mariposa // odwiedzony 185251 razy // [xtc_warp szablon nlog7 v01f beta] // n-log home
pokaż: ostatnie 20 | wszystkie z tego miesiąca! (0 sztuk) | wszystkie (610 sztuk)
23:19 / 17.06.2011
link
komentarz (2)
wzbraniam się ogólnie przed pisaniem, bo mnie moja monotematyczność denerwuje. Ale prawdą jest, że monotematyczne jest całe moje życie, więc czemu niby wpisy miałyby być inne? Nie szkodzi zresztą, z przyjemnością czytam potem notki o dzieciach i mam chyba z grubsza w tyle swoje zaległości w życiu kulturalnym. O czym zresztą mowa, póki nie miałam dzieci to też nie było życia kulturalnego, co najwyżej kluby i darcie papy po pijaku.
No więc dziś po raz pierwszy musiałam uśpić obie kobity na raz. Wyglądało to dość komicznie, bo musiałam się władować z Malwiną do łóżka Matyldy i karmić piersią jednocześnie czytając bajkę o trzech świnkach. Mati lubi dreszczyk emocji, ja nie szczególnie. Młodsza się darła, starsza krzyczała: "cicho bądź! nie słyszę bajki" i przez chwilkę było nerwowo, ale jakoś zażegnałam krysys i o 22:00 - singlehandedly- udało mi się to stado uspokoić. Jestem z siebie o wiele bardziej dumna niż w dniu, kiedy obroniłam magisterkę. Strasznie się bałam tego pierwszego wieczora z dwoma na raz, ale okazuje się po raz kolejny, że strach ma wielkie oczy. Co zrobić, nie jestem urodzoną matką. Nie mam tego we krwi, ale spóźniony to żal, kiedy ma się już dwoje.
00:19 / 05.05.2011
link
komentarz (6)
No więc jest. Malwina się urodziła jak w zegarku. Umówione byłyśmy na randkę ze skalpelem na 28 marca o 10:00. Grzecznie zgłosiłam siebie i bebzol do szpitala wieczór wcześniej, ale o 5 rano odeszły mi wody i musieli "w trybie dyżurowym rozwiązać" nas nieco wcześniej. Głupi człowiek taki jest, jak mi te wody poszły to byłam przekonana, żem się posikała w pościel.
Znowu miałam najgłośniejszego dzieciaka na oddziale.

Nie jest źle. Myślałam, że będzie gorzej. Praktyka czyni mistrza, bo choć obiektywnie Malwina wcale nie jest łatwiejsza w obejściu od Matyldy, to jakoś mnie to nie wkurza. Dzieci płaczą, srają akurat wtedy, kiedy już je ubrałaś do spacerku i są ogólnie rzecz biorąc nieprzewidywalne. Luzik w ramionkach. A piszę to wszystko dlatego, że jestem zbyt zmęczona, żeby iść się umyć :)
13:34 / 19.03.2011
link
komentarz (6)
Nie ma dziecka. Nie ma męża. Poszli się weekendowo integrować, nadrabiać czas stracony w ciągu tygodnia. Bardzo lubię zostać tak sama w domu i zawsze planuję, że w tym czasie zrobię coś miłego. Wykąpię się i poczytam jakąś durną gazetę. Paznokcie se zrobię, tylko po to, żeby je zedrzeć przy zmywaniu. Ale co tam, przez chwilę nie będę miała dłoni jak praczka z dwudziestoletnim stażem. Słowem, te kilka godzin można by spędzić bardzo relaksująco. Tylko, że w głowie siedzi największy wróg relaksu. Moje popieprzone superego, sklecone z widma mamy, teściowej, sama nie wiem czyjego jeszcze, które w chwili, gdy zamykają się drzwi za moją rozradowaną pociechą, zaczyna podszeptywać mi idiotyczne pomysły. Najpierw zwraca uwagę na gary w zlewie. Zmywam je bez przerwy, ale ten stos nigdy do końca nie topnieje. No więc bierę się za te gary, zanim zrobi się ich jeszcze więcej. Od garów niedaleko od lodówki, która wymownie zionie pustką. No... to po zakupy. Ładuję do koszyka o wiele za dużo z pełną świadomością, że połowę wywalę, bo dziecko tylko rozgrzebie, a mąż zjadł w nocy paczkę Jeżyków i dziś pokutuje na waflach ryżowych. Ale nie zrobić obiadu kiedy się miało pół dnia wolnego? No to robię. Byle co, byle jak. Znowu zmywam, bo się nabrudziło. Siadam z kawą, zbożową oczywiście, bo mi ciśnienie skacze i nie wolno. Jeszcze nie upiłam łyku, jak w oczy rzucił się tkwiący pod szafką na telewizor kot z kurzu. Kurwa. Udaję, że nie widzę. Nienininie. Dwa łyki zbożówki później szarpię się już z rurą i kablami, jak ja nienawidzę kabli. Bezmyślnie przemieszczam się po mieszkaniu, nie dopuszczając do siebie kolejnych dowodów na to, że ledwo zrobiłam drobny wyłom w tym syfie.
I wtedy rozlega się od drzwi nieznoszący sprzeciwu ryk dziecka: ROSOŁKUUUUU!!!!!
Tylko, że ja zrobiłam pomidorową.

Za tydzień rodzę.
22:53 / 12.12.2010
link
komentarz (1)
Zajęta jestem jak nie dzieciną, to pracą, a w wolnych chwilach leżę i wzdycham nad ciężkim -nomen omen - losem ciężarnej. Jestem w szóstym miesiącu, ale czuję się, jakbym już ze trzy lata ten bebzol toczyła po świecie. Nius jest taki, że będzie (tfu! Oby nie zapeszyć...) druga dziewczyna. To jest jak dla mnie doskonała wiadomość, bo Matylda będzie miała towarzystwo do tea parties z miśkami. Na razie drugie dziecko postrzegane jest wyłącznie przez pryzmat pierwszego i mam nadzieję, że to minie, bo ostatecznie nie po to przychodzi na świat, żeby umilać czas starszej siostrze. (Nie? Uh..).
Co zaś do starszego, bo naturalnie jak już tu wlazłam, to właśnie po to, by uwieczniać moje perypetie rodzicielskie, uwaga... wressssszzzzzzzcie przeprosiła się z nocnikiem. Chyba już na dobre, bo wali w niego równo już drugi dzień i właściwie bez pudła. Otóż wczoraj rano wstała i oznajmiła, że chce nocnik. Nie zrobiło to na nas wielkiego wrażenia, bo w sferze deklaratywnej od dawien dawna była już na ten wiekopomny krok gotowa. Ale usiadła i powiedziała, naśladując jak mniemam tatusia: "Teraz walnę kupę". My w ryk ze śmiechu, a dziecko PLUM. Zrobiło wielką kupę, wstało, samo sobie brawo zabiło i dodało poważnie: "Nigdy nie sikam na ziemię", co było oczywistym kłamstwem, bo do tej pory robiła to nagminnie. Potem poprosiła o telefon i wykręcenie numeru do jednej babci, drugiej babci, cioci i kilku jeszcze osób, a wszystkim przekazywała tę wiadomość z wielką dumą. "Cześć babciu, zrobiłam kupę do nocnika". Niby nie ma co się dziwić, że osoba, która potrafi konstruować zdania podrzędnie złożone umie też postawić klocka na jego miejscu, ale my w euforii już drugi dzień chodzimy. Zresztą mówi w ogóle bardzo ciekawe rzeczy, niektóre nie wiadomo skąd jej przychodzą do głowy. Na ten przykład taka kwestia wbiła mnie w fotel: "To nie fair, mam dosyć tych dziecinnych zabawek". Hę? Como? Come again?
Jak ja się kurde felek cieszę, że nie muszę zostawiać jej na dziesięć godzin dziennie i iść na chleb zarabiać. Że pykam sobie z mojego osobistego ofisu w godzinach dla wszystkich dogodnych. No, z grubsza. Hajs jak to hajs, zawsze mało, ale co tam. Zobaczyć, jak córka robi pierwszą świadomą kupę do nocnika - priceless.
23:16 / 15.09.2010
link
komentarz (6)
Zarobiona jestem po pachy, ale dręczą mnie dziś trzy pytania.
Pierwsze jest takie: dlaczego moje dziecko najbardziej lubi gówniane potrawy? Mielonkę tyrolską po 10 zyla za kilogram, parówki - zapewne z papieru - i pasztet z puszki. Zjadła dzisiaj cały, łyżeczką. Co chwilę mlaskała teatralnie i oznajmiała "pyyyyycha".
Drugie pytanie: gdzie do krw podziewają się ciągle moje skarpetki? Przecież nie gubię na spacerze, pralka nie pożera, a mi bez przerwy jakiejś brakuje.
Trzecie: czy druga ciąża jest przyjemniejsza niż pierwsza? Oby.
12:46 / 05.09.2010
link
komentarz (0)
Na placu zabaw, bardzo zresztą wypasionym i fajnym, generalnie ciało opiekuńcze dzieli się na dwa obozy. Najliczniejszy jest obóz babć, które są, no, babciowe. Dziwi mnie, że kobiety, które własne dzieci wychowywały kilkadziesiąt lat temu, w warunkach o wiele mniej sprzyjających niż aktualne, sieją taką panikę. Większość z nich nie pozwala 'swoim' dzieciom na nic przyjemnego. Piaskownica jest dla nich zwykle zbyt brudna/mokra/pełna piasku. Jeśli już wolno robić babki, to tylko stojąc na baczność i czekając, aż babcia poda załadowaną foremkę. Broń Boże siadać w piachu. Najlepiej iść gdzie indziej, byle nie na zjeżdżalnię, bo przecież można spaść. Poza tym zabronione jest bieganie, włażenie pod taką drewnianą konstrukcję, gdzie można się walnąć w łeb, oraz zbliżanie się do huśtawek. Krzyż pański mają te dzieci na babciowym wikcie.
Druga, dosyć spora grupa, znajduje się na drugim spektrum w skali opiekuńczości. To mamy-lampucery. Charakteryzują się tym, że zaraz po wpuszczeniu swoich latorośli na teren placu, wymykają się pod ogrodzenie, gdzie palą beztrosko szlugi, wymieniając się przy tym głośnymi uwagami, nie zawsze w cenzuralnych słowach. Ich dzieci w tym czasie sypią piachem na głowy innych, żrą piasek całymi garściami i zwieszają się do góry nogami z niebezpiecznych instalacji. Dziecko mamy-lampucery, szczególnie dziewczynkę, łatwo rozpoznać. Przede wszystkim są one od stóp do głów wyróżowione, co w sumie nie dziwi, bo takie ubranka są najłatwiej dostępne. Jednak u nich różowy jest najbardziej jebitnego odcienia. Po drugie, mają wymalowane czymś paznokietki (drżę na myśl, że może to być prawdziwy lakier....) i noszą kolczyki. Dotyczy to nawet maluchów poniżej roku. Gdy dziecko takie zgłodnieje, otrzymuje do łapki paczkę czipsów, zaś w najlepszym razie coś napakowanego cukrem (babcie w tym czasie biegają z banankiem).
Dlatego też cierpię na placu, gdzie moje dziecko ma masę znajomków, ja natomiast nie do końca. Z konieczności znam już historie wielu babć - bo lubią człowieka dopaść i opowiadać, a także lampucer - bo preferują górne przedziały decybeli. Albo kobiety w moim wieku i powiedzmy, mojego pokroju, nie rodzą dzieci, albo wszystkie mają takie babcie właśnie. Doskwiera mi brać babci. Tyle chyba wynika z niniejszego wpisu.
02:39 / 05.08.2010
link
komentarz (5)
Poddaję się z tym nocnikiem. Szkoda nerwów, jak bum cyk groszek.
Po pierwszych sukcesach jakieś pół roku temu, Matylda nabrała nieodwracalnego wstrętu do tego ustrojstwa. Jakiś miesiąc temu mówię jednak no nie, rozumiemy się doskonale, dziecko moje nie w ciemię bite, jakoś jej wytłumaczę, że ma robić do świnki a nie do pieluchy. Tym bardziej, że skończyły się wszelkie fochy, jakie do tej pory uskuteczniała, a mianowicie bez większych bojów oddała butlę, daje się ubierać, a nawet czesać, czego do niedawna organicznie nie cierpiała i chodziła zwykle półnaga i rozczochrana jak ten chłopczyk, co go wilcy chowali. No to lu, nocnik na agendę. Krótki instruktaż werbalny - tu się robi siusiu, masz wołać jak będziesz chciała. Zilustrowałam nawet, usiadłam na nocniku, który mi pękł pod dupą i paszczą z ostrego plastiku boleśnie wpił się w wiadomą część ciała( dobrze, że był Kes w domu, bo inaczej bym tego ni hu hu nie zdjęła...). Matylda za jakiś czas oznajmia "siusiu". Siada na śwince, duma, po czym wstaje i robi mi prosto na dywan. I tak to już trwa jakieś trzy tygodnie. No i nie wiem, co z tym fantem zrobić. Ręce opadają.
02:23 / 18.06.2010
link
komentarz (2)
Mały Jaś był niemową. Przez całe siedem pierwszych lat życia nie powiedział ani słowa, aż tu któregoś dnia przy obiedzie rzecze:
-A gdzie kompocik?
Cała rodzina przypada do niego w euforii
-jak to Jasieńku, ty mówisz?? Czemu dopiero teraz?
-Bo zawsze był kompocik.

I w tymże stylu Matylda mnie dzisiaj wbiła w podłogę. Trochę już się martwiłam, że prawie nic nie gada, chociaż ewidentnie wszystko rozumie. Aż tu nagle dziś, wywaliła się na podłogę i mówi: Mama! Matylda bach!
No, praaaawie zdanie. Równoważnik. Ale wobec faktu, że do tej pory nie tylko nie mówiła swojego imienia, ale też nie łączyła wyrazów w jakiekolwiek ciągi, szczęka mi opadła.
02:18 / 18.06.2010
link
komentarz (1)
Zły nius jest taki, że Matylda pierze mnie tak, jak prała i żadne tam tłumaczenia,kary i prośby nie pomagają. Zaczęła też lać dzieci na placu zabaw i bardzo czekam, aż jej ktoś lutnie w podzięce. Mi nie wypada, ale może inaczej nie dotrze.
Dobry nius jest taki, że mniej więcej 3/4 razy wali mnie tylko po to, żeby dać buziaka i się przytulić. Tak sobie wykminiła, że to siara całować matkę bez powodu, więc jak ma ochotę się pomiziać, to daje mi w gębę i natychmiast całuje na przeprosiny. Classic love-hate relationship. Mam nadzieję, że nie przeniesie tej toksyny na przyszłe związki, hue hue....
Poza tym, chyba wybiła sobie jedynkę. Zdarzenie miało miejsce ze dwa tygodnie temu i wydawało się, że jest git, ale na moje oko ząb czernieje i chyba tyćkę się rusza. Ciary mnie przechodzą na myśl, co na to dzieci w szkole. Ale nic to, jak widać, w kaszę sobie nie daje dmuchać, a pary trochę ma. Może więc to nie tak znowu najgorzej z tą wrodzoną agresją wyszło....
Szit, źle zaczęłam. Drugie dziecko będzie miało pruski dryl. Miękka dupa przejdzie do historii.
Ktoś mi podpowiedział syrop antyhistaminowy jako środek na pacyfikację podczas lotu.

Rozwarcie
Parcie
Rozdarcie
Czyli parę godzin cię napierdala, ale to nic w porównaniu z wyrzutami sumienia, z jakimi musisz się potem borykać przez całe życie. Teges. Plus jest taki, że martwiąc się bezustannie o dziecko i moje matczyne kompetencje, nie mam czasu martwić się niczym innym, a kiedyś znana byłam z umartwienia na tematy wszelkie. Wyciek ropy? fuck it, wyciek z pieluchy to jest dopiero apokalipsa. Coś w ten deseń.
03:04 / 14.06.2010
link
komentarz (5)
Dziś była próba sił. Mam smutne przeczucie, że nie ostatnia.
Otóż, przysposabiam se pomoc w sprzątaniu. Na lajcie, Matylda ma tylko pakować zabawki do wanny w pojemnik. Zawsze robi to z wielką chęcią, dziś jednakowoż nie. Zwykle jak wyjmuję korek, to sama się zabiera do roboty, a dziś woda spłynęła, a ja monotonnie powtarzałam "wsadź zabawki do torby". Ni chu-chu. Sucho i zimno, a ona leży na dnie wanny i macha nogami. Ponad pół godziny w niej siedziała, nęciłam ją bajeczką i mlekiem, nic nie działało. Wyszłam w końcu z tej łazienki, zdeterminowana się nie poddać. Minęło dobre 10 minut, jak zawołała i kazała sobie dać tę torbę cholerną. Fioletowa już była z zimna i pewnie mi się pochoruje.
Ale cel osiągnęłam.
Mama fe?
01:06 / 30.05.2010
link
komentarz (1)
Jest gorzej.
Zaczęła mnie prać po gębie.
Ciekawe, skąd taki pomysł? Nigdy nie widziała, żeby ktoś kogoś bił.
Zamknęłam ją za karę w pokoju, to wzięła się za zabawę. No i jaka to kara? Pfffffffft.
00:47 / 29.05.2010
link
komentarz (0)
A żeby nie było, że jest tak strasznie...
Przy przebieraniu (w końcu!) skończyły mi pomysły na odpytywanie Matyldy z odgłosów: jak robi kurka, krówka, piesek, sówka, konik (zajebiście moje dziecko robi JAAAAHAAAA). Mówię do niej, tak od czapy: a jak robi pupka?
Matylda: prrrrrrrrrrrrrr!
he he.
00:41 / 29.05.2010
link
komentarz (2)
Mam taki oto problem, że dziecko moje mnie nie poważa. Znaczy się, moresu nie czuje. Zaczynam się wkurwiać na super nianię, która to twierdzi, że dziecku można wszystko wytłumaczyć, a jak się nie uda, to oznacza, że rodzicowi weny zabrakło. Ona sobie po prostu ze mnie kpi, jak bum cyk groszek. Przy tatusiu, cioci, babci - anioł, a nie dziecko. Zjada, ubiera się grzecznie, daje zmienić pieluchę, cacy. A ze mną jest tak: przychodzi do mnie i oznajmia 'Baba'. Ostatnio wszystko jest 'baba', ale przy tej konkretnej sprawie trzyma się za pieluchę, co oznacza, że klocka popełniła i domaga się przebierki. Na co ja proszę, żeby przyniosła od siebie pieluchę i chusteczki mokre. No problem, oprócz tych dwóch akcesoriów donosi także sudocrem, o którym żem zapomniała. No to git, wskakuj na kanapę i jedziemy. Jak tylko ściągnę jej pieluchę, okazuje się, że mnie perfidnie oszukała i z gołym tyłkiem zaczyna mi zwiewać. Wczoraj, proszę ja Was, uciekała tak długo, aż się wkurzyłam i siłą ją przytrzymywałam. Nic z tego, kopniakami i gryzieniem uwalniała się przez 45 minut. Ani bajeczka, ani reklamy jej nie rozpraszały. Ja zziajana i wkurwiona no i przede wszystkim bezsilna, no bo co tu robić? Raz kiedyś na nią wrzasnęłam i popatrzyła na mnie tak, że więcej nie chcę tego robić. Nie chcę, żeby mój dzieciak się mnie bał. Chcę natomiast, żeby mnie słuchał, nawet jak nie ma na to ochoty. Po dobrej godzinie takich przepychanek wkurwiłam się tak, że olałam ubieranie i zaplanowany spacerek i poszłam se zajarać na balkon. Wyszłam, odpaliłam, a za szybą Matylda rozpłaszcza nos, a w rękach ma... pieluchę i buciki :) proste? When in doubt, have a smoke.
One są jak psy. Wyczuwają strach. Taką wojnę o pieluchę mam jakieś 8 razy dziennie, plus foch po kąpieli, plus foch przy śniadaniu (w grę wchodzi wyłącznie ogórek oraz oliwki).
Ale wieczorek w łóżeczku włazi na mnie i daje mi buziaki w oko, w nos i w ucho. No i jak się gniewać ? :)
00:13 / 15.05.2010
link
komentarz (8)
Matylda boi się swojej kupy. Dla jasności, nie takiej w pieluszce, tylko takiej wyzwolonej. Zwyczajowo po kąpieli dzieciak mi zwiewa i nie chce się ubierać, a ja ją ganiam, of kors, póki się nie zmęczę. Ostatnio zmęczyłam się nie w porę, bo Matylda akurat miała parcie. Stanęła więc na środku dywanu i walnęła cztery królicze bobki (odbijały się do góry, ciekawe, prawda? Zamiast się rozplaszczyć czy coś). Jak zobaczyła, co ma pod nogami, to walnęła w ryk i uciekła w panice do mnie. Rozśmieszyło mnie to okrutnie, a nawet trochę ucieszyło (jedno przewijanie mniej, jakby nie było). Parę dni poźniej bawimy się najlepsze w wannie, a tu nagle na dnie bobki. Matylda znowu w przerażeniu wyciąga do mnie ręce, żebym ją od tych fekaliów ratowała. Śmieszna to sytuacja i śmiałam się, pókim nie zakminiła, że ona z tego powodu nie chce robić do nocnika. Boi się go jak ognia, a to od dnia właśnie, jak pojawiła się druga kupa. Nie i już. Jest to o tyle problematyczne, że ona po dziś dzień wali jak noworodek - po pięć, siedem kup dziennie. Mordęga to i problem, bo jak przewinąć na spacerze, w sklepie, itede itepe. Mam więc zagwozdkę. Zmieniliśmy już nocnik na przyjaźnie wyglądającą świnkę, kupiliśmy podkładkę na sedes, a koleżanka sympatyczna ma to w nosie.
A w ogóle to mam jutro zaliczenie, a w głowie nie tyle pustkę, co kleisty i mętny budyń. O.
01:50 / 08.05.2010
link
komentarz (3)
Teście u nas byli na taką oto okoliczność, żeśmy się z mężem wybrali na mały wuajaż. Cztery piękne i beztroskie dni w Lizbonie, których jedynym upierdliwym akcentem było to, że bez przerwy zarzucałam tekstami zaczynającymi się od słów "ciekawe, czy Matylda...(tu wpisać dowolnie: jadła, spała, kupę zrobiła, itd, itp.). Wspaniale jednak było się wyspać. Później se pomyślałam, że po kiego grzyba było tyle hajsu ładować w Lizbonę, mogliśmy się u mojej cioci na Bielanach przekimać parę dni i efekt byłby podobny. Oh well.
W każdym razie, teście byli i się zmyli właśnie wczoraj, co było dla nas wszystkim bolesnym powrotem do rzeczywistości. Bo tak przez te kilka dni miałam ugotowane, posprzątane, uprane, a i nawet uprasowane. A prasowaniem to ja się brzydzę w ogóle. Było pięknie, choć spaliśmy z Kesem w tak zwanym he he, ofisie, czyli naszej kanciapie na kompy o metrażu 2X2 i duszno nam było.
Toteż, rozpieszczeni przez mamę Kesa, uderzamy w lipcu do mojej. Do Kanady się znaczy. Chętnie przyjmę dobre rady dotyczące pacyfikacji półtorarocznego messerschmitda przez osiem godzin lotu. Alkohol i przemoc odpadają ;)
00:49 / 27.04.2010
link
komentarz (5)
Kiedyś, kiedyś, daaaawno temu, gdy byłam bardziej Mari, niż Mami... myślałam o kobietach oddającym się wychowywaniu dzieci z pewnym pobłażaniem. Przyznam się uczciwie, może nawet z cichą pogardą. Że jak to, tak odstawić w kąt swoje ambicje, marzenia, zamienić karierę na gary, mądre książki na poradniki o żywieniu dzieci etcetera, etcetera. Później, kiedy urodziło mi się własne dziecko, zmieniłam front. Myślałam o tych babkach jako o pełnych poświęcenia bohaterkach. Zazdrościłam im nieco, że tak zgrabnie wypełniają swoją archaiczną już dzisiaj i niezbyt poważaną rolę. Dobrowolnie wyzbywają się tego, co w życiu najlepsze, dobrze wiedząc, że z całej zainteresowanej komórki społecznej prawdopodobnie wyjdą na tym najgorzej, rezygnują z rzeczy, które są przecież takie ważne.
Sama uparcie ujeżdżam trzy konie: praca, dziecko, studia. Nie wspomnę nawet o szeroko pojętym 'prowadzenie domu', bo to już jakby z rozpędu i przy okazji. Każdą ze swoich życiowych ról naprawdę staram się wypełniać najlepiej jak się da. Zrobić cudne tłumaczenie, przygotować najbardziej zajebisty plan nauczania - ba, rewolucyjny wręcz!, nie spóźniać się na Bardzo Ważne Spotkania, zadbać, by moje dziecko czuło się kochane, zabawione, najedzone, wypielęgnowane, podczas gdy mąż wysłuchany, wyprzytulany i do tego, żeby jeszcze mógł ze mną pogadać o sprawach wychodzących poza nasze cztery ściany. Egzaminy zdaję na czas, a na wykładach bywam częściej, niż je opuszczam. Psa głaszczę i czeszę, a sobie raz w tygodniu robię peeling i inne tam badziewia.
I wszystko właściwie brzmi zajebiście, bo jakoś mi się to do tej pory udawało. Niestety jednak, na własnej skórze stestowałam i już wiem: nie da się być we wszystkim najlepszą i zachować zdrowie umysłowe. No nie ma chuja we wsi. Ostatnio mówimy dość poważnie o drugim dziecku. I po raz pierwszy w życiu zadałam sobie zupełnie nieretorycznie pytanie o to, co jest najważniejsze. Wcześniej jakoś wstydziłam się przed samą przyznać, że rodzina to jest dla mnie to właśnie. Że jak bumcykgroszek, wolę rysować z Matyldą pieski, niż zdobywać kolejne szlify w zawodzie. Bardziej rajcuje mnie udana pierdoła z dekupażu, niż wzorowo przetłumaczona umowa. Gdzieś tam zawsze to chyba wiedziałam, ale zawsze też myślałam z niepokojem o tym, co sobie pomyślą koleżanki, znajomi z branży, a przede wszystkim: mąż. Czy ja będę atrakcyjna dla mojego męża, jeśli zacznę "siedzieć" w domu? Długo strasznie sobie to mieliłam w głowie i doszłam wreszcie to takiego wniosku: atrakcyjna jest kobieta szczęśliwa, spełniona i pewna swoich wyborów, może nawet w szlafroku i z gniazdem na głowie ;)
Taka, która w dupie ma to, jak wszyscy w koło oceniają jej życie. Toteż taką sobie zostanę. Jak tylko urodzi mi się drugie :)
01:23 / 22.04.2010
link
komentarz (3)
Matylda weszła w fazę buntu umownie zwanego buntem dwulatka. Sporo jej jeszcze brakuje do tego wieku, ale ewidentnie zaczęły się problemy wychowawcze. Na szczęście zawczasu zaczęłam ignorować wybuchy histerii połączone z rzucaniem się na ziemię, więc tej sztuczki już nie próbuje. Jednakowoż wszystko jest "nie" i "be", a buziaki rozdaje tylko w zamian za krakersy. W ogóle z tymi krakersami to jaja są, nawet do kaszki muszę je dodawać, bo inaczej nie weźmie do ust. Mimo to, jest prześmieszna. Na ten przykład ostatnio łazi wszędzie z kluczami, wpycha je ludziom (mi) i zwierzętom (psu naszemu umęczonemu) do uszu i przekręca. Albo też smaruje sobie wszystkim buzię: majonezem, moim cholernie drogim kremem, co to nie robi nic prócz kosztowania wielu dziengów, szamponem, a także kredkami, płynem do prania, co tam tylko wpadnie jej w ręce.
Zaś z beczki "obyś cudze dzieci uczył", to trafił mi się chłopczyk z piekła rodem. Normalnie aż mnie łapy świerzbią i pewnie kiedyś nie zdzierżę i mu nogi z pierwszej krzyżowej usunę. Dziś normalnie straciłam głos po 45 minutach lekcji, jak nigdy w życiu.
23:28 / 03.03.2010
link
komentarz (0)
Z konwersacji nad zlewem:
Mari: Wiesz, kiedyś na urodziny zafunduję sobie wybielanie zębów. A może nawet lifting!
Kes: A na które urodziny? Może 46?
Mari: Nie, na 40. Na 46 powiększę sobie cycki.
Kes: A kto tam będzie na Ciebie patrzył, jak będziesz miała 46 lat?! Teraz, albo nigdy.

Niepokojąco dużo o urodzie ostatnio. Trzeba by mnie zobaczyć, żeby uwierzyć, że tak naprawdę mam ją w dupie :)
23:47 / 26.02.2010
link
komentarz (4)
Dzieci na lekcji angielskiego zaciekawiły się, ileś to ja mogę mieć lat. Głupia, powiedziałam, żeby zgadywały.
Dzieć 1: 31!
Dzieć 2:48!
Dzieć 3: (nieśmiało)24...
Dzieć 1:-Zgłupiałeś???
Dzieć 4: Tysiąc, hu hu hu.
Ja: No, ładnie. A ja mam 25.
Dzieć 1: E, to pani nie jest taka stara. Moja mama to dopiero jest stara, bo ma 30 lat!

Mąż się zadziwił, jak zobaczył arsenał nowonabytych kosmetyków dla babek po trzydziestce. Ja jednak uważam, że opinie dzieciaków są najbardziej miarodajne, zawsze liczę się z ich opinią. Po tym, jak dzieć 1 wypalił, że mam szminkę jak dla babci, jakoś mniej chętnie jej używam, choć producent zachwala, że ma różne cudowne właściwości. Czyli, że już na mnie pora. Pora do wora, niemalże.
Zobaczymy, co te cuda zdziałają, oprócz uszczuplenia mego i tak bidnego portfela.
Nocnik update: Matylda przestała go lubić. Za wcześnie pochwaliłam...
00:13 / 12.02.2010
link
komentarz (5)
Kupa w nocniku. Pełen sukces!
Były bite brawa, kupę pokazałam cioci, pieskowi, panu w telewizji (Bogdan Rymanowski, też był pod wrażeniem). Zadzwoniłam też do nieobecnego akurat tatusia, który na głośniku złożył dziecku gratulacje.
He he... qrw, cyrk na kółkach.
BTW, Dziecko chyba przywiązało się do wujka Bogdana, bo wieczorem próbowała karmić go kaszką.