czemu nie przeciwstawić gotowej kompozycji żywiołowi improwizacji. No i jak się posłucha, to trzeba przyznać, że mieli rację.
Cikada Duo & Sisu - Sub Aria
| 17:54 / 31.07.2006 link komentarz (0) | Nie wszystko co w sieci, to śmieci [1]: Marhaug, Reche, Knutsen
Hiszpański con-v to mój ulubiony net-label (obok nexsoundu), ich produkcje zwykle trzymają wysoki poziom, choć są też rzeczy, których nie trawię (jak na przykład Astra czy Chrysakis). Mam zamiar jeszcze kiedyś o nich coś napisać, ale to jak gruntownie przekopię ich katalog.
Teraz chciałbym polecić płytkę "constelación" autorstwa Pablo Reche. Nazwisko tego Argentyńczyka stało się mi znajome dzięki płycie "Connector", której spiritus movens był Zbigniew Karkowski.
Produkcję dla con-v najlepiej opisują przymiotniki: metaliczny, wietrzny, ziarnisty, mechaniczny. Całej płycie dałbym spokojnie dobry+, przede wszystkim ze względu na dwie kompozycje, które sięgają poziomu 'bardzo dobry'. Oto one:
Pablo Reche - Constelacion g2
Pablo Reche - Agua (medio)
W podobnym klimacie utrzymany jest występ Lasse Marhauga na Earational Festival. Z pewnością nie jest to najlepsza jego rzecz, jaką słyszałem (gdybym musiał wybierać tę najlepszą to jak narazie byłaby to płyta "The shape of rock to come"). Wracając do mptrójki, jest ona ciekawa zwłaszcza w głośnych momentach, które nie są ekstremalne, a potrafią przyciągnąć uwagę. Przy okazji chciałem wspomnieć, że Marhaug udostępnia pokaźne archiwum mp3, głównie z występów na żywo, jest na przykład cała azjatycka trasa Jazkamera. Najwyższej klasy materiał by trochę poniszczyć uszy i nadwerężyć mózg, lub odwrotnie. Na początek polecam te dwa:
Jazkamer, Fukuoka, 08.04.05
Jazzkammer, Oslo, 09.03.00
I na zakończenie coś z zupełnie innej beczki, dźwięki którę ukoją. Epka "Old boat house" nagrana przez Roya-Arne Knutsena. Bardzo przyjemny nostalgiczny ambient, z dodatkami field recordingu. Pierwsza kompozycja jest naprawdę dobra, balansuje między delikatnością a chłodem, dwie następne łykam tak jakby z rozpędu (choć czasem wydaje mi się, że są odrobinę zbyt patetyczne...a nie, nie są...czepiam się).
Roy-Arne Knutsen - Host
| 12:01 / 24.07.2006 link komentarz (1) | Ciąg Dalszy Nastąpił [1]: Martin Tetreault
Jest dobry powód, żeby powrócić to nagrań Tetreault [o którym pisałem tutaj]. Powód jest taki, że tworzy on ciekawą muzykę i w końcu zechciało mi się wyciąć fragmenty z tego, co dokonał z Ignazem Schickiem podczas ich wizyty w poznaniu. Całość zapewnił kolega sierus, który wydobył dźwięk z nagrania wideo będącego dziełem koleżanki jagi. [a kolega sierus mógłby dać jakiś znak życia, jak będzie w stanie]
występu fragment pierwszy
no i drugi
Następnie jeden utwór ze wspólnej płyty z Xavierem Charlesem "MXCT", której moja recenzjatutaj.
Martin Tetreault & Xavier Charles - Le Dynamo
Dalej, kawałek z zupełnie solowego albumu Tetreault "La nuit ou j'ai dit non". Zupełnie inny klimat niż jego 'bruitystyczna' typowa stylistyka. Tak jakby stworzył swój odpowiednik "Polar Sequences" Biosphere i HIA.
Martin Tetreault - Dodo
No i na koniec rzecz, na którą uwagę zwrócił mi Nierobisz, żywiołowa, dynamiczna, szaleńcza improwizacja Tetreault z kolektywem Napalm Jazz. Wiele razem grali, ja na pewno mogę polecić tą część:
Napalm Jazz + Martin Tetrault - Part one
| 21:02 / 09.07.2006 link komentarz (0) | Wycieczki krajoznawcze [4]: Mińsk-Kielce-Berlin i Kraków-Kielce-Warszawa - klezmerski Ferment
Jak na czasopismo przystało Ferment wychodzi od czasu do czasu (raczej nieregularnie), jest to periodyk szczególny, gdyż służy prezentowaniu muzyki. Jeden z niewielu przypadków, kiedy płyty dołączane do 'gazety' są celem nie środkiem. W przeszłości zasłużyli się wydaniem w ten sposób nowego albumu Osjana i jednego ze starych koncertów. Tym razem "wydanie Fermentu poświęcamy muzyce klezmerskiej - muzyce ocalonej. Niegdyś obecnej w sercach i duszach żydowskich mieszkańców środkowej i wschodniej Europyi przeżywającej dziś swój renesans na całym świecie.[...]Mamy szansę poznać jej źródła i korzenie w tradycyjnym wykonaniu Minsker Kapelye oraz jej twórczą interpretację stworzoną przez Paul Brody's Sadawi" (cytat z gazety, w której też wywiady z liderami obu zespołów, tekst Doroty Szwarcman o muzyce klezmerskiej, poza tym o chasydach, synagogach i rzecze jasna o skrzypku na dachu).
Projekt Sadawi grał trasy po Polsce w ostatnich chyba 3 latach dwukrotnie i miałem szczęście być na obydwu poznańskich koncertach - a szczęście to duże bo ten kwintet (sekcja rytmiczna, trąbka, klarnet, gitara/banjo) na żywo to żywioł (+poczucie humoru). Poza tym wydał dwie płyty dla Tzadika, polecam "Beyond Babylon", choć "Kabbalah Dream" też trzyma poziom. Jeśli chodzi o fuzję klezmerskiego grania z innymi stylami (jazz głównie, ale też czasem jakby perkusja wzrowona na hip hopie) to Paul Brody ma doskonałe wyczucie, jak tchnąć jeszcze więcej energii i nadać nowe barwy melodiom tradycyjynym, a przy tym nie popaść w kiczowatość (co zdarza się w przypadku klez-jazzu, czego przykładem Amsterdam Klezmer Band czy czasem Klezmatics).
O Minsker Kapelye usłyszałem dopiero przy okazji tego Fermentu, ten białoruski zespół to trio: wiolonczela, klarnet/pianino/wokal, sopra/cymbały. Opierają się na materiale etnomuzykologów i badaczy, grają w tradycyjnym 'stylu' i robią to świetnie - muzyka przemawia do serca, przywołuje dawne czasy i pozwala się zastanowić nad różnymi sprawami, jednocześnie pokazuje siłę jaka drzemie w tradycji.
Ideą tego Fermentu było zestawienie, pokazanie obok siebie dwóch stylów gry. Podążając za tą ideą wrzucam tutaj dwa tematy grane przez obydwa zespoły.
Jednocześnie zachęcam do zakupienia tego wydawnictwa, gdyż rzadko się zdarza żeby taka porcja tak dobrej muzyki czekała w empiku (lub na serpencie, lub na stroni ferment.pl) za 25 zł.
Paul Brody's Sadawi - Oberek Wlesu
Minsker Kapelye - Oberek Wlesu
Paul Brody's Sadawi - Trink Bridder
Minsker Kapelye - Trink Bridder
| 16:30 / 30.06.2006 link komentarz (0) | Zakupy i prezenty [1]: Column One, Bassisters Orchestra
Column One - Electric Light to prezent już dość stary, bo wielkanocny, ale co tam - na dobrą płytę nigdy za późno. Column One to kolektyw związany z niemiecką wytwórnią 90% Wasser, który stawia sobie za zadanie "the TOTALISATION OF COMMUNICATION. Meaning: to bring back into consciousness communication in its unavoidable consequence & presence.... thus, it's about decoding information, the utilisation, cutting up & decoding of which is presented to us as REALITY & of what we constantly present to ourselves."[więcej o zespole, inspiracje np. Burroughs, Psychic TV, itp: tutaj]. Electric Light to kolektyw działający również w sferze wizualnej, a jeśli chodzi o muzykę to trudno powiedzieć, ha ha. Remiksy z tego albumu sytuują się gdzieś w obszarze idm/posttechno, do tego inspiracje Kraftwerk jeśli chodzi o wokale (które tutaj są samplowane chyba, czasem robią nawet za refreny czy leitmotivy), wiele śladów elektro. Ogólnie syntetycznie, dość gęsto, ale klarownie, rytmicznie, ale nie nachalnie, zdarzają się też momenty skupienia na pojedynczych brzmieniach. Jakby tak troche to pobrzmiewa Monolake, a może i AGF coś tam od nich wzięła.
A mp3 to Column One dwa razy remiksowane przez Column One.
Column One - die welt sich kraftvoll drecht (column one rmx)
Column One - radiowellen (column one rmx)
Komu spodobają się te mp3, to poza tym albume powinien też sprawdzić inną składankę 90% Wasser artists play..., gdzie na przykład grają Francisco Lopeza, Genesis P-Orridge, Rechenzentrum. Obie składanki są tak fajnie ułożone, że utwory kolejno brzmią spójnie, jakby były w jednym ciągu, nie ma drastycznych przerw, ale też utwory nie są ze sobą zmiksowane.
Z kolei Bassisters Orchestra to zakup niedawny, wyczekiwany za to od długiego czasu. Już prawie zwątpiłem, że ta płyta się ukaże, bo Bunio i Emade tak coś opornie się zabierali do jej produkowana albo topornie im to szło. Jakby ktoś nie wiedział, to BO to sekstet, gdzie poza wymienioną dwójką mamy Fisza, Trzaskę, Mazolewskiego, Morettiego. Ich "Numer Jeden" kupiłem z takim zapałem, bo chciałem nasycić ciekawość. Po wielu wysłuchaniach mam problem, nawet recenzji nie chce mi się pisać (czy czekam aż mi się spodoba i wtedy napisze, hehe), bo właśnie średnio mi się podoba, a wiadomo, że po takim składzie oczekiwałem niewiadomoczego. W każdym razie, na stronie asfalt.pl jest do znalezienia promomix, który re/prezentuje płytę, a ja rzucam kawałek niereprezentatywny, ale jak narazie mój ulubiony. Nastrojowa ballada, ładne partie klarnetu, lekkie granie, ciekawy tekst, z gierkami językowymi.
Bassisters Orchestra - Nastroje | 19:27 / 22.06.2006 link komentarz (0) | Wycieczki krajoznawcze [3]: Londyn
Nie będę udawać, że wiem o co chodzi z dubstepem, po prostu chciałem zaproponować trochę ciekawej muzyki. Zaczęło się od producenta kode9, który prowadzi wytwórnię hyperdub.
Ostatnio zmiksował 'Dubstep AllStars vol.3', który zbiera pochlebne opinie.
Kode 9 robi taką muzykę, że jak pierwszy raz usłyszałem, to aż się ucieszyłem, że można coś świeżego zrobić z istniejących elementów. Kode pogłębia miejski spleen Massive Attack (zwłaszcza z 'No protection'), daje do tego plemienne partie 'bębnów', szeroki oddech, przestrzenność przy wyraźnie zarysowanym motywie rytmicznym, często skrawki wokali. Z małą dozą przesady można by powiedzieć, że tech-dub przestaje być bytem tylko postulowanym.
No a w ogóle szczyt zadymionego klimatu to jego kawałki z wokalistą SpaceApe.
Ten pan bywa porównywany do Benjamina Zephaniaha, który ostatnio przypomniał się płytką z Rodney'em P. [na marginesie: album ten, z początku nawet wciąga, ale mogli wykroić solidną epkę a nie rozwadniać materiał przez jakieś rozmaite 'versiony']. Jest wspaniale rozleniwiony, niepokojący, profetyczny.
Kolejny raz wielkomiejskość cudownie zasila muzykę.
Kode 9 wiele miksuje, najczęściej chyba dla RinseFM, jego miksy można znaleźć na barefiles.com.
dobry jest miks (powala gra z motywem z 'simon says'), który w nazwie, oprócz daty ma Babel, jednak ja go trafiłem na slsku. ten miks też zapowiada się ciekawie.
Kode 9 wydał narazie kilka singli w swej wytwórni i był prezentowany na drugiej części 'Grime' - składanki Rephlexu. Te utwory jakoś mniej mi przypadły do gustu, brakuje im chyba tego specyficznego piętna dubowych chwytów i zagrań.
co do dubstepu to w sonarowej musica a la carte jest krótki opis philipa sherburne'a i całkiem fajna playlista (polecam loefah i skreama), która ma tą zaletę, że szybko się ładuje i nie zawiesza się.
a mp3 lecą tak: Kode 9 feat. Daddi Gee - Spit (dub), miło ruszający kawałek w wersji zdubowanej.
natomiast SpaceApe fajnie prezentuje się w kawałku pt. 'SpaceApe' z albumu projektu (grupy?) Burial (o którym więcej tutaj).
Burial feat. SpaceApe - SpaceApe | 18:58 / 07.06.2006 link komentarz (0) | Koncertowo [2]: Musica Genera 2006
Pamiętam, jak siedzimy w pokoju domu studenckiego numer 3 politechniki szczecińskiej, deszcz napieprza, zaraz zamieni sie w grad, wymieniamy wrażenia po dwóch dniach festiwalu i kolega sierus mówi 'a w ogóle to napisz, że było grubo.przez dwa oo'. A faktycznie byuo groobo, więc napisałem.Chociaż, gdyby ktoś chciałby być choć trochę złośliwy, to napisałby, że chyba było ciekawie.Nie wiem, czemu wtedy ten wyraz w różnych formach tak często wpadał mi pod place. No i to zakończenie, gdzie jakoś nieświadomie pojechałem o tym 'pulsie', a podobnie było w glissandowej relacji z zeszłej MG.Zupełnie nieświadomie.No ale dosyć tłumaczeń.
Festiwal to były 3 wieczory świetnej (w przytłaczającej większości) muzyki, niesamowita atmosfera, takie skupienie na muzyce jak rzadko gdzie.I takie stężenie nieskrępowanej twórczości, że chciało się tylko chłonąć i radować tą świąteczną atmosferą.No i jeszcze w dodatku możliwośc ucieczki przed pielgrzymką, o której zapewne dochodziło z każdego kanału i stacji i w ogóle zewsząd.
Na festiwalu były dwie premiery płyt wydawnictwa Musica Genera. Płyta 'Szczecin' zainicjowała serię Archiva Genera, która jest kontynuacją inicjatywy wydawania koncertów zarejestrowanych podczas poprzednich edycji festiwalu. Tym razem jest to zapis improwizacji tria Thomas Lehn (syntezator analogowy), Ingar Zach (perkusja) i Ivar Grydeland (gitara, chyba tylko akustyczna, ale preparowana różnie). Gdybym nie znał składu, do miałbym mocne wątpliwości przy jego odszyfrowywaniu, perkusje może bym rozpoznał, choć rzadko brzmi 'normalnie', gitara chyba tylko przez kilka chwil brzmi rozpoznawalnie. Za to wszystko brzmi perfekcyjnie ze sobą razem, zarazem nie brzmi jak nic, co znam. Jak narazie płyta roku.
Oprócz tego dorzucę jeszcze 4 track z albumu 'Trace Cuts' czyli wydanego w zeszłym roku występu tria eriKm, Yoshihide, Tetreault. Album jako całość nieco mnie zawiódł, niektóre eksploracje szumów i mikrodźwięków, szczególnie w dłuższych 'utworach' są dreptaniem w miejscu. Czwarty fragment stanowi pewną esencję występu tej trójki gramofonistów.
Lehn / Grydeland / Zach - Zecin
eriKm / Yoshihide / Tetreault - Trace Cuts track 4
[EDIT:ktokolwiek? cokolwiek? czy te mp3 daje się w ogóle ściągnąć? jak nie, to moge je wrzucić gdzieś indziej] | 18:35 / 08.05.2006 link komentarz (0) | Wycieczki krajoznawcze [2]: Australia
Oglądałem [a nawet bardziej słuchałem] transmisję koncertu e.s.t. z poznańskiego blue note'u. Potwierdziło się moje przekonanie, że ludzie uważają za dobre, to o czym im się powie, że dobre jest. No i trzeba to jeszcze odpowiednią ilość razy powtórzyć, sparafrazować i nadać różnymi mediami. Oczywiście rzecz nie może być do kitu - musi być odpowiednia, na poziomie, ale też niekoniecznie przekraczać jakieś ramy, sięgać wyżyn.
Wszystkie te warunki spełnia szwedzkie trio, o którym wspomniałem na początku. Owszem, jest okej, muzyka momentami niebanalna, nie mizdrzy się ale (zbyt) wiele słyszałem pochwał i głosów (zbyt) pozytywnych, żeby tak to lekko potraktować.
Bo to było naprawdę co najwyżej miłe granie, a tu się mówi o jakimś odnowieniu formuły tria - no halo, co jest grane? Owszem, poruszająca była solówka perkusisty, poczułem prawdziwe emocje. Ale to tylko moment. Poza tym było średnio.
Eh, lepiej porzucić złe myśli, dobre są bardziej produktywne. Szukając ciekawej (i nowatorskiej) rzeczy z kręgu 'trio jazzowe' przypomniałem sobie o "Moment returns" Trioska [recenzja tu]. I to oni są sprawcami, że dzisiejsza wycieczka aż do Australii, gdyż stamtąd pochodzi ten zespół. Skład to sekcja plus pianino, czasem rhodes. Oczywiście oni też w jakiś sposób zostali wypromowani, ale w innym jednak sensie, kto wie ile czekalibyśmy na ich debiut (wydany przez Leaf w 2004), gdyby nie wspaniałe "1+3+1" czyli ich współpraca z Jelinkiem. W tym roku ma się ukazać kolejny album zespołu.
Ah i proszę się nie obrażać, że tak naskoczyłem na e.s.t. - nie chodzi o to, że ich muzyka jest zła, albo że Triosk jest lepszy. Jest muzyka i tych, i tych. Ale po co zachwycać się muzyką, która do zachwytu wcale same przez się nie prowadzi, kiedy można posłuchać "Moment returns" i odpłynąć.
Muzycy są jak jeden organizm i zarazem każdy z nich zachowuje autonomię swego instrumentu. Pianino wygrywa swój smutek nie popadając w rzewność, nie anektuje sobie całego terytorium utworu, zaznaczy swą obecność czasem pojedynczymi dźwiękami, punktami, rzadziej [jak w poniższym kawałku] gra gładką wstęgę. Kontrabas buduje strukturę i zarazem napięcie, ale jest nie tylko rytmiczny, także cudnie brzmi, jest rozedrgany, drewniany. Na to wszystko perkusja, pojawia się skądinąd, szemrze, opada jak pyłki mleczy.
Elektronika jest obecna głównie w postprodukcji, poza paroma klikami, nadaje pewien szlif całości.
Muzyka jak babie lato - ta tajemnica melancholi z lekkością wieczornego powiewu znad jeziora.
[a na dokładkę ostatni utwór z płyty Twet kwartetu Stańki w składzie: Edward Vesala na perkusji, Peter Warren na kontrabasie i Tomasz Szukalski na saksofonach, klarnecie, oraz naturalnie kolejny Tomasz na trąbce. Kompozycja pochodzi z płyty wydanej oryginalnie w '74, ale nic się nie zestarzała, o czym zresztą wspomina też recenzent w diapazonie. To może być w ogóle ciekawy punkt odniesienia albo drogowskaz do poszukiwań, dla tych którzy znają naszego trębacza tylko z ostatnich dokonań w TS Quartet, którymi to płytami media wszelkie mocno się zajmowały. Jednak pisać, że Stańko to kawał historii jazzu i to nie tylko polskiego nie chcę, bo to banał. A po drugie nie chcę, bo jeszcze mam zamiar wspomnieć, że utwór z płyty "Twet" pojawia się tu niezupełnie bez powodu. Po kilkukrotnym wysłuchaniu albumu wydaje mi się, że owa muzyka będzie dobrze korespondować z nagraniem Trioska. Oczywiście Australijczycy zupełnie inaczej podchodzą do kwestii grania tematu, czy też ogólniej opierania utworów o temat jako taki, jasno wyrażony, ale jest pewne podobieństwo. Skład Stańki szczególnie w tym utworze podobnie buduje klimat - z fragmentów, delikatnych zagrywek, no i duże znaczenie ma gra perkusji i kontrabasu. Mam nadzieję, że zestawienie tych kompozycji wydobędzie z nich nowe walory.]
Triosk - Re-Ignite
Tomasz Stanko - Night Peace | 10:44 / 03.05.2006 link komentarz (2) | Polskie Nagrania [1]: W polsce istnieje ciekawy hip hop.
Taka jest teza na dziś. Być może jest ona prawdziwa tylko częściowo, w takim sensie, że ten hip hop istniał i już go nie ma. Chociaż na przykład ostatnio wyszła nowa płyta Afro Kolektywu, mam nadzieję, że parę osób oprócz mnie ją kupiło. Chętnie też przeszedłbym się na ich koncert, szkoda że nie zorganizowali choćby mini-trasy. Może to w jakimś stopniu kwestia tego, że członkom zespołu trudno się zebrać i ruszyć w trasę, bo są zajęci innymi rzeczami.
Tak czy inaczej, Afro Kolektyw to dla mnie już prawie-klasyka. Pamiętam jak w Machinie napisali, że wyszedł jakiś dziwny nielegal, że to takie podejście, którego w Polsce nie było. Że pesymistyczno-ironiczne teksty, a do tego fajna funkująca muzyka, jak na standardy polskiego hip hopu rzadka rzecz [kiedy wszyscy klepią płaskie bity z maszynek]. To był chyba 99 rok, z owego nielegala "Negatywnych Wibracji" chyba najłatwiej można było poznać "Seksualną czekoladę", która latała często w radiostacji. Dwa lata potem zespołowi udało się złożyć "Płytę Pilśniową", wydaną w T1, która przynosiła nowe nagrania, kurcze dużo nowych nagrań. Ah, no i kilka zupełnie zbędnych, czyli tak zwaną kopalnię niespodzianek. Nie rozumiem po co było dawać jakieś urywki, dziwne wersje, bezsensowne freestyle. Ale nic to, może akurat tego dowcipu twórców nie zrozumiałem.
Potem w zespole zachodzą różne perturbacje, odchodzi Nestor, znany też jako Wielesław X, który dotychczas odpowiedzialny był za muzykę. Drugi filar projektu - Afrojax jakoś sobie jednak poradził, skompletował nowy skład kreatywnych muzyków [obecnie oprócz niego podstawę stanowią gitarzysta, basista i klawiszowiec], sam zajął się tworzeniem muzyki i koniec końców stało się...wyszła nowa płyta. Po kilku obsuwach co prawda, bodaj w lutym tego roku, nakładem Rockers.
Zespół, tak jak od początku, to rzecz bardzo swoista. Teksty opisują cierpienia wrażliwego (he he) człowieka, na wszystkich możliwych frotnach niepowodzenia: przede wszystkim uczuciowe (kłopoty w kontaktach z płcią przeciwną), ale też praca (albo problem jej poszukiwania), a ostatnio coraz częściej złorzeczenia na jakość muzyki, klimat artystyczny (he he) w Polsce. Byłoby to nie do zniesienia, gdyby nie specyficzne podejście, (auto)ironiczne, prześmiewcze, do tego częste gierki słowne, fajne porównania. W deprecjonowaniu własnej osoby Afro dogania Sluga z Atmosphere, ale przez to, że porusza problemy bliskie przeciętnemu młodemu mieszkańcowi tego kraju łatwiej go zrozumieć, wykazać empatię. Fajne jest to, że 'ja' liryczne nie jest zgorzkniałe, jest świadome swej marności i nią igra, potrafi się śmiać przez łzy, albo wręcz przekuwa beznadzieję w wisielczy humor. Jak to powiedział (wedle tekstu) psychoanalityk do swego pacjenta: nie wszyscy pana w dupę kopną, są ludzie bez nóg. Właśnie - przecież to kontynuacja w prostej linii 'always look on a bright side of life' Pythonów.
Kolejnych bohaterem tego wpisu jest raper Siny, który w 2002 roku, chyba w jego drugiej połowie, wydał dla Blendu album "W Siną dal" [moja recenzja tutaj]. I znów postaram się nie dublować tego, co napisałem w recenzji. Chciałbym dodać, że bardzo mi się podoba poziom świadomości Sinego jako twórcy, studiuje ja asp, co jak sądze, pozwala mu na pewne sprawy spojrzeć szerzej. Dzięki temu na przykład okładka, projekt graficzny płyty stanowiły spójną całość z jej zawartością. W ogóle jest to przemyślane jako wyrazisty projekt, zajęcie pozycji opozycyjnej [może wręcz antagonistycznej]. O ile u członków Afro Kolektywu [a raczej lidera zespołu] stanowiska wobec polskiego hip hopu można znaleźć raczej w wywiadach [ale na obu płytach jest wiele narzekania na stan muzyki polskiej jako takiej], to Siny bardzo odważnie uderza w hip hop w swoich tekstach. Tak na przykład 'nie utożsamiam się z nim, bo nie ma z kim' - to właśnie o zjawisku polskiego hip hopu.
W tym względzie blisko mu do niezapomnianego bandu Killa Familla, który był pierwszy jeśli chodzi o wykorzystanie pewnych schematów by wykpić zjawisko polskiego rapu. A nie jest to wcale takie łatwe, udanie stroić sobie żarty, kilka lat później powstał projekt SPEC [członkowie KF nic z tym wspólnego nie mają] i ich dowcipy na płycie 'Pyk' były raczej wysilone, a i jeszcze kwestia, czy na 'Polovirusie' Kur były jakieś żarty z hh? Jeśli tak to ja nie pamiętam, więc chyba nie były jakieś udane.A KF chyba niektórymi swoimi utworami trafiła, bo przed chwilą znalazłem jakiś czat z Molestą, gdzie Włodi wypowiadał się, że płyta KF to żenada. Jak już o Killa Familla wspomniałem, to chociaż słów kilka. Podstawa zespołu to dwóch braci z Warszawy, Easy Jerzy rapuje z flow bardziej wyluzowanym i niedbałym niż Mes, a historie, które opowiada i to jak je ujmuje, to klasa sama dla siebie [posłuchajcie choćby takiego 'Śmieciarza']. Cała polska nijakość, bylejakość, brud, półśrodki...oprócz tekstów to żyje też w muzyce Zibiego Funkowicza. Opiera sie ona na sposobach hiphopowych, są te no, eee, beaty są i refreny są itd, ale wszystko jest genialnie lo-fi i na przykład skrecze są na magnetofonie szpulowym. Hip hop w wersji bardzo do it yourself, ale brzmi dobrze. Zresztą ja bym ich wyniósł na ołtarze choćby za mój prywatny ponadczasowy hymn 'Nie chodź w dresie'.
A wracając do Sinego, to jak jego album się ukazał, a było to w bliskim sąsiedztwie albumu 'F3' i 'Obawy przed potem' Sfondu Sqnksa, to myślałem, że może stworzy się jakieś odgałęzienie hip hop art. Siny coś wspominał, że chciałby nagrać z Fiszem, jak widać były to tylko marzenia, o Sinym w ogóle słuch zaginął, ale w tym czasie Wrocław wydawał się zagłębiem jakiegoś innego myślenia o hip hopie. Oprócz funkowo-antyglobalistycznego Sfondu działał tam też Jot, którego skład WN Drutz kultywował old schoolowe podejście. Oni, jak też i Tymon może nie stawiali tak bardo w kontrze wobec mainstreamu, ale byli wyraźnie trochę obok. Poza tym projekt poboczny Sinego i Roszji [i czyj jeszcze?] - Osa da Gnoi, którego jeden kawałek całkiem mnie rozbawił, ale wrażenia z słuchania płyty miałem bardzo mieszane.
Koniec końców, tak się sprawy mają, że chyba w Polsce nie mamy żadnego hip hop artu, co oczywiście nie wyklucza możliwości, że w Polsce powstaje hip hop na przyzwoitym poziomie. Tylko że czasem brakuje mu jakiegoś wyrazistego smaku.
Killa Familla - Śmieciarz
Killa Familla - Nie chodź w dresie
Osa Da Gnoi - Gówno z tego rozumiem
Sfond Sqnksa + Jot - Rejs
Siny - W siną dal
Siny + Roszja - Aleja życia
Siny - Hip-hop art
Afro Kolektyw - Paranojanabloku
Afro Kolektyw - Seksualna Czekolada [wersja albumowa
Afro Kolektyw - Mamo co to jest Afro Kolektyw
[jak zwykle będę wdzięczny za wszystkie od-głosy mniej lub bardziej dotyczące prezentowanej muzyki] | 20:57 / 24.04.2006 link komentarz (0) | Muj Wydafca: Kilogram Records [1]: Trzaska / Wirkus
O obu artystach można by napisać wiele, każdy z nich przeszedł długą drogę w swej twórczośći. Zarówno Mikołaj Trzaska, jak i Paul Wirkus niejedno muzyczne oblicze mają. Pierwszy z nich kojarzony jest z narodzinami yassu, z którego to nurtu wywodzi się wielu uznanych muzyków. Oficjalnie lideruje Łoskotowi, stale działa z braćmi Olesiami, współpracował ze Świetlickim, Ostrowskim (tym z Bexa Lala), jak również współtworzy, wraz z Jarosławem Grzesicą, Trzaska Seed Electronic Ensemble.
Paul Wirkus - kiedyś, dawno perkusista w punkowym Karcerze, potem spotkanie z Marcinem Dymiterem i powoli już chyba legendarna płyta "Fudo". Arysta bardzo płodny, wydawał wiele solowych płyt, które często przechodziły niezauważone. Działa na polu minimalnej (przede wszystkim jeśli chodzi o środki, gdyż w wyrazie jego muzyka jest bogata, choć stonowana) elektroniki, ale nie porzuca swego instrumentu - czego dowodem nagranie na dwie perkusje z Maciem Morettim - "Na baterie" i koncerty podczas Unsound on Tour.
Co wydaje mi się ciekawe i co łączy obie postacie to w pewnym sensie - późny sukces. Choć zarówno 'późny', jak i 'sukces' są tu słowami niedokładnymi, jedno bardziej od drugiego. Faktem jest, że w przypadku Wirkusa uznanie, jakie już wcześniej mu się należało [czemu nikt nie wychwala "Mimikr"?], przychodzi za sprawą "Inteletto d'Amore" wydanego w 2004 przez pododział Staubgold - Quecksilber.
Trzaska natomiast powoli wchodzi w obieg międzynarodowy, nagrał najpierw płytę z sekcją Petera Brotzmanna - "Unforgiven North". Natomiast niedawno wyszedł album "Malamute" sygnowany jako North Quartet, gdzie nie tylko jest sekcja Brotzmanna, ale również legenda saksofonu we własnej osobie. Polak wszystkie swoje płyty wydaje we własnej oficynie - Kilogram Records, która zawsze dba o edytorską stronę wydawnictw, także każdemu albumowi towarzyszy staranna oprawa graficzna (zwykle dzieło Macia Morettiego), która dopełnia część dżwiękową. W przypadku "Nocy" na okładce widzimy zarys granicy polsko-niemieckiej, z zaznaczonymi przejściami granicznymi, który jest stylizowany na jakąś gwiezdną konstelacje. W swej oficynie wydał też projekt Tomasza Gwincińskiego "Moon Music" i swoją kolaborację z Mazolewskim, Morettim, no i przede wszystkim ukraińskim pisarzem Jurijem Andruchowyczem, zatytuałowaną "Andruchoid".
Album "Noc" jest muzyką do spektaklu według tekstu Andrzeja Stasiuka, pod tym samym tytułem, który jest koprodukcją Düsseldorfer Schauspielhaus i Starego Teatru w Krakowie. Ponieważ przedsięwzięcie jest jakoś powiązane z ideą integracji, współpracy unijnej i tak dalej, muzykę też mieli stworzyć wspólnie artyści z dwóch krajów. Do pary Trzasce dobrano Paula Wirkusa, który w tej sytuacji jest reprezentantem niemieckiej strony.
Płyta jest dość krótka, wypełniona lapidarnymi minaturkami, które charakteryzują się ażurową wręcz konstrukcją. Zdecydowanie jest to muzyka w małej skali, do brania pod lupę - słuchania uważnego. Składa się z drobnych fragmentów, ostrych (ale bez bólu), wcinających się, klików i pojedycznczych sygnałów maszynek eletronicznych, jakby nadawanych z oddali, dochodzących z kosmosu. Jeśli pojawi większa porcja dźwięków to wydaje się, że służą one zaznaczeniu jakiegoś obszaru, odmierzeniu czasu. Trochę delikatnego obstukiwania perkusji. Do tego proste frazy klarnetu, z rzadka saksofonu.
W obu przypadkach wyciszone, ani śladu ekstatyczności. Uspokojone, uspakajające, trafne, trafiające. Jeśli na tym albumie doszło do zderzenia (dwóch wrażliwości dźwiękowych), to na szczęście zarówno muzycy, jak i słuchacz wychodzą z niego bez szwanku. Przypomina to trochę "M.=addiction" Dictaphone, ale jest o kilkanaście stopni chłodniejsze.
Jest w tym wyrafinowanie, szkoda, że nie ma całościowego ładu, że utwory nie tworzą w jakiś sposób narracji. Ale to zakrawa na nadmierne marudzienie - również incydentalność tych kompozycji frapuje tak mocno, by nadstawić ucha.
[powyższy tekst jest troszkę zmienioną wersją recenzji, którą można znaleźć tu]
Z albumu "Noc" polecam zwłaszcza utwór Kölnerstr. - skupione solo Trzaski na klarnecie
Trzaska/Wirkus - Kölnerstr.
Natomiast Odessa prezentuje charakterystyczną dla całego albumu filigranową, ledwo wyczuwalną pulsację.
Trzaska/Wirkus - Odessa.
[Odnośnie poprzedniego wpisu, bo może nie wszyscy czytają komentarze, a chcieliby się czegoś dowiedzieć. Otóż tu znajduje sie zmasterowana wersja albumu wspominanego ostatnio. Na margniesie, jest to pierwsze wydawnictwo datowane na 2006 rok, choć naprawdę wyszło krótko po bożym narodzeniu. W większości kompozycji po prostu lepiej słychać dźwięki, sa może one nieco mocniejsze, sprawiają wrażenie mniej kruchych, więc osoby które nie znają tego albumu bardzo dobrze, nie wyczują może znaczącej różnicy. Ale na próbę polecam numer 4, gdzie pojawiają się nowe dźwięki, wcześniej nieobecne.] | 14:44 / 17.04.2006 link komentarz (9) | Muj Wydafca: mik.musik [1]: 8rolek
Wspominany w ostatnim wpisie Bartek Kujawski wydał dla mik.musik, pod pseudonimem 8rolek, już trzy płytki. Pierwsza epka "Ptak mechaniczny" moim skromnym zdanie reprezentuje poziom światowy, ostatni album "umpomat" też pozwala być spokojnym o kondycję Bartka jako twórcy.
Ja jednak chciałem zwrócić waszą uwagę dziś na "Dziewiątą gratis" - płytkę o tyle inną niż dwie wymienione, że jest ona o wiele bardziej rozszedzona, wyczulona na detal, dżwięki na niej zawarte są o wiele mniej inwazyjne.
Na takie płyty trzeba znaleźć sposób, zwykle najlepszym wyjściem [jak np. w przypadku "Phanthom orchard" albo "Low tide digitals"]jest słuchanie w słuchawkach.Ale to już nieco banalne, no i nie zawsze ma się na to ochotę.
Dobrym sposobem na płytę Polaka jest słuchanie przy otwartym oknie, w jakieś leniwe, ciepłe popołudnie.Kiedy sklepy zamknięte, samochody jeżdżą rzadziej, czasem przelecą ptaki. Albo tak jak dziś - kiedy sporadycznym chlustom o chodnik towarzyszą gromkie okrzyki dzieciaków.
Pamiętam jak kiedyś słuchałem tej płytki wieczorem i naglę słyszę coś zupełnie wcześniej nie zauważonego - regualrny bit dochodzi z tła, z pod chrobotów i klików. I myślę sobie, no ładnie, całkiem fajna gra z prostymi rytmami, ciekawie tu funkcjonują. A tu niepodzianka - po chwili światła na skrzyżowaniu się zmieniły i samochód karków z muzą rozkręconą na maksa odjechał w siną dal.
Ale tak ta płyta chyba najlepiej mi wchodzi. Bo mam wrażenie, że zamierzeniem twórcy mimo wielu brudów (barwą przypomina to pierwsze płyty Radiana, a pomysłem na struktury COHa) i pewnego nieporządku, było zostawienie sporej ilości miejsca dla inwencji (w różnych formach) odbiorcy.
Jeden kawałek z płyty jest tutaj, w całkiem fajnym promo-samplerze wytwórni mik.musik. Ten kawałek to druga kompozycja, kiedy album dopiero nabiera ciała, jakby wychodzi z próżni, rzecz stonowana.
Natomiast ode mnie utwór numer pięć chyba najbardziej gęsty numer z płyty, z ciekawie przetworzoną strukturą rytmiczną i czymś w rodzaju melodii.
[jeśli się okaże, że ktoś w ogóle to ściąga i słucha, to być może będę pisał dalej, więc proszę jak zwykle o odzew] | 18:37 / 21.02.2006 link komentarz (0) | Wycieczki krajoznawcze [1]: Anglia, Szkocja
'The Naive Shaman' autorstwa Richarda Youngsa to moja ulubiona płyta ostatnich tygodni.
Tylko ona potrafi we mnie tchnąć trochę pozytywnej energii w takim dziwnym okresie dekadencji, do której przystaje tylko ~scape.
Wydana w zeszłym roku przez Jagjaguwar płyta nie została dostrzeżona w Polsce. Nie żebym był lepszy - sam odkryłem ten album dzięki podsumowaniu roku mik musik, gdzie w swoim prywatnym top 12 produkcję Youngsa umieścił Bartek Kujawski (aka 8rolek). Ale - co się odwlecze, to nie uciecze.
Okazuje się, że urodzony i wychowany w Anglii, potem osiadły w Glasgow Richard nagrywa już prawie dwie dekady, wydawał dla VHF, Table of Elements, współpracował z Brianem Lavellem, Simonem Wickham-Smithem, Makoto Kawabatą (lider Acid Mothers Temple), Alexem Neilsonem.
Jego twórczość wyrasta z kilku nurtów: noise, psychodelia, folk, songwriterstwo, eksperymenty ze studyjną obróbką materiału.
Nie jestem specjalistą od historii tych gatunków, ale chciałbym wam jakoś przybliżyć jego twórczość.
Na zasadzie skojarzeń - jest w tym myślenie o melodycznośći hałasu, o budowaniu melodii na gruzach ścian dźwięku - tak jak w shoegaze. Jego kompozycje są w pewnym sensie minimalistyczne, ale nie zredukowane do kilku dźwięków - coś jak niedawna płyta "Slapping Pythagoras" awangardzisty Tony'ego Conrada. Na innym znów poziomie są to emocjonalne, proste piosenki, to zasługa spokojnego, marzycielskiego głosu Youngsa. To zbliża go do takich dziwnych folkowców jak Daniel Padden czy jego grupa Volcano the bear. Nie ma w tym absolutnie zmanierowania 'samotnych jeźdźców' z gitarą, którzy podśpiewują sobie przemierzając łąki i stepy.
Jak tak myślę to na "Naive Shaman" każda z kompozycji składa się ze strumieni dźwięków. To najtrafniejszy obraz, jaki mi przychodzi do głowy, kilka strumieni, które się ze sobą przeplatają i znów rozdzielają. W przypadku dźwięków to trochę zależy od percepcji słuchacza, można próbować skupić się na jednym motywie, wtedy łapać zmienność jego przebiegu. Słuchając 'w całości' dostrzeże się komplementarność użytych środków - gitary, której pojedyncze motywy na zmianę powracają i pobudzają a w innym planie, już gdzieś zupełnie w tle, się rozmywają. No i perkusja, nie gra jakiegoś konkretnego rytmu, po prostu jest obecna, ale niezbyt nachalnie. Daje to trans, który pochłania, ale nie w jakiś zamulający sposób, jako się rzekło na początku - pobudza, energetyzuje.
Przez barwę głosu i sposób śpiewu [delikatne zawodzenie] pieśni Youngsa są niczym mantry, z lekka otumaniają i biorą we władanie. Ta oniryczność rozległych kompozycji jest przełamana przez wspominane już wyraziste motywy gitary, choć nie są to typowe 'rockowe' riffy, gitarka w żadnym wypadku nie rzęzi, w ogóle daleko temu od typowego rocka.
Klimat jest taki...powiedzmy, że jesień leśnych ludzi.
Richard Youngs - Life on a beam
Richard Youngs - Sonar in my soul |
|