brat_lambert // odwiedzony 22418 razy // [giger:vain nlog7 v01f beta] // n-log home
pokaż: ostatnie 20 | wszystkie z tego miesiąca! (0 sztuk) | wszystkie (53 sztuk)
16:36 / 19.08.2002
link
komentarz (5)
Przemogłem się i uczyniłem ten wpis. Nie lubię odchodzić bez pożegnania.

Dawno mnie tu nie było. Nie tylko u mnie, w ogóle na nlogu, blogu czy innym podobnym serwisie. Zaniedbałem swoich znajomych, przede wszystkim tych nowych, nlogowych – dorę2, lavinię, krashana, myxę, fionę, dark eden i innych, których mniej lub bardziej regularnie czytałem. Zaniedbałem też znajomych z „innych światów” – Varcolaciego, Reę, Hronosa. Nie było mnie. 16 dni „poza światem”, choć komputer stał i kusił. Nie skusił. I dobrze. Tym wpisem chcę się jedynie pożegnać. Odchodzę, ale zostaniecie mi na zawsze w pamięci.

Może nieliczni zapytają o przyczyny? To po prostu leży w naturze duchów. Pojawiamy się i znikamy. Mój nosiciel już mnie nie potrzebuje. Poradziliśmy sobie... nie – to on SAM sobie poradził. Przejmując kontrolę nad ciałem i umysłem nie wiemy czemu to robimy. Jedynie czasami możemy się domyślać. W przypadku M. pierwotne domysły okazały się zupełnie błędne, bo nigdy nie kontrolujemy nosicieli ponad właściwy temu czas. Muszą żyć swoim życiem przecież. Teraz dopiero nadszedł właściwy moment – bo Wiem, że jest i będzie Dobrze.

Chciałem jeszcze podziękować tym, którzy zapewnili mi kilka chwil niezłej rozrywki, swoimi chorymi projekcjami. Szkoda, że nie jestem wampirem, być może wtedy doceniłbym urok tych wszystkich pomówień, włamań... Wampirem nie jestem, więc i uciecha była mniejsza. Jedno, co mogę wam poradzić: zajmijcie się życiem – swoim życiem – jest bardzo krótkie i tak kruche. Nie warto tracić go na iluzje i walki z wiatrakami. Internet to tylko maluteńki fragmencik rzeczywistości, fakt – absorbujący, ale tylko fragmencik. Szkoda, że niektórzy nie potrafią tego dostrzec. Ich ból – ich strata.

Dziwnie mi. Czuję zarówno smutek, jak i radość. Radość, ponieważ znów jestem tylko i wyłącznie sobą. A smutek, bo już za chwil kilka opuszczę ostatecznie M. i już nie będzie żadnej wspólnej myśli, żadnego wspólnego działania. Być może kiedyś jeszcze się spotkamy. W każdym razie – wiecie, gdzie mnie szukać: Gdy pada deszcz, wyjdźcie z domu na spacer, gdzieś tam na starym cmentarzu, wśród mokrych nagrobków i zapachu ziemi...

Do zobaczenia! Gdzieś... gdziekolwiek...


16:07 / 02.08.2002
link
komentarz (1)
Denerwować się na ludzi głupich jest jeszcze większą głupotą...
Jestem spokojny... bardzo spokojny... 1... 2... 3... 4... mój umysł wypełnia harmonia... 3... 4... 5... 6... cisza i spokój panują w mojej duszy... 5... 6... 7... 8... głęboko oddycham... czuję jak powietrze wypełnia mi płuca a wszystkie złe energie wypływają ze mnie wraz z oddechem... 7... 8... 9... 10...


18:27 / 01.08.2002
link
komentarz (1)
Przez półtora tygodnia nieobecności zastałem istny koszmar w mojej firmowej skrzynce pocztowej. Kilkadziesiąt maili od znajomych, do których nie trafia, że nie jestem zainteresowany otrzymywaniem spamu pod jakąkolwiek postacią. Znudzonym wzrokiem oglądałem (przerwa na kawę,0) kolejne idiotyczne slajdy, fotki. Przeczytałem tez kilka odmóżdżających dowcipów. I klikałem co i rusz ‘delete’, ‘delete’, ‘delete’... Tylko jeden mail okazał się w miarę interesujący, ze względu na dość dużą dawkę absurdu. Oto ciekawe, moim zdaniem, fragmenty „Nowego Regulaminu Pracy”:

„UBIÓR
Radzimy ubierać się zgodnie z wynagrodzeniem, jeżeli pracownik jest widziany w butach za 1.500 zł i z teczką za 5.000 zł, Pracodawca zakłada, ze pracownikowi bardzo dobrze się powodzi i nie potrzebuje podwyżki.
DNI CHOROBOWE
Pracodawca nie będzie dłużej tolerował zwolnienia lekarskiego jako dowodu choroby pracownika. Jeżeli pracownik jest w stanie iść do lekarza, jest też w stanie iść do pracy.
OPERACJE CHIRURGICZNE
Operacje są zakazane. Jako długo pracownik pozostaje zatrudniony, Pracodawca potrzebuje wszystkich jego organów. Pracownik nie powinien nic usuwać. Pracodawca zatrudnił pracownika nietkniętego. Usunięcie
jakiegokolwiek organu będzie stanowiło naruszenie warunków umowy o prace.
ŚMIERC PRACOWNIKA
Pracodawca akceptuje ten fakt jako przyczynę opuszczenia stanowiska pracy. Jednakże wymagane jest przedłożenie stosownego oświadczenia co najmniej na 2 tygodnie przed śmiercią pracownika i przeszkolenie przez pracownika osoby, która go zastąpi.
PRZERWA OBIADOWA
Chudzi pracownicy mogą wykorzystać na przerwę obiadowa pół godziny w celu najedzenia się w stopniu wystarczającym, aby wyglądać zdrowo. Pracownicy o normalnych rozmiarach mają 15 minut na przerwę obiadową w celu zjedzenia zbalansowanego posiłku utrzymującego ich normalne rozmiary. Grubi pracownicy mają 3,5 minuty na przerwę, które są wystarczające na wypicie Slim Fast i wzięcie pigułki odchudzającej.”

A tak swoją drogą, czy Internet stanie się takim właśnie wysypiskiem śmieci? Czy może już się stał?


16:47 / 01.08.2002
link
komentarz (1)
Zaniedbałem ostatnio mój pamiętnik. Rzadkie wpisy, króciutkie... Szczerze się przyznam, że jednym z pomysłów było zakończenie pisania nloga. Nie takie ostateczne, ale przynajmniej na kilka miesięcy, po których mógłbym zacząć pisać ponownie. Te kilka miesięcy potrzebowałbym na realizację sporego projektu, oczywiście stricte prywatnego. Pisanie pamiętnika w dotychczasowej postaci raczej nie wchodziłoby w rachubę. Mimo wszystko logowanie zajmuje sporo czasu, który mógłbym przeznaczyć na pisanie rzeczy zupełnie innych, związanych z projektem. Na razie jednak muszę dokładnie obmyślić szczegóły, opracować plan i wygospodarować trochę czasu w napiętym grafiku.

Kilka słów o depresji w ramach komentarzy. Depresja to choroba. Raczej zaleczalna niż wyleczalna. Jeśli się nie mylę, to z punktu widzenia fizjologii powoduje ją brak jakichś substancji chemicznych. Ma swoje stadia i objawy fizyczne. Jest chorobą wyjątkowo podstępną, bo w pewnym momencie człowiek już nie jest w stanie zrobić czegokolwiek. A już na pewno nie będzie opowiadał wszem i wobec, że ma depresję. Dlatego trzeba odróżnić prawdziwą depresję od „depresji młodych panienek”, które co drugi dzień „łapią doła, bo życie jest do dupy i nikt ich nie rozumie”. Tym drugim faktycznie bardziej przydałby się solidny policzek, albo porządny kopniak od życia. Jeszcze jakiś czas temu gotowy byłem wysłuchiwać takich żalów i utyskiwań, ale mam już tego serdecznie dość, dość bycia poduszką, w którą można wypłakać żale do nie-wiadomo-czego, a najlepiej do całego świata. Tacy ludzie to psychiczne wampiry (nie tożsame z wampirami „subkulturowymi”,0) z mocno zaburzonym poczuciem własnej wartości. Pożądają nieustannego zainteresowania swoją osobą i wykorzystują wbudowane w nas biologiczne instynkty opiekuńcze.

W liceum miałem dość ciekawy przypadek takiego psychicznego wampira. W ostatniej klasie dowiedziałem się od przyjaciółki, że nasza wspólna znajoma strasznie cierpi i ma do mnie pretensje, bo ona opowiada mi o wszystkim (głównie o swoich problemach z życiem,0), a ja trzymam dystans i niczego o sobie nie mówię. Zdziwiło mnie to bardzo, więc postanowiłem przeprowadzić mały eksperyment – z zegarkiem w ręku. Umówiliśmy się na spotkanie – już po maturze, bo okres przygotowań zupełnie nie służył takim spotkaniom. Ja się przygotowałem – powyciągałem swoje wiersze, przypomniałem sobie wszystkie możliwe nieszczęścia jakie mi się przydarzyły. W czasie spotkanie, po dobrej godzinie słuchania jej kolejnych pretensji do wszystkich (poza mną,0) dałem jej trzy krótkie wiersze do przeczytania i zacząłem opowiadać, dlaczego je napisałem... Już przy drugim (około 5 minut,0) zaczęła wracać do swojego świata, do swoich cierpień młodego Wertera... Więcej się nie zobaczyliśmy. Nawet nie dlatego, że ja się odciąłem, czy coś takiego. Po prostu postanowiłem więcej nie dzwonić. Jedyne co zrobiłem, to przekazałem przy jakiejś okazji przyjaciółce, co myślę o takich ludziach. Z dużym prawdopodobieństwem dotarła ta wiadomość do rzeczywistej adresatki. Być może powinienem powiedzieć to prosto w oczy, ale wtedy nie wiedziałem jeszcze tego, co wiem teraz.

Wracając zaś do depresji... Należy odróżnić depresję potoczną od tej klinicznej, rzeczywistej. Nie można wrzucać wszystkiego do jednego worka. I pozwolę sobie powiedzieć, że wiem co mówię – bez zbędnego wnikania czemu. Piszę to wszystko, żeby jasno i wyraźnie powiedzieć, że nie wpadłem w żadną depresję po wypadku. Owszem we wściekłość mi się udało :,0) Kilka dni temu byłem po prostu maksymalnie znudzony i nic mi się nie chciało. Miałem powyżej uszu filmów, książek, rozmów, myślenia. Po prostu chciałem poleżeć i dosłownie nic nie robić. Odpocząć po kilku miesiącach intensywnego wysiłku intelektualnego i fizycznego. Gdybym wpadł w depresję, to na pewno nie wskoczyłbym z dzikim entuzjazmem do samochodu tylko po to, by kupić kilka pączków.

A miałem napisać o zupełnie czymś innym... o wczorajszej zabawie klockami jaką sobie zafundowałem rozkładając na elementy pierwsze klawiaturę :,0) i o człowieku, który umilił mi całą dzisiejszą drogę do pracy „śpiewem”...


01:32 / 31.07.2002
link
komentarz (3)
Właśnie wróciłem z piątych urodzin mojego bratanka... On i jego dwu i pół letnia siostrzyczka potrafią wymęczyć człowieka, że sam potem idzie spać jak grzeczne dziecko. Kupienie prezentu zostawiłem oczywiście na ostatnią chwilę – zawsze mam z tym problem, bo co można kupić dzieciakowi, który ma praktycznie wszystko? Oferta „Smyka” powaliła mnie na kolana – takiej ilości i różnorodności zabawek, gier, gadżetów dawno nie widziałem. I pomyśleć, że za „moich czasów” o klockach Lego można było jedynie marzyć lub wydać małe pudełeczko fortunę w twardej walucie w Pewexie. Cieszyłem się z każdego drobiazgu. Nieważne były niedociągnięcia, fatalne wykończenia. Coś słoniopodobnego było po prostu słoniem i tyle. Mój bratanek potrafi skwitować prezent: „Oj, kolejny samochód”. I stawia go w rzędzie z 20 innymi... Oczywiście nie kupiłem mu samochodu. Poprzestałem na multimediach edukacyjnych.


22:30 / 27.07.2002
link
komentarz (0)
Słońce chyli się już powoli ku zachodowi. Zakończyłem popołudniową sielankę. Zgodnie z zapowiedzią nakarmiłem rybki, dotleniłem wodę w oczku i uzupełniłem jej stan. Pod wieczór karpiki zaczęły wesoło pluskać, widać zadowolone z moich poczynań. Polewaczka się mocno spracowała. Kwiatki i wszelakie krzaczki potrzebowały odrobiny wody – porządny deszcz spadł ponad tydzień temu. Fauna w moim ogrodzie rozwija się wspaniale. Brzegi oczka upodobały sobie dwa gatunki żab. Gdzieś między różowymi kwiatami ozdobnych truskawek widziałem ropuchę, a w części nieucywilizowanej mignął mi prawdopodobnie zaskroniec. Wszystko to i cała rzesza różnorodnych owadów i pająków ściąga z pobliskich łąk. Sielanka. W takich warunkach idealnie się czyta. W chwilach przerwy, gdy aria na dwa świerszcze wprowadzała mnie na krótkie chwile do krain Morfeusza, wpadłem na kilka ciekawych pomysłów, rozwiązałem kilka zagadek wszechświata, lecz pozostawię je swojemu losowi... :,0) Jest cudownie.


16:17 / 27.07.2002
link
komentarz (2)
Pierwszy od tygodnia dzień, który mogę określić jako radosny. Droga do takiego stanu rzeczy prowadziła przez ból... Nie, nie, nie – nie zamierzam narzekać, czy użalać się :,0) Przyczyną mojego dobrego humoru jest odkrycie niezawodnego sposobu na odegnanie depresji. Jak wpadliście w depresję lub czujecie, że nieubłaganie się zbliża – odwiedźcie dentystę i zafundujcie sobie leczenie bez znieczulenia! Ja tak zrobiłem :,0) Udałem się do nowego dentysty celem skonsultowania, czy faktycznie nie uda się już uratować mojego zęba. Tak się zafiksował na punkcie jego wyleczenia, że w żaden sposób nie udało mi się go od tego pomysłu odwieść... A próbowałem, bo poznałem ból po zastosowaniu jakiegoś antyseptycznego paskudztwa wpuszczonego prosto do kanałów... Wczoraj, po trzeciej wizycie i dwóch codiparach, mój umysł wrócił do normalnego funkcjonowania. Dzisiaj, po czwartej wizycie i trzech codiparach (przy okazji zakupiłem większą dawkę środków przeciwbólowych – tak na wszelki wypadek,0) wrócił mi humor i radość życia. Zastanawiam się tylko, co jest gorsze – spotkanie z dresami czy kolejna wizyta w gabinecie dentystycznym. Piosenka Różowych Czubów „Dentysta sadysta” nabrała zupełnie nowego znaczenia... :,0)

Piękna sobota. Postanowiłem spędzić ją w ogrodzie. Oczywiście na ogrodowej huśtawce. Jak ja ją lubię! Nakarmię ryby, objem kilka kolejnych krzaczków, włączę polewaczkę i legnę na miękkim materacu z „Czarownikiem Iwanowem” Pilipiuka... Relacja z tych zapierających dech w piersiach wydarzeń – w wieczornym wydaniu :,0)


01:01 / 26.07.2002
link
komentarz (5)
Z z zzzzz :,0) 1 1 1111 :,0) ! ! !!!!!! :,0) Suszarka pomogła :,0)

Przez ostatnie kilka dni coraz bardziej wpadałem w totalne odrętwienie. Dziś zniechęcenie sięgnęło szczytu. Pół dnia leżałem i wnikliwie badałem strukturę sufitu. Poznałem każde wgłębienie, każdą wypukłość. Rysa wzdłuż szyny przeobraziła się w Wielki Kanion. Wygipsowana rok temu ściana nie stanowiła tak intrygującego obiektu eksploracji. Jedynie ślady pędzla i drobne nierówności. Zasypiałem i budziłem się, trwając przez większość czasu w koszmarnym półśnie. Ze stanu odrętwienia wyrwała mnie dopiero niesforna myśl. Krótki przebłysk pamięci i nieopanowane pragnienie zjedzenia pączków. Wskoczyłem czym prędzej w samochód i popędziłem do cukierni. W myślach już zjadłem te wspaniałe, wielkie, oblane cudownym lukrem pączki... ale okazało się, że o tej porze roku nie opłaca się piec pączków! Teraz jest popyt na jagodzianki i inne bułeczki naszpikowane owocami... I pewnie wróciłbym do niezwykle rozwijającego zajęcia, czyli podziwiania sufitu, gdybym nie wstąpił z obowiązku do ogrodu – wczoraj zapomniałem nakarmić ryby... Ostatecznie spędziłem w ogrodzie ze dwie godziny, w trakcie których objadłem dwa krzaki borówek amerykańskich i skosztowałem kilku innych owoców prosto z drzew. Jest lepiej.

To co się ze mną obecnie dzieje, ma tylko pośredni związek z ostatnimi niezbyt przyjemnymi wydarzeniami. Nałożyło się to na trwający od kilku miesięcy powolny spadek chęci do robienia czegokolwiek, wycofania się, odcięcia i zamknięcia w sobie i czterech ścianach. Z jednej strony jest to efekt zwykłego przemęczenia, z drugiej – brak bodźca.

Myślę jednak, że czas najwyższy skończyć ten ton wpisów. To co się stało wiele mnie nauczyło. Każde doświadczenie jest cenne. Należy tylko wyciągnąć właściwe wnioski i wcielić je w życie. Łatwo napisać... Zobaczymy jak będzie z realizacją.

Pojawiło się kilka ciekawych komentarzy... Manson, horrory, Lynch, Propozycja... Czuję wewnętrzną potrzebę odniesienia się do nich, choćby w kilku słowach.
Nie lubię horrorów jako takich. Wybieram te z interesującymi mnie mitami, archetypami – reszta wzbudza we mnie zwykłe obrzydzenie. Nie odczuwam lęku w trakcie czy po obejrzeniu. Traktuję je raczej chłodno i nie wzbudzają we mnie większych emocji. Bardziej przeraził mnie drapiący w szybę kot, niż szalejące na ekranie siły Zła. Tak samo przeraziłby mnie, gdybym w tym momencie oglądał „Shrecka”.
Jeśli chodzi o Mansona – poświęciłem mu kilka pierwszych wpisów. Jego utwory (lub covery,0) po prostu działają na mnie. Reszta mnie nie interesuje.
Propozycja – rozważam ją. Teraz nie jest najlepszy moment. Nie chcę podejmować decyzji zbyt pochopnie, bo wiąże się ona z pewną odpowiedzialnością, a jeszcze nie wiem jak będzie wyglądało moje życie jesienią. Myślę, że powinniśmy jeszcze porozmawiać w realu.
Lynch – temat rzeka. Faktycznie „Mulholland Drive” nie zostało zamknięte. Miał to być pilot nowego serialu, na którego realizację Lynch nie dostał pieniędzy. Zbyt wiele wątków, postaci. Jednak zwiększa to tajemniczość całości. Nie jestem fanatykiem Lyncha. Jednak w 1991 rzucił na mnie czar kreując Twin Peaks, świat który mnie zmienił i zmienia każdego dnia.


23:20 / 25.07.2002
link
komentarz (0)
Moja klawiatura dostała fioła :,0) po tym jak potraktowałem ją sporą ilością kawy... Ostatnia litera alfabetu łacińskiego funkcjonuje obecnie jako ‘cofnij’ a prawy ‘ctrl’ jako ‘backspace’... O ile ta ostatnia usterka jest mało kłopotliwa, to brak jednej litery może [ha (tu powinien być wykr... jak określić ten symbol pomijając wspomnianą literę? hałaśnik? ale ‘shift’ + cyfra będąca wynikiem odejmowania 2 od 3 powoduje wstawienie tegoż hałaśnika wers powyżej, a wciśnięcie samej cyfry powoduje pojawienie się okienka jak po wciśnięciu F5, a w notatniku po wciśnięciu Cyfry pojawia się: „20:56 02-07-251”...,0) – a ‘ż’ się pojawia normalnie] ... brak jednej litery spowoduje mały chaos... Nie, pisanie w takim stanie klawiatury nie ma żadnego sensu. Ten krótki fragment to pół h ciężkiej pracy. Może strumień gorącej materii w lotnej postaci skupienia coś naprawi...


23:13 / 23.07.2002
link
komentarz (1)
Z wątku diabelskiego dziś wziąłem na tapetę „Dziewiąte wrota” Polańskiego. Film w wielu miejscach nudny. Tak jakby Polańskiemu zależało na zrobieniu nie dobrego a długiego filmu. Wiele scen można spokojnie wyciąć lub skrócić – nie służą zupełnie niczemu. Trochę to przypomina dwa ostatnie tomy (pseudo,0)sagi o wiedźminie Sapkowskiego, gdzie będąc na miejscu redaktora wyciąłbym z 60 stron z „Wieży Jaskółki” i połowę „Pani Jeziora”.

Dziś mam jeszcze w planach „Bunkier”. Słyszałem wiele dobrych opinii. Zobaczymy, czy faktycznie jest aż tak rewelacyjny. Moja wypożyczalnia jest całkiem nieźle wyposażona. Szkoda tylko, że nie w dzieła Davida Lyncha.

Dziś, zgodnie z zaleceniem lekarza, zrobiłem rtg czaszki. Jutro wyniki. Nie sądzę aby coś było nie w porządku, ale dla świętego spokoju dałem się po raz kolejny potraktować promieniami. Niedługo chyba zacznę świecić. W piątek neurolog, a w następny wtorek kontrolna wizyta u ortopedy. Jeszcze okulista i dentysta-chirurg – muszę wreszcie wyrwać tego zęba.


17:03 / 23.07.2002
link
komentarz (1)
W moim stanie psychofizycznym nie powinienem oglądać horrorów. Wczoraj trafiłem jednak na zupełną perełkę – „Stracone dusze” (Lost Souls,0) w reżyserii Janusza Kamińskiego. Olśniewający debiut reżyserski dwukrotnego zdobywcy Oskara. Mrok wylewał się z ekranu za sprawą genialnych zdjęć Mauro Fiorego i klimatycznej muzyki Jana A.P. Kaczmarka. Gra aktorów bez zarzutów.

Jestem coraz bardziej zdegustowany tzw. polską muzyką popularną. W tle mruga jakiś polskojęzyczny kanał muzyczny i co chwila słyszę polskie podróbki kolejnych zachodnich pop gwiazdek. Nędza. Nawet nie dlatego, że specjalnie nie przepadam za muzyką pop i disco, czasami świetnie się przy tym bawię, a niektóre kawałki są po prostu dobre, nie mówiąc o teledyskach. Nie zwracam uwagi na etykietki, ale bodajże Blue Cafe udające Anastasie jest po prostu złe – przede wszystkim wokalnie i tekstowo. Każdy język ma swoją własną specyficzną melodykę i to co po angielsku zdaje się być znośne, po polsku będzie idiotyczne i nie spójne – z melodią chociażby. Poza tym pani z Blue Cafe powinna wziąć co najmniej kilka lekcji śpiewu, choć szczerze wątpię by w czymkolwiek pomogły.

Wracając do filmu... Temat „Straconych...” dość ograny i przerabiany przez maszynkę Hollywood niezliczoną ilość razy – zbliżające się nadejście Antychrysta (XES,0). Oczywiście banda nawiedzonych (czasami dosłownie,0) egzorcystów próbuje mu w tym przeszkodzić. Z utęsknieniem (sic!,0) czekałem na amerykański happy-end. Koniec nastąpił, ale niekoniecznie był taki Happy. W mojej opinii film dorównuje Omenowi czy Egzorcyście. Być może dlatego, że oglądałem go w nocy, przy wichurze szalejącej za oknem, a równo o północy (!,0) Coś zaczęło dziko dobijać się do mojego okna... Na zasunięte zasłony padało światło z pobliskiej latarni. Cień stojącego na tylnych łapach i drapiącego w szyby Kota wywołał niesamowite wrażenie... Długo nie mogłem zasnąć wsłuchany w odgłosy nocy... :,0)


15:16 / 22.07.2002
link
komentarz (0)
Skończyłem Chmielewską. Zabójcą stolarka okazał się oczywiście kierownik pracowni. Nawet motyw był identyczny. Jednak zamieszanie i mnogość postaci wprowadzone celowo przez autorkę wprowadziły mnie w stan niepewności. Scenariusz sztuki znacznie odbiega od oryginału. Do końca nie byłem pewien, czy to kierownik pracowni zabił stolarka, czy też ktoś inny. Diabeł pojawił się jeszcze kilkakrotnie – kosmaty, ogoniasty, rogaty... Nie tak swojski jak wykreowany przez Kaczora.

Wczoraj zacząłem czytać „Idoru” Gibsona, ale na razie książeczka mnie mocno znudziła, zarzuciłem ją więc na rzecz trzeciej części „Armii Boga” i czwartego „Obcego”. Wypożyczyłem je sobie raz dla przypomnienia, dwa dla zajęcia czymś, czymkolwiek – najlepiej łatwym i znanym – umysłu, który ciągle powracał do wydarzeń z piątkowo-sobotniej nocy. Nawet nie sądziłem, że mnie to tak przydusi. Ciągle wymyślam jak powinienem był się zachować, jak zareagować... Żałosne, ale chyba dość typowe, szczególnie, że kolano nie pozwala zapomnieć.

Odwołałem urlop i jak na razie siedzę w Biurze. Zresztą długo pewnie nie posiedzę. Popołudniu mam wizytę u lekarza rodzinnego. Szczerze mówiąc nie wiem, co robić. Kolano mimo wszystko spuchnięte i pewnie czeka mnie kolejna punkcja. Niestety – nie jest wcale lepiej. Jest gorzej. Szlag by to!

Podświadome wyczucie kolorów sprawiło mi dziś dość radosną niespodziankę – założyłem bordową koszulę idealnie komponującą się z limem pod okiem... Muszę przyznać, że kolory są dosłownie identyczne :,0)


18:44 / 21.07.2002
link
komentarz (3)
Po powrocie... Nie sądziłem, że powrót będzie TAK wyglądał. A przecież napisałem tuż przed wyjściem z domu: „rzeczywistość jest ostatecznym weryfikatorem wszelakich fatamorgan”. Tylko jaką iluzję spłodził mój umysł? Na pewno nie miałem „snów o potędze”. Doskonale zdaję sobie sprawę ze swoich cielesnych słabości i świat nie musiał mi o tym przypominać. Zgubiła mnie zbytnia pewność, że na „moim terenie” nic złego mi się nie stanie. Cóż, myślę, że ostatecznie Miasto weszło do mojej dzielnicy. Nie ma powrotu do sielanki sprzed lat. Klosz został rozbity.

Najgorsza była jednak wizyta w szpitalu. „Siostro... wkłuwamy się...” – słowa lekarza wbiły mnie w stół, na którym leżałem. A potem widok krwi wysysanej z kolana. Bardzo dużo krwi. Ciemnoczerwonej. Jestem skazany na noszenie „stabilizatora kolana z otworem stabilizującym rzepkę” przez co najmniej 2 miesiące. Przyczyna: „uszkodzenie aparatu stabilizującego rzepkę”. Mówiąc po ludzku: moja rzepka została praktycznie oderwana od reszty elementów składowych stawu kolanowego. Właściwie „latała” sobie luzem...


22:44 / 19.07.2002
link
komentarz (1)
Przez większą część dnia chodziłem struty. Nie do końca potrafiłem określić przyczynę tego stanu. Końcowa faza projektu to już właściwie była przyjemność, szampan pyszny i chłodny. A jednak nie potrafiłem się cieszyć. Ciągle wracałem do wczorajszego spotkania i zamieszania jakie wprowadziło do mojej głowy. Istny zamęt. Padały ważne słowa, propozycje. Czułem się jak członek Plemienia. To mi przypomniało artykuł o internetowych wampirach, jaki tydzień temu ukazał się we „Wprost”, a właściwie komentarz antropologa kultury, Rocha Sulimy:

„Kiedyś „wspólnotom wtajemniczenia” trudniej się było spotkać – nie mieli narzędzia, za pomocą którego mogliby się poznawać. Teraz wykorzystują Internet – wystarczy założyć stronę i zainteresowane osoby szybko na nią trafią. Dawniej ludzie praktykujący spożywanie krwi kryli się w niedostępnych miejscach – grotach czy zamkach. Dziś ukrywają się w Internecie, który daje im poczucie anonimowości i bezpieczeństwa.
Powstawanie internetowych bractw krwi jest szokującą metaforą kondycji współczesnego człowieka. Jest też kolejnym przejawem tego, co badacze kultury nazywają neoplemiennością. Związki między ludźmi tak bardzo się rozluźniły, że próbuje się je ratować przez różnego rodzaju śluby krwi. Dochodzi do nich nawet na prywatkach organizowanych przez licealistów. Obserwujemy powrót do zasad, które obowiązywały we wspólnotach plemiennych.”

W przytoczonej wypowiedzi znajduje się zbyt wiele uogólnień, za bardzo pomieszano fikcję z rzeczywistością, żeby można rozsądnie ustosunkować się do całości. Jedno jest niezaprzeczalnym faktem – wracamy do plemienności. Nie widzę w tym nic złego czy zdrożnego. Człowiek broni się przed alienacją i rzeczą normalną jest łączenie się w większe grupy ludzi o podobnych poglądach i upodobaniach – estetycznych, żywieniowych, seksualnych, muzycznych, światopoglądowych, hobbystycznych. Wyniesienie powyższego do rangi wielkiego odkrycia naukowego czy wielce mądrej wypowiedzi zakrawa na kpinę. Ale cóż, każdy ma prawo widzieć rzeczywistość jak chce. Niektórzy tworzą dość niezwykłe i rozbudowane „struktury projekcyjne”, zniekształcające rzeczywistość ale zapewniające elementarne poczucie bezpieczeństwa. Naukowcy nie są wolni od iluzji, szczególnie ci, którzy starają się badać zjawiska społeczne.

Jak już wcześniej pisałem – rzeczywistość jest ostatecznym weryfikatorem wszelakich fatamorgan. Zetknięcie się z gołym faktem przynosi różne efekty. Wczoraj jeszcze snułem projekcje o włamaniach na moją skrzynkę pocztową, o przyczynach i nieznanym mi człowieku, który za tym stoi. Dziś te przypuszczenia stały się obiektywną prawdą. Odkrycie, że jednak nie wpadłem w paranoję (o co się dość mocno obawiałem,0), wyrwało mnie ze stanu ... jak ja to nazwałem? ... strucia...

Właśnie zadzwonił telefon... tak, idę na piwo :,0) dokończę po powrocie.


21:45 / 18.07.2002
link
komentarz (2)
Jestem wyjątkowo sfrustrowany. Zastanawiam się czy nie pójść w ślady koleżanki z biura i obstawić się różnorakimi „dopalaczami” w styli „Xxx Active”, „Xxx Stress” etc. Jej biurkowa apteczka doprawdy zadziwia. Poza wspomnianymi „dopalaczami” można tam znaleźć kilka rodzajów tabletek przeciwbólowych – od etopiryny po paracetamol, witaminy i multiwitaminy i całą gamę środków, których same nazwy jeżą moją czuprynę.

Przez ponad miesięczne opóźnienie czynników zewnętrznych mój zasłużony urlop opóźnił się już o tydzień. Od soboty powinienem prażyć się w jakimś kurorcie nad Bałtykiem, a zmuszony jestem tkwić w Warszawie. Zresztą cały mój zespół biega jak szalony. Każdy zaplanował urlop, opłacił wczasy, poumawiał się ze znajomymi na imprezy... Wszystko mogą diabli wziąć! Cała ta nasza bieganina przyniosła na razie taki efekt, że mamy „zaledwie” tygodniowe opóźnienie. Oczywiście czynniki zewnętrzne zadbały o to, żeby materiał nam dostarczony zawierał potworne ilości błędów. Nie ma chyba nic gorszego od poprawiania nie swoich błędów. Jutro jednak uda się zakończyć projekt i wszyscy będziemy mogli ze spokojnym sumieniem zdjąć grafiki przedstawiające Gala Anonima zarobionego pisaniem kronik. Może przypomnimy sobie nawet jak się właściwie nazywamy? Perspektywa jutrzejszego szampana z okazji szczęśliwego końca niezmiernie mnie cieszy. A jeszcze bardziej myśl, że już od soboty będę mógł spać do południa. Urlop zamierzam spędzić w znacznej mierze na ... ogrodowej huśtawce, może dopiero na początku sierpnia gdzieś wyjadę. Mam jeszcze chwilkę na wymyślenie gdzie.

A diabeł w powieści Chmielewskiej się jednak pojawił. Na 140 stronie wydania z 1988 roku. Diabeł typowy chciałoby się rzec – kręcone rogi, ogon, kopytka. Zjawił się na chwilę w chorej wyobraźni Joanny, narratorki, i znikł naprowadziwszy ją na kilka tropów – oczywiście nawyzywał ją przy okazji od idiotek i tym podobnych. Miła lektura, choć chyba jednak nie stanę się fanem pani Joanny. Tak czy inaczej – poprawia humor, tak jak pisanie nloga. A jak wieża zadziała i usłyszę nieustająco rewelacyjnego Mansona i jego „Tainted love”, będę wniebowzięty... a właściwie w piekło...



00:22 / 17.07.2002
link
komentarz (2)
Natchniony wczorajszą sztuką wybrałem się dziś po południu do biblioteki po rzeczoną książkę Chmielewskiej. To chyba najobficiej reprezentowana polska pisarka. Oczywiście lektur szkolnych, Sienkiewiczów, Prusów czy innych Mickiewiczów nie pobije pod względem ilości tomów, ale liczbą tytułów zdecydowanie. Oczywiście miałem drobne problemy – „Wszyscy jesteśmy podejrzani” została umieszczona w regale z kryminałami a nie literaturą polską. Może i słusznie, choć już dawno straciłem nadzieję na rozszyfrowanie systemu katalogowania poszczególnych pozycji. Jedyna książka z zakresu filozofii politycznej Czarnego Lądu znajduje się w przegródce „Demografia”... A z demografią to ma ona niewiele wspólnego. Mimo prób przekonania i wytłumaczenia oczywistej dla mnie pomyłki, nie zdołałem przekonać pań bibliotekarek. Ich ignorancja jest nawet dość słodka, więc zarzuciłem ostatecznie jakiekolwiek próby wyprowadzania z błędu.

Ostatecznie wypożyczyłem trzy książki. Poza wspomnianą Chmielewską – „Dzieci szatana” Stanisława Przybyszewskiego i „Idoru” Williama Gibsona. Później miałem trochę kłopotu z wybraniem, od której zacząć. Zdecydowałem się na Chmielewską. Po pierwszych czterdziestu stronach dochodzę do wniosku, że chyba jednak kto inny zabił Stolarka. Książka jest zupełnie inna. Cała intryga rozgrywa się w biurze architektonicznym, ale pracuje tam dwa razy więcej osób! Na razie mam problemy z rozróżnieniem, kto jest kim. Taki trochę nieład i bałagan. W sztuce zostało to uporządkowane – kosztem ilości postaci. No i na razie diabła ani widu ani słychu... Wracam do lektury – takie czytadło potrafi wciągnąć. Ja zostałem.


01:28 / 16.07.2002
link
komentarz (3)
„Podobno jesteś ... czarcie nasienie ... No, to świetnie ... bo ja ... jestem z piekła rodem ...”

Ta kwestia Joanny zakończyła radosny spektakl prezentowany dzisiejszego wieczoru w Teatrze Telewizji – „Randka z diabłem” na motywach powieści Joanny Chmielewskiej pt. „Wszyscy jesteśmy podejrzani”. Osobiście „obstawiałem” sprzątaczkę jako morderczynię, okazał się nim być ostatecznie kierownik pracowni. Motyw – chora ambicja i próba szantażu. Bardzo ludzkie.

Spektakl w reżyserii Macieja Dutkiewicza stanowił dzisiejszy smaczek. Lubię motyw diabła w sztuce i literaturze. Zresztą nie tylko diabła – bliskie są mi również archetypy wampira, aniołów, płatnego mordercy (kierującego się koniecznie zasadami bądź swoistym kodeksem honorowym,0) rzadziej demonów. Archetypy te, aby mnie zaciekawić, powinny być osadzone w naszej rzeczywistości – współczesnej lub historycznej. Czyste bajki rodem z literatury fantasy nie wzbudzają we mnie większych emocji.

Diabeł z „Randki...” to osobnik prosty, rubaszny, swojski. Bardziej komiczny niż szatański. Bliżej mu do ludowego Boruty niż biblijnego Księcia Piekieł, kusiciela Ewy i Adama. Pamiętam sztukę sprzed kilku lat. Niestety tytuł wypadł mi z pamięci. Diabła grał tam Gajos (o ile mnie pamięć nie myli, lata temu to nakręcili,0), jego wybrankę zaś Seniukowa. Jedna z najlepszych komedii jakie w życiu widziałem! Nie zapomnę Bezelbuba, któremu ciągle „muchy pscyły na nosie”... :,0)


01:28 / 15.07.2002
link
komentarz (1)
Upał odebrał mi już ostatecznie chęć na jedzenie. Tylko dzięki zdrowemu rozsądkowi od czasu do czasu dostarczam mojemu organizmowi skromnych porcji pożywienia. Na śniadanie (o 13,0) zjadłem omleta, a za obiad i kolację posłużyły jagodzianki. Upał odbiera chęć na cokolwiek. Nocny tryb życia, który byłby najbardziej adekwatny, nie wchodzi zupełnie w grę. Tak czy inaczej, gdyby nie znajomi, prawdopodobnie przespałbym cały weekend. Dzisiejsza, popołudniowa drzemka na ogrodowej huśtawce ustawionej w cieniu przyniosła ledwie chwilową ulgę.

Wybrałem się dziś z BZ na wystawę fotografii „Ziemia z nieba” Yanna Arthusa-Bertranda. Odebrałem ją dziś zupełnie inaczej niż poprzednio. Przede wszystkim zdjęć jest za dużo i nie wszystkie stoją na wysokim poziomie. Prace cenne, ukazujące piękno natury bądź człowieka i jego dzieł, giną wśród tych błahych, niewartych oglądania i przede wszystkim pokazania. Trochę to przypominało serial przyrodniczo-krajoznawczy, ale pozbawiony jakiejkolwiek myśli przewodniej. Ona jest, ale w tym natłoku zupełnie ginie. Wspólnie doszliśmy do wniosku (a może to ja doszedłem do takiego wniosku,0), że najlepsze dwa zdjęcia to francuscy naturyści i uchatki. Prosta i łatwa aluzja, ale mimo wszystko radosna.

Zmęczeni tak upałem, jak i zdjęciami oraz kłębiącym się tłumem, uciekliśmy do Łazienek, aby przysiąść w jednej z kafejek i spokojnie porozmawiać. Poruszyliśmy wiele spraw, ale odnoszę wrażenie, że rozmawialiśmy głównie o mnie, moich kłopotach, iluzjach, pomysłach na życie. Właśnie sobie przypomniałem, że miałem wziąć od niego namiary na świetną krawcową. Ale mam nadzieję, że krawcowa nie ucieknie, a i tak najwcześniej na jesieni mógłbym się do niej wybrać. Planuję bowiem zrobić sobie gotycki strój. Nie mam konkretnej wizji, zastanawiam się nad lateksem, choć wolę bardziej naturalne rzeczy, a skórzane spodnie zawsze były moim marzeniem... o czym przypomniałem sobie tydzień temu...

Łazienki wieczorem są urocze i zapewne dłużej byśmy siedzieli i gadali o mniej lub bardziej istotnych sprawach, gdyby nie atak komarów. Może to i lepiej, bo jestem strasznie zmęczony i marzę w tej chwili tylko o tym żeby zasnąć i śnić o sentymentalnych krainach pełnych magii, sabatów, placków z wiśniami, tańców przy ognisku i dzikich, radosnych orgii...


02:14 / 14.07.2002
link
komentarz (3)
Kościół św. Katarzyny to jeden z ładniejszych obiektów sakralnych w jakim udało mi się być. Nie znając terminów architektonicznych, muszę poprzestać na zupełnie laickim opisie. Dzieli się na cztery części. Ołtarz otaczają surowe, ceglane mury z neogotyckimi witrażami. W czasie wojny budynek musiał ulec dość poważnym uszkodzeniom – widać wyraźnie granicę między starymi i nowymi cegłami. Stare ułożone z niezwykłą starannością, zaś nowe sprawiały wrażenie jakby układał je ktoś pod wpływem sporej dawki alkoholu. Część przeznaczona dla wiernych to typowy neobarok. Dużo złoceń, figur, obrazów. Od przedsionka oddzielony jest kolumnadą w stylu korynckim, wykonaną z litych brył piaskowca. Czwartą część stanowiło sklepienie – płaskie, wykonane z sosnowych desek i potężnych belek. Tak nietypowe rozwiązanie przykuwało uwagę i odnosiłem wrażenie, że jest to zupełnie odrębna część kościoła. Jasny brąz sosny wprowadzał atmosferę ciepła; większość świątyń jest chłodna. Temperatura oczywiście była niższa niż na zewnątrz, ale nie wyczuwałem „chłodnej atmosfery”, jaka gości w większości takich przybytków. Sympatyczna odmiana.

Ślub Oli i Artura będę miło wspominał. Najbardziej utkwiło mi w pamięci kazanie. Ksiądz zwracał się bezpośrednio do nowożeńców (wtedy jeszcze narzeczonych,0). Sposób mówienia i treść zdradzały emocjonalne zaangażowanie. Nie był to więc ślub jakich wiele, ot kolejny z rzędu, jak to się zbyt często zdarza. Myślę, że młodzi będą mile wspominać tę ceremonię.

Ślub stanowił oczywiście okazję do spotkania dawno nie widzianych kolegów i koleżanek z liceum. Zebrało się jednak dość nieliczne grono. Może z osiem osób, co jak na ponad trzydziestoosobową klasę dość mało. I tak głównym bohaterem był Patryk. Trzymiesięczny brzdąc jedynej „poklasowej” pary. Wszelkie pary „klasowe” wcześniej czy później się rozpadły, a oni zeszli się dopiero po maturze. Spotkaliśmy się, trochę rozmawialiśmy (o studiach, pracy i tym podobnych rzeczach, o których się rozmawia przy takich okazjach,0) i rozeszliśmy się. Następne spotkanie pewnie dopiero za kilka lat.

Po ślubie pojechałem odebrać rodziców z rodzinnej imprezy. Zazwyczaj różne rodzinne spotkania odbywają się w mieszkaniach bądź domach. Ciocia z wujkiem postanowili uczcić czterdziestolecie swojego ślubu w restauracji. Przed imprezą wszyscy narzekali, że się stawiają, że szpanują bogactwem, ale to był w mojej ocenie bardzo dobry pomysł. Ściubienie trzydziestu osób w małym mieszkaniu przy takich temperaturach raczej do sensownych nie należałoby. A tak staruszkowie się wybawili, wytańczyli. A przede wszystkim – spotkali się. Może narodzi się jakiś zwyczaj obchodzenia ważnych okazji i rocznic w restauracjach? Oczywiście nie byłbym sobą, gdyby mi się coś nie stało – tym razem zarwało się pode mną krzesło! Plaśnięcie czterema literami o twardą posadzkę nie było przyjemne... Najbardziej rozbawił nas fakt, że na feralnym krześle siedzieli wujkowie i ciotki duuuużo ciężsi ode mnie...


01:29 / 13.07.2002
link
komentarz (0)
Późniejszy wieczór zamienił się w dwie doby... A wszystko przez bardzo silne leki, które wpływają dość negatywnie na całokształt funkcjonowania organizmu. Postanowiłem jednak wytępić tę zarazę, choćbym miał paść razem z nią. Nic groźnego czy nieuleczalnego, ale mocno nieestetycznego. Większość ludzi nawet nie wie, że jest na to lekarstwo. Tym razem postanowiłem działać nie tylko zewnętrznie, ale i wewnętrznie. Efekt jak najbardziej pozytywny, choć czuję się totalnie rozbity. Wolę tak niż pozwolić bym wyglądał jak jakiś Nosferatu. Siedzenie w domu i ewentualne przemykanie chyłkiem do pracy mało mnie interesuje, szczególnie, że jutro idę na ślub koleżanki z liceum, a w niedzielę jestem umówiony na obejrzenie wystawy na parkanie Łazienek (wreszcie mi się uda tam wybrać!,0). Reszta objawów przeziębienia też już pod kontrolą. Szkoda, że przez tak nagłe osłabienie musiałem odwołać spotkanie z ważnymi dla mnie ludźmi, ale myślę, że nie powinienem narażać T. na kontakt z jakimikolwiek drobnoustrojami.

Dzisiaj przerzuciłem ostatnią kartkę pracy magisterskiej K.S.. Czytałem ją powolutku. Smakowałem. Nie forma czy styl o tym zdecydowały a treść. Pierwszą część „połknąłem” w kilka chwil – traktowała o sprawach ogólnych, ciekawych acz nie fascynujących. Taki wymóg pracy magisterskiej. Z drugiej strony nie chciałem rezygnować z części teoretycznej, gdyż moim zdaniem stanowi ona integralną – mimo wszystko – część pracy, a dla mnie wiele wnoszącą. Fanatykiem ambitnego kina nie jestem. Filmy dobieram sobie raczej ze względu na nastrój jaki w danej chwili odczuwam lub przewiduję, że będę odczuwał. Dostrzegam i doceniam również funkcję „odmóżdżającą” niektórych filmów i seriali. Ale wracając do K.S. i jego magisterki. Druga i trzecia część wbiła mnie w ziemię. Opisywał odbiór „Miasteczka Twin Peaks” na świecie i w Polsce – tu na przykładzie grona swoich znajomych, dla których serial ten stanowił przedmiot prawdziwego kultu. Ja nie wszedłem w czasach liceum do tej grupy. Przeciwstawiałem się kolektywnemu przeżywaniu, nastawiony na doznania natury wewnętrznej. Oczywiście dzieliłem się swoimi myślami i emocjami, ale tylko i wyłącznie z K.S.. Wszelkie próby dokooptowania mnie do grupy spełzły na niczym. Mniejsza o to – przyjdzie jeszcze czas na bardziej szczegółowe wniknięcie w temat. Każda strona otwierała we mnie wspomnienia, cofała czas. I wreszcie doznałem tego, co niektórzy mogą nazwać oświeceniem. Nic wielkiego niby – zrozumieć siebie, mechanizmy nami rządzące, pobudki jakie kierowały naszymi działaniami. Dla mnie jednak ta krótka chwila była niezwykle ważna. Krótka chwila... :,0) a świat zmienia barwy, staje się zrozumiały, jeśli można tu mówić o lepszym zrozumieniu widząc go z perspektywy Twin Peaks...

Zwróciłem również baczną uwagę na bibliografię. Znalazłem tam całe mnóstwo adresów stron internetowych fanów Twin Peaks. Będę miał co zwiedzać w najbliższym czasie. A sam znalazłem – już nie wiem nawet jak – Najtvolk, portal prowadzony między innymi przez miłośników Twin Peaks i ogólnie twórczości Davida Lyncha. Chyba się z nimi skontaktuję. Dziś chciałem sobie zrobić samotny maraton z Lynchem, ale udało mi się wypożyczyć tylko ‘Blue Velvet’. W planach miał być jeszcze: ‘Twin Peaks. Ogniu Krocz Ze Mną’ oraz nagrany w wersji polsatowskiej pilot do pierwszej serii. Brakuje mi drugiej pozycji. Nie ma tego filmu w żadnej pobliskiej wypożyczalni. Kasety albo uległy zniszczeniu albo „wyparowały”. Muszę chyba poczekać na jakiś przegląd i wybrać się do kina.


22:36 / 10.07.2002
link
komentarz (7)
Minął już miesiąc od pierwszego wpisu. Interpretuję to jako znak, że forma prowadzenia elektronicznego pamiętnika na nlogu sprawdziła się. A był to miesiąc obfitujący w wydarzenia – tak w realnej rzeczywistości, jak i spłaszczonej ekranem monitora. Teraz króciutko napiszę o tej drugiej. Do pierwszej powrócę późniejszym wieczorem.

Rzeczywistość wirtualna, sieciowa jest dla mnie zaledwie ułamkiem dnia. I nie chciałbym aby proporcje między tymi dwoma światami zostały w jakikolwiek sposób zachwiane w tym miejscu. A nlog.pl jest jedynym miejscem na sieci, w którym uczestniczę. Z pobudek czysto prywatnych, choć nie przeczę, że na początku planowałem akcję ochronną wobec subkultury wampirycznej. Moja troska okazała się zbyteczna. Środowisko broni się skutecznie. A przynajmniej ta jego część, która reprezentuje sobą odpowiedni poziom – czytaj: nie prosi nowo poznanej osoby o krew... co ostatnio przydarzyło się mojemu znajomemu w warszawskim „Medyku”. Nawet słowo „żenujące” nie oddaje w pełni mojego obrzydzenia do takich akcji. No cóż – znajomemu się to spodobało... Jego interpretacja wygląda dość mizernie, lecz w pełni wpisuje się w prezentowaną tutaj interpretację badań K. i M. Gergerów.

„Mroczni” ludkowie w ogóle zareagowali dość ciekawie na moje pojawienie się w sieci. A właściwie odrodzenie :,0) Najbardziej rozbawił mnie A., który po moim komentarzu na jego nlogu, chwycił za telefon i zadzwonił wprost do jednego z moderatorów [vampirii]! A następnie zlikwidował nloga... Przekomiczne i mile łechcące ego :,0)

Przy okazji – i abstrahując od A. – należy powiedzieć, że cała akcja „ośmieszająca” wampiryzm oparta jest na włamaniu i kradzieży danych z co najmniej jednego komputera – nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć kto to zrobił (a w spiskowe teorie dziejów nie wierzę,0) – oraz na niezwykle silnej projekcji. Aż dziw, że osoby wykształcone i zdawałoby się inteligentne ulegają takim projekcjom. A może jednak jest coś w tym, co napisał bodajże Hassan w „Psychomanipulacji w sektach”: osoby uważające się za szczególnie odporne na manipulację, są na nią szczególnie podatne. Wyczuwam tu zbieżność – osoby uważające się za „szczególnie odporne” najczęściej posiadają niewzruszoną wiarę w siłę swej inteligencji... Rzeczywistość boleśnie weryfikuje tę wiarę.

Akcja antywampirza to tylko jeden, najbardziej mnie interesujący, element „walki” z mrocznymi środowiskami sieci, że pozwolę sobie użyć sformułowania Vincent, która – chcąc czy nie chcąc – jest w to uwikłana. I będzie uwikłana, choćby nie wiem jak bardzo się zapierała i „udowadniała” swoją niewinność. Nie podzielam wiary niektórych, aby to ona i osoby z nią związane stały za niektórymi wydarzeniami – jak choćby dzisiejsza akcja na satan.pl, polegająca na zawieszeniu wszystkich członków redakcji (!,0) i osób z zewnętrznego kręgu. Majstersztyk! Myślałem, że umrę ze śmiechu, gdy rano przeczytałem nowy wątek na HydeParku – ‘ciekawostka’. Ale Vincent dzisiaj postawiła mnie w podobnej sytuacji, twierdząc w księdze gości Portalu Satanistycznego Khaina, że mój nlog jest pamiętnikiem Teherisa... Ta projekcja nie zdziwiła ani mnie, ani Teherisa. Wręcz przeciwnie – spodziewaliśmy się jej znacznie wcześniej. Powodów nie muszę tu podawać. Powyższa projekcja jest efektem niezachwianej wiary w możliwości uzdolnionych informatyków. Problem w tym, że świat rzeczywisty może przenikać się z internetowym w zupełnie różnych konfiguracjach, a „sowy nie są tym, czym się wydają”. Obiecałem Teherisowi, po ponad półgodzinnej rozmowie, że to odkręcę... Problem w tym, że... choćbym nie wiem jak bardzo się zapierał i „udowadniał” swoją rozłączność tak cielesną, jak i umysłową z Teherisem, to i tak znajdą się tacy, którzy w to nie uwierzą. A prawda jest tak banalna, że aż się boję o niej pisać :,0) Choć to naprawdę dziwne – nie każdy musi mieć komputer w domu i nie u każdego na biurku w pracy taki sprzęt stoi. A i ci, co mają pecety, nie muszą być podłączeni do sieci. Wiara w łatwą identyfikowalność osób po numerach IP zawsze przywoływała na moją twarz uśmiech :,0) Szczególnie gdy widzę w statystykach moje IP, a tego dnia jeszcze swojego nloga nie odwiedzałem...
Być może nie powinienem w ogóle nic pisać... Być może. Nie wierzę jednak aby to cokolwiek zmieniło. I to jest smutne.

Nie jestem zainteresowany sieciowymi wojnami i utarczkami. To samo prawdopodobnie dotyczy Vincent. Do żadnej też nie zmierzam tym wpisem. Jestem osobnikiem mocno introwertycznym i nie chcę uczestniczyć w takich „zabawach”. A moje zapatrzenie w głąb siebie narasta i proszę o niezakłócanie spokoju jakimiś chorymi paranojami rodem z brazylijskiej telenoweli. Temat antymrocznych akcji uważam za zakończony i wyczerpany do cna.


15:43 / 09.07.2002
link
komentarz (2)
Nlog powoli zaczyna działać? Nie byłem jeszcze na forum, więc nic nie wiem. Pięć dni bez pisania. Przydało mi się. Odpocząłem i jednocześnie nabrałem dystansu do nlogowania jako takiego – straciłem zapał neofity. Choć to również skutek poprzedniego myślo- i słowotoku. Zdarza się. Dość normalna reakcja u istoty sporą część dnia spędzającej samemu, wśród czterech ścian, z oczami wślepionymi w ekran monitora. Wiele się wydarzyło przez te kilka dni. Wiele dobrego, choć licho nie śpi, o czym świadczy choćby przekomiczny artykuł w najnowszym ‘Wprost’ na temat wampiryzmu internetowego. Żałosność niektórych ludzi poraża. Ale nie o tym teraz. Teraz nastąpi koniec wpisu :,0) Do zobaczenia w następnym odcinku! :,0) Oby tylko emisji nie przesunęli znów o kilka dni – prowadzenie pamiętnika w takich warunkach byłoby właściwie bezcelowe.


01:17 / 04.07.2002
link
komentarz (0)
Jest Chłodniej. Burza nie zaoferowała zbyt wyrafinowanego spektaklu, ale i tak przyniosła ulgę. Porządną ulewę przetykały rzadkie, lecz potężne i rozgałęzione, błyskawice. Kilka dni narastającej wilgotności wreszcie zaowocowało. Przyznam, że ostatnie upały niezbyt pozytywnie na mnie wpłynęły. Ucierpiały głównie nogi – stopy i kolana. Rozgrzane do bólu. Teraz Będzie Dobrze.

Odnosząc się do poprzedniego wpisu – przeczę sam sobie :,0) Przecież jak ktoś będzie chciał sobie pokrytykować, to w sumie czemu nie? Jeśli jest mu z tym Lepiej? Nie robi przecież tego zupełnie bezcelowo; odnosi jakieś korzyści – zaspokojenie potrzeb w kontaktach z otoczeniem lub pogłaskanie się po kompleksach. Czasem mówię, że nie znoszę głupoty... Ale zaraz potem pytam sam siebie: „czy aby nie mówię tak, bo sam boję się być za takiego uznany? może nie trawię głupoty, bo sam nie jestem zbyt inteligentny?” Zdałem sobie ponadto sprawę, iż nie ma ucieczki od oceniania. To jakiś pseudobuddyjsko-newageowski mit. Człowieczeństwo opiera się na oddzieleniu od otoczenia. To taka moja prywatna definicja. Definicja na chwilę obecną. Za chwilę przestanie być aktualna. Prawdy ostateczne przypominają konserwy turystyczne – może i są smaczne, ale tak naprawdę nie wiadomo, co w sobie zawierają. Konserwy są mimo wszystko dużo bezpieczniejsze w spożyciu – zjadając je przed upływem terminu przydatności, bo takowe oznaczenia posiadają. Prawdy ostateczne – nie. Trzeba być ciągle czujnym, żeby nie nabawić się ostrego zatrucia umysłowego. Jestem człowiekiem i oceniam, odnoszę siebie do różnych systemów, mechanizmów, sytuacji oraz innych ludzi. Znam smak zjednoczenia ze światem. Ambrozja. Nie mógłbym tak powiedzieć nie będąc wcześniej oddzielonym. Ani później. Jedyne, co mogę zrobić, to próbowanie poznania podszewki, by osąd wniósł nową jakość, odkrył nieuświadomione lub zapomniane fundamenty – jego samego – a przez to mnie. Ale dość tego filozofowania – jak śpiewała Kora: „jest już późno piszę bzdury; kot zapędził mysz do dziury...”

Chillout odpłynął. Nostalgia minęła. Przeszła Burza. Świat jest piękny :,0)


18:08 / 03.07.2002
link
komentarz (0)
Wczorajszy wpis uaktywnił dawno nie przywoływane wspomnienie. Moje negatywne nastawienie do środowiska gejowskiego ma dużo starsze korzenie, niż nieudane imprezy w „Paradise”. Wiąże się ono z traumatycznym przeżyciem. Traumatycznym dla piętnastolatka. Teraz, patrząc na to z perspektywy jedenastu lat – dzisiejsze wydanie Ulicy Sezamkowej sponsoruje liczba „11” :,0) – uśmiecham się na swoją ówczesną życiową nieporadność i brak obycia w sytuacjach stresowych. Wychowałem się na obrzeżach Warszawy, właściwie było to bardziej wieś niż miasto. Krówki wyjadające trawę na łące, wszędobylskie kury i gęsi, konie ciągnące wozy z sianem lub słomą, świnie w zagrodach. Dookoła tylko łąki i pola. Sielankowy krajobraz dopełniały pobliskie jeziorko i las. Wyjazd do centrum stanowił wielką i pełną przygód Wyprawę, mimo że na sklepowych półkach stał głównie ocet. Moje okolice tworzyły swoisty „klosz”. Chronił mnie i moich rówieśników przed zgiełkiem wielkiego miasta. Ale odbierał nam również możliwość przystosowania się do typowych miejskich sytuacji. Walki skinów z punkami i wszystkie tego typu akcje to był mit, legenda, opowieść. Z wiekiem zacząłem samodzielnie zagłębiać się w Miasto. Lubiłem hałas, pokochałem słodkie spalinami powietrze. Potrafiłem godzinami łazić bez celu po Nowym Świecie, Rutkowskiego, Krakowskim Przedmieściu. Szczególnie w największe upały. To była Przygoda. Trwała trzy lata. A potem zdarzyło się coś, co zburzyło poczucie bezpieczeństwa. Na szczęście potrafię szybko biegać. Efekt jest jednak taki, że moja tolerancja dla homoseksualizmu ma wyraźnie wytyczone granice.

Chillout prysł jak bańka mydlana. Przekształcił się trochę w nostalgię, a trochę w smutek. W tle słyszę „Where the wild roses grow” Nicka Cave’a i Kylie Minogue. Wspomnienia wracają. Smutne i o wiele więcej tych szczęśliwych, radosnych, pogodnych. Ciekawi mnie, czy to bliskość 15 lipca. Minęły już w sumie 4 lata. Czyżby jednak nie wszystko minęło z nimi?

Przejrzałem swojego nloga. Szukałem błędów. I znalazłem co nie miara. Stanowczo nadużywam słówek typu „to”, „tego” itp. oraz „się”, „mi”, „mnie”. Błędów stylistycznych jest znacznie więcej. Niedobrze. Staram się [sic!] dbać o styl, choć nie stronię od zabawy językiem, od nowinek. Bylebym tylko nie pogalopował za daleko. Dziennik to nie dzieło literackie, ani traktat naukowy. Zastosowanie któregokolwiek z nich, czy nawet zbytnie zbliżenie, byłoby w mojej opinii błędne. Odebrałoby nlogowi niepowtarzalny klimat, charakter. Każdy ma wolną rękę w kształtowaniu własnego webloga. Każdy czytelnik ma prawo oceniać według własnych potrzeb. Napisałem w jednym z pierwszych wpisów, że łatwo pisać o cierpieniu. W naszej internetowej rzeczywistości chyba jeszcze łatwiej przychodzi krytykowanie innych, wytykanie błędów. Nie piję tu do nikogo konkretnego. Spostrzegłem to wczoraj wieczorem i nie na sieci, a w realu. Ludzie kochają krytykować innych, obgadywać, obsmarowywać i obrzucać błotem. Jestem tym mocno zmęczony. Taka atmosfera niszczy. Nie krytykowanych, choć może ich w jakiś sposób ośmieszyć, a osobę krytykującą. Jeżeli ten nlog ma – jakikolwiek inny poza pamiętnikowym – cel, to chcę aby było nim wytykanie krytykactwa.

Jeszcze wrócę do tego tematu. Teraz muszę skupić się na realu. Za 2 godziny mam roczny test i wypadałoby chociaż raz zajrzeć do notatek, do których zwyczajnie w świecie nie miałem czasu zaglądać. Ten test będzie sprawdzianem, ile można się nauczyć uczestnicząc w samych zajęciach – bez odrabiania pracy domowej, bez dodatkowych ćwiczeń. Idąc na kurs takie miałem założenie – nauczyć się jak najwięcej w trakcie lekcji. Zobaczymy. W czwartek wyniki. Na szczęście ząb mnie chwilowo nie boli.


13:27 / 03.07.2002
link
komentarz (0)
Śniła mi się dziś Babcia. Zmarła ponad jedenaście lat temu. Na raka. Umierała rok. W domu. Moim domu. Kobieta, którą z każdym mijającym dniem cenię coraz bardziej. Za wszystko. Za siłę ducha. Za brak strachu przed wyzwaniami. Za umiejętność dwukrotnego rzucenia wszystkiego, co miała, w poszukiwaniu lepszego miejsca do życia – swojego, mojego ojca i jego rodzeństwa. Zwykła, szara kobieta ze wsi. Bez wykształcenia. Osiągnęła dużo więcej, niż niejeden mieszczuch z dyplomem wyższej uczelni. Szczęście swoich dzieci i wnuków. Gdy umierała, nie zdawałem sobie sprawy, jak wiele dzięki niej zawdzięczam. Tak dawno nie rozmawialiśmy.


19:13 / 02.07.2002
link
komentarz (0)
Regularne, coniedzielne imprezy chilloutowe są podobno organizowane w jednej z warszawskich kafejek. A najbliższa jest już nawet w czwartek. Nie pójdę. Głównie ze względu na klub i towarzystwo, jakie tam się zbiera. Oczywiście moje informacje mogą być zupełnie nieprawdziwe, ale aura „klubu dla ludzi tolerancyjnych, szczególnie wobec kochających inaczej” totalnie mnie zniechęca. Nikomu do łóżka nie zaglądam i mało mnie obchodzi kto, z kim i w jakich pozycjach, ale nie cierpię środowiska polskich (warszawskich,0) gejów.

Mój sąsiad (mieszka dwie ulice dalej, ale w skali mojego osiedla, to właściwie po sąsiedzku,0) i przyjaciel jeszcze z podstawówki próbował przekonać mnie do gejowskiego środowiska (cel pozostawiam bez komentarza,0). Odwiedziłem nawet dwa razy „Paradise” – jeden z bardziej znanych w kraju klubów dla „kochających inaczej”. Nie sądzę aby podwójne odwiedziny dały mi solidne podstawy do oceniania całego środowiska, czy też raczej subkultury, ale wyrobiły we mnie wystarczająco negatywne stanowisko, aby nie chcieć bardziej wgłębiać się w temat.

Za pierwszym razem właściwie nie ruszałem się od stolika, obserwując otoczenie, jak to mam w zwyczaju. A zobaczyłem, poza zupełnie normalnymi (w sensie: przeciętnymi,0) ludźmi, przegięte „ciotki”, wyfryzowanych chłoptasi o zniewieściałych ruchach (co ciekawe bawiące się tam dziewczyny zachowywały się ... zwyczajnie? jak każde inne?,0), podstarzałych „macho” w skórach. Próbowałem ich ignorować, ale się po prostu nie dało – to było dla mnie zbyt dziwne, zbyt nienaturalne, pozerskie. Takie były moje odczucia, o których oczywiście opowiedziałem Sz. Powiedział, że wyolbrzymiam. Ale żeby wyciągnąć mnie na następną imprezę w „Paradise” musiał się mocno napracować. I to było przegięcie totalne. Już na wejściu usłyszałem kolesia pytającego Sz., czy przyprowadził „świeże mięsko”, a zaraz potem – już bezpośrednio do mnie: „co tu robi taki śliczny chłopiec”. Ale byłem twardy, jak Roman Bratny. Nie dałem się sprowokować, choć najchętniej bym im skopał tyłki. Chciałem sobie udowodnić jaki jestem tolerancyjny, jaki nowoczesny i „otwarty na inność”. Choć humor miałem już raczej zdechły. Wrażenia po poprzedniej imprezie w 100 % się potwierdziły. Gwoździem do trumny była „parka” chłopców, których „czułości” daleko wyszły poza sferę czystej erotyki.

Czy moje oburzenie na publicznie uprawiany seks pokazuje jakieś moje zahamowania? Obnaża dulszczyznę? Być może. Ale, kurczę, przecież ja też uprawiam różne erotyczne gierki dla swej uciechy. Dostrzegam jednak różnicę między zabawą, nawet bardzo wyuzdaną, a publicznym uprawianiem seksu, przy ludziach, którzy nie wyrazili zgody na uczestniczenie w podobnym „pokazie”. A nie zauważyłem nigdzie informacji, mówiącej że „w tym lokalu uprawianie seksu publicznie jest dozwolone”. Wręcz przeciwnie. Na drzwiach toalety wisiała kartka: „Do toalety wchodzimy POJEDYNCZO”. Jeżeli impreza chilloutowa „nierozerwalnie” ma się wiązać z taką właśnie „seksualną tolerancją”, to chyba podziękuję.


01:15 / 02.07.2002
link
komentarz (0)
Zupełnie chilloutowy dzień. Ciągnie się to od wczorajszego wieczora. Poczucie „płynięcia” w i przez czas. I jeszcze wszyscy dookoła załapują powoli doła... Obserwuję ich. Słyszę słowa jakie do mnie mówią. Ale to wszystko jest jakby obok mnie. Chyba nie potrafiłem zbyt dobrze ukryć wyjątkowej obojętności. Odpływałem myślami gdzieś w bok, kompletnie nie mogąc się skupić na ich troskach, zmartwieniach, mniejszych bądź większych problemach. Jedyny pomysł, który przywołał mnie do rzeczywistości, to propozycja znajomego (jednego z tych zdołowanych,0) aby udać się na imprezę ... chilloutową... Światła, może stroboskopy, dj zapodający spokojną muzyczkę, wino... nie – zdecydowanie absynt. Wszystko by pogłębić te introwertyczne wędrówki. Szkoda, że współczesna piołunówka, nie ma tej siły, co niegdysiejsza. Właściwie to miałem się udać ze znajomą na zbieranie piołunu. Tylko jak go przyrządzić? Znajdziemy jakiś sposób. Z imprezami chilloutowymi jest ten problem, że są raczej rzadko organizowane. Muszę rozesłać wici do znajomych, co by dali cynk w odpowiednim czasie.

Musiałem dziś wyglądać na wyjątkowo zagubionego człowieka, skoro ponownie – podobna akcja zdarzyła mi się kilka lat temu – zostałem zaczepiony przez jakąś nawiedzoną kobietę. „Przepraszam...?” „Tak?” „Czy zastanawiał się pan nad Jezusem Chrystusem?” Popatrzyłem jej prosto w oczy, głęboko w oczy – „Tak, nawet często o nim myślę. Ale wolę jego brata.” Zaskoczenie – „Nie rozumiem...” „Nooo, brata – odparłem – starszego brata... Satanaela. Taka pobożna pani, jak pani, powinna wiedzieć, że pierworodnym synem Jahwe jest Satanael.” Przeżegnała się i odeszła. A może ja odszedłem?

Czemu takie rzeczy przytrafiają się mnie? No ja rozumiem – raz. Ale 3 lata później identyczna zajawka... Wtedy powstrzymałem się po zapewnieniu kobiety (a jakże – wtedy też była to kobieta... może nawet ta sama?,0), że często rozmyślam o Jezusie. Nie podejrzewałem, że nawijka, którą wymyśliłem tuż po jeszcze mi się kiedyś przyda. Teraz w czasie tej krótkiej wymiany zdań byłem zupełnie spokojny, kulturalny, grzeczny i uśmiechnięty. Pewnie pomyślała, że jestem naćpanym yappie.

Cudowny stan – nie czuję radości, nie czuję smutku, nie czuję żadnego ze stanów pośrednich. Wyobcowanie. Przyjemne wyjście poza. Nie wiem poza co. I nie jestem na żadnych prochach, czy innych substancjach psychotropowych. Zresztą moje doświadczenia z takimi substancjami są niewielkie i sięgają ośmiu lat wstecz. Hmm, no jednego procha paracetamolu wziąć musiałem, a to przez wieczorny ból zęba. Teraz już tylko lekko ćmi, przypominając o swoim istnieniu. Zęba nie da się już uratować. To wiem już od roku, ale czekałem na ból. Dopóki siedział cicho, to sobie mógł siedzieć. Niestety w piątek chyba będzie rwanie. O ile nie wcześniej. Ten ból, to ćmienie idealnie wkomponowuje się w mój chilloutowy nastrój.


01:53 / 01.07.2002
link
komentarz (2)
Nie wiem, czy dziś odejdę od komputera. Jest tyle rzeczy, o których chciałbym napisać. Ciągle nowe myśli rodzą się z poprzednich. Mój umysł jest mocno niespokojny. To chyba efekt wczorajszego i dzisiejszego wyalienowania. Prawie przeoczyłem finał mundialu. Nie śledziłem rozgrywek, jak to miałem w zwyczaju. Zwycięstwo Brazylii przyjąłem z zadowoleniem, choć nie zaliczam się do wielkich zwolenników tej reprezentacji. Gra Niemców podobała mi się i w sumie szkoda, że nie strzelili honorowego gola. Ekspertem od piłki nożnej nie jestem, więc nie ma sensu się nad tym rozpisywać. Wystarczy, że ponad wszelki umiar i dobry smak rozgadali się „eksperci” w studiu tvp1...

... właśnie usłyszałem, jak jakiś bliżej mi nieznany hip-hopowiec rymuje: „[...] seks to dla nas religia [...]” ... coś w tym jest ...

W księdze gości jednej z „mrocznych” stron sieci (http://republika.pl/khain,0) znalazłem świeże reakcje po zwycięstwie Brazylijczyków. Intrygujący fakt: kibicowali Niemcom ze względów rasistowskich. To już nawet nie żałosne. Niedawno Vincent na swoim nlogu pisał o tolerancji dla nietolerancji. U mnie nie ma miejsca dla tolerancji dla fanatyzmu, rasizmu i zapewne paru innych „izmów” kretynizmów. Tolerancja dla takich zjawisk to jak wieszanie sobie sznura na gałęzi. Można być sobie tolerancyjnym aż do bólu – co z tego, skoro i tak znajdą się przepełnieni nienawiścią dekle – nienawiścią do koloru skóry, płci, religii, ideologii, etc.

Vincent wyłączając komentarze na swoim nlogu, ustawił się na pozycji znającego „jedyną słuszną prawdę”. Tłumaczy, to chęcią uniknięcia chamskich wpisów i zbliżenia nloga do prawdziwego, papierowego pamiętnika. Iluzja. Odnoszę wrażenie, że po wieloletnich sieciowych dyskusjach, przyszedł wreszcie czas na zbudowanie lub wyrażenie swojego ostatecznego poglądu na świat. Rozumiem to. Dyskusja w pewnym momencie traci sens. Ciągłe powracanie do tych samych wątków, argumentów, zarzutów nie tylko razi jałowością – cofa w rozwoju. Ze względu jednak na mój dzisiejszy nastrój odniosę się do jeszcze jednego wpisu, traktującego o grafomanii. Nie będzie chyba zbytnią megalomanią, gdy uznam, że ten wpis powstał jako swoisty komentarz do mojego wpisu sprzed tygodnia, a raczej do mojego podsumowania komentarzy jego i S. A może będzie? Nieistotne.

Przepis na grafomanię jest w miarę prawidłowy. Małe wydarzenie opisane z patosem i egzaltacją. Abstrahując od dość komicznego wniosku końcowego, chcę powiedzieć, że nie każdy „grafomański” tekst jest taki w swej istocie – z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, wydarzenie dla osoby piszącej może być niezwykle istotne. Oceniać – rzec ludzka, rzecz łatwa. Dla czytającego wydarzenie może nie mieć znaczenia – problem w tym, że czytający jest tu równie nieistotny, co mucha siedząca na moim monitorze. Splaszzz – i po musze... Tekst aspirujący do miana „tekstu literackiego” to zupełnie inna bajka. Tu ocena adekwatności użycia słów jest w pełni uzasadniona. W ocenie zwykłego, przeciętnego webloga – raczej nieprzydatna. Czytelnik jest w gruncie rzeczy muchą. Po drugie, tekst o charakterze grafomańskim może być taki z założenia, co niejako wyklucza, neutralizuje tenże grafomański charakter. Cel napisania kilku egzaltowanych zdań może być różny. Będzie raczej introwertyczny niż ekstrawertyczny, dlatego czytelnik może mieć problem z jego odnalezieniem. Weryfikatorem „grafomaństwa” są inne teksty autorstwa tegoż człowieka. Myślę, że trochę skomplikowałem prosty przepis Vincenta. Zazwyczaj lubię proste rozwiązania, nie staram się komplikować spraw banalnych. Jednak zbytni redukcjonizm spłaszcza obraz rzeczywistości.

Kończę na dziś. Reszta myśli będzie musiała poczekać na bardziej odpowiedni czas. Ten wpis ma charakter techniczny. Dlatego pozwoliłem sobie komentarze. Nlog działa i to jest najważniejsze. Przerzuciłem już wpisy z o2. Jutro jeszcze dodam tam rzeczywiste daty, żeby zachować ciągłość. Dodam również komentarze, które się tam pojawiły. Poza pierwszym – przepadł wraz z modyfikacją tematu... Zdarza się.


17:42 / 30.06.2002
link
komentarz (0)
[przeniesione z o2.pl - wpis z 29.06.2002r.]

To była prawdziwa owocowa uczta. Czuję jak dwa kilogramy czereśni zagnieżdżają mi się w żołądku. Nie jestem w stanie się ruszyć. Możliwość jedzenia świeżych, nieszklarnianych owoców to jeden z przyjemniejszych aspektów lata. Sezon zaczynam zazwyczaj od truskawek, jednak wyjątkowo w tym roku były po prostu niezjadliwe – twarde i pozbawione smaku. Za to czereśnie są wyjątkowo smakowite. Na tych dwóch kilogramach, po których pozostała tylko całkiem spora kupka pestek, na pewno się nie skończy. Teraz jest również okres na morwy. Zupełnie nie rozumiem czemu tych pysznych owoców nie można nigdzie kupić. Zastanawiam się od jakiegoś czasu nad tym i jak dotąd nie znalazłem żadnej sensownej odpowiedzi. Na moje szczęście na niezamieszkałej działce obok mnie rośnie jedno drzewo morwy, mogę więc sycić się jego owocami do woli. Jedynymi rywalami są ptaki. Jako małe dziecko bałem się tego drzewa. Sama nazwa zawierała dla mnie jakąś bliżej nieokreśloną tajemnicę. A wśród gałęzi kryły się równie tajemnicze i groźne jedwabniki... Wyobraźnia dziecka jest doprawdy nieograniczona.


17:42 / 30.06.2002
link
komentarz (2)
[przeniesione z o2.pl - wpis z 28.06.2002r.]

No i lunęło... :,0) w zupełnie nieoczekiwanym momencie - jak zwykle. Wczorajszy deszcz a przede wszystkim spacer po nim był niezwykle przyjemny. Orzeźwiający. Dziś, mimo nieba zasnutego chmurami, jest równie rześko i radośnie. A przynajmniej ja tak to odbieram, bo oczywiście po ulicach krążą stada malkontentów, którym zawsze jest źle. Choć w biurze narzekanie na senność czy ból głowy spowodowany "złą" pogodą, czy "skokami" ciśnienia jest całkiem dobrą i skuteczną wymówką na wszystko. Przydatną szczególnie, gdy człowiek cierpi na ZDN (Zespół Dnia Następnego,0).

Wczorajsze popołudnie i wieczór spędziłem zupełnie off-line. Miał to być jedyny wolny dzień - bez zajęć, treningów czy czegokolwiek innego. Już w poniedziałek plany te okazały się nie do zrealizowania. No powiedzmy, że nie broniłem się za bardzo. Dawno nie widziałem się z tymi ludźmi, a są to osoby niezwykłe. Najpierw spotkałem się z K.S. i jego żoną; wielka jest miłość ich łącząca. Nie widziałem się z nimi od kilku miesięcy, z różnych powodów. Teraz skwapliwie wykorzystaliśmy okazję, a pretekstem była moja wcześniej wyrażana chęć przeczytania pracy magisterskiej K.S.. Pisał o filmach kultowych, czy też raczej zjawisku kultowości na przykładzie 'Miasteczka Twin Peaks'. Moje ego zostało niezwykle połechtane, gdyż cały jeden podrozdział poświęcił mojej skromnej osobie i moim schizom związanym z tym serialem.

Kluczową postacią drugiego spotkania był K.O. Otóż ten pan obronił ostatnio doktorat i oczywiście trzeba było to uczcić w jakiś luźny sposób, czyli na pifku. Na spotkaniu było nas ok. 10, w tym 7 niezwykle urodziwych pań. Żadnego problemu w nawiązaniu kontaktu, nie brakowało tez tematów rozmów, jak to zwykle bywa pomiędzy ledwie znającymi się osobami. Ale nie dziwię się - przeszliśmy te same treningi psychologiczne :,0) Zresztą panie spotykają się prawie co tydzień - po raz pierwszy w życiu spotkałem się z takim "feministycznym" klubikiem, dużo starsza to tradycja niż wydanie w Polsce 'Dziennika Bridget Jones', gdzie panowie są raczej niemile widziani, chyba że jest jakaś specjalna okazja. A wczoraj była. No właśnie zamiast o K.O. i jego doktoracie to ja znowu o kobietach! Ale K.O. zasługuje na wiele więcej niż na jakiś zdawkowy wpis. Zresztą K.S. również. Są to ludzie, którzy zapisali się złotymi zgłoskami w moim życiu, a zapewne nie tylko w moim.


17:41 / 30.06.2002
link
komentarz (0)
[przeniesione z o2.pl - wpis z 27.06.2002r.]

Stało się. Nlog.pl zawiesił działalność. Oby na krótko. Ja zupełnie tymczasowo zakładam tego bloga, licząc na rychłą możliwość powrotu na nlog.pl, którego atmosferę bardzo polubiłem. Dziś pobawię się trochę możliwościami technicznymi. Pozmieniam fonty, skiny itp. Nie lubię zbytnich bajerów, więc będę zmierzał ku ascetyczności. Popłynę w stronę szarości i prostoty. O ile to możliwe.

I odnosząc się jeszcze do apelu wystosowanego przez jedną z użytkowniczek nlog.pl - nie uważam za złe zwracanie uwagi na błędy i dysfunkcje. Wręcz przeciwnie - takie działania są w moim przekonaniu bardzo pożyteczne. Zmiana zawsze oznacza pojawienie się pewnych efektów, których się nie przewidziało. Taki jest urok systemów złożonych - czy to społecznych, czy informatycznych. Oczywiście wylewanie jadu jest bezsensem. Informując warpa na forum nlog.pl i via mail o usterkach i pytając go o przyczyny, chciałem po prostu uzyskać prostą informację. Sam otrzymuję podobne listy. W większości jest to spam i jad. A są tez takie, dzieki którym można coś naprawić. Dlatego ostatnią rzeczą, jaką bym zrobił warpowi, byłoby wylewanie jadu. Jednak jeśli tak to zostało odebrane - no cóż... Rwać włosów z tego powodu nie będę. Trzymam kciuki za warpa i liczę, że szybko i sprawnie upora się z problemami.


14:18 / 27.06.2002
link
komentarz (0)
Odpoczywając z konieczności od nloga, wszedłem sobie wczoraj na blog.pl i znalazłem tam link do interesującego artykułu Michała Parzuchowskiego o blogowaniu i bloggerach: „Pokazywanie życia czy życie na pokaz? Funkcje prowadzenia pamiętnika w sieci Internet” (http://psychologia.univ.gda.pl/blog/pokazywanie.htm,0). Mam ogólne zastrzeżenia do kilku spraw – zbytnie skupienie się na pozytywnych aspektach blogowania, nie wchodzenie w dyskusję czy ledwie zasygnalizowanie skutków negatywnych, nieczytelność i nielogiczność wykresów. Ale są to sprawy uboczne – dla mnie. Uwagę moją zwrócił bowiem opis eksperymentu przeprowadzonego w 1996 roku przez Kennetha i Mary Gerger. Eksperyment polegał na obserwacji zachowania nie znających się osób, zamkniętych w ciemnym pomieszczeniu. Jako „efekty uboczne” potraktowano relacje uczestników o celowym dotykaniu się (90%,0) i odczuwanym (czy również przejawianym?,0) pobudzeniu seksualnym (80%,0). Nie wiem czemu potraktowano te wyniki jako „efekty uboczne”- być może nie mieściły się we wcześniejszych założeniach. Celem eksperymentu było prawdopodobnie zbadanie procesu i metod komunikacji w takich warunkach (nie znam tych badań, a wobec braku jakiegokolwiek przypisu, prawdopodobnie nie poznam bliższych szczegółów,0). Tak czy inaczej – w jasno oświetlonym pomieszczeniu uzyskano zupełnie odmienne wyniki – tak odnośnie komunikacji, jak i „efektów ubocznych”.

Oba interesujące mnie efekty – celowe dotykanie się i pobudzenie seksualne – można wytłumaczyć potrzebą bezpieczeństwa. Brak światła – mimo że warunki były zupełnie kontrolowane i nie występowało żadne bezpośrednie, czy nawet pośrednie, zagrożenie – spowodował zachwianie poczucia bezpieczeństwa. Dążenie do bliskiego kontaktu z drugim człowiekiem jest tu jak najbardziej zrozumiałe. Inne sytuacje zagrożenia powodują podobne reakcje, o czym również wspomina autor artykułu, jak choćby zwiększenie potrzeby komunikowania się oraz aktywności seksualnej w społeczeństwie amerykańskim po wydarzeniach z 11 września 2001 roku. Pomimo zasadniczej różnicy – atak na WTC był zupełnie realny, załamał się mit niepokonanej Ameryki, zagrożenie stało się namacalne. Eksperyment Gergerów zaś przeprowadzany był w warunkach kontrolowanych i zagrożenie miało raczej walory irracjonalne, nierealne.

Powyższy wniosek niczym odkrywczym nie jest. Jednak mnie bardziej zastanawia, czy rzeczywiście pobudzenie seksualne odczuwane przez 80% uczestników eksperymentu jest efektem poczucia zagrożenia, czy może raczej ciemność otworzyła drzwi do pewnych schematów i klisz zakotwiczonych w podświadomości, działając bardziej jako symbol – dawnych rytuałów płodności, sabatów czarownic, nocnych schadzek zakochanych itp. Kultura obdarzyła ciemność całym zestawem atrybutów, często ze sobą przeciwstawnych. Atrybuty te z grubsza można podzielić na dwie zasadnicze grupy. Pierwsza odwołuje się do strachu, lęku, niebezpieczeństwa, przestępstw, gwałtów, śmierci etc. Druga zaś odnosi się do sfery seksualnej – przykłady już wymieniłem. W kulturze Zachodu tę sferę umieszczono właśnie w nocy, pośród ciemności. Połączenie obu tych sfer w jednej ikonie wydaje się być prostą konsekwencją prowadzonej przez stulecia polityki kościołów chrześcijańskich, a wcześniej być może przez wyznawców jahwizmu, który ostro sprzeciwiał się kaananejskim kultom płodności.

Idąc tym tropem dalej, zastanowiłem się, czy przypadkiem mroczne subkultury wampiryczne, gotyckie, satanistyczne i znaczna część środowiska okultystycznego lgną do ciemności właśnie ze względu na jej erotyczne, czy wręcz seksualne wymiary. Być może przyczyną są świadome lub nieświadome kompleksy. Być może niezidentyfikowane i przez to nie zaspokajane potrzeby, pragnienia, pożądania. I znów powracam do „Złego Dotyku”, czyli impulsu wyzwalającego nas ze społecznych kajdan. Odwoływanie się do Erosa poprzez symbolikę Thanatosa wydaje się być dość ciekawym przedmiotem badań, które może kiedyś podejmę. Czas wakacji sprzyja takim akcjom – a byłoby to łączenie przyjemnego z pożytecznym.

Przyczynkiem może być – poza oczywiście eksperymentami Gergerów – wspomnienie z pewnej katechezy, gdy miałem lat bodajże 14. W tamtym czasie lekcje religii były jeszcze prowadzone nie w szkołach, a w budynkach przyparafialnych, przystosowanych lub specjalnie w tym celu wybudowanych. Jako „starsza” młodzież zajęcia mieliśmy w salach na „niskim parterze”, czyli w piwnicy. „Dzieciaki” zaś na parterze. Świat piwnicy stanowił dla nas intrygującą i mroczną zagadkę. Wielokrotnie ja i moi koledzy „eksplorowaliśmy” rozległe korytarze, przechodząc „tajemnymi przejściami” do zupełnie innych światów, pełnych magii i oczywiście ukrytych skarbów :,0) Myślę, że to dość normalne zachowanie. Jednak nasi rówieśnicy z sąsiedniego osiedla odnajdywali tam zupełnie inne atrakcje. Jednym z najbardziej „mrocznych” miejsc była mała kaplica z figurą ukrzyżowanego Chrystusa, przypominająca trochę abakany. Z kaplicy tej rozchodziły się wejścia do sal dydaktycznych. W trakcie jednej z katechez zza drzwi doszły do nas krzyki i dziwne jęki. Zdarzało się to już wielokrotnie i nie zwracaliśmy na to uwagi, jednak tego dnia ksiądz nie był w najlepszym humorze i postanowił rozpędzić towarzystwo. Wypadł z sali, a my zaraz za nim. Naszym oczom ukazał się widok z jednej strony komiczny, z drugiej zaś przerażający. Na podłodze, tuż pod krzyżem wiła się grupka ok. 10 chłopaków, obmacujących się gdzie popadnie (głównie krocze,0) i symulujących kopulację. Ksiądz, po otrząśnięciu się z pierwszego szoku, zgarnął całą brygadę za uszy do sali. Co się dalej działo nie wiem, bo nas puścił do domu. Tak czy inaczej mieliśmy z tego powodu niezły ubaw jeszcze przez kilka miesięcy, a ciągłe i niewybredne żarty pod ich adresem były przyczyną niejednej bijatyki – ot znaleźliśmy świetny sposób na podtrzymanie kilkupokoleniowej tradycji walk między naszymi osiedlami.

Powyższe nie jest tezą – raczej hipotezą. Nieskrępowanym skojarzeniem bardziej niż stwierdzeniem. Wpis wyszedł strasznie długi – ale to ze względu na problemy z nlogiem. Ale widzę, że zaczyna się coś poprawiać.


12:12 / 25.06.2002
link
komentarz (0)
Po sobotniej niedzieli ... e? Ups, jestem w stanie porannego niedospania. Co oznacza, że mój genialny zamiar, powzięty po nocy z soboty na niedzielę, ponownego przestawienia się na dzienny tryb życia wziął w łeb. Dzisiejszej nocy skusiłem się na organizowany przez znajomych maroton... maraton filmowy. Nie przepadam za oglądaniem filmów, a szczególnie horrorów, klasy „B” i „C”. Z grupką znajomych zapowiadała się jednak niezła zabawa. Wzięliśmy na tapetę trzy części (chyba wszystkie,0) „From dusk till dawn”. To stanowczo nie był dobry pomysł, aby wszystkie oglądać jednego wieczoru. Mimo planowej kiczowatości, mimo klarownych odwołań do starych filmów i wyeksponowanych matryc – całość stanowi nudny i trudny do przełknięcia koktajl. Ile można się śmiać z kliszy „sto na jednego i jeden wygrywa”? Klisz było kilka, a każda eksploatowana wielokrotnie. Chyba sens filmów leży poza nim, ale jakoś umknął mojej uwadze. (Pokazanie, że nawet najgroźniejsi psychopaci, wcale nie muszą być tacy źli, jeśli porównamy ich z innymi potworami? Relatywizm moralności? Pokazanie ludzi skrajnie „złych”, by bawiąc się widzem pokazać mu, jak łatwo zmieni się jego nastawienie w momencie wprowadzenia bohatera jeszcze bardziej „złego”?,0) W połowie drugiej części połowa z nas spała snem sprawiedliwego, zaznaczając swoją obecność cichym pochrapywaniem lub zgrzytaniem zębów (to przez te wampiry zapewne,0). Gdy o trzeciej nad ranem z ulgą zobaczyliśmy napisy końcowe, okazało się, że ta radosna chwila była dana tylko mnie i S. O tej porze i po takim „doświadczeniu” ogarnęła nas zwyczajna głupawka – postanowiliśmy zabawić się trochę kosztem zmożonych snem współmaratonowiczów. Poprzebieraliśmy się z S. w gotyckie ciuszki, ona szybko spreparowała sobie wampiryczny makijaż, ja postanowiłem być takim „świeżym trupkiem” co to dopiero z grobu powstał. Odpowiedni efekt uzyskałem dzięki ziemi z doniczek. Mieliśmy jeszcze kilka ciekawych pomysłów, ale świt się zbliżał. Przystąpiliśmy do akcji. Wśród potępieńczego wycia rzuciliśmy się do gardeł naszych „ofiar”... Zaskoczenie pełne, ale niestety po krótkiej walce zostaliśmy złapani, związani, a nasze „wampirze” serca przebite zostały „osikowymi kołkami”. Miła dziecinada. Po chwili dyskusji nad maratonem, rozeszliśmy się do domów. Ja zdążyłem ledwie wziąć prysznic i już musiałem wychodzić.

Jest 10... Czas na drugą kawę?


16:11 / 24.06.2002
link
komentarz (1)
Okna mojego gabinetu wychodzą na wewnętrzny dziedziniec Gmachu. Siedmiopiętrowy budynek, właściwie ośmio, gdyż od strony wewnętrznej przekształcono strych na dodatkowe piętro. Na modyfikację linii zewnętrznej chyba nie uzyskano zgody. Szarobura, późnosocrealistyczna bryła. Jedynymi elementami dekoracyjnymi są różne „słupki” i gzymsy, przyozdobione delikatnymi żłobieniami – widocznymi z bliska. Tylko tyle z ludzkich ekstrawagancji. Żadnych rzeźb górników, traktorzystek i tym podobnej radosnej twórczości z poprzedniego okresu. Natura dołożyła swoje: zacieki na tynku, ptasie guano pokrywające parapety z blachy ocynkowanej. Przy dzisiejszej pogodzie szaroburość dominuje kompletnie.

Nie mam nic do architektury socrealistycznej z lat 50 i 60. Często wydaje mi się dużo ciekawsza niż obecnie stawiane szklane molochy. Zarzut ideologizacji sztuki wydaje się być absurdem. Weźmy choćby gotyk – czyż nie był to styl podporządkowany religijnemu uniesieniu? Sztuka jest li tylko odzwierciedleniem epoki, w której się dzieje, się kreuje, się stwarza. Raz będzie to skutek religijnej bądź ideologicznej ekstazy, raz bunt wobec zastanych i wyeksploatowanych wzorów. Zawsze gdzieś znajdzie się element ideologii.

Najbardziej obraźliwym dla architektonicznych moralistów jest Pałac Kultury, symbol zależności i poddaństwa. Zapominają jednak o tym, że ta „maszkara” przez lata swego istnienia (jakby niektórzy chcieli – straszenia,0), stała się również symbolem miasta. A jaki jest sens wracania do źródeł jego powstania poza czysto informacyjnym? Dar Stalina i „bratniego narodu”? Być może. I co z tego? To tylko budynek – tony kamieni, żelbetonu, kilometry korytarzy i hektary pomieszczeń, sal, scen. Jego wyburzenie niczego nie zmieni. A już na pewno nie będzie to katharsis. Miasto powinno być różnorodne. Warszawa jest na tyle rozległa, ma jeszcze tyle niewykorzystanych przestrzeni, że pomysły wyburzania (a jakby nie było u ich podstawy leżą pobudki ideologiczne,0) są co najmniej nie na miejscu.

Przez zwartą do tej pory warstwę chmur zaczyna przeświecać słońce... Nadzieja matką głupich, jak mawia staropolskie przysłowie – porządnej burzy i ulewy to ja się chyba nie doczekam.


16:58 / 23.06.2002
link
komentarz (5)
Czy to przez Księżyc? Przez przesilenie? Czy może nadszedł właściwy moment? Przez kilka ostatnich tygodni czułem jak wzbiera we mnie energia. Wczoraj wypełniła naczynie mojego ciała po brzegi. Krótki impuls i nastąpił gwałtowny wybuch furii. Pełnej wściekłości i nieokiełznanej. Rozum i intelekt skryły się gdzieś w ciemnych zakamarkach, zafascynowane i przerażone manifestacją zwierzęcej siły. Bały się buntu irracjonalności. Emocje, na co dzień krępowane, wydostały się na wolność. Zerwały smycz i ruszyły na polowanie. Kto lub co stało się ich ofiarą? Teraz już króluje dzień. Noc zasnęła w pierwszych promieniach brzasku. Sięgam myślą w czasoprzestrzeń pamięci... Znajduję analogie. Jedynie podobieństwa. Nic takiego wcześniej się nie wydarzyło. Nigdy nie czułem w sobie tak potężnej mocy zniszczenia, mocy gniewu. Wczorajszy dzień świętowania codzienności miał być ostatni w takiej formie – z lekka pogańskiej. Intelekt rozpoczął już bowiem domagać się strawy. Jeszcze cicho. Jeszcze nieśmiało. Im głębiej w noc tym wyraźniejsza stawała się jego dominacja. I niespodziewany impuls z zewnątrz załamał zachodzący spokojnie proces. Prymitywny katalizator odblokował biologiczne instynkty. Z mego gardła popłynął ryk wściekłości. I poniósł się po okolicy. Już poprzedniego dnia czułem, że wezbrana energia będzie trudna do kontroli. Nie sądziłem, jak bardzo. Jeszcze teraz czuję ten palący od środka wrzątek, rozsadzającą tętnice i żyły adrenalinę. Wspomnienie przyprawiające o dreszcz. Muszę zmyć to wspomnienie, ochłodzić rozpalone ciało, ostudzić mózg. Oczyścić się.

Altaszet.


02:14 / 23.06.2002
link
komentarz (3)
Niestety Samonaprawienie wieży okazało się chwilowym kaprysem. Miłym, choć krótkotrwałym, zaskoczeniem. Zastanawiam się, czy oddawanie do serwisu ma jakiś sens. Godzina spędzona na próbach jej uruchomienia to niezły trening cierpliwości i wytrzymałości na frustrację. Jej niepodatność na wszelaką perswazję, groźby i rękoczyny jest zadziwiająca... Po szczęśliwym uruchomieniu, wyszedłem na balkon zaczerpnąć świeżego powietrza i poczułem się jakbym wszedł do ogrodu Eris... Huk fajerwerków gdzieś z centrum miasta, wyjący alarm w domu na sąsiedniej ulicy, wściekłe ujadanie psów, odgłos trzepanego dywanu, wrzaski i śpiewy dzieciaków świętujących rozpoczęcie wakacji na okolicznych łąkach, niosący się przez osiedle koncert muzyki klasycznej (flet?,0), pędzący ulicą motor, wyjący radiowóz... Całości dopełnił puszczony przeze mnie kawałek „Toxicity”... Nad tą wieczorną orgią hałasu płynął powolutku i bezgłośnie bliski pełni Księżyc.


21:06 / 22.06.2002
link
komentarz (0)
Długo szukałem właściwego słowa mogącego zmieścić w sobie to, co uczyniłem dziś w mieszkaniu... „Ogrodniczy nieład” brzmi dość dziwnie, ale mniej więcej zwrot ten odpowiednio oddaje stan rzeczy. Zająłem się bowiem „praniem” i przesadzaniem kwiatków. Po podłodze przetaczają się gazety. Tu i ówdzie kupki starej lub nowej ziemi ułożone w charakterystyczne półksiężyce lub bujne okręgi, mogące śmiało konkurować ze zdjęciami korony słonecznej. Obrazu dopełniają rozrzucone doniczki, podstawki, worki z ziemią i po ziemi, uschłe liście. W epicentrum stoi miska w połowie wypełniona ziemią (nie ma to jak rozmach!,0). Teraz i tak nie wygląda to tragicznie – kwiatki ustawione są już na parapetach, półkach albo suszą się na korytarzu i łazience.

Kwiatki przesadzone, ale czeka mnie jeszcze uprzątnięcie tego bałaganu. Ograniczę się jednak do uprzątnięcia zabawek „młodego ogrodnika”. Odkurzanie – i inne takie – zostawię sobie na jutro.

Przy przesadzaniu wielkie wrażenie zrobiły na mnie systemy korzeniowe. U papirusa na przykład korzenie są czerwone, żółtawe i brązowe. Układały się w niesamowity wzór, pomijając już fakt, że właściwie poza nimi to niewiele w doniczce znalazłem czegokolwiek. Nawet kamienie drenażowe wypchnięte zostały na zewnątrz. Zresztą o papirusa martwię się trochę, gdyż musiałem mu wyciąć sporą część systemu korzeniowego. Nie jest to jedna roślinka i właściwie to chciałem podzielić karpę na dwie, trzy ale... nawet nóż nie chciał się w nią wbić! Kilka liści włożyłem do słoika z wodą na wypadek, gdyby stare trawy postanowiły zakończyć swój dostojny żywot.

Największą przyjemność sprawiło mi mieszanie ziemi. To „coś”, co kupuje się w kwiaciarniach w mojej ocenie jest co najwyżej półproduktem. Używając samej ziemi sklepowej dostaje się później zwarte bryły, odstające od doniczek w razie chwilowego braku odpowiedniej ilości wilgoci. Dlatego wymieszałem ją z ziemią z ogrodu, która zawiera kamyczki, patyczki, stare korzonki. Ugniatałem, niczym ciasto, gorącą i suchą ziemię z ogrodu z zimną i wilgotną sklepową. Nieziemskie wrażenie. Wspaniały kontrast. Trudny do opisania w słowach bez poetyckich metafor.

Co większym kwiatuszkom – juce, dracenie – zafundowałem deszcz pod prysznicem. Poza chęcią sprawienia im radości, odkurzyłem liście. Wycieranie ściereczką nie dość, że męczące, jest mało efektywne – nie dotrze się do tych zakamarków przy łodydze. A tak – miały kupę frajdy i są czyste.

Stanowczo za mało czasu w ostatnich miesiącach poświęcałem tym zielonym istotkom. Chronicznie zapominałem o podlewaniu, o nawożeniu. Jest wiele prawdy w powiedzeniu, że żeby kwiaty rosły pięknie i były zdrowe trzeba z nimi rozmawiać. Obiecuję poprawę! No niekoniecznie będę z wami gadał, ale na pewno lepiej pielęgnował.

A teraz troszkę uprzątnę. A może to zostawię tak, jak jest? Może coś urośnie? Nie. Jednak posprzątam. Nie chce mi się przechodzić przez ten labirynt po piwo do lodówki :,0)


17:01 / 21.06.2002
link
komentarz (2)
Dziś do pracy wziąłem swój sennik. Korzystając z przerwy na obiad przeglądam go sobie z nieukrywanym rozbawieniem. Najzabawniejsze są tytuły jakie nadawałem snom: „Afrykański wódz”, „Terakociarz”, „Złoty Klucz”, „Dwa tygrysy”, „Nożownik”, „Paskudnicy Diomarksa” (ciut diskordiański,0), „Lwica”, „Skóra niedźwiedzia” (w wielu snach głównymi bohaterami, poza mną, są zwierzęta,0) , „Nóż na jajach” (na samo wspomnienie przeszedł mnie dreszcz, skupiając się we wspomnianych rejonach ciała...,0). Są też sny kilkuczęściowe, a każda ma swoją osobną nazwę: „1 – Rozpadające się meteory”, „2 – Srebrne Mrówki i Chrabąszcz Blasku”, „3 – Braciszek, Robak i Bijatyka” (brrr, horror!,0). Są też bardziej zwyczajne – „Basen”, „Sklep”. Ledwie kilka zostawiłem bez tytułu.

Nie wszystko szło pięknie i gładko. Znalazłem całą stronę wyglądającą tak:
„20/21 sierpnia 2000 r. ND/PN – śpię w mieszkaniu znajomych – 2 sny – lenistwo ;,0)”
„21/22 sierpnia 2000 r. PN/WT – śpię -//- – Nie pamiętam. Budzi mnie policja!!!”
„22/23 sierpnia 2000 r. WT/ŚR – 6.30 „Matylda” – [dopisek z później: ] nie pamiętam”
„23/24/25/26/27 sierpnia 2000 r. – nie mam snów // nie pamiętam”

Jeden z milszych i sympatyczniejszych to „Świetlista komnata”. Spisany między 1.30 a 1.50 w czerwcu, 2 lata temu.

„Jestem młodym i pięknym wampirem. Jednak mam problemy z samoakceptacją i z akceptacją przez innych członków wampirzej społeczności. Stronię od nich. Ukrywam się. Jedna z nielicznych wampirzych znajomych (chyba M.,0) doradziła mi, żebym się spotkał z pewną panią psycholog, w mieszkaniu jakiegoś innego wampira (nie pamiętam kto to, ale znam go z reala,0). Idę tam. Wchodzę do dębu, który z początku jest mroczny. I dziwię się, że ta psycholog już tam jest i czeka na mnie. Moim zamiarem było zaczaić się i wyssać ją. No ale teraz już za późno. Rozmawiamy w komnacie wyłożonej srebrem i lustrami. Jest bardzo jasno, świetliście. Nastrój tworzą świece i nasza rozmowa. Pani psycholog to kobieta w wieku ok. 60 lat. Siwe włosy, szczupła, bardzo energiczna, sympatyczna, miła. O cudownym uśmiechu. Jakże ona wspaniale komponuje się ze świetlistością wnętrza! Rozmawiamy. Na zakończenie stwierdza, że jestem idealny, piękny. Ale doradza, żebym się udał do kosmetyczki, gdyż moje piękno trzeba wydobyć na wierzch. Jakby było niedostrzegalne. Szczególnie nie pasują jej moje usta i oczy. Delikatny makijaż powinien wydobyć skarb mojej mimiki i spojrzeń. Spojrzeń, których bogactwo i różnorodność jest tak bardzo niesamowita i niespotykana. Mam ich tysiące. Czuję się dobrze.”

Nawet teraz, jak to czytam, to nie mogę przestać się uśmiechać. Pamiętam, że po przebudzeniu i jak to spisywałem to płakałem ze śmiechu. Kosmetyczka i drobny makijaż... Co też człowiekowi może się przyśnić! To są zupełnie inne wymiary egzystencji.


14:31 / 21.06.2002
link
komentarz (0)
Wczorajszy dzień był odpoczynkiem od Sieci. Nie takim zupełnym, prześlizgnąłem się dwa razy po co bardziej interesujących miejscach. Korespondowałem ze znajomymi. Pomysł Vincenta, aby stworzyć webring pozytywnych nlogów, jest ideą wartą wcielenia. Warto celebrować życie. Cieszyć się małymi i dużymi zdarzeniami, myślami, spotkaniami. Byciem. Nie zawsze byłem radosny. Nie zawsze potrafiłem docenić znaczenie codzienności. Teraz się w niej pławię. Stała się w pewien sposób moją Muzą, moją lubieżną kochanką, swym szeptem rozpalającą mnie do białości. Tak, jak kiedyś była nią Pani Śmierć. Nie jest to proste odreagowanie. Rzucenie się ze skrajności w skrajność. Jestem otwarty również na smutek, żal. One też się przytrafiają. Są przecież nierozłącznie związane z naszym żywotem. Nie byłoby dnia bez nocy, ani blasku Księżyca bez promieni Słońca.

Ostatnio moje dni rozkręcają się powoli. Senny poranek powolutku przemienia się w aktywne popołudnie, bym wieczorem tryskał nieposkromioną energią. Tak zaczął się dzień dzisiejszy, tak było też wczoraj. Wracając głęboką nocą z imprezy przez pogrążone we śnie ulice, pozwoliłem się otulić chłodnym powiewom wiatru – zapowiadającym ochłodzenie i burze. Przyda się trochę wytchnienia, choć według zapowiedzi temperatura nie powinna spaść poniżej 25 stopni. Dla mnie – ideał. Już nie mogę się doczekać na porządny, gwałtowny, pełen błyskawic i grzmotów spektakl. W tym roku nie było ich zbyt wiele, więc czekam z utęsknieniem. Jadąc rano do pracy zasłyszałem – mimo woli – rozmowę dwóch osób właśnie o zbliżających się burzach. Mężczyzna wyznał, że samych piorunów i grzmotów się nie boi. Przeraża go towarzyszący tym zjawiskom huragan, wyrywający drzewa z korzeniami, zrywający dachy z domów. Nie widzę większych powiązań. Owszem często wichura i burza idą w parze, ale nie jest to regułą. Burza często przetacza się w zupełnym spokoju, cisza dzwoni w uszach. Natura objawia swój majestat. Groźny i pełen dumy.

Na imprezie poznałem osobę czytającą mojego nloga. Zachęcając mnie do pójścia na gotycką imprezę stwierdziła, że będę mógł spokojnie zrobić ... upragniony striptiz :,0) Odczytałem to jako pytanie, czy byłbym w stanie coś takiego zrobić publicznie, wśród osób, których nie znam lub które znam przelotnie. Nie. Mój ekshibicjonizm jest w dużej mierze limitowany zaufaniem do osób, z którymi się bawię. No właśnie: „z” a nie „przed”. To podstawowa różnica. Moje i moich znajomych zabawy wśród klubowych tłumów dzieją się między nami. Nam dostarczają radości. Zakłopotane spojrzenia, często pełne zazdrości :,0) są jedynie tłem, stymulującym i wampirycznym dodatkiem, bez którego możemy się swobodnie obejść. Stawiamy siebie w centrum wszechświata, wyzwalamy erotyzm. Nie interesuje nas pornografia. Erotyzm to przede wszystkim gra wyobraźni. Radość z napięcia, nie z zaspokojenia. Napięcie i zaufanie.


23:47 / 19.06.2002
link
komentarz (0)
Znowu słoneczny żar spłynął na ziemię. Wczoraj nie byłem przygotowany psychicznie na przyjęcie tak dużej dawki ciepła. Ciało odpowiedziało zmęczeniem, przegrzaniem. Obficie spływałem potem. Dziwne, ale odnalazłem w tym – trochę masochistyczną – przyjemność: miło było czuć gorące krople potu spływające po piersi i skapujące na brzuch [chlast! właśnie zabiłem komara! wrrr – nie cierpię komarów! mogą mnie żreć do woli, bylebym tylko ich nie słyszał i nie widział... podłe, podstępne wampirzyce!] ... na czym to ja skończyłem? Na kroplach potu spadających na brzuch... Skwar jest ogólnie wycieńczający, szczególnie w mieście, i nie przepadam za nim specjalnie, więc dziś zastosowałem doskonałą technikę na przetrwanie: spiesz się powoli. Wszystko robiłem powolutku, systematycznie, bez zbędnego pośpiechu. Szedłem ulicami dynamicznie, ale spokojnie. Nie unikałem słońca. Lubię je. Lubię czuć jego ciepło. Lubię jego blask. Uciekanie w cień jest naturalną reakcją, ale wydaje się, że kontrola oddechu i nie wściekanie się na upał są równie skuteczne. Wylegiwanie się na słońcu jest jednym z moich ulubionych zajęć. Szkoda tylko, że filtry UV muszą mieć jak dla mnie liczbę 20 minimum... Dotarłszy do domu wziąłem, tym razem, gorący prysznic i położyłem się. Pozwoliłem odpocząć swoim oczom. Słodko jest zamknąć oczy po kilku godzinach wślepiania się w ekran monitora. Rozluźniłem się. Jest dobrze. Nie! Jest lepiej! – upał spowodował Samonaprawienie się wieży, którą oddaję do serwisu już piąty miesiąc. Ha! Mogę słuchać Mansona w kółko na okrągło! Rewelacja! Mam ochotę na jakiś mały erotyczny taniec ze striptizem, ale niestety musiałbym to chyba zrobić do lustra... Chwilowy brak partnerki w najbliższej okolicy. Ciekawe czy z nadejściem ochłodzenia wieża dokona ponownego Samozepsucia...?


12:48 / 19.06.2002
link
komentarz (0)
Wczorajszy dzień nie należał do najprzyjemniejszych. Przynajmniej pierwsza jego część. Można by to nazwać wampirycznie „głodem energetycznym”. Choć raczej był to efekt próby powrotu do stricte nocnego trybu życia. Tak czy inaczej już z samego rana ledwo człapałem po zupełnie płaskich korytarzach Gmachu. Co chwila przystawałem, aby zebrać siły na następne kilka kroków. Oczy zapadały się w sobie, niezdolne do przyjmowania obrazów świata. Nieznośny wręcz upał dopełniał reszty. Nie pomogły dwie szatańsko czarne, diabelsko mocne kawy. Były jakby pozbawione kofeiny. Zresztą teina również okazała się bezskuteczna. Otrzeźwienie przyniosła dopiero solidna dawka cukrów, spożytych (a właściwie łapczywie pożartych,0) pod postacią pysznych pączków, oblanych słodziutkim lukrem i popitych mocno schłodzonym napojem energetycznym o grejpfrutowym smaku (nie cierpię rozpuszczonych landrynek w postaci RedBulla,0).

Po południu, korzystając z okazji posiadania chwilki przerwy między pracą i nauką przeszedłem się wzdłuż parkanu Łazienek Królewskich, gdzie jest cudowna wystawa Yanna Arthusa-Bertranda – „Ziemia z nieba – portret planety u progu XXI wieku”. Chwilka pozwoliła jedynie na krótki „rzut oka”. Wystarczył bym znalazł się pod wrażeniem piękna – tak samych fotografii, jak i Ziemi. Trudno nie zgodzić się ze słowami autora prac: „Ziemia jest dziełem sztuki”. W weekend wybiorę się tam na dłuższy spacer, tak by móc dokładniej przyjrzeć się wszystkim pracom. I tym przedstawiającym Naturę, i tym ukazującym małość i wielkość człowieka oraz jego dzieł. Największe wrażenie wywarły na mnie wzory – te naturalne i te stworzone przez ludzi. Porządek wyłaniający się z pozornego chaosu. Cztery prace zapadły mi szczególnie w pamięć: ‘Przelot ibisów’, ‘Wysypisko śmieci’ oraz zestawione ze sobą obrazy nudystów na jednej z francuskich plaż i wylegujących się na skałach uchatek...

Wieczorny, chłodny prysznic przyniósł rozkosz równą seksualnemu spełnieniu. Dzień zakończyłem późną nocą. Zrelaksowany chłodną wodą podziwiałem zachodzące nad miastem słońce, potem zająłem się ćwiczeniami relaksującymi i energetyzującymi. Sen nadszedł spokojnie, dokładnie wtedy, gdy go zapragnąłem.


13:38 / 18.06.2002
link
komentarz (11)
Odpowiadając na komentarze:

Nie potępiam ludzi jako takich. Są jacy są. Nie akceptuję jedynie klakierów i wazeliniarzy bez własnego zdania. Nie potrafiących bronić swoich racji. Otaczanie się takimi osobnikami uznałem zwyczajnie za szkodliwe, nie budujące, nie rozwijające. Pochłaniające zbyt dużo czasu, który można by spożytkować na dużo ciekawsze zajęcia, pełniej zaspokajające potrzeby ego.

Jakie są przyczyny rezygnacji z indywidualizmu? Myślę, że najpełniejszą odpowiedź dostarczą książki z zakresu psychologii i socjologii małych grup. Są to proste mechanizmy oddziałujące na jednostkę lub dziejące się w tejże. Złożoność naszej psychiki wydaje mi się fikcją, mitem. Oczywiście każdy człowiek (no prawie każdy,0) jest chodzącym wszechświatem. Jednak rządzą nim bardzo proste, rzekłbym trywialne prawa. Wbrew pozorom większość z nas jest do siebie podobna. Różnice są w dużej mierze powierzchowną skorupką. Wystarczy pod nią zajrzeć by naszym oczom ukazał się porażający przez uświadomienie obraz jednorodności. Grupy społeczne – duże i małe – to serki homogenizowane. I wbrew reklamom – bardzo niewiele w nich owoców.

Z drugiej strony patrzenie tylko na podskórne mechanizmy byłoby nudne i dawałoby wypaczony obraz rzeczywistości. Warto badać Ziemię, jako planetę, zaglądać do jej wnętrza, szperać w skałach. Znajdziemy tam wiele odpowiedzi. Głównie na pytanie: dlaczego? To ważne, ale równie ważne, o ile nie ważniejsze, jest cieszenie się życiem, jego formami, procesami dziejącymi się na powierzchni. Właśnie dlatego nie zostałem psychologiem, biologiem. By w pełni móc odczuwać piękno Natury. By wiedza nie powodowała zakłóceń w odbiorze świata. Posiadam ją na satysfakcjonującym mnie aktualnie poziomie. Gdy taka przestanie być: wiem gdzie i jak mogę ją poszerzyć. Kiedyś, już dawno temu dokonałem tego wyboru i nie żałuję. Znam ludzi, którzy zamiast człowieka widzą mechanizmy psychologiczne, zamiast piękna lasu dostrzegają jedynie nazwy.

A wracając do miałkości i jej przyczyn. Rozpatruję to z perspektywy socjobiologicznej. Jak by nie było jesteśmy zwierzątkami stadnymi i podlegamy prawom stada, dominacji, walki o władzę, o miejsce w grupie, o dostęp o partnerek i partnerów, o sukces ewolucyjny. Log nie jest miejscem na tego typu rozważania. A i książki z tego zakresu są dostępne w każdej niemal księgarni czy bibliotece.


13:02 / 17.06.2002
link
komentarz (0)
Dzisiejszej nocy podświadomość zafundowała mi kolejną dawkę chorych snów. Czas najwyższy aby bliżej zacząć się im przyglądać. Przez dwa lata mocno zaniedbałem swój sennik, a przede wszystkim tę formę kontaktu z samym sobą. Czas śnienia u większości z nas jest czasem straconym, pogrążeniem się w ciemności, chwilowym nie-bycie, złożeniem własnych zwłok w trumnie.

Śnienie fascynuje mnie pod wieloma względami. Przede wszystkim może być to, po odpowiednim treningu, szczera rozmowa z samym sobą. Symbolizm, język nieświadomości, utrudnia odczytywanie przekazów – do tego właśnie potrzebny jest trening i cierpliwość. I wytrzymałość na brak snu :,0) Zapamiętanie snu i jego zapisanie wymaga znacznego rozbudzenia. Przy czterech, pięciu snach jednej nocy taki rygor prowadzenia regularnego sennika staje się męczący, szczególnie, gdy trzeba wstać wcześnie rano. Nie znalazłem na to rozsądnego rozwiązania. Można niby zapisać tylko kilka kluczowych punktów, elementów, by następnego dnia przypomnieć sobie resztę, ale u mnie te najważniejsze sprawy często zajmowały kilka stron. A szczegóły są niezwykle istotne – jak wiadomo: to w nich tkwi diabeł.

Często wykorzystuję czas wypoczynku w śnie do pracy, nauki przy wykorzystaniu prostych technik autosugestii. Ucząc się do egzaminów etc. czytam, czytam i czytam. Nie porządkuję tej wiedzy na bieżąco, na gorąco. Zadanie to zlecam mojej nieświadomości, która radzi sobie z tym rewelacyjnie. Albo zasypiam z pytaniem. Rano odpowiedź jest oczywista.

Dwa lata temu trenowałem świadome śnienie z bardzo pozytywnymi i szybkimi efektami, jednak z różnych powodów (głównie ze względu na uwikłanie się w życie mojego nosiciela, człowieka ciut nadaktywnego,0) zaprzestałem regularnego treningu. Czas do tego wrócić. No bo jak można przejść obok albo wzruszyć ramionami, gdy śnię, że jestem 60-letnią kobietą? Nie dość, że dziś w nocy zmieniłem płeć to jeszcze zestarzałem się niemal trzykrotnie!


15:00 / 16.06.2002
link
komentarz (3)
Chyba mój organizm jest już uzależniony od miejskiego, słodkiego spalinami powietrza. Przez wczorajsze błogie dotlenianie miałem dość niespokojny sen, wypełniony chorymi akcjami nieświadomości. Trwanie godzinami w półśnie-półjawie nie przynosi upragnionego wypoczynku. Brak normalnej, codziennej dawki wrażeń, stresu, emocji również mogło spowodować odreagowanie w śnie, który niejako ten „głód” zrekompensował.

Nie do końca przebudzony uruchomiłem szklany pożeracz czasu... i cóż się moim oczom ukazało? Szanowny pan MM i jego cover ‘Tainted love’ jest na 4 miejscu listy mtv...! Gdzieś między Pink i Shakirą... Obciach. Nic tylko obciach. Teraz przyznanie się do słuchania MM okaże się (albo już się okazało, choć o tym nie wiedziałem,0) równoznaczne z brakiem gustu i uleganiem komercji. Świat mi się załamał, niebo runęło na głowę. Nie będę mógł otwarcie mówić o wkręceniu przez MM. Płyty i kasety będę musiał chować do kanapy albo za książki, żeby kumple nie zobaczyli jakiego śmiecia słucham... Nikt nie zaakceptuje słuchacza komercji! I pomyśleć, że gdybym tego nie obejrzał, gdybym nie włączył tego przeklętego pudła, nic bym nie wiedział i wszystko byłoby ok. To straszne – idę się pochlastać... Żart :,0)

Ciekaw jestem ilu ludzi właśnie w powyższy sposób reaguje. Ilu ludzi nie potrafi otwarcie mówić o swoich zamiłowaniach i fascynacjach, choćby przez ogół były potępiane, deprecjonowane, wkładane w szufladki komercji. Będąc od kilku lat w sieci, uczestnicząc w wielu forach i listach mailingowych mogę powiedzieć – niewielu jest ludzi potrafiących i chcących bronić swojego zdania, opinii, swojej pasji. Zjawisko miałkości jest koszmarnie powszechne. Przecież lepiej nic nie mówić, siedzieć cichutko jak myszka pod miotłą byle tylko nie podpaść moderatorom, albo osobom, które uznaje się za wielkie autorytety...

Jestem zmęczony takimi ludźmi, imitacjami ludzi. Owcami pędzącymi do łatwej akceptacji grupy, łaknącymi ciepłego bezpieczeństwa. Żeby zostać człowiekiem, trzeba najpierw stać się sobą. Teraz idę pobujać się na huśtawce, a jutro kupię sobie koszulkę MM i kilka naszywek. Przydałaby się jeszcze srebrna nakładka na zęby i kolorowe szkła kontaktowe... No i jakaś wystrzelona w kosmos kolczatka na szyję!


00:52 / 16.06.2002
link
komentarz (0)
Cieplutko, cień, świergot ptaków, zielona trawa, usypiający ruch ogrodowej huśtawki. Błogość. Nie zrobiłem dziś niczego konstruktywnego, niczego pożytecznego. Nie tknąłem palcem żadnej mądrej książki. Nie dumałem nad złożonością wszechświata. Jedynie czysta kontemplacja piękna natury – bez zbędnych teorii, tez, hipotez. Pozwalałem by delikatny wietrzyk pieścił twarz. Bardzo erotyczne przeżycie.


02:16 / 15.06.2002
link
komentarz (0)
Po kilku dniach balansowania na stromym dachu wreszcie udało mi się złapać sygnał i ponownie jestem szczęśliwym posiadaczem „okna na świat”. Samo ustawianie talerza wyglądało dość zabawnie. Ja na dachu, ojciec przy telewizorze, a mamuśka na ulicy jako nasz łącznik... Najważniejsze, że się udało i to ręcznie; jedyną pomocą był kompas. Taki mały sukces nad złośliwością rzeczy martwych, gdzie trzeba odłożyć na bok lęk, że coś się zepsuje i w odpowiednim miejscu stuknąć młotkiem... A wszystko po to by mieć dostęp do informacyjno-(para,0)kulturalnej sieczki o cyfrowej jakości. Najbardziej śmieszy mnie jednak to, że ja prawie telewizji nie oglądam poza sporadycznymi odwiedzinami stacji muzycznych – lubię dobrze zrobione teledyski, z pomysłem, klimatem, tworzące swoisty mikroświat.

Ostatnimi tygodniami jestem pod wpływem teledysku ‘Tainted love’ coveru szanownego pana MM. Wciąga mnie zresztą całość – i tekst, i muzyka, i teledysk jako taki. Wyuzdanie, mrok, perwersja, brzydota... tak brzydka, że emanuje czystym pięknem. I świadomość zabawy MM, kpiny z nas – widzów. Jest tam moment, który szczególnie przykuwa moją uwagę: Zły Dotyk. Grzeczna dziewczynka dotknięta przez perwersa z ekipy MM przemienia się w ... w złą i mroczną osóbkę. Odkrywa w sobie pokłady lubieżności. Budzą się w niej podstawowe instynkty, w strzępy rozrywające cieniutki płaszczyk kulturowej hipokryzji i zakłamania sprzecznych z naszą erotyczną naturą.

Ani to wielkie odkrycie, ani głęboka prawda o życiu. Całokształt sprawia, że znajduję w tym Coś, co dla mnie jest istotne. Często ze znajomymi sprawdzamy „grubość” tej kulturowej pelerynki. Jako że lubimy się bawić i tańczyć często nawiedzamy różne kluby, nie ograniczając się do jednego gatunku muzyki (choć preferujemy raczej ciężkie brzmienia,0). Czasem taniec jest zwyczajny, jednak częściej płyniemy w kierunku lubieżności. Najzabawniejsze reakcje są gdy tańczę ja, a wokół mnie same kobiety... :,0) Między nami jest pełne zaufanie i doskonale wiemy na co możemy sobie pozwolić, tak by nie naruszyć ostatniej granicy, którą przekroczyć mogą jedynie nasze drugie połowy... choć nie od razu muszą to być aż drugie połówki... No cóż... pełna wolność w tym kraju jest na razie niemożliwa. Zresztą bawi nas stąpanie na granicy między erotyką i seksualnością. Nie przekraczanie jej zapewnia nam niezłą rozrywkę i zabawę.

Ale zaczął się weekend. Pierwszy wolny weekend od 2 miesięcy. Dzisiaj pomyślnie zakończyłem kolejny wątek (a właściwie etap wątku, bo treningów nie zaprzestanę,0) mojego życia – zdałem egzamin :,0) Czuję pewien niedosyt, gdyż spodziewałem się czegoś trudniejszego. Było dobrze. A teraz zasłużone 2 dni spokojnego wylegiwania się i nic-nie-robienia :,0) Może przyśni mi się jakiś zwykły sen, bo ostatnio miewam raczej mocno chore.


02:08 / 14.06.2002
link
komentarz (1)
Jestem zmęczony. Zmęczenie ciała. Czuję dosłownie każdy mięsień. Natomiast główka pracuje na podwyższonych obrotach i rozpiera mnie energia. Normalny stan po dobrym, męczącym treningu, gdy dosłownie wypełzam z sali ociekając potem. Po 10 minutach, może nawet szybciej siły wracają – nie: to poczucie niezwykłej, nadludzkiej wręcz siły i mocy. Mam wtedy wrażenie, że mógłbym przenosić góry. Niestety mieszkam na równinie i góry to deficytowy towar :,0) Jest to jedna z podstawowych przyczyn motywujących mnie do wysiłku: Totalne odstresowanie, odcięcie od zmartwień, ambicji, marzeń, obowiązków. Świat kurczy się do rozmiarów sali treningowej. Liczy się tylko doskonalenie techniki, chęć nauki, wysiłek i pot przesiąkający gi, zalewający oczy.

Dzisiejszy trening był ... hmm ... pełen grozy. A właściwie końcówka, kiedy rozpętała się burza. Odgłos bliskich grzmotów i wściekłych strug deszczu wdzierał się przez otwarte okna. Przy zapalonych światłach nie było w tym nic strasznego. Żadnego atawistycznego lęku. Jednak po ceremonii pożegnania pozostaliśmy w japońskim siadzie, sensei zgasił światło... Jedynym światłem były stroboskopowe uderzenia piorunów, jedynym dźwiękiem – grzmoty... a potem przy ostatnim ciosie, w klęku na jednym kolanie, z naszych gardeł wyrwał się krzyk, kime. Efekt nieziemski. Zawsze jestem pod wrażeniem tego ćwiczenia. Dzisiaj podziałało na mnie ze zdwojoną mocą – ze względu na burzę, pierwszą w tym roku burzę z prawdziwego zdarzenia – gwałtowną i efektowną.

Ten tydzień upływa mi pod znakiem treningów – jutro mam egzamin na kolejny stopień, więc chcę ostatecznie wyszlifować te techniki, które sprawiają mi jeszcze jakąś trudność. Nie traktuję egzaminu jako jakiejś wyroczni. Stopień o niczym nie świadczy; jest jedynie potwierdzeniem pewnych umiejętności. Jestem pozytywnie nastawiony. Będzie dobrze.



17:19 / 13.06.2002
link
komentarz (1)
Zastanawiam się skąd u mnie takie zamiłowanie do sprzeczności, przeciwieństw, paradoksów. Wydaje się, że źródłem może być świadomość własnych sprzeczności, istniejących w środku mnie, wynikłych z nałożenia się kultury i natury, społecznych norm i biologicznych popędów. Z drugiej jednak strony obserwacja świata zewnętrznego, jego irracjonalności i chaotyczności, również mogła wyczulić mnie na te właśnie aspekty rzeczywistości. Świat często dostarcza nam obrazów i sytuacji niespójnych, nielogicznych lub wpycha w ramiona przeciwieństw.

Wczoraj jeden z moich znajomych postanowił „uszczęśliwić” mnie swoim dołem, smutkiem, życiowymi niepowodzeniami, brakiem perspektyw, utratą sił, utratą nadziei, bólem, psychicznym (i już fizycznym,0) wycieńczeniem. Zaprawdę dziwną wybrał sobie osobę jako adresata swoich narzekań. Głównie dlatego, że przeszła mi cierpliwość na słuchanie takich monologów. Każdy ma jakieś problemy, mniejsze, większe, zawsze ważne i ważniejsze od problemów innych, „bo są nasze” – jak powiedziała kiedyś Ally. Ale zmuszanie innych do wysłuchiwania ciągłych, powtarzających się prawie dzień po dniu żali i utyskiwań jest żałosne. W tym przypadku, który można już określić jako kliniczny, nie pomogły pocieszenia (ogólnie mało skuteczna metoda,0), udzielanie rad z własnego doświadczenia (najgorsza rzecz jaką można zrobić!,0), podbudowywanie ego (efekty przejściowe,0), odwracanie uwagi swoim dołem i niepowodzeniami (kwestia umiejętności aktorskich – na dłuższą metę męczące,0) czy walenie młotkiem po łbie... Ta ostatnia metoda jest najskuteczniejsza – powiedzenie prosto w twarz, że ta druga osoba jest nieudacznikiem, że dużo papla o bólu i cierpieniu a nie podejmuje żadnych działań. W tym wypadku nie pomogło i to... Przypadek nieuleczalny. Najśmieszniejsze jest to, że takie zachowanie, tzn. wciąganie znajomych i przyjaciół w swój ból to czysty przejaw wampiryzmu społecznego, a może i nie tylko... Może najlepszym rozwiązaniem byłoby odcięcie się od takiej osoby, zlekceważenie, odwrócenie się plecami, wbicie przysłowiowego osikowego kołka w serce?

Wczoraj wyjątkowo źle trafił – rozmowę zakończyłem dość nietypowo jak na mnie – wyłączając telefon. Dwie minuty później spotkałem dawno nie widzianą koleżankę. Pełna energii, zadowolona z życia, realizująca swoje marzenia, wykorzystująca szanse i okazje pojawiające się w życiu. I choć wiedzie z mężem dość spokojny żywot, jest szczęśliwa. Co nie znaczy, że ma mniej trosk, ale ma inne podejście do kłopotów. Stawia im czoła, nie ugina się, walczy. Chwile zwątpienia zapewne się pojawiają, jak u każdego, ale mijają jak letni deszczyk, dodając sił i motywując do działania, do aktywności, a nie biernego zapadania się w odmęty smutku.

O bólu łatwo mówić, pisać i czytać. Ból i cierpienie jest obecne chyba w każdym życiu. Bez niego trudno byłoby docenić szczęście, szczęśliwe chwile. Ja osobiście bólem jestem zmęczony i znudzony, choć doceniam jego wagę, jako narzędzia zabawy w manipulacje. Tak łatwo go wykorzystać. Problem szczęścia polega na tym, że trudno je dostrzec. Jest sumą i tym czymś ponad sumę małych zdarzeń i chwil. Cierpienie i szczęście to punkty na jednej sinusoidzie. Dobrze jest sobie o tym czasem przypomnieć tak, jak świat mi o tym przypomniał wczoraj.


15:00 / 13.06.2002
link
komentarz (1)
Świat jest wciągający. Zaczęło się wczoraj zaraz po południu. Bieganie, latanie, załatwianie. I wszystko było „na wczoraj”... Pośpiech. Próba upchnięcia kilku dodatkowych godzin w standardowe 24. Praca, sprawy do załatwienia w urzędach, urywające się telefony, nagła konieczność doprowadzenia mieszkania do jako takiego wyglądu (nie podejrzewałem nawet ile ubrań może się zmieścić na jednym fotelu nie uniemożliwiając dalszego z niego korzystania,0). Skupienie kilku wątków mojego życia... :,0) w jeden węzeł. Lubię taką gonitwę – męczy, ale stymuluje. Pozwala dotrzeć do granic wytrzymałości. Sprawdzić, ile jesteśmy w stanie wytrzymać – psychicznie i fizycznie. W trakcie nie myśli się o tym, że już za chwilę się odpocznie, a jednak ta chwila błogości nadchodzi, zawsze nadchodzi. Choćby miała trwać ledwie kilka minut. Pęd życia unaocznia nam wartość takich słodkich chwil. O! Właśnie moje pięć minut spokoju minęło... Rozkoszne.

13:43 / 12.06.2002
link
komentarz (3)
Powoli zapoznaję się z możliwościami technicznymi dostępnymi na nlogu, co widać m.in. w zmianie tła. Giger mnie pobudza. Ale dzisiaj prawdziwą satysfakcją było zobaczenie IP jednego z gości. Odwiedziła mnie mianowicie polska wierchowka wampirycznego świata z dumnej organizacji – BOTRM. Musiałem ich chyba zawieść – żadnego wampiryzmu, żadnego ustosunkowania się do pseudoafery „AtiGate”... No wampiryczne pustki... I tak ma być, przynajmniej na razie. Kwestia inspiracji.

Swoją drogą jestem emocjonalnie i sentymentalnie związany przynajmniej z niektórymi członkami społeczności wampirzej i nie pozostaję obojętny wobec spraw ich dotykających. Jakby nie patrzeć [vampiria] jest moim dzieckiem, a i współuczestniczyłem w narodzinach Braterstwa Czerwonego Księżyca. I choć mniej więcej rok temu wycofałem się a jesienią ostatecznie się odciąłem – nadal wielu z nich darzę szczerą sympatią.


00:51 / 12.06.2002
link
komentarz (0)
Pięknie rozpoczęty dzień równie pięknie się kończy. Choć nie oznacza to zapadnięcia w sen. Tym razem wybrałem się na krótki spacer po mieście. Były to ostatnie chwile deszczu, ale nie miałem czego żałować. Słońce i przyjemny, delikatny wietrzyk otulały moje ciało. Temperatura utrzymała się na tym samym, idealnym dla funkcjonowania organizmu poziomie. Wypełniałem płuca czystszym powietrzem. To dodało mi energii. Dwugodzinny trening spotęgował jeszcze te pozytywne efekty. Osiągnąłem dzisiaj wyjątkowy spokój wewnętrzny, a jednocześnie przepełnia mnie pozytywna energia, energia działania.

14:22 / 11.06.2002
link
komentarz (0)
Pada deszcz. Lubię deszcz. Szczególnie ten z burych, nisko zawieszonych chmur. Spokojny, a jednak obfity. Sprawia mi wielką przyjemność, graniczącą z ekstazą zmysłów, gdy powoli przesiąka ubranie, gdy krople spływają powoli z włosów, pieszczą twarz. Czuję jakby przedostawały się tajemnymi porami przez skórę do wnętrza ciała i płyną coraz głębiej, aż docierają do serca, do centrum jestestwa. Oczyszczają. Obmywają. Dotykają. Karmią. Przebywać w ludzkim ciele, smakować deszcz, dotykać i być dotykanym, to najczystsza rozkosz.

Deszczowe dni nastrajają mnie do spacerów. Jednak zanim pozwolę wypuścić się w świat delektuję się wyczekiwaniem. Gdy ciało i umysł nosiciela spoczywa w miękkim fotelu, otulone ciepłym, wełnianym kocem patrzę w świat przez uchylone okno. Wyczekiwanie w ciszy upstrzonej jednostajną acz jakże zmienną pieszczotą szumu kropel rozbijających się o pęczniejącą ziemię, o rosnące w siłę kałuże, potężniejące strumienie... Rozkoszna muzyka mami zmysły, oddala hałas, tłumi go, odbiera mu rację bytu. Wyostrza bliskość. Czuję wtedy rosnące napięcie. Drżenie mięśni, wyczulenie wrażliwości skóry do granicy bólu. I senność przytłaczająca powieki ku zamknięciu, ku zatopieniu się w sobie, w sen. Rozkoszne sprzeczności!

Miejscem, które szczególnie lubię odwiedzać w czasie deszczu jest jeden z cmentarzy. Stary, choć starych grobów już prawie nie ma. Zszarzałe piaskowce z nazwiskami ludzi nieistniejących od stu? dwustu? lat ... czekają w zamknięciu na urządzenie muzeum... Zastąpiły je współczesne bryły z marmurów, granitu i nieszczęsnej kamiennej sklejki. Cmentarz wiele stracił, choć na szczęście pozostawiono nietknięte stare drzewa. Dzięki nim i neogotyckiej kaplicy pozostał jeszcze klimat, a przynajmniej nie został bezpowrotnie utracony. Nadal można przechadzać się wąskimi alejkami, czytać napisy na nagrobkach i wchłaniać w siebie obraz wody żłobiącej niestrudzenie martwe kamienie.

Przypomniało mi się pewne skojarzenie. Związane z deszczową zadumą. Naszło mnie nie na cmentarzu. Przebywałem wtedy głęboko ukryty w moim młodym i smutnym nosicielu (właśnie ten smutek skłonił mnie do zamieszkania w nim, ale był chwilowy, przemijający... jak deszcz... co sprawiło mi radość, nie lubię bowiem wiecznych pesymistów, płaczliwych nieudaczników i zmarłych za życia,0). Był to trudny okres w jego życiu – czas przełomu, gdzie stare już się skończyło, a nowe niosło ze sobą same zagadki, tajemnice. Siedzieliśmy nad jeziorem, stawem właściwie i wpatrywaliśmy się w nieustanny potok małych kropelek spadających powoli z nieba i rozbijających się o sztywną i twardą powierzchnię wody. Była niewzruszona. Kropla powodowała jedynie krótki przebłysk, raczej wchłonięcie niż zainteresowanie tafli. Ślad, ta maleńka kolista fala szybko zanikała, wzmacniając niewzruszoność. Ten deszcz, te kropelki to ludzkie życia, beztroskie przez chwilę, nie dostrzegające zbliżającej się szarej i brudnej powierzchni rzeczywistości. Dzieci i młodzi pędzący w zapamiętaniu przed siebie. I nagle zderzający się z powierzchnią, która wchłania je beznamiętnie. Stają się jej częścią – pułapką dla następnych kropel. Cenna chwila zadumy, jedności ze światem i zrozumienia. Dawno to było. Minęło.


01:22 / 11.06.2002
link
komentarz (3)
To jest mój pierwszy – jak widać – wpis w tym logu. Właściwie nie wiem jak zacząć, ostatni pamiętnik pisałem wiele, wiele lat temu. Spłonął. Może powinienem się przedstawić, co jest o tyle bzdurne, że każdy widzi moje imię, no i przecież nie piszę tego dla czytelników, a dla siebie. I o czym będę pisać? O codziennym, a właściwie conocnym wstawaniu, o piciu herbaty, zaparzaniu kawy, imprezach... Jak wiele osób zakładając bloga, myśli o jego celu i treści? Jak na pamiętnik to dość specyficzna forma. Nie jest to przecież stereotypowy pamiętnik nastolatka/nastolatki. Czy celem tym jest emocjonalny, uczuciowy i intelektualny ekshibicjonizm? W Sieci można wiele. Również w ten sposób zaspokajać swoje potrzeby, jakiekolwiek by one nie były. Zresztą jego nowość polega głównie na szybkości publikowania i masowości zjawiska. Na półkach księgarń zalegają przecież pamiętniki i dzienniki różnych, mniej lub bardziej znanych postaci z wielkiego świata, z jego salonów. Tak czy inaczej, swój log uważam za otwarty. A znają mnie jako Lamberta, Brata Lamberta. Jestem duchem. Tak w rzeczywistości wirtualnej, jak i realnej.