|Czytam (nie)regularnie:| Sinfest | There's definitely no logic to human behavior... Sequential Art | Barely sequential, yet, art Krwck | Krwck's reality, bla bla bla bla STP | All 4 Peeping Tom | as he peeps Army of anyone | and nobody |
|||||||||||||||||||||||||||
2007.07.06 00:05:13
Heh... Pamiętam, jak w sumie nie tak dawno temu, a jednak dawno, zrobiłem tu pierwszy wpis. Był to czas ciepłego lata, jeszcze w sumie radosnego studiowania, spontanicznych piw, papierosów i wszystkiego tego co w znacznym stopniu mnie i moich znajomych określało. Dużo muzyki, wypadów na miasto, czy choćby pod blok. Czas wielkich uniesień, i jeszcze większych upadków, z których podnoszenie przychodziło bez najmniejszego trudu; zażyłych przyjaźni i jeszcze większych dyskursów na tematy bynajmniej nie mniejsze. Ot, wesołe i radosne czasy (pełne) beztroski. Teraz, po upływie - prawdę powiedziawszy - kilku lat, czytam choćby lokalnych znajomych, czy w zasadzie 'czytanych', i widzę jak czas nieubłaganie pcha się naprzód, dodając powagi do tonu wypowiedzi, przeżyć i doznań, zarazem upłyca ich niegdyś wielkie osobowości. Czy na pewno upłyca? Wszak widać tylko cały ten dystans, jaki każde z nas nabiera przede wszystkim do siebie samego, bliskich czy generalnie otoczenia. Dystans do wszystkiego, na co przestaje mieć czas, w wielkim pierdolonym natłoku obowiązków, pracy i innych niemiłych rzeczy które musi wykonywać na co dzień. ..rzeczy, które nie bardzo potrafią umilić butelkę wina o 23:30, pośród pustych czterech ścian. __________________________________________________________ 2007.03.05 22:39:18Tkwił... ...w labiryncie etycznym, który nieuchronnie wiódł do indywidualnej katastrofy. Za dużo znalezionych nieistniejących odpowiedzi, za dużo nierozwiązywalnych tajemnic istnienia rozwikłanych, za dużo rzeczy wyjętych spod przykrycia "o tym się nie mówi", przypadłych na jedno jego istnienie. Zarazem kompletny brak zimnej afirmacji, lub samobójczego buntu - jedynie pretensja do samego siebie. Pretensja o sam fakt, iż wszystko to odkrył lub nazwał; pretensja i włócząca się za nią bezsilność. Próba obrania kierunku spełzła na niczym; trudny wybór gdy jedyne dobre oko ma się zamknięte, a ogarnia się fragment labiryntu szeroki na tysiące lat, lat które nie nadejdą. Postanowił więc zaczekać. Na jutro. Jutro, które rozpocznie... jutro. "tomorrow beget tomorrow"... __________________________________________________________ 2006.11.25 22:53:33Minął rok... "Oh, dear dad, can you see me now I am myself, like you somehow I'll ride the wave where it takes me I'll hold the pain...Release me..." Wrażenie jakby to dopiero dzisiaj zaczęła się żałoba, nie kończyła. I to wrażenie: "wraz nic nie jest kurwa o.k." Gdyby wszystko to było filmem, w scenie właśnie odtwarzanej bohater jechałby nocą przez miasto samochodem, jechał nie ważne gdzie - byle przed siebie. W następnym ujęciu leżałby na masce swojego pojazdu, zaparkowanego na jakiejś skarpie. Wszystko to przerywane migawkami z reminescencjami, a w tle bluesowo-jazzowy podkład muzyczny. Ot istne katharsis bohatera, niezależenie od długości czasu mierzonego w świecie fikcyjnym; w finale wymóg happy-end'u sprawiłby że bohater doświadcza życiowego zwrotu, jest w stanie uporać się z tym, co go dręczy, wygrywa walkę z myślami - po prostu wszystko się zmienia. Rzeczywistość jednak banalna, sprowadza się do jakże bulwarowego powiedzenia - "życie - to nie jest film...". Nadal nie potrafię pogodzić się ze śmiercią ojca, chociaż umiem sobie z nią poradzić. Nadal nie potrafię pogodzić się z tym, że był jedyną bliską mi osobą, i od roku go nie ma. Muszę sobie radzić z tym, że w kluczowych momentach zawsze jestem sam, zdany na siebie. Stąd to wrażenie: "wraz nic nie jest kurwa o.k.", wrażenie niemal namacalne. __________________________________________________________ 2006.04.17 16:27:06Spadek (formy) W spadku dostałem niematerialną popielniczkę z rozczarowań, do gaszenia oczekiwań. Zalać ją wypadałoby słoną wodą, gdyby nie spojówki wysuszone od ekranu, i ciągłego wypatrywania matki głupich. Przydałby się jeszcze niewidzialny klucz do zamknięcia strachu, zwłaszcza przed snami bez wizji, ale nie został przewidziany w komplecie. Za to w eterze ostały się ciągłe westchnienia, i nierównomierna praca serca, na którą również otrzymałem sposobów kilka; na przykład codzienne zapisywanie odpowiedzi, bez postawionych uprzednio pytań; wpisywanie ich do księgi, najlepiej o tytule 'pobożne życzenia'. Niestety, to niekoniecznie zadziała, bo otóż znów wyobraziłem sobie że nie ma boga, nie. Przerażający fakt, zaiste niczym odkrycie braku pasty do zębów w tubce. Szczęściem zostaje w odwodzie piękna umiejętność przeganiania dnia, i cowieczornego delektowania się ciepłym słowem 'grzejnik', zaiste podnoszącym na duchu i wspierającym, klepiącym po ramieniu "itepe", "itede". Najgorsza wraz pozostaje ta pasta do zębów, a raczej jej brak; w końcu nadchodzi przecież ten czas, gdy trzeba umyć zęby i pojśc spać. I co wtedy? Pozostanie wyjść do sklepu, kupić jakiegoś Boga. Niekoniecznie z promocji, byleby jakiegoś wiarygodnego. I przekazywalnego w spadku. Tak na wszelki wypadek, gdyby ta audycja dla głuchoniemych w radio Life-FM, kiedyś się skończyła. __________________________________________________________ 2006.04.11 23:33:57Liquid Głuchy odgłos ciszy, przerywany upadkiem kolejnej kropli z kranu, wprost do zlewu. Kap, kap, kap... dźwięk przetwarzany w myślach na okrutną onomatopeję, wzbogacany echem, ażeby mocniej wwiercić się w jaźń. "Kap, kap, kap" - swoisty chronometr, musztrujący przemijający czas - ażeby ten robił to rytmicznie, a zarazem poganiał panującą na zewnątrz noc, by w końcu z wolna ustała. Wszystko to mocno paraliżujące, wprowadzające w trans. Wprawiające w nastrój, w którym pewna jest w zasadzie tylko świadomość, iż próba czegokolwiek spełznie na niczym. Bo cokolwiek staje się... takie samo... A może by 'ukręcić łeb' kranowi, jak gdyby miało to zarazem zatrzymać czas? Czy może poczuć się tą kroplą, kroplą spadająca bezprecedensowo w dół, by tam oczyścić się pośród zalegających, w mini kałuży, swych poprzedników? A może wystarczyłby zimny 'chrzest', po odbyciu którego pozostałoby włączyć radio, przyłożyć ucho do poduszki, i najzwyklej usnąć, tak, jak to piszą w instrukcji. Może. Nie wiadomo. W głowie słychać tylko kap, kap, kap... __________________________________________________________ 2006.04.10 17:26:48wishlist Wypić alpagę na dachu pod gołym niebem, patrząc w gwiazdy i nie widząc nic. Wypić kolejną kawę w towarzystwie papierosa i popielniczki, bez nieodzownego zastanowienia, i jakiegokolwiek meritum. Zabłądzić w lesie bez poszukiwania drogi, która przecież i tak zawiedzie donikąd. Wysłać w próżnię kolejnego s.o.s., i dołować-się-odchodzącą-przecież młodością. Wmówić sobie, iż z czasów jej (młodości), oraz samorealizacji, silnej woli, itp., zostały właściwie tylko nałogi. Nie przekonać siebie samego do przelania jakiegokolwiek pomysłu na papier, lub inne medium, i to w dodatku bez wysiłku. Powiedzieć "nie chce mi się", albo "nie wiem, nie potrafię, muszę się ogarnąć po odejściu..." jakby miało to jakiekolwiek uzasadnienie. Czuć potrzebę zsyłania sobie na głowę nieszczęść, przecież ciągle ich mało, tak dla równowagi, lub docenienia wszystkich tych dobrych rzeczy. Jednym słowem czuć potrzebę realizacji. Jakież to powszechne. __________________________________________________________ 2006.04.03 21:15:49Late night... Problemy ze snem. Cholerne. Udaje mi się zasnąć daleko po północy. Sen ciężki, i męczący. Nad ranem pełnia zmęczenia i niewład w kończynach. Godzina odpoczynku po przebudzeniu i nie zawsze udana próba wstania. Dzień na zwolnionych obrotach, jakby ktoś nalał nie tej benzyny. Cowieczorny ból głowy, i kolejne nieudane zaśnięcie. Dla ratunku próbuje oglądać tv. Pomylona rzeczywistość przedstawiana na szklanym ekranie, przenikająca moją własną. Katastrofy lotnicze, cudowne ozdrowienia, pomyłki lekarskie, Tomek który porzucił Kasię i odszedł do innej ale stracił pracę, bo był gejem, grasz czy nie grasz, kup cudo w telezakupach mango, kup, no kup no, a potem zadzwoń do mnie - 0700 - jestem cała mokra. A mnie nawilża tylko mój własny pot. A może jest to pot prosto z odbiornika. Pot w technikolorze. Pot dodatkowo wyciskany przez wszędobylskie ostatnio relacje z kibicami JP II, pełne ich bełkotu. Polska nie ma już papierza, zmarł przecież 2.04.2005, i koniec. Ratzinger jest Ich papieżem, nie naszym. Nasz przecież umarł, i nieżyje. Włączam zagraniczny kanał informacyjny - a tu relacja z nadejścia Pana. Rodacy jednak przegapili to wydarzenie, zajęci żegnaniem kogoś, kogo czczą bardziej niż Boga. Było minęło, zbawią nas politycy i nasz własny, jedynie słuszny, lepszy kościół, i jeszcze lepsze nowe Panstwo. Zrobią to jakoś później. Tymczasem trzeba wrócić do normalnego, codziennego obrzucania się błotem, bezsensownych walk i nienawiści. Do nauk Naszego Papieża wrócimy za rok. Ich Papież przecież nie uczy, nie wydaje encyklik. Dosyć. Wyłaczam odbiornik - odcinam inwazję tej durnej rzeczywistości na moje cztery ściany. Znów mogę przewrócić się na bok, i nawoływać sam siebie do snu. Czy się uda? Napewno, jakoś później. __________________________________________________________ 2006.02.13 19:59:51Hello, it's late Coming back from this not-so-beatiful reality, still He spotted no difference. No, none at all. "Where's this miricle ride, colourful game?", kept he asking, and the snow slowly flurring his face wasn't bringing any answers. Merry, merry, but only his yawns, as the boringness of this stableness, constantly kept bringin them out of his mouth, had any fun at finding new surrounding. Merry, merry, as his eyes only were, when finding out that the sleep is in near. So near. Closer than anything else. The neverending sleep. Good night, he said. And the snow kept flurring. Him whole.. __________________________________________________________ 2005.11.25 10:52:53Nie zdążyłem mu powiedzieć jak bardzo go podziwiam, i jak bardzo go... zgasł o 8:22 __________________________________________________________ 2005.11.02 08:40:05. Znalazł się dawca. Serce jednak się nie przyjeło. Sztuczne komory. Każdy dzień może być ostatnim. Jednak walczymy dalej. Chociaż czas nigdy nie był po naszej stronie. ... __________________________________________________________ 2005.10.10 21:13:13Ostatnio W jego działaniu był brak działania, codziennie zaś decydował się na brak decyzji. Był zajęty brakiem czasu, bo "Kto umarł, ten nie żyje", a ten kto żyje niech robi swoje, by nie umarł. Tak więc transferował był sen do sfery "pobożne życzenia" trybem zaprzeszłym, w barterze za kolejne nieprzespane, przepracowane godziny, byle jakoś przeżyć, byle jutro, tam też jest przecież, albo i ponoć, dzień. "Szkoda, że to jest problem, bo problem to nie jest to." Ot, taki życiowy farsz, na wypełnienie wszelkiej pustki. Nawet tej zaprzeszłej. Która, była, jest, będzie, może i nieraz była przytłaczała. __________________________________________________________ 2005.09.19 22:12:10Sesjo-lobotomia "Dać Cesarzowi co Cesarskie!" wykrzyknął Cesarz Menta Pereza Galdosa na stole operacyjnym. "Skoro sam tego chcesz..." odrzekł lekarz psychiatra, wykonując mu zaiste cesarskie cięcie... __________________________________________________________ 2005.09.11 21:25:30Requiem dla drzemki Zdrowa rutyna: na śniadanie 1000mg L-Karnityny, dwie tabletki magnezu, jedna tabletka witaminy C, raz apap. Wszystko popite dwiema filiżankami kawy, zabielonej, bo zdrowsza. Bez cukru. No i BCAA i potem 3 razy po 30g odżywki białkowej, 15 kropel żeń szenia, cztery razy lucetam, i multiwitamina. Na kolacje Rennie, no bo nie w porządku mój żołądku od tego zdrowego żywienia. No i pemolina, bo kolega doradził, a na uspokojenie rezerpina, i na depresje w związku z problemami z seksem - prozac, który jest jedynym tych problemów powodem. Ale, zawsze na ratunek może przyjść niebieska pigułka, tylko uważajcie, ażeby była oryginalna, ta od Pfizera. Bo wiadomo, ze zdrowiem trzeba uważać, jedno jest... __________________________________________________________ 2005.09.07 18:41:36Muchy Ilekroć jakaś wleci do pokoju, w którym na środku sufitu figuruje żyrandol, zaczyna latać wokół niego. Niestrudzenie, bezustannie. Lata nawet gdy jest ciemno. Nawet gdy żyrandol nie jest lub nie był włączony. Każda mucha tak ma. I żaden entomolog nie jest w stanie tego wyjaśnić. Nauka milczy. A gdzie nauka milczy, z reguły wkrada się religia. Tak więc, może muchy otaczają wszystkie żyrandole świata jakimś mistycznym kultem? I każdy "zaliczony" żyrandol być może jest dla nich odbytą mszą? A może zwyczajnie są pierdolnięte - w sumie jedzą gówno. Ale przecież miliony much nie mogą się mylić. suplement: Włanie wpadła mucha ateistka. Nie zainteresowala się żyrandolem, przeleciała przez pokój, i opuściła go równie szybko, jak tu zawitała. A może nie podobał się jej kolor. Bo żyrandol czarny - muszy szatan? A może już zaliczyła kilka dzisiejszego dnia. A może... __________________________________________________________ 2005.09.06 21:24:08Wieczorem I wtedy rzekła mu - racjonalisto, och, ty przyziemna, płytka istoto - czemu nie pozwalasz mi rozpostrzeć skrzydeł, odlecieć, och, wznieść się, wyżej, tak, dalej?! Na co odrzekł jej - siedź Ty lepiej, ptaszyno, ptasia grypa nadchodzi... __________________________________________________________ 2005.09.05 23:15:12Nieraz ...nachodziła go ochota na jazdę na wstecznym, bez świateł, we mgle, pod prąd, na najruchliwszej autostradzie. Lecz pierwsza próba skończyła się parkowaniem na przybocznym drzewie. Wszak najlepsze jazdy, to te nieplanowane... __________________________________________________________ 2005.09.02 19:49:33Sesja Z kubka herbaty para ulatniała się niczym czas, którego było coraz mniej. Wszystkie te przeszłe minuty i godziny przypominały mu o niedokonanych rzeczach i zaprzepaszczonych szansach, skutecznie nie pozwalając delektować się ciepłym jeszcze napojem; zacierając się na cyferblacie zegara, odchodziły głucho w niebyt, dawały jednak jasno do zrozumienia, że powrócą, domagając się pełniejszego ich wykorzystania, że zawitają wraz z kolejnym nowym dniem. A potem, jak z kolejnego kubka herbaty para, raz jeszcze ulotnią się. Kontemplując ten stan rzeczy, znalazł jeden sposób na zmianę tego stanu rzeczy, zaiste błędnego koła. Wstawszy, szybkim krokiem udał się do kuchni, zaparzyć kawy. __________________________________________________________ 2005.09.01 18:48:57Reminescencje To cudowne starcie dwóch natur, niczym wiatru i wody, żywiołów niejednokrotnie wprawiających się nawzajem w ruch, innym zaś razem sprowadzających na siebie spokój. Starcie przywodzące na myśl obraz morza, podczas sztormu pełnego dzikości, czystej fizyczności, jęków lub niemal agresji; innym razem niczym przy odpływie, spokojnie kołyszącego się, wrażliwego na najlżejszy podmuch. I ten fantasmagoryczny finał, moment w którym cały naturalizm tego aktu pryska, i ustępuje... zwykłemu dziecięctwu. Owo spełnienie, zawsze przynoszące kochankom miny dzieci nagrodzonych cukierkiem za dobrą posługę, i nic w tym dziwnego, wszak w powietrzu zawsze wyczuwalny jest subtelny zapach seksu i landrynek... __________________________________________________________ 2005.08.30 21:45:36Prawdziwa Beatrycze naszych czasów Parka z tyłu autobusu. Sportowo ubrana. Rozmawiają wyszukanym językiem, pełnym słów powszechnie uznanych za przestankowe. W pewnym momencie ona klaruje mu jasno i wyraźnie: "Rany, przecież wiesz że Cie kocham, ale tak - obciągnełam mu, no bo fajny był, i miał kupony na zniżkę w MacDonaldzie". Autobus zatrzymał się na przystanku. I dobrze, bo w tym momencie 'wysiadłem'. __________________________________________________________ 2005.08.29 22:44:04How I Am every day PM Gdybym dzisiaj ujrzał Jezusa chodzącego po wodzie, wytłumaczyłbym to tym, że pewnie nie umie pływać... __________________________________________________________ 2005.08.29 13:12:16How I Am every day am Mogę się bardzo długo wpatrywać w lustro. I tak wiem że nic ciekawego nie zobaczę. __________________________________________________________ 2004.12.10 20:48:32To nie tak miało być Sen o drugiej nad ranem, półtora godziny później nagła pobudka, szybki rajd do szpitala, modlitwa za kierownicą, cel szczęśliwie osiągnięty, wpis do listy pacjentów, nerwy, modlitwa... Pięć dni niepewności, i wyrok ogłoszony w lekarza oczach szklanych... Trefne karty rozdał los, ale przynajmniej numerek bliski okienku... Jednak wraz pozostaje tylko czekać i czekać, i czekać... i czekać... [mojemu ojcu potrzebna jest transplantacja serca...] __________________________________________________________ 2004.11.22 21:27:30Ale ja tu tylko tak na chwilkę, dosłownie na całe życie [6] Tu naprawdę nie będzie rewolucji. Nie stanie się żaden cud, nikt nie odczyni tego steku podanego na zimno na fajansowym talerzu w Main Course Fondue Bourguignone rodem z francuskiej restauracji. Wszak danie takie kosztuje, i niekoniecznie jest dobre. Można by wręcz rzec, iż wymaga ono poniesienia cholernie dużej inwestycji, która wcale nie powiedziane że się zwróci. A i niekoniecznie jest komu ją ponieść. Ja jednak chciałbym tego zasmakować, móc samemu ocenić. I stąd pytanie, czy to wszystko nie leży w mojej gestii, czy nie jest przypadkiem w zasięgu ręki... A na jakie danie Ty masz ochotę ? __________________________________________________________ 2004.11.19 22:13:17Ale ja tu tylko tak na chwilkę, dosłownie na całe życie [5] Subtelna nieświadoma gra kuszenia, obietnicy i odmowy. Najgorsza z gier, bo nieświadoma. Najgorsza spośród rzeczy nieświadomych, gdyż jest grą. W każdej z rozgrywek odmowa neguje obietnicę, zarazem samemu bedąc przez nią negowaną. Szczypta subtelności i gotowy przepis na zupełną niewiedzę, która niesmakuje jak zwykle, nadwyraz piekąc duszę. Komukolwiek przypadnie taka strawa - temu świeczka na drogę. A może i na miejsce spoczynku, choć lepiej by życzyć baru i dania w postaci steku. Lepiej - bo zapewne łatwiej sprowadzić wszechświat do steku i zmieścić na tależu, niż skosztować niewiedzy która rozprzestrzenia się po przepastnej duszy z prędkością światła. I nieważne ile ma się wyobraźni... __________________________________________________________ 2003.11.05 23:10:13Ale ja tu tylko tak na chwilkę, dosłownie na całe życie [4] Znów ironizowała, biła sarkazmem, dobrotliwie naigrywała się. Trzymałem jej rękę. "Stój, nie odchodź", ale nie, parła naprzód. Wciąż dalej, byle tylko naprzód. Próby zatrzymania jej zawsze spełzały na niczym. Gdy tylko spowolniałem ją, zrazu atakowała, zaszczepiała truciznę, od której powinienem dawno był umrzeć. Potem zazwyczaj anielsko uśmiechała się, stawała się czarująca... Aż do przesady, jej uśmiech był zdradziecki niczym ostrze, które z zaskoczenia spada na plecy. Nieraz zdawała się być niczym kwiat - uwodziła swą wonią i pięknem, sprawiała iż chciało się nią opiekować, przytulić. Zawsze wtedy potrafiła wbić swe kolce aż po samą duszę. Kilka razy widziałem jak zakwitła, lecz na krótko. Często nieprzychylna pogoda nakazywała jej udać się w sen zimowy, łechtając zarazem jej sny obietnicą ponownego rozkwitu. Innym razem to ona była aurą; lubiła zwłaszcza noc, i jej kwiaty. Jako mgła zawsze spadała na nie, otuląjąc swym mlecznym puchem, by nad ranem beztrosko odejść i zostawić je na pastwe rosy i chłodu poranka. A może tak naprawdę toczyła życie mordercy, który po każdej zbrodni zapada w niepamięć, by znów po czasie móc niewinnie uderzyć? Dobyć swą ofiarę trafnie, dobitnie, śmiertelnie. Prosto w cel… Nie baczyłem nigdy na jej truciznę, sprawiałem że rozkwitała, nie poddałem się też ani razu rosie czy przymrozkom, którym mnie pozostawiała. Cały czas jej towarzyszyłem, parliśmy naprzód. Przeszłość nie istniała, była złym snem, którego koniecznie chciało się zapomnieć. Zawsze więc odpychany, powracałem. Doświadczałem tego, co dawała mi doświadczyć. Doświadczałem zarazem pragnienia doznania tego czego nie zaznałem. A nadal nie mogłem zaznać jej samej. W dniu, kiedy słońce oblewało wszystko swym blaskiem, a mająca nadejść noc obiecywała przecudne kwiaty, gdy w końcu miałem jej zasmakować, runęła ze swego morderczego lotu. Runęła na polanę, którą zapewne kochała, o ile kochała cokolwiek... __________________________________________________________ 2003.11.04 00:05:32Ale ja tu tylko tak na chwilkę, dosłownie na całe życie [3] A matula zawsze powtarzała: "nie ma to jak matczyna kuchnia, rada, ręka, matczyny dom; pamiętaj - matka zawsze ma rację". Ojciec zaś zwykł mawiać - "jeśli nie można być sobą, być własnością samego siebie - lepiej być martwym". Widoczna tu, zarazem od dziecka przeze mnie noszona, na dodatek jawna, aczkolwiek nikomu nie przeszkadzająca rozterka, jest swoistym dowodem na 'stekowość' świata. Nieustannie kierowany, uległy matczynnym dyrektywom, miałem zarazem być panem samego siebie, kowalem własnego losu. Nie uzbrojony w wyobraźnię, a jedynie fantazję, bez odrobiny obłędu - błądziłem dyrygowany, chcąc zarazem dyrygować. Matka często też raczyła mnie stekiem. "Jedz synu, w tym siła i klucz do sukcesu". "Do świata mamo", chciałbym rzec, "do świata..." __________________________________________________________ 2003.11.02 20:11:04Ale ja tu tylko tak na chwilkę, dosłownie na całe życie [2] Starcza, bo musi. Gdyby nie ona - cóż innego by pozostało? Odpowiedź na to pytanie nurtuje mnie coraz bardziej, w zasadzie prawie wcale nie daje mi spokoju. Zwłaszcza po każdej takiej wizycie w miejscu jak ta stołówka. Wtedy to zdaje mi się, iż brzmi ona: obłęd. Rodzi się też i uzasadnienie - gdy wszystko we mnie wrzeszczy, ręka świerzbi, i prosi o pióro by przelać na papier swoisty traktat, podpisać jako "ten jedyny właściwy prawdziwy", następnie obwieścić go światu. A głosiłby on, iż z nas dwojga, to właśnie świat jest prawdziwie zdegenerowany, nie ja. W zestawieniu z nim odpadam, nie staję ani trochę konkurencji. Bo przecież to on, w sposób wyrazisty i schematyczny, sprowadza coś zupełnie niebanalnego do zupełnej rutyny. Mowa tu o rzeczy ponoć pięknej i niepowtarzalnej - życiu. Rytuna ta zaś dyktuje odpowiednio: w skali makro - dorosnąć, pożyć jakiś czas, w finale umrzeć; w skali mikro zaś - wstać, nażreć, wypróżnić się, jeśli wiek odpowiedni - pokopulować, a na koniec pójść spać. Ot co - tak naprawdę nic świetgo, bo świętość to obłęd, a tego, ze względu na wyobraźnię, chyba nadal mi brak. Traktat więc powstaje i zostaje opublikowany jedynie... w głowie, w chwilach gniewu, zazwyczaj po starciu ze... stekiem, swoistym światem sprowadzonym do rozmiarów czegoś tak... banalnego. __________________________________________________________ 2003.10.30 20:12:29Ale ja tu tylko tak na chwilkę, dosłownie na całe życie [1] Stek smakował wybornie. Krwisty, żylasty - aż powzięło mnie zastanowienie, czy poza wyjęciem go w stanie surowym z zamrażalki, było z nim cokolwiek robione. "Nic to, wiadomo jak jest" - czyli rzut widelcem, rzut mięchem, zderzenie z podłogą, konsternacja pozostałych gości. "Czego sie tak gapicie, zapłaciłem chyba za ten szajs?". Gapią się dalej. "Może was też wyręczyć?". Pozostają niezmienni. Patrzę na mięcho. Ono na mnie. Widelec leży obok. Podnosze je. Kładę na stole. Nadziewam stek na sztucieć, i kieruje powoli w stronę twarzy, zatrzymuje jednak przy samych ustach. Spoglądam na pozostałych konsumentów - widzę że powrócili do swego. Wpierdalają aż uszy im się trzęsą. "Nic to, wiadomo jak jest", pizdnąłem tym szajstwem po raz drugi, i wyszedłem odprowadzony ich wzrokami. "Z głodu nie zdechnę, mi tam starcza wyobraźni". __________________________________________________________ 2003.10.29 22:37:17Relatywizm oczywisty - oczywizm relatywny - No więc wiesz, byliśmy tam wtedy, chyba razem, nie pamiętam, no wiesz, wtedy pierwsza miłość, i trzymaliśmy się za ręce... Ja ją trzymałem, nie, ona mnie... - Bredzisz, nie byliście tam wtedy, napewno nie razem, pamiętasz, wiesz, to pierwsza przeszłość, nie trzymaliście się za ręce, ani Ty jej, ani ona Ciebie... - O czym to ja? Aaaa... - Nie wiem __________________________________________________________ 2003.07.13 01:26:32. Przeszłość jest niczym odciski palców. Prędzej czy później znajduje się setki; ich znalezienie może być zbawienne, albo i fatalne w skutkach. __________________________________________________________ 2003.06.22 20:50:16A tak słodko obudzić się, i wciąż z zaspanymi oczyma garnąć do niej, niczym oszołomione dziecko z resztkami snu na powiekach, szukające mamy, szukające bezpieczeństwa i pozostałości ciepłego drzemania. Znaleźć ten bastion spokoju i pewności, bo przecież to był tylko koszmar, tylko zły sen, a ona jest blisko, jej ramiona są prawdziwe, jej włosy pachnące, jej pocałunek ciepły. I przecież nic się nie stało, to było tylko złe marzenie senne, może i dobitne, może i realne, ale czujesz się uratowany, bo jesteś już bezpieczny, znajdujesz się w lepszym śnie. Bo jej objęcie jest czymś, z czego nie chcesz się obudzić, powtórnie tego dnia... __________________________________________________________ 2003.06.21 21:55:02A za oknami niepodzielnie panowała ulewa. Słychać było odgłosy deszczu o parapet, smagania wiatru o szybę, a gdzieś zza naszych pleców leniwie Laney śpiewał o przebudzeniu. Trwaliśmy w oknie, paląć Marlboro, bo tak, bo nie ma to jak wyższa życiowa potrzeba. Dym szczypał w oczy i raczył język gorzkawym smakiem, takim jakie los częstuje życie, mimo to, zaciągać się bytem o konsystencji dymu to było to. Wiedzieliśmy że spektakl w końcu musi się zakończyć, że papierosów zabraknie, że płyta zatrzyma się po ostatnim utworze. Chcieliśmy jednak trwać, w końcu łóżko było tak daleko, więc trwaliśmy, a on śpiewał wake up young man, it's time to wake up... i wiedzieliśmy że w końcu trzeba będzie, że przyjdzie przebudzenie, że przyniesie... __________________________________________________________ 2003.06.20 00:24:28Zawsze stój przy drzwiach... - Nie boisz się jeździć autobusami ? - nieznajoma zapytała z nienacka... - Nie? Czemu pytasz ? - Trochę się boję... nigdy nie wiem czy jestem w tym co powinnam... - A teraz jesteś we właściwym ? - Tak, myślę że tak... chociaż i tak nie wiem dokąd zmierzam... - Nikt z nas tego nie wie... - Co myślisz o słoniach ? - Na nich akurat bałbym sie jeździć... - Ale one przecież one są takie milutkie... - Nie kiedy miażdzą komuś głowę - dodał żartem... - Fajny jesteś... ale i tak uważam że słonie są milutkie - zwróciła całkowicie swoją, jakby namalowaną, twarz w jego stronę. Ich oczy się spotkały. Speszył się. - A ty piękna - chciał rzec, lecz nie zdążył. Zniknęła bezszelestnie za drzwiami autobusu __________________________________________________________ 2003.06.18 23:58:32Wygrzebane z archiwów, cz 423556 [zbieram mysli na cos nowego...]
1999, Mrągowo __________________________________________________________ 2003.06.17 20:52:01A dla relaksu coś życiowego... Prawo Tertila: Sprawa raz odlozona dalej odklada sie sama. Prawo Clyde'a: Im dluzej zwlekasz z tym co masz do zrobienia, tym wieksza szansa, ze ktos cie wyreczy Zasada Larsona: Dokonaj czegos niemozliwego, a szef zaliczy to do twoich obowiazkow. Regula Roberta: Tytuly przewazaja nad osiagnieciami. Prawo tytulatury p.o. dyrektora odpowiedzialnego: Im dluzszy tytul, tym mniej wazna praca. Prawo Wilsona: Ranga osoby jest odwrotnie proporcjonalna do szybkosci mowy. Regula Achesona: Raport ma sluzyc nie informowaniu czytelnika, lecz ochronie autora. Prawo Van Roya: Narada nie zastapi efektow. Prawo Niesa: Energia zuzywana przez biurokracje na obrone bledu jest wprost proporcjonalna do jego wielkosci. Prawo Phillipa: Łatwe do przeprowadzenia sa tylko zmiany na gorsze. Reguly komisyjne: - Nigdy nie zjawiaj sie na czas, bo bedziesz musial zaczynac. - Nie odzywaj sie do polowy posiedzenia, a zyskasz opinie czlowieka inteligentnego. - Badz tak malo konkretny, jak to tylko mozliwe,dzieki temu nikogo nie urazisz. - Kiedy masz watpliwosci zaproponuj powolanie podkomisji. - Pierwszy wystap z wnioskiem o przelozenie obrad. - Zyskasz popularnosc, gdyz wszyscy na to czekaja Prawo Coblitza: Kazda komisja jest w stanie podjac decyzje glupsza niz ktorykolwiek z jej czlonkow Prawo Woltrskiego: Praca w zespole polega na tym, ze przez polowe czasu trzeba tlumaczyc innym, ze sa w bledzie. Prawo Owena: - Jesli jestes dobry, to cala robota zwali sie na ciebie - Jesli jestes naprawde dobry, to nie dopuscisz do tego. Pulapka: Zaden szef nie bedzie trzymal pracownika, ktory ma zawsze racje. __________________________________________________________ 2003.06.17 00:34:18Cudowny dzień [zmierzch, czyli cześć ostatnia] Zapadł już prawie zmrok. Zaczął też wiać zimny, przenikliwy wiatr. Potęgowało to tylko moją niechęć i rozgoryczenie wobec tego zupełnie przeklętego dnia. Rozmowa z szefem zakończyła się zamilknięciem z jego strony, zapewne spowodowanym zdziwieniem, tudzież kolejnym zbrudzonym pampersem; zaś z mojej strony rozłączeniem się, gdyż i tak nie było sensu kontynuowania tej konwersacji. Tak jak i dnia, jak i... życia. Chęć powrotu do domu, celem położenia się spać, nie poddana została żadnej dyskusji, a w zasadzie z miejsca przegłosowana stosunkiem 1:0. Tak więc z głową spuszczoną, powłóczając nogami, udałem się ku najbliższemnu przystankowi. Telefon zadzwonił raz jeszcze - widać szef zebrał myśli, albo zmienił pieluchę, aczkolwiek mnie to już nie obchodziło. Tak jak i wszystko inne. Klik, i telefon został wyłączony... Przez całą powrotną drogę rozmyślałem o wydarzeniach z całego dnia. Bałem się na samą myśl o tym, co jeszcze może mi się przytrafić, zarazem wprowadzało mnie to w kompletną obojętność. "Jebie mnie wszystko. Niech sie dzieje co chce. I tak mam już wszystko w czterech literach..." Po niedługim czasie jednakże, wszystkie moje myśli skupiły się całkowicie na Niej. Tym razem nie były to marzenia na jawie ani tym podobne, a wręcz zimna, rzeczowa analiza. "Przez nią cholernie dziś się nacierpiałem. Nie wiem tylko dlaczego - przecież od zawsze pozostawała w biernej sferze mych pragnień i uczuć" - nie byłem w stanie wytłumaczyć sobie czegokolwiek. "Skąd taka agesywność, skąd te wizje i nakładki na rzeczywistość? Co się ze mną k...a dzieje?" Nic nie przychodziło do głowy, poza jednym: przy następnej takiej "okazji", zrobić z tym porządek. Na szczęście zbliżałem się już do domu. Taaak, już ja zrobię z tym porządek przy najbliższej okazji, a raczej Nią... Nazywam się Maja. Mam 26 lat, wszyscy mnie lubią, wszyscy kochają, a nawet gołebie nie chcą na mnie srać. I tego mam już serdeczni dość. Wszyscy albo sugerują się kolorem włosów i chcieliby traktować mnie jak dowcipową blondynkę, albo zaś widzą we mnie tylko cycki i tyłek, i chcieliby od razu zerżnąć. Mam już dosyć idiotów i bęcwałów, bezmózgich gogusiów nie potrafiących zdobyć się na nic innego niż: "cześć laseczko, chcesz sie przejechac na tylnim siedzeniu?" Autentycznie, nie mam szczęścia do facetów. Jeszcze nie spotkałam mężczyzny z prawdziwego zdarzenia. Bo może tacy nie istnieją? By się przekonać, wyprowadziłam się z rodzimego miasta, gdzie wszyscy mnie znali i wciąż nękali. Jezus, gdyby oni naprawdę zabiegali, a nie myśleli ch... W wielkim mieście życie leci szybko. Choćby dlatego iż świeżo wynajęta kawalerka nie oferuje przestrzeni życiowej, do jakiej byłam dotychczas przyzwyczajona, zaś miasto przedstawia mnogość miejsc do których możnaby pójść lub pozwiedzać. Zarazem można poczuć się tu anonimowo. Jest się tutaj jedną z tysięcy - nikt nie zwraca na mnie uwagi, i nie zaczepia na każdym kroku. To jest dopiero życie... Pierwsze trzy dni w nowym lokum spędziłam na urządzaniu się. Niby to kawalerka, i nie ma za bardzo czego urządząc, ale jednak - wszystko musi być po mojemu. "To przestawię tu, to tam... później trzeba będzie te dwie ściany pomalować, i wszystko będzie miodzio" I w rzeczy samej było. Sama ze wszystkim sobie poradziłam. Zapomniałam przez to wszystko o zakupach. A nie ma to jak cappuchino po ciężkiej pracy. Jednak - bez cukru to nie to. Postanowiłam przejść się po sąsiadach, przy okazji dowiedzieć się jacy są. "Boże, żeby tylko nie byli to kolejni durni faceci!" Chwila zawachania - większy oddech i puknęłam do pierwszych drzwi po prawej, numer 38. Nic. Dalej, 39 - także nikt nie otworzył. "Dziwne... czyżby bali się własnego cienia? Lepiej tylko dla mnie" Pozostała teraz przechadzka na lewe skrzydło. Drzwi numer 36. Zapukałam, niechcący dosyć mocno... Za drzwiami stał średniej budowy i wzrostu mężczyzna, ubrany w same spodenki, potargany, nieogolony, z siniakiem na szczęce i spuchnietą lekko wargą. Twarz jego była w rzeczy samej mocno sfatygowana, zaspana czy wręcz umęczona. Gdy otwierał drzwi, ziewał, zakrywając sobie usta. Gdy jednak skończył - i dokładnie zmierzył mnie zwrokiem - twarz jego przybrała bardzo dziwną minę; aż ciarki przeleciały mi po plecach. Gdy on tak stał wpatrzony we mnie - postanowiłam czym prędzej poprosić o cukier i uciekać do siebie, do swego bezpiecznego nowego domku. Nagle ktoś zgasił światło . . . [koniec] __________________________________________________________ 2003.06.14 01:28:09Cudowny dzień [9] Namaluj obraz w kilkudziesięciu odcieniach szarości. Przedstaw w nim siebie, albo swój świat. Cieżko Ci to sobie wyobrazić? Nie potrafisz malować? Spróbuj, z czymś innym. Przedstaw cokolwiek, chociażby garnek z zupą, za pomocą byle ołówka. Jeśli nie - podejmij się może opisania tego. Nie jesteś malarzem? Nie umiesz rysować? Ze spisaniem tego co widzisz, też sobie nie radzisz? A więc nie jesteś bezpieczny. Tak jak większość z nas. Jeśli nie jesteś w stanie przelać czegokolwiek z rzeczywistości, na byle głupią kartkę papieru, bądź jednego pewny. Prędzej czy później, życie przeleje coś z najgorszego Twego snu, przeinaczając jak tylko się da, w najniewinniej zapowiadający się, z pozoru rozbudzony, dzień. I nie mów że Cię nie ostrzegałem. Nie pomyśl też, że być malarzem czy pisarzem, to być bezpiecznym. Podjąłem się wytłumaczenia Ci tego. Mam nadzieję, że to... poskutkowało. A jeśli nie zrozumiałeś - nie martw się, i tak, jak większośc z nas, nie jesteś bezpieczny... Była, na swój sposób, prawdziwa. Ale już nie tak świetlistej urody. I kibić miała nie tą. Przekonałem się; znów na twarzy. Najbardziej bolącymi ciosami są właśnie te, całkowicie niespodziewane. Huk uderzenia po policzku wisiał cały czas w powietrzu, i nie chciał wcale ucichnąć, a my - staliśmy nadal naprzeciw siebie, i żadne z nas nie wiedziało co powiedzieć. Ten upiorny odgłos uderzenia jakby blokował nasze myśli i ruchy. W końcu, postanowiłem zrobić coś mądrego, coś powiedzieć. To co zawsze wymawiałem w opresyjnych sytuacjach, coś, co stanowiło ratującą kwintesencję mnie - "Lepiej jak już pójdę..." Ewakuacja przybrała trybu natychmiastowego. Pobiegłem na oślep, cudem przedarłem się przez drzwi wyjściowe, potem kolejne, klatkę, bramę, niczym gówniarz, który dopiero co ukradł cukierek. Zatrzymałem się na podwórku, w samym jego środku. Dokooła bloki, nademną nadchodzący zmierzch, a ja - staram się złapać oddech. Ciśnienie, z jakim krew przetaczała mi się przez żyły, przewyższało wszystkie normy. Plaśnięty policzek pulsował, a na ręku zagościło fantomiczne uczucie dotyku jej piersi. Patrzyłem w tą dłoń, zaciskałem i rozpościerałem palce. Niedowierzałem ? Na pewno myśli migotały wraz z sercem. "Czy ja... czy ona... nie..." Padłem na kolana. Tak, zanosiłem się do płaczu. "Kolejny raz dziś dzień, po raz kolejny... dlaczego tak łatwo dałem się zwieść temu dniu... Pierwszy incydent powinien przestrzec mnie przed całym tym jebanym dniem. Lepiej było nie wstawać z łóżka. Co mnie podkusiło..." Użalanie - skuteczna obrona przed podjęciem obrony. Już zdrowo się rozkręcałem, gdy... ...w mej kieszeni nagle odezwał się dzwonek telefonu komórkowego. Zrezygnowany, machinalnie odebrałem, mówiąc - "tak, kurwa?" - Chcę Cie widzieć natychmiast w pracy! Masz przejebane..." - poznałem z razu głos szefa. - Mam? - wysapałem równie ironicznie, co pytająco. - Właśnie odebrałem kilka telefonów od klientów. Co ty do kurwy nędzy wyprawiasz? - Nic, kurwa - tym razem niewyszukanie; - Jak to nic, ty to nazywasz nic? - Tak, nic. A wiesz co? - Co ? - Jajco. Nie chce mi się z tobą gadać... __________________________________________________________ 2003.06.13 00:21:16I co się działo dalej tego cudownego dnia pewnie zapytacie? Podąrzyłem na zaplecze. Szef chyba chciał za mną się udać, jednak przeszkodził mu w tym następny klient. A raczej klientka. Tak. Znowu ona... Wszystko ma swój zamysł. Każda cześć, każdy pierwiastek tego świata, życia. Wszystko jest ułożone, a jednak opakowane w nieprzewidywalność. I groteskowość. A może to zwykłe odtlenienie mózgu wynikłe z palenia, w połączeniu z brakiem snu i nadmiarem kofeiny, tudzież tauryny, dodaje onirycznośći zwykłemu, z pozoru zwykłemu dniu? Gdy wychyliłem się ze swej kanciapy, musiałem wpierw zgasić ten wytrzeszcz, potem uderzyć się w policzek. To nie mogła być ona... Nie... A jednak - świetlista uroda, blond włosy, mleczna skóra, nieziemska kibić... Oparłem się o framugę, jakby rażony. I stałem tak, najwyraźniej kilka dobrych minut, z ręką na policzku, wzrokiem zaś spuszczonym, próbując zrozumieć cokolwiek z tego... Ocknąłem się, gdy szef po raz kolejny wypowiedział me imię. Zrozumiałem wtedy, że chodziło chyba o jedno z wspomnianych wcześniej wyjść do klienta. Nigdy nie byłem nadmiernie komunikatywny. Ale, jednak, kilka przepracowanych lat nauczyło mnie nawiązywania chocby namiastki rozmowy. A przynajmniej próbowania. Przy niej zaś kompletnie oniemiałem. Gdy zrozumiałem, że mam dokądś udać się z nią, przysłowiowo "zmiękła mi rura". To tak jak marzenie o spotkaniu swego życiowego idola. Wyczekiwanie, wyobrażenia... a gdy w końcu do tego dochodzi, gdy trzeba coś powiedzieć - albo dostaje się pustki w głowie, albo robi z siebie totalnego kretyna, albo, co najgorsze - stwierdza i oświadcza się nagle - "muszę do kibla..." Ja? Serwis u niej? Komputer? Coś się stało? Pytania te przebiegały jak szalone, a wszystkim towarzyszyło niedowierzanie; za grosz wiary. Pomimo to poszedłem za nią. Na chybił trafił szybko przytakiwałem, tudzież kiwałem na boki głową, gdy coś do mnie mówiła. Szedłem za nią jak cień. Nie wiedziałem nawet dokąd mnie prowadziła. Cały czas analizowałem - prawda czy nie; czy ona fizycznie jest, tu przede mną, prowadzi mnie do siebie, czy wraz jest to omam. Weszliśmy w jakąś klatkę. Odbiłem się od ściany - zabolało mnie - a jednak, to jawa, choć... chwila mgły, i wszystko znów tak jak wcześniej. Szedłem. Staneliśmy w małym mieszkanku. Całe było w jasnych pastelowych kolorach. Kolory niebieski i żółty gościły na ścianach. Białe meble, sufity... Tak jakoś tu sterylnie, czysto... "Proszę tędy, w tym pokoju znajduje się komputer, siostry, ona wyjechała... ale zostawiła kartkę co i jak... ja się w ogóle nie znam" Wyrwała mnie z konsternacji. Paweł - zbierz szybko myśli, nie rób z siebie kretyna... podszedłem do komputera. Włączyłem. Zacząłem coś stukać. Ona wyszła na chwilę do kuchni, ale zaraz wróciła. Stanęła za mną. Ja wtenczas znów straciłem koncentrację, nie wiedziałem zupełnie co robię. Znów te pytania - "Boże, czy to ona? Naprawdę? A co jeśli tak.. tracę tylko szansę? Swą życiową szansę... Nie, ona nie jest naprawdę, nie może być..." I wtedy wstałem, i szybko odwróciłem się do niej. Staliśmy teraz twarzą w twarz. Ona jakby stremowana, a na pewno zdziwiona takim zachowaniem. Ja zaś jedno w głowie - "Czy ona jest prawdziwa, czy też nie... muszę się dowiedzieć, w końcu się dowiedzieć..." Wyciągnałem badawczo rękę - "dotknę jej, przekonam się" - nie wiem skąd wzięło mi się to przeświadczenie. I dotknałem ją - a raczej jej ... prawą pierś. __________________________________________________________ 2003.06.12 00:56:34I nadal pozostaje to przeczucie. To złamane uczucie, że chciałbym, że może mógłbym... Nie opuszcza mnie, trzyma i wiedzie; ale wiem że w końcu kiedyś mnie porzuci. Marzenie? Na pewno, ale jedno z tych, które musi umrzeć. Jestestwo ma swoje żelazne prawa. Na nic tu anarchia, na nic pragnienia. Chcieć tu nie znaczy móc... Czas jednak napisać do Świętego Mikołaja __________________________________________________________ 2003.06.11 23:11:27Więc,... ...dokąd podążysz? Gdzie udasz się ze wszystkimi skarbami, które mozolnie tak zbierasz? Co zrobisz jutro? Gdzie, sądzisz, znajdziesz się? ...a dla mnie nadal jutro to dziś, tyle że... jutro __________________________________________________________ 2003.06.10 22:24:49Cudowny dzień [cześć... popołudniowa] Ze swych wojażów po kolejnych miejscach zatrudnienia, wyniosłem jedną taką rzecz, którą postanowiłem sobie wpoić: kończyc to co się zaczyna (nie bacząc na to jak się to robi,0). Tak więc, z rezerwą nie mniejszą niż do zasadniczej służby wojskowej, postanowiłem dokończyć sprawy serwisów dwóch komputerów. Oba przypadki klasyfikowały się pod jedno - zupełny brak wyobraźni i intelektu ich właścicieli-użytkowników. Dzień przed przyjęciem tych maszyn na serwis, spędziłem średnio godzinę rozmawiając przez telefon z ich właścicielami. "Proszę zrobić to i to..." "Panie zrobiłem i nie działa" "Na pewno Pan/Pani tak zrobił/-a ?" "Tak, chyba... no mówie że nie działa!" "Zacznijmy od początku..." "Mówie że zrobiłem/-am tak i nic!" "Na pewno?" "Chyba tak! Przywiozę panu i się pan sam przekona!" Po czym następywała fala potocznie zwanego opierdolu, że jaki to komputer im sprzedaliśmy etc etc... Po przywiezieniu komputera, okazywało się, iż pomimo próśb i nalegań, żadna z rzeczy które radziłem nie została wykonana... Czas więc przyszedł na wykonanie telefonu do właścicieli. Telefon numer jeden: - Dzień dobry. Paweł z serwisu komputerowego się kłania... - No dobrze że pan dzwoni, bo już miałem się upomnieć. Jak tam, naprawiliście? - Ja właśnie w tej sprawie; mam dwie wiadomości: dobrą i złą, od której zacząć? - ? [chwila zastanowienia] o co chodzi? od dobrej? - Więc tak: dobra brzmi komputer został naprawiony, druga, zła, brzmi JEST PAN IDIOTĄ. Zapraszam po odbiór, dziękuję i do zobacznia! - po czym pieprznąłem słuchawką... W tej samej chwili usłyszałem jak na sklep wchodzi jakiś klient... Był to informatyk z prawdziwego zdarzenia. Człowiek z wykształceniem nabytym w czasach gdy komputer zajmował średniej wielkości salę gimnastyczną, a programy pisało się w najlepszym razie na kartce. Ów prześmieszna istota poszukiwała najzwyklejszych w świecie kołków plastikowych, do mocowania płyty głównej w obudowie komputera. Tak wieć z należytym majestatem, przypisanym ludziom z tego typu teoretycznym wykształceniem, ów informatyk zapytał: "Dzień dobry, poszukuję pewnej rzeczy..." Szef, akurat zajęty, jak to on, lataniem po stronach o tematyce luźno związanej terminem PORNO, zawołał mnie. Czemu nie, wyszedłem do niego. - W czym mogę pomoć? - Dzień dobry, poszukuję trzpieńków plastikowych do płyty głównej... - W sensie kołków? - Nie, trzpieńków... - Kołków? - i tu pokazuje mu kilka w ręku... - Nie, trzpieńków... - Kołków, takich do mocowania płyty głównej - na bezczela tłumaczę jak dziecku, wskazując palcem i mówiąc baaardzo wolno - Nie trzpieńków! - uparty matoł... - ... A to nie mamy psze pana... Do widzenia. Trudno w to uwierzyć, ale pacjent wyszedł... Ja zresztą też. Olałem przy okazji szefa, który najwyraźniej próbował zmrozić mnie zwrokiem, jednak zdziwienie skutecznie mu to uniemożliwiało. W efekcie mina, jaką przyjął, mówiła raczej "koorwa, narobiłem w pampersa..." __________________________________________________________ 2003.06.09 22:53:21There are too many things to compete with... ...and nothing is whatever it would seem... why bother then? __________________________________________________________ 2003.06.03 22:50:25Przerwa techniczna w progamie Drogie Panie, drodzy Panowie. Przerwa powodowana jest sesją uczelnianą, czyli walką o niewypierdolenie się ze studiów; aczkolwiek jutro powinienem coś napisać... [reszta nieważna niech pozostanie... kretyn pozostanie kretynem, a analfabeta nie koniecznie nauczy sie czytac ze zrozumieniem...] __________________________________________________________ 2003.06.01 20:03:44Cześć następna Ile razy można dostać w policzek, nim samemu w końcu zacznie się uderzać? Ile noży w plecy można przyjąć? Jak wiele obelg można znieść? Jak wiele zimnej krwi trzeba mieć, by móc bezustannie stawiać czoła przeciwnościom? Jak twarde trza mieć kości, aby znosić każdy upadek, za każdym razem z innej wysokości? Wiele można takich pytań ułożyć, i na pewno niejedno z nas je sobie zadaje. Nie ma niestety na żadne z nich z osobna wyczerpującej i wyjaśniającej wszystko odpowiedzi. Taka odpowiedź zwyczajnie musi być spersonalizowana - wysnuta przez pytającego, dostosowana do cech jego osobowości, i zadowalająca go, lub też nie. Stąd też pracę stracili moralizatorzy, i ludzie "złote rady". A zyskali ją psychoanalitycy i psycholodzy, zwyczajnie naprowadzający i dający wskazówki (przynajmniej z założenia,0) Ja jednak mam swoje ulubione pytanie, natury właśnie egzystencjalno-filozoficznej. A brzmi ono: jaki jest kod do zamka tajemnicy kryjącej jedną z najlepszych recept na życie? I tu właśnie kryje się niespodzianka, jakże ironiczna - ów kod nie składa się z cyfr. Znaki stanowiące go, układają się w jakże fascynujący sposób, tworząc dwa słowa: silna wola. Tak, podobnież właśnie silna wola jest właśnie jedną z tych recept. To ona pozwala przyjmować egzystencjalne ciosy, noże, obelgi, obrzęki, zwyczajnie nakazując przetrwanie tego wszystkiego. Nie wdając się w dalsze dysputy i szczegóły, mógłbym powiedzieć: sprawa rozwiązana, nic tylko ćwiczyć wolę. Nadal jednak pozostawał mały problem. Z czasów młodości, buntu i silnej woli - zostały mi tylko... nałogi. Przynajmniej sądziłem tak do dziś rano... Na liście spraw do "załatwienia", numer jeden otrzymała moja praca. Założenie: unormować kilka nie mogących czekać (nie dziś, a raczej nie od teraz,0) spraw. Najważniejszą był charakter mojej tak zwanej pracy. Zebrawszy 3,50 w monetach, którymi chojnie obdarowali mnie moi rodacy, od razu udałem się do roboty. Piętnaście minut podróży, szczęśliwe piętnaście, gdyż nic mi się nie przytrafiło. Czyżby jednak cisza przed burzą? Na powitanie prezes w try miga opierdolił mnie za spóźnienie, gdzieś tam między wierszami nadmienił o tym iż premii nie będzie, po czym z zrazu wręczył mi rozkładówkę dnia. Dwa serwisy i dwa wyjścia do klienta. Dodał jeszcze - "Zapierdalasz. A, posprzątaj jeszcze serwis i zaplecze. Dokładnie pozamiataj!" Żadnych ale, żadnych pytań. Kurwa. Pięść sama mi się zacisnęła... Pięć lat studiów. Pięć lat kombinowania, kucia po nocach, zaliczania wszystkiego po raz n-ty we wrześniu, dorabiania w celu spłacenia warunków, zrzynania, matactw i łapania wszelkich możliwych sposobów aby jednak zdobyć ten tytuł mgr inż, a tu dwudziestotrzyletni gówniarz, szanowny pan prezes za pieniądze rodziców, z zaliczonymi dwoma semestrami na jakiejś zaocznych-niewidocznych, karze Ci zapierdalać z mopem, i zwraca się do Ciebie per Ty, nie wspominając nawet o mieniu Twojej osoby w dupie. Zapierdalasz, powiadasz? __________________________________________________________ 2003.05.31 22:19:55Piąta część tego cudownego dnia Zawsze byłem swego rodzaju konformistą. Kiedy mówili skacz, owszem i skakałem, zazwyczaj w myślach, a tak naprawdę ziewałem albo symulowałem skręt kiszek. Kiedy trzeba było biegać na ocenę, udawałem się w spacerek po bieżni, nie bacząc na to że dostanę lufę. I tak potem udawało mi się zaliczyć "wu-ef" na trzy, za obecności. Olewusem byłem w każdej możliwej dziedzinie życiowej, jednak do dziś jako żywo pamiętam, jak kolejni nauczyciele, z tego jakże ulubionego przeze mnie przedmiotu, powtarzali mi, iż nie ma chyba takiego sportu, do którego bym się nadawał. Mylili się. Miałem taki jeden... Było to palenie. I był to sport, gdyż wykańcza tak samo jak niejedna dyscyplina sportowa na zawodowym poziomie. Defakto - zacząłem naprawdę w olimpijski sposób, bo od "Szportów", i to w trakcie jednego z wf-ów, jeszcze w liceum. Odtąd jarałem kiedy tylko się dało, i co się dało, bezustannie przez całą resztę l.o. i studiów. Nie przestałem nawet gdy ojciec zaczął podpierdalać mi fajki. A było to zrażające. Chowałem je wszędzie gdzie się dało, ale nie stanowiło to dla niego żadnego problemu. Szczytem było, gdy opieprzył mnie z połowy paczki, którą ukryłem w miejscu niedostępnym dla przeciętnych śmiertelników - pośrodku samego burdelu pod mym łóżkiem. Skubaniec przedarł się przez pudła, brudne skarpetki i inne części odzieży, kurzowe jedwabniki, i ostatecznie dobrał do zawartości. Jakby wiedziony zapachem i potrzebą tytoniu. Jednak nadal miałem swoje bierno-konformistyczne podejście, i wkrótce ze stoickim spokojem dałem sobie spokój z chowaniem fajek. Podejście to zachowywałem ciągle w swym życiu. Na nic nigdy nie zwracałem uwagi, niczym specjalnie nie przejmowałem, i jak celowo nieświadomy osioł, spacerkiem kroczyłem przez te 30 lat swego istnienia. Jednak dzisiejszy dzień zaczynał doprowadzać mnie do furii. Ciekawe co mnie mogło jeszcze spotkac? Siedziałem na chodniku przed Mac'iem. Klnąc w duszy siegnąłem po fajki. Wyciągnowszy paczkę, stwierdziłem iż ucierpiała niemniej niż ja. Jeden papieros uchował się cały; natomiast powędrował do opuchniętej japy. Wygrzebałem zapasowy ogień, zwany zapałkami, odpaliłem jedną z nich i... z miejsca dym począł szczypać me usta. "słał to pies" wymamrotałem , jakbym chciał sam siebie upewnić, iż to co się mi przydarzyło, jest na prawdę. Było. Siedząc w centrum miasta, na samym środku chodnika, mijany przez tłumy piechurów, zastanawiałem się co z tym wszystkim począć. Wypaliłem już do połowy. Gdzieś tam w głębi duszy, coś mówiło mi że czas chyba podjąć jakieś radykalne środki. Tak, kufa, coś z tym zrobić, odegrać się w jakiś sposób na tym zasranym dniu. Wszak jeszcze się nie skończył. Czyżbym w końcu pokonywał swą mułowatą naturę ? Odpowiedź przyszła w postaci monety dwózłotwej, rzuconej przez jednego z przechodniów, wprost pod moje, wyciągniete przed się, nogi. Zaraz potem ktoś rzucił złotówkę. Potem pięćdziesiąt groszy. Tego kurwa już za wiele... __________________________________________________________ 2003.05.30 22:51:18Cudowny dzień [4] Gęba urosła mi do rozmiarów dyni. Nie wiedziałem czy wrócić do domu, czy jednak pójść do pracy. Z pomocą przyszedł mi pobliski McDonald. Postanowiłem wejść do środka, poprosić o lód, udać się do kibla, by tam coś zdziałać z opuchlizną. "Co najwyżej spóźnię się godzinę do pracy...", pomyślałem, "odkąd tam pracuje nie spóźniłem się ani razu, więc raz chyba mogę ?". Mogę. Skierowałem się ku królowi "fast-junku". No i wszedłem. Nie zdążyłem dojść do lady, gdy nagle odezwał się ktoś z grupki osób, siedzących przy stoliku po prawej od wejścia. "Patrzcie kurwa, to ten gej co się do mnie przystawiał!" Stanąłem jak wryty. Kogoś mi przypominał... Wszyscy się zrazu obejrzeli, po czym wymieniali między sobą "pierd...y, no ładnie". Już wiedziałem. "O żesz kurwa" powiedziałem sobie w myślach, i jak gdyby nigdy nic, udałem się do lady. Czułem jak śledzili mnie wzrokiem do samego baru. Zdrowo zirytowany, z pięśćmi zaciśniętymi, zagadałem najbardziej szarmancko, jak tylko mogłem: "wień dobwy, kubłełek lowu popwosze". I uszom własnym nie mogłem uwierzyć. Co za dzień, co za jebany dzień. Co jeszcze? "Czy Pan się zgrywa?" - zapytała jak najbardziej poważnie dziewucha zza kasy. "Hy ja wyghądam na tahiego so sie zhywa? dafaj mi kułwa kubłełek lowu!" "Że jak ?" zapytała. "kubwełek lowu!!" "Proszę pana, proszę się uspokoić!" "Hestem hokojny, ale daj mi kufełek, kufa!! Kufełek lowu, kufa, nie hozumiesz???!!!!" "Proszę pana, proszę się uspokoić i wyjść, bo wezwę ochronę!" "a spiehdalaj..." rzuciłem cicho, odwróciłem się by udać do kibla, z miną jakbym zaraz miał się popłakać... Już prawie to zrobiłem, ale czekała mnie kolejna niespodzianka, kolejna tego uroczego dnia. Polewałem sobie akurat twarz zimniutką wodą, radowałem z ulgi jaką mi przynosiła. Widok w lustrze lekko mnie przeraził. Murzyńska warga i szczęka jak Sylwester Stallone nie tworzyły ładnego widoku. Przeraził mnie jeszcze bardziej widok czarnej postaci, która nagle zgarnęła mnie za chabety. Osoba ta rozmiarów metra na dwa miała zaiste czadowe lustrzanki na oczach i piękny napis ochrona na kurtce. Jakbym widział Arniego z Trzynastego Posterunku; tyle że ten gość nie żartował. Zdąrzyłem powiedzieć tylko "No ja piejdole, o so chodzi..." nim znalazłem się na chodniku przed restauracją... Koniec szybkiego żarcia, kufa... [cdn] __________________________________________________________ 2003.05.30 21:35:59Porządkowe... Refreshed link list + Księga Gości Reloaded... __________________________________________________________ 2003.05.29 23:32:59Cudowny dzień [3] Szedłem piękną ulica. Była ... taka czysta. Sporadycznie przejeżdżał nią jakiś samochód, tudzież ładni ludzie na rowerach. Od czasu do czasu pobrzmiewały echem głosy ich dzwonków rowerowych. W każdym ze sklepów widać było zadbane wystawy, pełne towarów, ustrojenia i kwiatów. Niebo było nieskazitelne, raziło błękitem. Powiewał lekki wiatr, ale było ciepło. Szedłem przed siebie. Wszyscy których mijałem, kłaniali się witając. Nic nie odpowiadałem, wszak w ogóle ich nie znałem. Wszyscy byli uśmiechnięci, a przede wszystkim zadbani. Dzieci z balonikami lub lizakami, cieszyły oko swą niewinnością i nieskazitelnością. Szedłem dalej. Mijałem kolejne sklepy, wszak nie mogłem nic odczytać co było pisane na ich witrynach. Mimo to dalej... Za rogiem jednej z ulic zobaczyłem park, wręcz ogród. Bez namysłu począłem podążać w jego strone. W miarę zbliżania jakby stawał się większy i większy. Pełen był fontann i ławek, cały ukwiecony i zamieszkały przez rozliczne gatunki zwierząt. Pełno też było w nim ludzi - starców, kobiet z dziećmi, także par... Wszyscy byli ... po prostu piękni. Zewsząd zaatakowała mnie istna symfonia przeróżnych dźwięków. To śpiew ptaków, to szum wody, to śpiewy dzieci, lub śmiechy starców. Poczułem pragnienie. Jakby smak soli w ustach. Skierowałem się ku najbliższej fontannie. Gdy stanąłem nad jej brzegiem, poczułem bryzę na twarzy. Lecz nie dała mi ochłody, wręcz przeciwnie - ogrzała mi skórę na policzkach. Cierpki smak w ustach przybrał na sile. Przyjrzałem się odbiciu na tafli jej wody. Zobaczyłem za sobą Ją. Z miejsca się odwróciłem... Boże jaka ona była piękna... Z razu podeszła do mnie. Uniosła rękę i położyła na moim policzku. Czułem się coraz gorzej, z moją twarzą było coś nie tak. Zaczęła gładzić ręką po niej, ale to ocieplała mi lico jeszcze bardziej niż bryza fotanny. Nagle zamachnęła się ... Widziałem przed sobą człowieka pod wąsem, który czule klepał mnie po pysku. Byłem w autokarze, ten zaś nie jechał, stał. Człowiek ten pomimo otwarcia przeze mnie oczu nadal czule mnie okładał klapsami raz po jednym policzku, raz po drugim. W końcu zebrałem się, i odepchnąłem go od siebie. On zaś odparł: "Panie, co Pan, tu sie nie śpi, tu sie jeździ!" Jeszcze oszołomiony, przetarłem usta. Na ręku został ślad krwi. Poczułem iż warga najwyraźniej mam spuchniętą, a szczęka odmawiała lekko posłuszeństwa. "So do kułwy nęłdzy..." z trudem wymamrotałem, lecz człowiek ten, najwyraźniej kierowca, przerwał mi oznajmiając "Panie, już centrum, wysiadaj pan bo lece w kurs powrotny..." No cóż, nie było co dyskutować. Zebrałem manele, i chwiejnym krokiem wydostałem się z autokaru. Usłyszałem zza pleców "Miłego dnia!", zaraz potem chichot i odgłos zamykających się za mną drzwi. Miłego dnia, jasne kułwa mać... [cdn..] __________________________________________________________ 2003.05.28 21:46:29Cudowny dzień [2] ...Nie zjadłem oczywiście śniadania. Musiałem zadowolić się papierosem i puszką Red-Bulla. Co za ochydztwo. Z przyspieszonym rytmem serca, powiększonymi oczyma i niesmiakiem w gębie, wyruszyłem na przystanek, bo czas było udać się do pracy. Świadomość tego, iż przez najbliższą godzinę bedę musiał telepać się środkami komunikacji podmiejsko-miejskiej przyprawiała mnie o mdłości, zaś myśl o oczekujących mnie ośmiu godzinach pracy, odebrała resztki wszelkich chęci do życia. I tak wsiadłem do autokaru. Tu na szczęście nie zastał mnie tłok. Znalazłem wolne miejsce przy oknie, co tylko na chwilę mnie ucieszyło, gdyż fotel był wyjątkowo niewygodny. Pięć minut wiercenia się i w końcu znalazłem swoją pozycję, coś ala chińskie sześćdziesiątdziewięć z twarzą przylepioną do szyby. Niestety tauryna i kofeina, oraz drgania autokaru nie pozwalały zasnąć; musiałem więc mimo woli oglądać przydrożny świat. Mijaliśmy kolejną małą mieścine. Jak zwykle, w każdym domostwie położonym przy trasie, musiał być pierdolnik w zagrodzie. To wraki samochodów, to samochody pełne wraków. Gdzieniegdzie resztki innych maszyn, lub najzwyczajniej porozpierdalane śmieci. Nie wiem jak ludzie mogą żyć w takim syfie? Jakby sami skazywali się na brud i szarość. Brud i szarość, heh. Właśnie. Ja przecież i bez burdelu w zagrodzie mam to samo. Ba, nawet nie mam zagrody. Ciasna kawalerka w piętnastopiętrowym bloku. Do tego trzydzieści lat na karku, nikt mnie nie kocha, nie lubi, a gołębie na mnie srają. Mam wyższe wykształcenie, i zapierdalam za marne tysiąc-dwieście i czapkę drobnych, po osiem,dziesięć godzin dziennie. Gdzieś zgubiłem kilka ładnych lat swojego życia. A może w pogoni za nią? Tak, ta upragniona. Ideał mojego życia. Piękne długie blond włosy, niewysoka, kształtne ciało... ...Prawie odpłynąłem w tym marzeniach. Czy prawie? Już widziałem jak wsiada do autokaru. Siada koło mnie. Kładzie rękę na kolanie i się przedstawia. Jej uśmiech jest powalający, a włosy przecudownie lśniące. Zagaduje mnie. Onieśmiela. Zarazem pozwala mi położyć rękę na swoim kolanie. Nadal rozmawiamy. Jej głos jest iście czarujący, zarazem uwodzicielski. W pewnej chwili oblizuje swe piękne czerowne usta, i zbliża się nimi do moich. Ja robię to samo. Niedowieżając otwieram szeroko oczy... I nagle w ułamku sekundy poczułem mocne gruchnięcie w szczękę, i ktoś zgasił światło... __________________________________________________________ 2003.05.27 21:28:33Cudowny dzień (Cześć pierwsza czegoś co się rodzi w mojej głowie, co mogłoby ujrzeć światło dzienne...,0) Nowy dzień. Obudziłem się o 7:10 - i tu pierwszą rzeczą jaką powziąłem, to uzmysłowienie sobie, iż jak zwykle zaspałem o dwadziescia minut, a następną iż czas się podnieść się i udać do łazienki. Gdy tam dotarłem, obraz w lustrze dobitnie uzmysłowił mi, iż żaden cud w ciągu nocy się nie dokonał. To ja, ten sam "Pawulec", tradycyjnie, jak co rano nieogolony, potargany, z wyrazem na twarzy mówiącym "przepraszam że żyję". Nie spełniło się moje marzenie. Wciąż egzystowałem w tym samym zasranym mieście, a moje życie było wciąż... nudne. Po ogarnięciu się, postanowiłem dopełnić reszty codziennej rutyny. Wpierw wybrałem się po bułki. Jak zwykle, w jedynym w okolicy, jakże znienawidzonym przeze mnie sklepie, nie było kolejki do kasy. Utworzyła się ona gdy miałem koszyk wypchany potencjalnym śniadaniem. Gdy już podchodziłem do przeuroczej, ważącej dobrą tonę kasjerki, ta, jakby z wrodzonej wredoty, tuż przed moim przybyciem, uniosła swe gnuśne ciało, odwróciła je, po czym zaczęła robić coś, co możnaby nazwać przebieraniem. Przypominało to raczej wielorybi taniec, i definitywnie zniechęcało do jakiegokolwiek śniadania. Ten obły taniec trwał dobre 10 minut, gdyż kobita postanowiła zdjąć bluzkę spod fartucha, co z reguły jest chyba rzeczą niełatwą, a szczególnie z pomocą masy, jaką sobą reprezentowała. Zasapana, lżejsza o dwa litry potu, usiadła i spojrzała na mnie wzrokiem mówiącym przecudowne: "czego?". "Nic, kurwa," pomyślałem i zacząłem podawać jej rzeczy, co by mogła ich ceny nabić na kasę. Tak zaczęła się spieszyć, że aż rzeczy zaczęły latać jej w rękach. Gdy już wybiła wszystko, wzieła się za bułki. "Ile?", zapytała. Zaskoczony tym niebalnym pytaniem, odpowiedziałem: "trzy bułki". Mimo to musiała zajrzeć do i tak przezroczystej siatki i policzyć. W tym samym momencie wstała i z niemałych płuc ryknęła: "Zosia, przyjdź na chwilę do mnie!" "Zara" zabrzmiało z zaplecza. Ta, mimo iż zostały mi tylko te nieszczęscne bułki, po złości czekała na Zosię. "Przepraszam łaskawa Pani, czy mogłaby się pani pospieszyć?" zapytałem podnosząc lekko głos. Ta w odpowiedzi zmroziła mnie zwrokiem, chwilę się zawachała, wybiła pieczywo, i podała końcową kwotę do zapłacenia. Zrobiła to głosem, który nie skrywał wrogości. Wziąłem się za dłubanie w portfelu, a ta, patrząc mi w oczy wrzuciła bułki do koszyka. Powiedzmy że prawie jej się udało. A raczej nie udało, a nie udało wypierdolić wszystkich na ziemię. Jedna poleciała i zaczęła się turlać bo równie obleśnej jak kasjerka podłodze. W odpowiedzi rzuciłem jej moniakami, tak że spora cześć poleciała jej pod siedzenie. Ta z miejsca krzyknęła - "CO PAN!?", co zwróciło uwagę jej niemniejszych koleżanek, biegających akurat po sklepie. Na to ja podniosłem tą bułkę z ziemi, i wręczając, dosyć dyplomatycznie odpowiedziałem - "niech sobie pani tą bułkę w dupę włoży, choć widzę że może mieć pani problemy, ot co" Cała zakipiała. Nie wiedziała co odpowiedzieć, a ja nie dałem jej czasu do namysłu. Sobie też nie musiałem. Chyba na zawsze zrezygnowałem z porannych zakupów... __________________________________________________________ 2003.05.22 21:41:19Live up to that Wybiegł zza górki. Ujrzał ich jak szli razem za rękę. Idąc pocałowali się, zwyczajnie nic nie wiedząc o jego niedalekiej obecności. On zaś stał zamurowany. Jak? Skąd? Ich dwoje? Nie spodziewał się, nigdy nie przyszło mu nawet do głowy, iż Ona może być w stanie coś takiego zrobić. Jemu. Z nim. Szok. Szybka reakcja w postaci zaciśnięcia pięści... Gniew na skroniach, i konsekwentna decyzja przeprowadzenia ataku. Kilka skoków, szybko skrócony dystans, jej twarz już prawie w zasięgi jego ręki, ich zaskoczenie, strach, krzyk i ... otworzył oczy. Wokół ukazały się dobrze znane mu ściany jego pokoju. Rzucił zaspane "kur..." i siegnął po telefon. Na wyświetlaczu widniała informacja o otrzymanej wiadomości sieciowej. Była treści: Live up to that... Shit happens... / rzeczywistość dostarcza więcej wrażeń niż fikcja ... (?,0) / __________________________________________________________ 2003.05.22 21:16:22Powrót Powrót do nloga, mam nadzieję że i powrót do pisania... __________________________________________________________ 2002.12.07 00:34:13I was me but... ...now he's gone... chociaż wiem ze mój uśmiech potrafi być trujący w tym martwym punkcie to ten dźwięk upadania tworzy wszystko podczas gdy obrazy się jednak nie przesuwają twój uśmiech i kapiąca woda i te odbicia w których nie widzę siebie dogłębnie tak jak bym chciał pomimo że obrazy się jednak nie przesuwają choć spowijają mnie i wiem że te chwile gdy mógłbym się zgubić są martwe jak twoje łzy ale wiem to wszystko to nie ja... __________________________________________________________ 2002.12.06 02:39:43Sane-Insanity "(...,0) Dopóki zauważasz chorość swojego umysłu, dopóty jeszcze nie przepadłeś. Gdy przestaniesz ją stwierdzać, znaczyć to będzie iż jesteś chory, a twoja dusza przepadnięta." - F.K. Dachenbauer. A słowa te utracą znaczenie. __________________________________________________________ 2002.11.29 02:20:13We walk in dream... Sen. Niezbadana rzeczywistość. Dla jednych świat idealny, dla innych coś przerażającego. Dla mnie coś nieokiełznanego. Szczególnie gdy miesza się z rzeczywistością, wdziera wręcz do jawy. Prawidła snu są nieprzewidywalne i zadziwiające, w połączeniu zaś z rzeczywistością dają ciężki do nazwania i określenia stan. Nie, nie chodzi mi bynajmniej o lunatykowanie czy brak poczytalności. Wyobraź sobie, że niczym sen, każdy Twój dzień jest nierealny, nieokreślony a przede wszystkim nieprzewidywalny. Przyszłość. niczym śniony tekst, jest nieostra i czarnobiała. Przeszłość barwna i ciągle powracająca w postaci deja-vu. Teraźniejszość - wymiennie, jammes-vu i pasque-vu... Zarazem ma też znamiona jawy. Odczuwasz wszystkie bodźce fizyczne i psychiczne. Radujesz się i jesteś smutny. Mozesz kochac i nienawidzieć; zarazem być kochany i nienawidzony. Oniryczność tego zjawiska dyktuje jednak, iż musi, i w rzeczy samej jest, to wymienne. Po prostu zmiana nastąpić może w jednej sekundzie. Przestajesz być gotowy cokolwiek. Nie ma to sensu. W jednej chwili twoje zycie zmienia się z idylli w horror; i na odwrót. Bez chwili zatrzymania. Wprawnie montowany film. Płynne przejście. Bez uzasadnienia. Bez ostrzeżenia. Właśnie to sprawia, że nie czujesz się do końca ani po jednej, ani po drugiej stronie. Wstajesz każdego dnia, ale przeświadczenie że dopiero musisz się obudzić jest Ci nieustępliwym kompanem. Wciąż czujesz że coś jest nie tak... W moim "śnie" jest jednak coś, co zdejmuje z mych skronii to przykre przeświadczenie. Coś, co ciągle sprawia że chcę kroczyć w tym dziwnym stanie; umila go i uprzyjemnia; ubarwnia i nadaje ostrości. Jednym słowem - sprawia że przyjmuję go jakim jest. Na imię Jej... guess I want to show you somethin like a joy inside my heart... it fills and fulfils me... __________________________________________________________ 2002.11.28 00:28:34It's been a while 1 rok - niby to krótko, a jednak długo. Szczególnie jeśli rozbije się ten okres na 52 tygodnie. Albo lepiej - na 360 dni. W przeliczeniu na godziny... Możnaby tak przeliczać, aż na milisekundach stanowszy. Szczęśliwości jednak nie da się przeliczyć na żadne jednostki. A ja jestem szczęśliwy. Właśnie od roku. I wiem - ktoś mógł by powiedzieć: "zaledwie od roku, ale mi rzecz..." Odpowiedź mam na to jedną: po pierwsze nie rzecz, po drugie - nie rok, a 360 dni... Thank U Monika. Still hungry for more __________________________________________________________ 2002.11.19 23:51:27Przedmiot dnia Przecinak. Pierdolony miniaturowy sekator. __________________________________________________________ 2002.11.18 23:55:22Hear the silence Od najmłodszych lat ganiany był do zeszytów w pięciolinie. Potem te długie godziny nad klawiaturą fortepianu, podczas gdy inni ganiali za piłką. Z czasem piłkę zmienili na dziewczyny, on zaś wciąż randkował z muzyką. Z przymusu. "Ucz się" - mówili mu. "Graj. Każdy ma z początku żelazne dłonie, ty zaś możesz je mieć ze złota. Graj, będziesz wielki. Napiszesz kiedyś coś wielkiego, a świat Cię uzna. Potem będziesz miał czas na wszystko inne..." Szkoda tylko że w tak sztucznie nakreślone ramy nie łatwo jest się wstrzelić. Czasem jest to po prostu niemożliwe. Czas mijał, wielkie dzieło nigdy nie powstało, a jak wiadomo życie nie ma zwyczaju czekać. Pustka i nic świętego. Coś jednak tą lukę w nim musiało wypełnić. Widziałem go w autobusie. Stara zniszczona twarz, nienaganne ubranie. Niewidoczna batuta w rękach, i bezgłośne sylaby wydobywające się z ust: pam, pam, param...pam param... Układał swoją melodię. Nie bacząc na nikogo. Niestrudzenie. Pam, pam, param - i nagle wyraz zniechęcenia na twarzy, machnięcie ręką, dwukrotne tupnięcie stopą, i pokręcenie głową. Chwila przerwy, po czym wznowienie. Obłędny kompozytor układający swoją melodię. Pam, param, pam... znowu machnięcie ręką . . . __________________________________________________________ 2002.11.18 01:13:26Sticky thing... Są ludzie tak pazerni, że aż gówno spod siebie by zjedli; inni natomiast nawet mając gówno do jedzenia, potrafią być ludzcy i się dzielić... Jaki z tego morał? Winą za istnienie pazernych kutasów i altruistycznych biedaków najwyraźniej należy obciążyć fekał.... Gdyby nie istniał - nie było by tych co chcieli by go jeść, ani tych, co muszą... Phyh, coś tu nadal śmierdzi, bynajmniej nie banał... __________________________________________________________ 2002.11.16 23:52:38Gross zu Sein... W autobusie spotkałem dwoje Małych Wielkich ludzi. Z ich ust sączyły się Małe Wielkie słowa. Wymieniali je z Niemniejszą zaciętością. Słowa takie mogłyby wypełnić z pewnością piękną i wzniosłą świątynię, a pochodzić miałyby z ust Małego Wielkiego Kapłana, strojnego w Cudowne Szaty. Szkoda tylko, że w takowych świątyniach nie ma zupełnie Boga; wszystko jest do takiego stopnia na pokaz, że z czasem staje się jedyną prawdą i sposobem na życie. A i nie szata czyni lub zdobi człowieka. Zaś te słowa - nie niosły nic. Brak w nich było sensu... __________________________________________________________ 2002.11.10 16:06:48Late Lazeg... ... a u mnie wszystko jak dawniej, fajnie że pytacie. No, może gołębie mniej srają, dupaki im widać pozamarzały __________________________________________________________ 2002.09.03 22:46:36Zielone miejsce [5] - Człowieku, pytam wyraźnie, co się dzieje w moim pokoju? Spojrzał na mnie przerażony. I jakby pamięć mu wróciła. Tudzież niemiec mu uciekł z rożna. - Aaa, o to pan pyta. Wiec, nasza szanowna recepcjonistka, wraz z Polaroidem, no jakby to powiedzieć - i tu przeciągnął ręką po wąsie, nie kryjąc uśmieszku - no, oni się, na pewno, nie kochają... - zdębiałem. Wyprowadził mnie tym samy kompletnie w pole - Pieprzyć, to oni także się nie pieprzą... - ciągnął dalej, niczym wywód. Gestykulował obficie przy tym dłońmi - Oni poprostu, się pie... - i tu urwał, szczerząc wręcz zęby. Kończyć nie musiał... Wiedziałem co chce powiedzieć. Tego było za wiele. Bezczelna kotłowanina na moim biurku. W moim pomieszczeniu. W moim prawie bialutkim pokoiku. Kompletna bezwstydność. "Polaroid" z Bestią, pan Piękniś z Miss Universum Brzydoty dokonali zbezczeszczenia mojej małej świątyni. Mojego azylu. Bez sensu będzie zapewne wietrzenie - nic nie wybawi tego pokoju od zapachu zwierzęcej kopulacji. Czyszczenie chemiczne dywanu też tu nie pomoże. Pranie mózgu także. Sama świadomość, iż odegrało się tu coś, co zapewne gorzej wyglądało niż brzmiało, a brzmiało naprawdę fatalnie, napawało wstrętem i bezsilnością. Ale na pewno wymagało to aktu wendety. Zemsty. Krwawej. Zwierzęcej. Nie-e, ludzkiej. Dobitnej. Takiej, o której można opowiadać wnukom, i kolegom przy piwie. Rewanż, ot co. Puściłem szczerzącego zęby doktorka, i odszedłem na bok na chwilę, z zamiarem zastanowienia się. Porażka. Odgłosy które wydawali, osiągały apogeum. Tak, to było ich wyzwanie do wojny, ich pieśń żołnierska. A zarazem broń. KOniecznym było przyjąć wyzwanie. Bezzwłocznie skierowałem się z powrotem ku sali operacyjnej. [ cdn, w trakcie kreacji :] ] __________________________________________________________ 2002.09.03 08:54:51Po nieprzespanej nocy... [Megalomania?] Każdy szanujący się pisarz musi odchaczyć jedną z dwóch spraw. Albo i obie. Są nimi autobiografia i wywiad z samym sobą. Czas i na mnie - wybieram opcję nr. 2. No to jazda: Wywiad z samym sobą - Kto ty jesteś? - Polak mały... (...,0) __________________________________________________________ 2002.09.03 03:27:34Zielone miejsce [4] Pamiętam, że zamykałem za sobą drzwi - teraz były lekko uchylone. Światło zapalone. Podchodząc bliżej, wciąż skrywany przez mrok i barwę ściany, zacząłem rozróżniać dwa odgłosy - jeden przypominający sapanie mężczyzny w kwiecie wieku, wchodzącego schodami na 48 piętro jakiegoś wieżowca, drugi zaś przywodził na myśl zawodzenie psa, suki, za zabraną kością. Gdy podszedłem bardzo blisko, słyszeć zacząłem także odgłosy trzesącego się biurka, i spadających z niego rzeczy. Postanowiłem wtargnąć z nienacka w to miejsce przestępstwa, bo jak nazwać akt polegający na włamaniu się do czyjegoś pomieszczenia, i demolce wystroju? Wkrótce miałem się dowiedzieć. Zacząłem się skradać bardzo cicho. Na paluszkach. Coraz szybciej, krok po kroku przyspieszałem. Byłem coraz bliżej drzwi, szedłem na prawdę szybko, jednak nadal bezgłośnie. Już, prawie, osiem metrów, siedem, szesć, pięć, cztery... nagle jak w coś nie przypier... A w zasadzie w kogoś. Głową. Był to dr M. Złapawszy się za zbolałe czoło, przez zęby syknąłem: "Kur..", na co usłyszałem w odpowiedzi, tonem równie cichym: "nie kur.., a nasza recepcjonistka..." "Co u diabła?!" - odpowiedziałem, oszołomiony tym nagły zderzeniem i zdarzeniem. "Nie u diabła, a w twoim pokoju" Jego poczucie humoru, i podobny talent do relacjonowania, powalał bardziej niż samo zdarzenie, do którego doszło. Złapałem za fraki równie niewidocznego jak ja doktorka, i pociągnąłem na bok. Szanowny doktor M. także poznał technikę ukrywania się. Był w tym jednak lepszy ode mnie - znał jeden trik, o którym dowiedzieć się przyszło mi później. Jednakże gdy odeszliśmy nieco od mego pokoju, szybko zapytałem, co sie do cholery dzieje?. - Szanowny asystencie - usłyszałem -jakby to powiedzieć - ciągnął nagle naburmuszony - Wpadł pan na mnie kiedy sobie tak tu stałem... Oprócz niewyszukanego humoru, doktor miał albo alzheimera, o którym mógł zapomnieć, albo postanowił perfekcyjnie palić niemca. Nie wiem tylko po co. - Wiem że na siebie wpadliśmy, pytam się co taaam się dzieję.. - Pokazałem mu palcem, przy tym stawałem się coraz bardziej zdenerwowany. I bolała mnie głowa. - Tam? Aaa, tam, no tam zaraz bedzie operowany 'polaroid'... - nie zauwazyl mojego palca, nadal stalismy w ukryciu. - Kto? - Nooo, piękniś - Aha, a gdzie on jest? Zaraz, zaraz, co się dzieję w moim pokoju chce wiedzieć! - No więc 'polaroid ma być operowany tam. Chwila, to nie pan miał asystować? Dosyć. Złapałem gościa za fraki. __________________________________________________________ 2002.08.31 19:15:03Zielone miejsce [3] Przybyłem na czas - równiótko 13:13. Wciąż pijany po naradzie, dr J. stał oparty o łoże, i drżacymi rękoma popijał kawkę, niedbale zapażoną przez panią z recepcji. Odkąd tu jestem, zauważyłem, iż niezastąpiona doradczyni w sprawach piękna, nawet w jednej dziesiątej nie przykładała takiej uwagi do tego, co szykuje do picia swym przełożonym, jak do swego nikczemnego wyglądu. Tym razem niepostarała się jeszcze bardziej - kawa nie przypominała ani kolorem, ani zapewne smakiem, tej normalnie zapażonej. Na dodatek kawy w nie było w niej w ogóle. Mętna woda, z dodatkiem czegoś w rodzaju cukru lub nawet jakiejś trucizny, przypominała urynę, aczkolwiek doktorowi J. nie przeszkadzał fakt ten ani trochę. Jak na prawdziwego chirurga przystało, większym przejęciem dażył to, co miał za niedługo dokonać na stole operacyjnym, niż to stanie się z nim po wypiciu tego specyfiku. Miejsce przyszłego zdarzenia było nienaganne. Porozrzucane narzędzia chirurgiczne, trzy z sześciu zarówek w lampie nad łóżkiem operacyjnym przepalone, i prześcieradła pamiętające trzy poprzednie operacje. Pacjenta jeszcze nie było, dr J. zaś z minuty na minutę stawał się coraz bardziej obecny. Stałem przez cały czas przed wejśiem na salę, wpół zakamuflarzowany. Zdradzały mnie zapewne białka oczu, nie groziło mi jednak nakrycie przez doktora J. Jemu nie groziło nawet zauważenie mnie. Postanowiłem jednak ujawnić się, tym samym o mało nie przyprawiłem mojego prowadzącego o zawał. "Gdzie pacjent?" - Wypaliłem z mety, jakbym to nie ja był asystentem, a wręcz kierownikiem. "Nnniee nie ma..." - odrzekł speszono-zapijaczonym głosem. "No to do zobaczenia" odpowiedziałem szybko, odwróciłem na pięcie, i zniknąłem w mroku holu. Zatrzymałem się pod ścianą, upewniwszy iż pozostanę tam niezauważony. Poobserwowałem chwilę trzesącego się jeszcze bardziej doktora J., po czym udałem się do recepcjonistki, aby dowiedzieć się co nieco na temat przepięknego pacjenta. Chciałem mieć tą operację już za sobą, więc niestraszne było mi podjęcie rozmowy z tym potworem w spódnicy. Ku memu zaskoczeniu w recepcji nie zastałem nikogo. Wszystko pozostawione samopas. Wejść, wziąść co wartościowsze, i wyjść. I jakiś dziwny odgłos rozchodził się po korytarzu. Co najdziwniejsze, pochodził on chyba z mojej klitki. Cóż to mogło być? Ostatni raz byłem tam rankiem, zaraz po przyjściu do pracy. Posiedziałem pół godziny karmiąc oczy bielą, która tak naprawdę nie była nawet kuzynką tej barwy, po czym wyszedłem, by dalej wprawiać się w chowaniu na tle ścian. __________________________________________________________ 2002.08.31 10:58:48Zielone miejsce [2] Czwartego dnia przyszedł przepiękny klient - człowiek o wyjątkowo niewyjściowej twarzy. Zażyczył sobie operacje nosa, podbrodka, policzków, bruzd na skórze - w zasadzie kompletny facelifting. Do tego liposukcja tu i tam. Wpaniała recepcjonistka namówiła go na to wszystko. Racje i rady które mu wygłaszała, popierała przykładami ze swego ciała, oraz opasłym albumem ze zdjęciami ułożonymi na zasadzie "przed i po". Raz niestety musiałem rzucic na nie okiem. Było to pierwszego dnia, kiedy to przydybała mnie w mojej klitce. Pokazywanie zdjęc wstrętnego nagiego tyłka i obwisłego biustu, przerobionych na jeszcze bardziej wstrętne i nienaturalne, wedle jej założenia miało zapewne połechtać me libido. W efekcie połechtało mój żołądek, który postanowił zwrócić przyjęte wcześniej śniadanie, a białka w oczach zapewne mi się ścięły - choć nie jestem pewien, bo już nic nie widziałem. Nie wiem co sprawiło, iż człowiek ten dał się namówić na wszystkie te upiększenia, w rzeczy samej mógł być idealną partią dla recepcjonistki. Bestia i bestia - idealna para. Do operacji miało dojść dnia następnego - klient, nasz pan, płaci więc rządzi. Nikt nie oponował. Widać każdemu znudziły się już telefoniczne igraszki, i chciał dla odmiany poigrać sobie z czyimś wyglądem. Przydział chirurga i asystenta do operacji należał niestety do doktora Moreau w dziedzinie chirurgii plastycznej, czyli człowieka z kropką po tytule. A że ten nie bywał w dni inne niż dzień wypłaty, powstał więc niemały problem. Z wybawieniem przyszedł najstarszy stażem chirurg, dr M. - który wniósł aby sprawę rozwiązać metodą narady, tudzież losowania. Wybrano to pierwsze. Po dwóch godzinach narad zakrapianych suto markowymi trunkami, postanowiono, iż operację wykonać ma dr J., człowiek najsprawniej wśród chirurgów posługujący się "piersiówką", a asystować mam mu niestety ja. Operację wyznaczono na godzinę 13:13, co miało być kolejnym niewyszukanym żartem kolegów po fachu. Jedno zdjęcie z polaroidu wystarczyło, by ciche, nieodrywające się od telefonu chuchra, zamieniły w tryskające poczuciem humoru hieny. Polaroid ów przedstawiał oczywiście "przystojniaka". [cdn - w trakcie pisania] __________________________________________________________ 2002.08.31 00:37:54Zielone miejsce [1] Przybyłem do kliniki punkt dziesiąta. Pierwszy dzień pracy. Perspektywa dużych zarobków, i obrzydzenia, na samą myśl o tym, z czym przyjdzie mi tu pracować. Szybko przeszedłem przez recepcję, nie odpowiadając na zalotny uśmiech starej i grubej, przez nikogo nie kochanej, ponętnej i zmysłowej niczym Matka Teresa, recepcjonistki, usiłującej mimo to zwieść czas i naturę za pomocą darmowych, przysługujących każdemu pracownikowi kliniki operacji twarzy i dekoltu. Szybko udałem się do swojego gabinetu, który zapewne wcześniej służył za klitkę jakiegoś sprzątacza, a teraz wzbogacony o biurko, komputer i małą szafkę slużyć miał mi, asystentowi chirurga. Przynajmniej ściany tu próbowały być białe, w przeciwieństwie do pozostałych, matowo-zielonych, tworzących korytarze i sale reszty obiektu. Nawet napis „Klinika zdrowia i urody” nad drzwiami frontowymi, zionął upiorną zielenią. Obowiązkiem było noszenie oczywiście zielonych fartuchów, od których zwolnionych był Wielce Szanowny Prezes, doktor z kropką na końcu, L. Otóż „Dr. L.”, jak sam o sobie mówił, był uznanym w świecie chirurgiem, którego obecnie jednak nikt nie uznaje, gdyż dokonał sam na sobie, nowatorsko nowatorskiej operacji twarzy, i nie jest obecnie rozpoznawany. Nikt nie słuchał jego wynurzeń, traktowano go wręcz jak powietrze; aczkolwiek każdy brał go na poważnie w dniu wypłaty. Dlatego też sławetny-niesławny pionier operacji twarzy, przestał pojawiać się przez pozostałe dni. Zielone fartuchy pozwalały doskonale kamuflować się na tle ścian kliniki, gdyż na dodatek, poza salami operacyjnymi, większość pomieszczeń tonęła w półmroku, co dodatkowo napawało pesymizmem zarówno pracowników, jak i pacjentów. Tych jednakże nie było ostatnimi czasy za wielu; dlatego też każdy doktor, i ten bez kropki, jak i z kropką po dr, cieszył się możliwością opieprzania się. Non stop wykonywane telefony, party, sex, info -linie były tu na porządku dziennym. Szkoda tylko że trzeba było przybijać kartę, bo gdyby nie to, zapewne nikt nie kwapił by się z przyjściem do pracy. [cdn] __________________________________________________________ 2002.08.29 23:05:39Plum Cóż takiego źle zrobiłem? Gdzie popełniłem błąd? Boże, napiłbym się czegoś słodkiego. Ciepłego. Gorącej czekolady. Mam już dosyć tej soli. Do tego zimno mi, kurwa, coraz zimniej... Może to nie kwestia co źle zrobiłem, a raczej czego nie zrobiłem wcale. Fakt. Zawsze namawiali mnie na góry. Nie słuchałem. Narty, śnieg... Wolałem cieplutkie plaże, słoneczko, morze. A teraz zamarzam. Kurwa mać. Za co? Musze wytrzymać. Na pewno się ktoś zjawi. Musi, zawsze się zjawiają. Czemu do cholery byłem taki opieszały? Patrzę na swoje życie, i widzę jak niewiele rzeczy zrobiłem. Czy ja w ogóle coś zrobiłem? Gdzie do cholery jesteście... Przybywajcie. Proszę. Pomocy. Zzzimno... Boże. Miałem pojechać do córki, zabrać do tego lunaparku, kupić jej w końcu tego dużego misia... Mogłem odwiedzić moją ex, znaleźć w końcu jakieś porozumienie z tą wiedźmą. Nie chciało mi się. Mogłem przecież w ogóle się z nią nie rozstawać. Pojechać z nią pare razy do jej matki, kurwa mać mogłem. Gdyby nie byłaby... gdybym ja nie był takim chujem. Ale to przez pracę. Tak, to przez pracę. Nie, to jej wina. Mogła dbać o siebie. Nie, to te pieprzone nagrzane sekretarki, asystentki... Kogo ja oszukuje, to moja wina przecież. Boże, o czym ja pieprze, co to da, co to zmieni... Gdzie kurwa jesteście, gdy was potrzeba ?!! Która to może być godzina? Nie wiem. Zresztą, na co ja liczę. Zapada zmrok, coraz zimniej. I ten pieprzony spokój. Choć chuczy mi jeszcze we łbie. Kurwa kto by mógł pomyśleć. A wiedziałem że tak będzie. Ale zaraz, gps, sonda... Powinny działać... Wytrzymam, wytrzymam! Ludzie cięższe rzeczy wytrzymywali... Ratunku. Kurwa nie mogę, ciężko mi... zimno...Przybywajcie, do cholery, tu jestem! Za co, Boże, w dupe pierdolony, za co ? Czy to kurwa film, zasrana produkcja amerykańska? Cięcie! Kurwa STOP!. Ręce mnie już bolą. Boże, jak to przeżyć, slyszysz, kurwa mać ? Pomóż mi łajzo, dawałem Ci na tacę! Zimno mi... Help... Hilfe... Hajuto... Pomocy... Ratunku... Nie, to nie tak miało być. Miało być ciepło. Miały być mokre chętne panienki, drinki, panienki, w morde to nie tak miało być... Zawsze chciałem mieć duży ogród. Dużego psa. Chętną do wszystkiego żonę. Wygodny living-room. Dwie bryki. Bentleya, i np Porsche. Tak, na Porsche by niejedna poleciała. Jakby mi się znudziła żona, wypadał bym do jednej z, mniej więcej, dziesięciu dup. Dobra posadka, mało zajmująca. Tak mogłem to tak wszystko to ułożyć... Mogły minąć z 3 godziny. Jest mi coraz zimniej. Ręce i nogi mi drętwieją. Zimno, zimno. Nie, nie mogę o tym myśleć. Kurwa gdzie do cholery jesteście? To nie jest zabawne, już, pokazywać się, szybko kurwa, mi tu jest zimno! Boże, co moja mała zrobi beze mnie.. Jak sobie da rade w życiu? Znowu myślę o niej. Nie. Moja mała, piękna, śliczna córeczka... Boże, już mi jej brak... Haha, to jak w tym filmie. "Mawiają że w obliczu śmierci widzisz całe swoje życie... Chuj!" No właśnie, gówno... Co ja widzę? Nie widzę teraz całego swojego obsranego życia. Widzę pierdolony, romantyczny zachód słońca, przy którym mógłbym, po całym dniu opalania, dymać na plaży moją sekretarkę... Boże. Widzę piekny, spokojny i kurewsko zimny ocean. Bezkresne morze, w którym zapewne nie raz bym się wykąpał, bo przy plaży byłoby cieplutkie. Kawałek bym się przepłynął, bo zawsze lubiłem... Kurwa! Jedynie wokół nie widzę kawałka zasranego lądu!... Nie widzę kurwa pomocy! Widzę że nikt mnie nie słyszy. Widzę że trzymam się na kapoku, zamarzły mi ręce i nogi, nie mogę ruszać.... Widzę że albo się utopię, albo kompletnie zamarznę i utopię. Widzę to teraz... __________________________________________________________ 2002.08.27 02:10:19Zagadka z dup... życia wzięta Śmierdzą mi nogi. Śmierdzą, bo się spociły. Nie śmierdzą, gdy się nie spocą. Nie spocą się, jeśli nie mają śmierdzieć. I tak w kółko. W zasadzie po co mieć nogi, jeśli nie po to, by śmierdziały? __________________________________________________________ 2002.08.22 13:29:44Tu nie będzie rewolucji? Mam dosyć polityki i telewizyjnych kaznodziei. Ale jak w tym pięknym kraju od nich uciec? Z szklanego ekranu co rusz slychać mądre porady i jedyne słuszne koncepcje naprawy ojczyzny. Żadne jednak niczego nie reperują, nikogo nie uszczęśliwiają, a jedynie dają początek nowym, jeszcze mądrzejszym koncepcjom. I tak, dzięki temu, ja też wpadłem na jedną taką. Na kiblu. Powinna uszczęśliwić ona wszystkich - bez wyjątku. A i kraj wpadnie w okres prosperity i będziemy lepsi od Niemiec i USA, o ile się nie do niej zastosujemy, oczywiście. A oto ona: Nalezy zalegalizować prostytucję, opodatkować ją, a dla celów weryfikacyjnych dziwkom założyć tachometry. Do tego potrzebny będzie jeszcze jeden podatek: a la ten drogowy, wliczany w benzyne. W tym przypadku będzie on wliczany w środki antykoncepcyjne. Oczywiście, może to sprawić, że ludziom odechce się "brombrania" (a szczegolnie z ulicznicami,0) i przeżucą się na branie bromu, ale zarazem uszczęśliwić to powinno środowiska prokatolickie, i zniweczyć zapędy radia maryja. Więc chcąc-niechcąc - wszyscy bedą mieli udział w zyskach. Oczywiście podążyć można tą myślą dalej - np OC dla kurew, ażeby pazerne i wystarczająco bogate pzu nachapało się jeszcze bardziej, i oplaty za przegląd - narządów płciowych. W końcu - wódka i papierosy są opodatkowane, więc czemu nie zaakcyzować do końca wszystkich przyjemności ??? __________________________________________________________ 2002.08.18 02:04:49Mam 21 lat,... ...parę osób mnie lubi, kilka nawet kocha, tylko gołebie wciąż na mnie srają. Dzień wczorajszy kojaży mi się z pieluchami, beztroską, i szalonymi pomysłami. Jutro zaś ukryło się za żaluzją nieprzewidywalności. Dzisiejszy scemat mego życia polega na braku schematu: to co białe - zawsze musi sczernieć, to co czarne - zawsze obsrać muszą ptaki. Popadam z wolna w obojętność która pozwala mi niczemu się już nie dziwić. Bo miałbym czemu. Codzień. Co krok jakieś zaskoczenie. Co oddech. A tych akurat mi ubywa. Ubywa mi także myśli. Jakby widziały zasłonę, kryjąca przede mną rąbek jutra, i przez to się do mnie zrażają. Kiedyś było inaczej. Mogłem wejrzeć w głąb siebie i... Sądzę, iż po prostu się wypalam. Chciałbym mieć w końcu jakiś pogląd jutra, jakieś wyobrażenie. Czegoś móc się spodziewać, czegoś oczekiwać. Jak każdy normalny człowiek. Jednak nie mogę. Chciałbym. Chcieć jednakże nie znaczy wcale móc... Z drugiej zaś strony - gołebie chcą i wciąż na mnie srają... __________________________________________________________ 2002.07.17 15:46:48Zapiski na zapałkach od pudełek ...Może gdybym usłyszał z jego ust jakieś wytłumaczenie, byłbym w stanie go zrozumieć. Tyle że on nie miał i nie ma powodu się przede mną tłumaczyć. A ja nie mam prawa tego wymagać. Wiem - to wyłącznie jego osobista sprawa - jego życie, jego los. Czyni to co chce, i sam za to odpowiada. Tylko że ja wciąż nie mogę pojąć dlaczego to robi. Jestem w stanie zrozumieć tych, którzy z jakichś określonych przyczyn, powodów zbaczają ze ścieżki uczęszczanej przez nas, zwykłych ludzi. Ich jestem naprawdę w stanie zrozumieć, lecz jego nie, nie potrafię. Dla mnie to, co z sobą zrobił, jest nie do przyjęcia. Wiesz, nawet gdybym przeszedł to co on, nie poszedłbym w jego ślady. Nie udałbym się w strony, w które zaszedł. W życiu. Nie zniewoliłbym się tak jak on. Po prostu nie byłbym w stanie poświęcić tych niewielu podstawowych rzeczy jakie wszyscy w posiadamy. Sądzę że Ty też nie uczyniłbyś tego. Założę się że obaj po prostu nie bylibyśmy w stanie wyrzec się tak wiele za tak niewiele. A jednak on to zrobił. Zrezygnował z życia osobistego i z każdego wolnego dnia, aby oddać się całkowicie, tylko i wyłącznie tej jednej - Pracy... Nie, naprawdę, nie potrafiłbym . . . __________________________________________________________ 2002.07.16 17:58:29Odhaczone z półki Jonathan Caroll - "Kraina Chichów" Oto co sam autor napisał o swym dziele Śmiałe te słwoa, lecz szkoda że cały swój entuzjazm po przeczytaniu skierować mogę jedynie w stronę tej notki, nie zaś pozycji. Nie wiem czy dobrze prześledziłem twórczość Carolla, ale prawdopodobnie jest to pierwsza, a na pewno pierwsza większa publikacja Carolla. Jeśli tak jest - to powiem że daje się to odczuć, i pozostawia jako takie nadzieje, że następne pozycje są o niebo lepsze. Przyznać Carollowi, mogę jedno - w rzeczy samej posiada świetny, sprawny, lekki język. Z drugiej jednak strony, jest on nazbyt gawędziarski. Ratuje jednak w dużej mierze książkę, gdyż ponad połowa jej, jest po prostu przegadana. Tu sprawne pióro Carolla w miarę uchrania pierwsze dwie części przed terminem "flaki z olejem". Trzecia, ostatnia część, wraz z epilogiem nie były w stanie wyciągnąć w mej opinii tej książki z nudnego gaworzenia. Mało w tym dynamizmu, a narracja choć z pozoru ciekawa, w ogóle nie posiada cechy przywódctwa, to znaczy nie jest z gatunku tych które czyta się z zapartym tchem. Czytając "Krainę..." zacząłem porównywać Carolla z Lovecraftem, choć wiem - nie te klasy i gatunki. A może i tak? "Kraina..." nie wiedzieć czemu wraz przywodziła mi Lovecraft'a. Niestety w zestawieniu tym "Kraina..." Caroll'a wypadła cholernie słabo. Próba połączenia horroru z komedią i fantastyką jest śmiała, choć nie niespotykana. W przypadku "Krainy..." najwięcej jest nudziarstwa, dopiero potem gdzieś jest fantastyka, horror, i na samym końcu komedia. Tej ostatniej to w zasadzie jak na lekarstwo. Element horroro-fantastyczny pozostał niestety na poziomie pomysłu. Najlepiej rozwinięty został niestety w notce napisanej przez karola, o swoim dziele. Ukończywszy książkę odetchnąłem z ulgą miast zadać i zastanowić się samoczynnie nad pytaniami postawionymi przez autora. A wszystko to przez brak jakiegokolwiek suspense'u, trzymania w napięciu, oraz upłycenie przewodniego motywu besti czy darczyńcy-pisarza alchemika, tak jak i wszelkich pobocznych wątków. Pozycję tą poleciłbym przede wszystkim ludziom w wieku szesnastu-osiemnastu lat, jako świetne wprowadzenie w literaturze ciut bardziej niekonwencjonalną i wymagającą myślenia, a także tym co uprawiają to co modne w dzisiejszych czasach - czyli modę na czytanie. W takim wypadku - stanie ta pozycja krok za Coelho. Zawsze jednak mogę się mylić... __________________________________________________________ 2002.07.16 16:46:25Zapiski [5] Ostatnie nasze spotkanie przebiegło ku mojemu zaskoczeniu. Nie spodziewałem się, iż poprzednią naszą rozmową pozostawiłem w nim tak wiele. Stałem akurat na przystanku w centrum, gdy do mnie podszedł, i z miejsca oznajmił że bardzo chciał ze mną porozmawiać. Wsiedliśmy do autobusu, i tradycyjnie, niebanalną rozmową rozpoczeliśmy ubieranie facjat niejednego gapia w zdziwienie, a nawet strach... Z biegu zapytał mnie o antropozofie i Steinera, czy to o jego książkach mu opowiadałem. Zapytał, gdyż znalazł szkołę gnostyków i zaczął doń uczęszczać. Wprzód zapachniało mi to sektą, jednakże zapewniał, że to stricto szkoła gnostyków w oparciu o Nowy Testament. Zaczął zachęcać do uczęśczania, jednakże przestał po pierwszej odmowie. Rozmawialiśmy całą drogę, i znów w większości to ja mówiłem. On słuchał, słuchał przywiązując naprawdę dużą uwagę. Przyznam, że właśnie z tego powodu poczułem się głupio. Wkrótce niestety, uświadomiłem sobie, jak daleko zabrnął ten człowiek. Zabrnął, ale w ślepą uliczkę poznania. To, co jak sądził, miało zaprowadzić go do granic poznania, i prawdziwej gnozy - czyli wiedza - niestety zawiodło; zdobył jej nadmiar, i biedny nie potrafi teraz najwyrazniej poukładać jej w głowie. Gdy mówił, przywodził nazbyt wiele rzeczy i tematów, sprawiał wyraźne wrażenie zagubionego. Mi też zrobiło się go szkoda - moja antropozofia wyraża się w dążeniu do życia w unii i harmonii z samym sobą, ludźmi, światem - jednym słowem wszystko co Boskie; ale w sposób naturalny, zamknięty w słowach "samo-z-siebie". Jego? Teraz i jemu ciężko byłoby to określić. Napewno przez gąszcz informacji, faktów, tez, hipotez; jednym słowem wszystko co nie wychodzi z niego samego. Mam tylko cichą nadzieję, że jego wiedza nie ustąpi miejsca paranoi... __________________________________________________________ 2002.07.15 11:39:32Nothing's safe[1] giełda... inwestycje. zyski. straty. hossy. bessy. fluktuacje. badania rynku. znaleziony w końcu ten 'pewniak'. pierwsze wejście, pierwsza inwestycja. pierwszy zysk. nadzieje. plany. kolejne inwestycje. kolejne zyski. wir. inwestycje, zyski, wir. inwestycje, zyski, wir. inwestycje, zyski... Kilkuletnia gra. Zbiór doświadczeń. Inwestycje, zyski.. Zwyczajny sloneczny dzień. Kolejne otwarcie. Dzwiek dzwonka. Na alarm. Utracony w parę chwil cały kapitał, cały wkład. Powód: nieprzepisowa zmiana większościowego udziałowca; ot, takie krótkowzroczne posunięcie zarządu firmy... a tribute to Lemur dla wy/roz-jaśnienia: "Girl You gotta love your man, take him by the hand and make him understand..." nie widze po prostu uzasadnienia jej czynu. zrobiła to zbyt szybko i nazbyt nieprzemyślanie. ale jak to sie mawia: jej brocha... __________________________________________________________ 2002.06.25 14:25:16Zapiski [4] - Czym jest według Ciebie jednostka we wszechświecie? – zapytał - Czym? Myślą Boga, jedną z wielu. A raczej jego integralną częścią. – odparłem zdumiony tym, że wreszcie to on wypytuje mnie. - Co w sumie daje to grunt reinkarnacji, w którą akurat wierzę, ale … jak sobie wyobrażasz absolut? - Absolut? Nie ma absolutu. To my nim jesteśmy. Tak jak już wspomniałem – sądzę że jesteśmy jego częścią – jakby myślą, czy atomem. Stąd nie można podważać istnienia innych cywilizacji, o których tak często mówisz. - Nie ma mowy o podważaniu, bo one istnieją. Są dowody… - Są czy ich nie ma, głupotą ludzkości jak wiesz jest myślenie że jesteśmy sami i w ogóle, i sprowadzanie boga do postaci człowieka... Wracając – uważam że po prostu nie ma podziału na pan i podwładni jeśli idzie o ten absolut. My jesteśmy nim, on nami, to wszystko… - Hmm… - Wiesz, warto jednak sprowadzić rozważania z powrotem do jednostki - W sensie ? - Wiesz, jeżeli jesteśmy częścią czegoś, nie jesteśmy identyczni. Jeśli jesteśmy myślami, to są przecież myśli szlachetne i nie. Miłe, radosne, i te przeciwne. Złe i dobre. Tak jest też z jednostkami, czyli po prostu nami. - Tu masz rację. Ja do tej pory rozpatrywałem to pod względem ras*, jakże i ludzi krzewiących dany pogląd… - Bo ja wiem, uważam że generalizowanie nie ma zbytnio tu sensu. Tak jak mówię – w sobie znajdziesz wiele myśli. Tak też jest z jednostkami. Kwestia tylko umiejętności rozróżniania… - Sugerujesz jakiś sposób? - Niestety, poza intuicją żadnego. Żadne aury, chemia czy inne. - A próbowałeś? Dzięki temu można znaleźć w sobie poprzednie, jak to nazwałeś, formy myśli… - Nie sądzę. Wiesz, istotą myśli, jest to, że nie jest ona świadoma istnienia drugiej myśli. Myślisz o jednej rzeczy – i ta myśl przechodzi zaraz w drugą. Nie możesz natomiast myśleć o czym myślałeś, jedynie możesz pomyśleć znowu tą poprzednią rzecz, temat twych myśli… - No to gdzie tu miejsce na rozróżnianie tych myśli? - Zawsze możesz myśleć o tym że inni też myślą :,0) - … [* - we wszechświecie, a nie na ziemi :,0)] [VI.2002] __________________________________________________________ 2002.06.23 16:31:14News update 14:32 - zamiast się uczyć zaczynam tworzyć skina dla flatLINE'a Results comin' soon, a nauka? Noc... jest długa :,0) __________________________________________________________ 2002.06.23 13:02:52Nocne dysputy - ... skoro pytasz, powiem Ci przez co wiedzie droga do usidlenia mnie. Otóż poprzez uwolnienie mnie od Twych obaw, obaw dotyczących naszego związku, moja Droga... - Jest to trochę paradoksalne, i niełatwe, nieprawdaż? - Heh, to co nie paradoksalne i łatwe w życiu, wystąp!... widzisz aby jakie wystąpienie?? [:,0)] - Ech, a Ty swoje.. [poprzednia wersja siem mi niekcacy skasowała... moze by tak małe zapytanie przed usunięciem dear Adminie??? =,0)] __________________________________________________________ 2002.06.22 18:10:54News update Małą rzecz ukryłem na tej stronie, tzn. linka - do projektu który zamierzam reaktywować z czasem, a dokładniej - po sesji... zdradzę tylko że link ten jest...hm, dosyc widoczny i duuuży... __________________________________________________________ 2002.06.22 14:36:55Zapiski [3] Po raz ostatni Przedziwnego Człowieka spotkałem kilka miesięcy temu, w autobusie. Znów była to zima. Choć zmieniłem się bardzo, poznał mnie od razu. Rozmowa między nami nawiązała się bez żadnych oporów, niczym podjęta na nowo przerwana ówcześniej konwersacja, aczkolwiek na inny temat. Rozmawialiśmy na przedziwne tematy - komentowaliśmy niedawne wydarzenia, mały przekrój przez literaturę, trochę na temat życia we wszechświecie,... jednym słowem - o rzeczach, które wprawiły jadących z nami autobusem ludzi w nieliche zdumienie, a na pewno zdziwienie. Nie bacząc na nich, wpadliśmy w wir rozmowy, choć z początku nieswojo się czułem z ich niespokojnymi spojrzeniami... Pamiętam, że wkrótce opowiadał mi o życiu we wszechświecie, obcych cywilizacjach; ja natomiast mówiłem mu o życiu wewnętrznym, i bliskich nam jednostkach. Mówił mi o konieczności adaptacji do wszechświata, ja o trzech istotnych etapach w życiu każdego: harmonii z samy z sobą, z drugą osobą, i dopiero z całym wszechświatem... wkrótce znaleźliśmy wypadkowy temat. Jednostka we wszechświecie... [VI.2002] __________________________________________________________ 2002.06.22 13:49:40Kilka kwestii formalnych 1. Zapraszam do księgi gości 2. Ilekroć będę robił nieliteracki wpis, jego tytuł będzie na biało, else na szaro ;> __________________________________________________________ 2002.06.22 03:37:46Małe obiecane conieco z archiwum Świtem Świtem bladym Świtem rozpromienionym Świtem zapłakanym Świtem uśmiechniętym Świtem budzę się uśmiechnięty zapłakany rozpromieniony blady a może i na odwrót... __________________________________________________________ 2002.06.22 01:37:51Tiaaaa [re: nowy dezajn] - choReLa, wszystkim sie te oczy podobaja... na zasadzie - piekne, czyje to... - hehehehe - kuźwa moje, a w naturze nie sa takie piekne ? ... w odpowiedzi: ... milczenie ... - no to ładnie... __________________________________________________________ 2002.06.22 01:11:55Zapiski [2] Gdy po raz kolejny spotkałem Przedziwnego Człowieka, tym razem wiosną, nie omieszkałem zatrzymać się i zamienić z nim kilku słów. Tym razem nie mówił mi o życiu i wszechświecie, lecz opowiedział o swym ostatnim, związanym z telewizją, doznaniu. Otóż, gdy niedawno oglądał pewien przyrodniczy program, jego uwagę zwracały poszczególne, niezwiązane ze sobą, słowa lektora. Postanowił je zapisywać na kartce, co też po niedługim czasie zaowocowało ponad pół stronicowym, dość niezwykłym, zapiskiem. Na pozór chaotycznie dobierane słowa utworzyły szeregi zdań o zdecydowanie katastroficznym przekazie, wedle którego Ziemię czeka szereg katastrof i klęsk żywiołowych, a nastąpią one jeszcze w tym roku. Wszystko to, miało ponoć duży związek z przemianą magnetyczną biegunów, która w tymże roku nastąpić miała... __________________________________________________________ 2002.06.21 12:46:03Zapiski [1] Niedawno znów spotkałem Przedziwnego Człowieka... oto małe conieco na jego temat [nim opisze przebieg ostatniego spotkania...]: "Pewnego zimowego dnia poznałem przedziwnego człowieka. Choć nie rozmawiałem z nim długo, wyniosłem z tego spotkania dosyć wiele. Prawił mi o reinkarnacji, pamięci poprzednich pokoleń i innych niezwykłych rzeczach; mówił o tym wszystkim jakby było to czymś oczywistym. Akurat tego dnia nie założyłem szalika, było mi zimno. Właściwie drżałem. W końcu zauważył to i powiedział mi coś niezwykłego : - Zrzuć to. - Co ? - zapytałem - Ten chłód - W jaki sposób ? - Pewnego dnia, tak zimnego jak ten, wracałem do domu w odmiennym stanie świadomości. Spostrzegłem że chłód przenikający przez me wierzchnie ubranie leży na mnie niczym kurtka - więc zrzuciłem to. Zrób to samo. . . " [25.II.2000] __________________________________________________________ 2002.06.21 03:07:51Taak w sumie, uchowałem swoje siódme życie... wciąż mam 3 :,0) __________________________________________________________ 2002.06.21 03:04:53On the road again Chce tylko powiedzieć... It's okey, it's okeeeey... Wszystko wraca na swoje dawne tory, postaram sie od teraz pisac znowu, a nie smucic... heh, pozyjemy zobaczymy. z reszta... czas azebym poszedl spac... __________________________________________________________ 2002.06.21 01:50:01Oto nowy lejałt... No to co o tym sądzicie drodzy Państwo? [some info]
__________________________________________________________ 2002.06.19 21:59:39Zielonego światła brak...[2] To smutne. Nie takim sobie tego webloga wyobrażałem. W sensie nie takie wpisy chciałem na nim zamieszcać. Miały one być o charakterze literackim a nie...rzewnym. Miała być to moja próba podniesienia, po dwuletnim odstawieniu. Wychodzi z tego co wychodzi. Wczorajszy dzien był po prostu cudowny... ...Wciąż się nie odzywa. Nie wiem jak głęboki jest jej kryzys. Wiem jedynie ze za wszelką cenę chcę wydobyć się dla niej ze swojego. Chciałbym przy niej teraz być. Nie mogę, gdyż... Dystans. Egzamin. Niepewność. Strach. Niewiadoma. ... po głowie chodzi mi jeden utwór AIC...:
[tak, to taki moj mały krzyk o pomoc...] __________________________________________________________ 2002.06.19 21:31:08Zielonego światła brak... Nie potrafię się na nią gniewać. Po prostu nie mogę. Jestem w stanie wszystko jej wybaczyć. Nie potrafie jedynie cofnąć czasu, i uciszyć tego wszystkiego co sobie nazbyt emotywnie powiedzieliśmy. Chciałbym ażeby to zniknęło z naszej historii. Azeby zniknelo z jej pamieci. Aby zapomniala to wszystko co zle. Bo ja osobiscie juz nie pamietam nawet o czym chciałbym azeby zapomniała... __________________________________________________________ 2002.06.19 17:45:33Mały kolaż myśli...[1] Idąc bezimienną ulicą, wciąż widzę twarze ludzi patrzących na mnie jak gdybym był psem... Nie wiem co stanowi o mojej odmienności... Może to, że moja twarz nie jest szara, A może i jest?.. Na pewno pozostaje w kontraście z nimi Podczas gdy ja jestem 'colorblind'... __________________________________________________________ 2002.06.19 12:06:36Niech... Dziś w nocy słuchałem "In Concert" Sojki i Iwañskiego. Znowu. Tym razem ujął mnie nie "Czas nas uczy pogody" czy "Do widzenia mówiliśmy" jak to zwykle bywało, a "Niech całują cię moje oczy..."
Wiem, rzewny wpis. Dla mnie raczej jest on jak życzenie. Bo choć znowu w nocy szukałem Ją w swym łóżku, to jednakże obudziłem się milczący. Milczeniem chcę zgasić nienawiść, a raczej inercję... po to aby móc wykrzykiwać miłość... fuck I need a smoke... __________________________________________________________ 2002.06.19 01:38:30Wygrzebane z archiwów...: Moderna-wizja miłość bywa czasem jak telewizja na początku taka interesująca rześka oglądał byś ją non-stop z czasem jednak od siedzenia zaczyna boleć cię tyłek nabrać musisz wyrozumiałości i cierpliwości a na wiele rzeczy przymknąć oko które i tak od patrzenia zaczyna boleć bo po pewnym czasie filmy zaczynają się powtarzać do tego przerywane są przez ciągłe r e k l a m y zapewne od seriali zbierać ci się będzie na wymioty nie zdziw się więc gdy najdzie cię ochota na wypieprzenie odbiornika tak to już bywa kilka chwil spędzisz z radiem pójdziesz do kina ale i tak po czasie znów zasiądziesz przed t e l e w i z o r e m fuck, how could I forget that... chyba włącze zaraz telefon... z trzeciej jednak strony musze wlaczyc choc na chwile radio lub poczytac ksiazke.. __________________________________________________________ 2002.06.18 22:44:06"Bad time, nothing could save me..."
__________________________________________________________ 2002.06.18 20:08:31Dosyć... [ta notka i tak zostanie wycieta...nie zwracac na nia uwagi] Najwyzszy czas zaczac lunatykowac. Musze sobie znalezc jakas niegrozna forme choroby psychicznej. Mam juz wszystkiego dosyc, a tylko w tym widze jakas forme ucieczki, azylu, spokoju. W sumie po dzisiejszym dniu zrozumialem wiele rzeczy, a jedno docenilem. Zrozumialem na ten przyklad dlaczego ludzie uciekaja sie do formy jaka jest weblog. Powod? Jest ich kilka - frustracje, nadmiar zyciowych niepowodzen, lub cokolwiek innego co sprawia ze czlowiek pisze lub komentuje na weblogach, cos co sprawia ze sie oniesmiela w wirtualnym swiecie, a nie tym rzeczywistym. I bynajmniej nie chodzi tu o bezkarnosc wypowiedzi. Konsekwencji nigdy nie trzeba szukac na tym swiecie, same sie znajduja; kontynuujac: co docenilem? Siebie. Ze znosze to wszystko jak gdyby nigdy nic. Ale juz czas skonczyc z tym. Nie zamierzam nikomu dziekowac ani nikogo przepraszac... Generalnie przez najblizsze kilka dni nie ma mnie dla nikogo, (no za wyjatkiem Lemura - taka zwykla solidarnosc w tarapatach,0), telefon wylaczony etc. Taki maly sprawdzian komu na mnie zalezy, a komu nie. Hehe, fajna to sprawa, bo wiekszosc bliskich dotychczas okazywala mi ze to, ze im na mnie zalezy w niesamowity sposob - stawiajac przede mna kolejne wymagania, odbierajac wiare lub po prostu zabijajac usmiech na twarzy. Czas i to zmienic. Taka mala restruktyrazacja, ale na pewnio nie stabilizacja. Ta raczej nie jest mi dana. Poza tym - no more mr nice guy. Ile mozna dawac i sprostywac nieuzasadnionym wymaganiom? Gdzie w tym wszystkim ja? Dosyc, czas przejac cos we własne władania. Cos co bedzie tylko moje. Choc przez pare minut, a moze AŻ... Inna fajna opcja - moj przyjaciel stwierdzil ze umrze na raka pluc, od przejarania. Ja mam cos bardziej skutecznego, widze to po prostu dla siebie: "Occasionaly died from occasional heart-attack, at occasional age of <26" Okazjonalne bole w sercu mnie w tym utwierdzaja.Ale, niewazne... Ps jak ktos ma propozycje na jakies mile lunatykowanie lub spedzenie czasu ze Schizą i Frenią [zaaawsze lubilem trojkaciki...] to pliz wal komentsa... pozdry, fuck ya all __________________________________________________________ 2002.06.18 13:52:58hm Nastepnym razem byc tak moze ze zapodam wyjasnienie, o co w tym chodzi, jak i niedlugo zamieszcze linka do tesktu dla ktorego jest ten epilog... stay tuned __________________________________________________________ 2002.06.18 13:35:42Kiedyś once upon a time bylem w stanie usiasc i cos napisac... 2 lata przerwy i stalowka zdarzyla zardzewiec a ramie zasniedziec... jednakze po tym czaaasie udalo mi sie napoczac jeden epilog do rzeczy uprzednio przeze mnie napisanej... if u want have a look [rzecz w trakcie pisania, wiec pozostawilem swoj koments;>]: " *Otworzyłem drzwi. Przeciągłe skrzypienie. Zapach zastoju, kurzu i opuszczenia zaatakował me nozdrza. Pajęczyna okalała połowę framugi, za nią widniała kolejna. Dalej - kilka stołów zastawionych krzesłami. A za nimi – moja świątynia. Bar. Minęło trochę czasu. Opuściłem to miejsce w dużym pośpiechu. Być może i przy braku zastanowienia. Nie... Jednakże postanowiłem wrócić. Kilka kroków i… Stanąwszy za barem poczułem się niepewnie. Nieśmiało przeciągnąłem ręką po blacie - z chwilą dotyku powróciły wspomnienia. Ludzie. Obrazy. Dźwięki. Wszystko to nagle zaatakowało mą jaźń. Na chwilę uniosłem rękę i … znów widziałem tylko szarą, pustą zakurzoną salę. Znów jeden dotyk i … wszystko ożyło. Zacząłem zdejmować krzesła ze stołów. Każde z nich, przypominało mi osoby, które zazwyczaj na nich zasiadały. Ot takie sentymenty, i ta łezka w oku... Niespiesznie zdejmowałem te siedziska, z wolna zbliżając się do okien. Były szare. Nie były już tymi ekranami ukazującymi nieustanny dramatyczny spektakl aury. Ta też się zmieniła. Słońce bezdyskusyjnie zapanowało nad nieboskłonem co zapewne nastało po mym wyjeździe. Za oknami zrobiło się pięknie... Krzątałem się bez celu po sali, pomiędzy stołami, jak niegdyś. Oddychałem wspomnieniami. Fortepian pod zasłoną kurzu milczał. Nie było magika, który znów by go ożywił. „To tylko infekcja, to nie stan” – ta myśl zabrzmiała niczym życzenie. Pobożne. Boga w każdym razie już tu nie było… Pozostały cienie, ale one były raczej echami wspomnień, przeszłości. Cienie osób, które na stałe wpisały się w historię tego miejsca, a także moją. Teraz nikt tu nie zaglądał. Poza ciszą i osamotnieniem. Czyżby? Ciężko z poczatku było mi się tu odnaleźć. Stojąc za ladą byłem nieswój. Mogłem ogarnąć przestrzeń wzrokiem i oddać się retrospekcji, lub też przywrócić jako taki wygląd temu miejscu. Wkrótce szmatka zatrzepotała w mych rękach… [krótki film o sprzataniu :,0):,0):,0)] Włączyłem radio. Chciałem ożywić sobie to sprzątanie. Muzyka bez duszy wypełniła eter. Prowadzący bez polotu. Beznadziejność… to słowo samo cisnęło się na usta. A może wcale nie? Nadzieję ponoć trzeba za wszelką cenę szukać i podtrzymywać. Być może tyczy się to też muzyki. Bezsens…. Nie chcę nawet o tym myśleć… A może się boję? Może to strach przed wymówieniem imienia najgorszego. Przerwa. Pierwsze chmury pojawiły się za oknem. A jednak, choć próżno oczekiwać deszczu. Cisza. Dym z papierosa. Zapach kawy, której jeszcze nie zaparzyłem. Wiatr rozbijający się o szybę. Proste pytanie. Czemu tu przyszedłem? Brak odpowiedzi. Jedynie kolejny akapit, a może kolejny rozdział, lub kolejna strona… [koniec krótkiego filmu o sprzątaniu…] **Zapaliłem świeczkę, wkrótce uległem hipnozie płomienia. Nie zauważyłem nawet nadejścia zmroku; nadszedł cicho. Patrzyłem i patrzyłem, na radosny taniec jej płomienia. Czy urzekło mnie jej bijące ciepło? Zapewne, w jakiś sposób poczułem się mniej samotny. Tak naprawdę cieszę się jak dziecko, iż po raz pierwszy nie trzymam jej w ręku, w oczekiwaniu aż spali mi połowę ramienia. Po raz pierwszy nie muszę się obudzić, od dawna mam oczy szeroko otwarte. Na pewno? Tylko dlaczego nikogo i nic nie widzę?... A może jednak... Posprzątałem całą salę. Błąd. Kurz i pajęczyny były mi jakimiś kompanami. Świeca dogasa; czas wnieść trochę sztuczności, czas ażeby elektryczność i żarówki wkroczyły do akcji… Znak zapytania w chwili podejścia do włącznika - krótkie zabuczenie sprzeciwu - strzał negacji – oto instalacja odmówiła w perfidny sposób współpracy. I znów zostałem sam. Pogrążony w ciemności… Ile czasu już tu jestem? Jedną świeczkę, trzy papierosy, jedną kawę. Kilka drętwych myśli, na szczęście żadnych wyrzutów. [już czas już czas, myć żeby i iść spać…] " __________________________________________________________ |
|||||||||||||||||||||||||||
| Z tego miesiąca | Wszystkie wpisy | |
|||||||||||||||||||||||||||
|
|||||||||||||||||||||||||||