keb // odwiedzony 64976 razy // [gas_werk szablon nlog7 v01f beta] // n-log home
pokaż: ostatnie 20 | wszystkie z tego miesiąca! (0 sztuk) | wszystkie (219 sztuk)
14:48 / 10.02.2006
link
komentarz (5)
Kojarzycie niektóre klatki schodowe, zwłaszcza w starym budownictwie? Brudne, obdrapane ściany, zacieki, odpadający tynk, ogólny syf? Wyobraźcie sobie, że Szpital nr 8 w Zabrzu wygląda identycznie - istny obraz nędzy i rozpaczy. Horrory można by tam z powodzeniem kręcić, sam wystrój wnętrza wystarczy, żeby wystraszyć. Remontu ten budynek nie zaznał co najmniej przez ostatnie kilkanaście lat, wymienili jedynie okna, podobno stare były tak nieszczelne, że pacjenci się pochorowali (druga fajna rzecz, to kolorowe piłeczki z workami na buty). Zastanawiam się, jak ludzie w takich warunkach mają wracać do zdrowia, przecież zanim wyjdą, nabawią się depresji. Z drugiej strony pewna motywacja: im szybciej wyzdrowieją, tym szybciej ten przerażający widok zniknie im z oczku.
Na oddziale klimat typowo polski. Telewizor w cenie 2 zł za godzinę, więc szybko znalazł się gość, który rozpracował system: wystarczy przywalić parę razy pięścią w urządzenie, gdzie wrzuca się monety, i nabijasz licznik na tyle godzin, ile chcesz. Działało, tylko nie miał czym zmienić kanału i podgłośnić – był jeden pilot na oddział. Poszedłem do sali naprzeciwko i grzecznie zapytałem, czy mają pilota. Mieli, leżał na wierzchu. Gdyby nie to, pewnie usłyszałbym, że nie. Pani zmierzyła mnie podejrzliwym wzrokiem, wyraźnie zaniepokojona, jakbym ją informował, że nie będzie kolacji. Trzy razy pytała, czy oddam. "Tak, za momencik oddam, tylko zmienimy kanał". "Ale ten sam, nie ten drugi, bo tamten jest zepsuty!". W końcu drżącą ręką podała mi urządzenie. Za minutę byłem z powrotem. Na moje najmilsze w świecie "dziękuję uprzejmie" rzuciła oschle "proszę", niemalże wyrywając mi pilota z ręki.
Ciekawe jest to, że ulicę dalej znajduje się Śląskie Centrum Chorób Serca: nowoczesne, eleganckie, odpowiednio wyposażone. Inny świat, chociaż specjalizacja podobna.
Dwa razy kursowaliśmy z Gliwic tam i z powrotem. Ani pogoda, ani Zabrze nie zachęcały do spacerów. Pół-slumsy w centrum miasta, główna ulica – Wolności, opustoszała już o godzinie 20:00, jakby ludzie bali się wychodzić z domów (musieliśmy kawałek przemaszerować, bo tramwaje oczywiście nie kursowały), przejście przez niewielkie blokowisko, chociaż to ścisłe centrum, napawało Asię i jej brata przerażeniem. Czasem zastanawiam się, czy faktycznie jest tak niebezpiecznie, czy sami napędzamy między sobą ten strach i zagrożenie, mówiąc i myśląc o tym. Trochę tak, jak z terroryzmem, o którym media trąbią tyle, że na liście czyhających na każdego z nas niebezpieczeństw zajmuje już chyba pierwsze miejsce. Może gdybyśmy spacerując po zmroku nie uruchamiali za każdym razem wyobraźni, nie byłoby tak strasznie. Zaobserwowałem to na przykładzie licznych, samotnych powrotów do domu przez miasto, zazwyczaj około północy, czasem później. Ani razu nic mi się nie stało, nigdy nie musiałem uciekać, a jednak za każdym razem nerwowo spoglądam na boki, gdy trzeba, przyśpieszam, każda napotkana jednostka z miejsca staje się potencjalnym agresorem. Wyobraźnia, która jednak nie ma nic wspólnego z ostrożnością, bo ostrożność w takich warunkach sprowadza się i tak tylko do gotowości do ucieczki. Na to akurat dobrze być zawsze przygotowanym.
Wczorajszą wyprawę zacząłem jednak od Żabki, w której kupiłem kartę do telefonu. Następna była biblioteka, gdzie próbowałem doładować konto – z problemami, bo za mocno zdrapałem i nie było widać cyfr, musiałem się domyślać i w efekcie zajęło mi to jakieś 15 minut. Byłem również pod Szpitalem na Kościuszki, w Szobiszowicach, w Citibanku, w Piaście (tam kupiliśmy drugie śniadanie, czyli Colę i Snickersa). Wstąpiłem również do sklepu elektronicznego w GCH po słuchawki (w końcu!). W Zabrzu jadłem z dziewczyną obfity obiad w MC’Donaldsie, ćwierćfunciaka z serem, duże fryki, Sprite’a. Do Kolportera na Placu Piastów - taki salonik prasowy – weszliśmy po bilety. Stałem przy drzwiach i sprawdzałem, czy autobus nie jedzie, szła jakaś panna, więc otworzyłem jej od wewnątrz drzwi. Ucieszyło ją to co najmniej, jakbym ją gdzieś połechtał.
Do domu wróciłem przed północą, jakieś 12 godzin po tym, jak z niego wyszedłem. Intensywny dzień i spory kop po dwóch dniach siedzenia w czterech ścianach.

14:31 / 01.02.2006
link
komentarz (0)
Fonetyka zaliczona na 4, historia USA na 4, to cieszy. Historię zdawaliśmy ustnie, wchodząc parami. Sam egzamin trwał 20 minut, wcześniej 3 godziny stałem na korytarzu, czekając na swoją kolej. Stres mnie zżerał, ręce się trzęsły, materiały, które miałem ze sobą, przejrzałem chyba ze 100 razy, niektórych rzeczy pewnie zdążyłbym się nauczyć na pamięć (tak to jakoś dziwnie zorganizowaliśmy, że trzeba było sobie zaklepać miejsce na gorąco, a ja za późno to zrobiłem). Umiałem, bałem się tylko, że będę miał problemy ze zgrabnym przekazaniem tej wiedzy, bądź że gość zada jakieś podchwytliwe pytanie, wymyśli coś, czego nie przewidziałem. Nie było tak źle, z pierwszymi dwoma pytaniami uporałem się sprawnie (dotyczyły treści eseju, którego broniłem), trzecie – częściowo, ale wystarczyło. Część pisemna: 4, część ustna: 4, ocena końcowa: 4. God Bless America Again.
Lubicie stare klimaty? Lata 60., 70.? Wybieracie się na imprezę z tamtej epoki, albo po prostu chcecie wyglądać jak wasze babcie? Polecam zakupy w którymś ze sklepów odzieżowych w M1 w Zabrzu – oferują tak ogromny wybór retro-ciuchów, że już nie trzeba wspominać, tęsknić, wystarczy parę złotych i oldschool wróci. Naprawdę, bluzki, które wyglądają jak firanki u mojej babci w Sławęcicach. A jeśli nie firanki, to po prostu kolor brązowy, hit sezonu, żeby było ponuro i 30 lat starzej. Przeglądałem te wieszaki i nie mogłem uwierzyć, że ktoś jeszcze dzisiaj oferuje taki asortyment, jakoś ciężko mi sobie wyobrazić szalone nastolatki wbijające tam na zakupy przed imprezą, to chyba nie jest trendy, albo ja na złe imprezy chodzę. Zewnętrznie ładne to M1 i przestronne, są ławki, można usiąść, jest fast-food, można zjeść (uwaga na colę, 0,3l za 3 zł to rozbój w biały dzień), ale na randkę chyba nie polecam, przynajmniej moja nie wyszła. Przeanalizowałem sytuację i tak: po pierwsze, z dziewczyną się nie rozmawia, kiedy robi zakupy, należy pozwolić jej skupić się na ciuchach: niech ogląda, przymierza, wybiera, do rzeczywistości wróci, jak już kupi. Po drugie: tam z każdej strony się ktoś gapi, jesteś jak na widelcu, zero intymności (nawet w przymierzalni. Miło z ich strony, że wisi informacja o monitoringu). Po trzecie: nie zatrzymujcie się przy wystawie z biżuterią. Diamenty są wieczne, zajrzę tam, jak już będę bogatym biznesmenem, za jakieś, max, 10 lat.
Wracając do egzaminu z historii: jednej dziewczynie wykładowca oblał esej, podobno plagiat, zerżnięty od początku do końca. Ale dopuścił ją do egzaminu. Wyszła z płaczem. Usłyszała, że jest głupia, nie potrafi się wysłowić, nie nadaje się do tej szkoły i prędzej czy później ktoś to zauważy i ją wyrzuci. Brutalnie? Za brutalnie? Cóż, nie popisała się tym esejem, może S. miał dzień szczerości. Dziewczyna to akurat ten typ, który wykuje, co się da wykuć, a jeśli się nie da i trzeba pomyśleć, robi się problem. Jak to określiła jedna z koleżanek: "ona to tylko konik, piesek i chłopak. Nic poza tym. Dasz jej książkę, to powie, że nudna". Nie no, życzę jak najlepiej, chociaż pracy licencjackiej chyba nie można zerżnąć, co?

14:05 / 30.01.2006
link
komentarz (0)
Burzliwy był ten okres, kiedy mnie tu nie było. Sporo zawirowań, przykrych rozmów i trudnych momentów, których echo cały czas się niesie. Święta były przyjemne, miałem kogo obdarować, dostałem cudowne prezenty od cudownych osób, chciało się żyć. Sylwester w Stróży wyglądał inaczej niż rok temu, po prostu inaczej. Mało spałem, mało jadłem, dużo piłem, wysłuchałem kilkuset słów prawdy na swój temat. Atmosfera zawsze wytwarza się na nowo, są inni ludzie, ci sami też są jakby inni, wiele drobnych czynników wpływa na klimat. Wróciłem zmęczony, wytrzepany, ale bardzo szczęśliwy. Odżyłem, wróciłem do życia, bawiłem się na dwóch studniówkach. Po drodze popełniłem kilka błędów, za które mi się oberwało, pozbawiłem swój związek poczucia równowagi, stabilności i harmonii, wszystko nagle zaczęło się sypać, przyszłość rysowała się podle. Przestałem być dumny ze swoich ułomności, zaczęły mnie poważnie denerwować, uznałem, że jeśli czegoś nie zrobię, szybko pozbawią mnie resztek szczęścia. Jest jeden problem - już chyba za późno. Teraz nic nie jest proste, teraz pod wszystkim, co robię, coś się kryje, nie ma prostych, szczerych słów i gestów, są sygnały, że coś się stało, że zawiniłem. Trudno już rzetelnie ocenić, kim jestem i czego chcę. Jeśli ktoś twierdzi, że słowa nie mają znaczenia, to po raz pierwszy jestem skłonny przyznać mu rację. Brnę po grząskim gruncie, próbuję się trzymać, zobaczymy.
Cieszą mnie drobne rzeczy, dobra ocena z composition, zaliczenie, którego się nie spodziewałem, progres w angielskim tych, których uczę (ziom z dołu dostał ostatnio 4+ z ważnego testu, sam byłem zaskoczony). Zacząłem znów udzielać się dziennikarsko, chociaż początkowo się wahałem, wydawało mi się, że nie mam na to już czasu ani ochoty, ale piszę, cóż, nie stać mnie na to, żeby rezygnować z takich propozycji :). Poza tym sympatycznie się z tymi raperami rozmawia. Sam decyduję, o kim zrobię materiał, nie muszę się martwić o zdjęcia. Właśnie ukazał się numer, w którym są 4 moje teksty, będę musiał przy okazji wstąpić do Empiku spojrzeć, jak to wygląda.
Wiecie, mimo wszystko nie brak mi nadziei. Niedługo skończy się sesja, zrobi się cieplej, zacznie się sezon Formuły 1, Barcelona wygra z Chelsea. Najważniejsze to mieć na co czekać.

11:30 / 29.01.2006
link
komentarz (1)
Za dużo wypożyczyłem na raz i najwyraźniej skończy się to tym, że oddam bo biblioteki książki, których nie przeczytałem, jednej nawet nie ruszyłem. "Klient" Grishama zapowiadał się nieźle i powinien być lepszy niż film, zresztą widziałem dawno temu i niewiele pamiętam - tym lepiej. Może następnym razem. Agatha Christie była na deser, na jeden weekend, tyle tylko, że moje samopoczucie w weekend nie pozwala mi ostatnio czytać, marnuję cenny czas leżąc w łóżku do 18:00 i walcząc z bólem głowy. Oddam, nie ma czego żałować. Jest jeszcze historia Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, termin zwrotu teoretycznie już minął. Dziwnym językiem pisana, ale bardzo szczegółowa (słyszałem kiedyś, że historia USA jest krótka i względnie prosta, jeśli tak, ta książka zdecydowanie temu przeczy). Początkowo potrzebowałem informacji do eseju, będę ich potrzebował również do wtorkowego egzaminu, z czystej ciekawości natomiast zaserwowałem sobie fragment dotyczący Wielkiego Kryzysu, od lat 20. począwszy. Kiedyś, jak już będę bogatym biznesmanem, kupię sobie taką książkę i będę stopniowo zgłębiał każdy okres, z Indianami włącznie. A póki co oddam razem z pozostałymi i postaram się nic nie wypożyczać, chociaż tej pokusie trudno się oprzeć, zawsze się łudzę, że przecież będę miał czas i na pewno wszystko przeczytam. Cóż, póki co jestem w połowie "Wezwania" Grishama w oryginale i nie zamierzam się odrywać, traktuję go zresztą z pewnym namaszczeniem. W kolejce czekają jeszcze dwie inne jego książki, szczerze mówiąc dni wolnych mogłoby być ze dwa razy więcej. Dwa tygodnie i trzy egzaminy w ciągu nich to nie są warunki, które pozwolą naprawdę odpocząć, zapomnieć o nauce i skupić się na przyjemnościach. Nie tylko o czytanie przecież chodzi, kiedy ja pomelanżuję? Ziomy piją dzień po dniu, mają czas i zdrowie, pozazdrościć, kurde.
Nic to, pochwale się w końcu: mam telefon komórkowy. Zerwałem z prawilnością, jestem teraz w pełni nowoczesnym obywatelem dostępnym wszędzie i zawsze, który dzwoni, wysyła SMS'y i idzie z duchem czasu. Wgram sobie jakieś efektowne dzwonki, co by móc się lansować, za parę miesięcy pewnie zmienię telefon na lepszy model, taki z aparatem czy coś. Ale najpierw się nauczę obsługiwać ten. Nie jest zły, chociaż ma jedną podstawową wadę: brak węża. Nie będzie więc grania po nocach, rekordów. Pozostaną SMS'y.
Dużo się działo od ostatniego spotkania, ale nie martwcie się, następnym razem opowiem Wam więcej niż paresłów o sobie.

11:53 / 08.12.2005
link
komentarz (2)
"Budujesz w domu półki i wykańczasz podłogi i pieprzysz się z ogrodem. Na miłość boską, Garp! Czy ja wychodziłam za mąż za złotą rączkę? Czy kiedykolwiek wymagałam od ciebie jakichś krucjat? Powinieneś pisać książki, a innym pozwolić robić półki."

15:28 / 04.12.2005
link
komentarz (4)
Jadłem ostatnio kebab dwa razy z rzędu, tzn. tego samego dnia - na obiad i kolację (taką o 3:00 w nocy, po imprezie), co ważne, w dwóch różnych miejscach. Na Rynku jest przede wszystkim większy, najesz się nim do syta, czasem nawet przejesz, w zależności od możliwości Twojego organizmu. Po wsunięciu go do końca resztkami sił nie dasz rady włożyć już do ust niczego więcej, aktywność ruchowa też jakby maleje, marzysz za to o czymś do picia (mówię o sosie łagodnym, ostry z miejsca wypala Ci gębę i nawet picie nie pomaga. Radzę dopilnować, by dali taki, jaki się wybrało, lubią albo przez pomyłkę, albo dla jaj sieknąć ostrym). Dobra opcja to wziąć jakiś widelczyk, by pozbyć się najpierw zewnętrznej warstwy dodatków, wszelkiej cebuli, surówek czy co oni tam ładują (nie byłem nadto wnikliwy, wybaczcie), dopiero później, nie ryzykując, że coś Ci zacznie wypadać i wędrować po ubraniu, skupiasz się na bułce i kawałkach mięsa. Ogółem, polecam: wyżerka pełna, wartościowa (czy też pełnowartościowa) i pożywna. Warto nie przepijać od razu wszystkiego w klubie i odłożyć 6,50, by rozkoszować się później smacznym, tureckim żarciem.
Na Konstytucji kebab w cenie 6 zł jest mniejszy, aczkolwiek bardzo dobry (tzn. sprawdzałem tylko wersję z sosem pomidorowo-jakimśtam). Zjadłem go szybko, sprawnie i bez ekscesów, po czym stwierdziłem, że nie pogardziłbym drugim takim samym. Wniosek? Opcja dla lekko-głodnych, ewentualnie głodnych tak bardzo, że za dużo nie zjedzą, bo rozboli ich brzuch (bywa i tak). Uwaga - po lokalu kręci się koleś, który wygląda na ważniejszego od tego, który stoi za ladą i przygotowuje żarcie. Pierwszy się wita, pierwszy pyta, co podać, to również on jest tym, który cię kasuje. Niby nic sensacyjnego, zdziwiła mnie tylko ta jego nadpobudliwość i brak stroju służbowego, czyli czerwonego fartucha z flagą Turcji.
Teraz rozglądam się z jakąś inną kuchnią wschodu, Bułgaria, Chorwacja, Wietnam czy coś. Moje tegoroczne adwentowe postanowienie brzmi: rozwijać się. Rozwój kosztuje, kebap też, kasa rządzi wszystkim wokół mnie, so make money money go shoppin'.

06:04 / 01.11.2005
link
komentarz (3)
Hurra, znów 6:00 rano. Kocham mój zegar biologiczny.

17:53 / 24.10.2005
link
komentarz (8)
Uff, obudziłem się dziś w nowej, IV Rzeczpospolitej. Kraju silnym, uczciwym, bogatym, wolnym od korupcji, afer, złodziei, a nawet homoseksualistów. Mamy niższe podatki, a co za tym idzie, pełne portfele, pełne lodówki i pokoje pełne zabawek. Obowiązuje cała masa nowych ulg, dotacji, świadczeń socjalnych, więc pracować już właściwie nie trzeba. Na ulicach jest bezpiecznie, policja działa sprawnie, skutecznie i natychmiastowo, znika przestępczość, bezrobocie, panuje ład, porządek, dobrobyt, a przede wszystkim prawo i sprawiedliwość. Od dziś już nikt nie będzie musiał narzekać, szukać pracy, bać się o swój byt ani pytać, co z tą Polską. Rewolucję przeszły też media, TVP1 właśnie emituje pierwszy odcinek nowego serialu pt. "K jak Komisja Śledcza". Planowane zakończenie serii - za 5 lat, z możliwością dokręcenia drugiej.
Niech żyje nowa, piękna, IV Kaczpospolita. Przed nami cudowne czasy, kiedy czas nam będzie słodko mijał... kiedy w radiu...

17:17 / 15.10.2005
link
komentarz (1)
Czego żałuję najbardziej? Chyba tego, że nie widziałem morza. Ani przez chwilę nie siedziałem na plaży, nie obserwowałem fal rozbijających się o brzeg, nie wsłuchiwałem się w ich szum. Nie czułem wiatru, wieczornego chłodu, piasku między palcami. Nie spojrzałem ani razu w tą inspirującą otchłań, która zawsze pozwalała mi się oderwać, poszybować, pomarzyć; która powodowała, że czas stawał w miejscu, a myśli zaczynały krążyć gdzieś daleko. To tylko pieprzone 800 kilometrów, a jednak nie udało mi się ich pokonać. Niewiele mi pozostaje oprócz nadziei, że może przyszłego lata. Chociaż na moment.
Czego boje się najbardziej? Że wygra Kaczyński, że będę go musiał oglądać i słuchać przez najbliższych 5 lat, z trudem tłumiąc frustrację wywoływaną tym, co mówi i jak mówi. Zwycięstwo PIS podziałało na mnie w identyczny sposób, w jaki działają na mnie porażki Barcelony czy Ferrari (a propos, jutro ostatnie GP tego sezonu, smućmy się, rodacy), krótko mówiąc, zrodziło we mnie poczucie klęski, a nie lubię, i coś mnie wtedy trafia, kiedy sprawy idą nie po mojej myśli. Jakoś się podniosłem, ale drugiej porażki wolałbym nie zaznać, wszak o ojczyznę tu chodzi. O naszą piękną Polskę, nadwiślański kraj, który ma się rozwijać, bogacić i zapewnić dobrobyt moim dzieciom (tym, które będą miały piękną matkę, a ojca takiego, jak widzicie, a właściwie czytacie). Wciąż boję się tu zostać, ale jeśli wygra Kaczyński, obawiam się, że ten strach urośnie do rozmiarów fobii. Chciałbym się kiedyś przestać przejmować całym tym medialnym bełkotem i skupić się na tym, co ma nieco większy wpływ na moje życie niż oglądanie kolejnych programów wyborczych, mając pewność, że nic złego ze strony państwa mi nie grozi, że mogę spać spokojnie i na miarę swoich możliwości troszczyć się o swój byt. Dobrze być na bieżąco, wiedzieć, kto nami rządzi i w jaki sposób, ale im większe zaangażowanie, tym większe nadzieje, a co za tym idzie - rozczarowanie. Marzę o sytuacji, kiedy mógłbym oglądać politykę jak film, skupić się na formie, a treść potraktować z przymrużeniem oka, nie przenosić jej bezpośrednio na rzeczywistość. W tej chwili mam wrażenie, że ważą się losy Polski, a my jesteśmy nie tylko świadkami, ale i uczestnikami historii. Lepiej zapewne będzie, zapewne też wtedy, kiedy mnie już tu nie będzie.
Podobało mi się, kiedy moi wykładowcy zachęcali do głosowania, bo to słuszna postawa. Nauczyciel ma w moim odczuciu nie tylko przekazywać wiedzę, ale i kształtować osobowość, głosić pewne prawdy, wpajać słuszne idee. Ma tą możliwość, gdyż, w odróżnieniu od większości zawodów, obcuje z większą grupą ludzi i ma na nich wpływ (może w naszym wieku nie jest on już tak silny, ale wcześniej na pewno). Warto robić z niego właściwy użytek. Podkreślam - właściwy, bo tłuczenie bzdur do głowy napotkałoby mój zdecydowany sprzeciw. Pamiętajcie, podążajmy za tym, który wie.

11:57 / 08.10.2005
link
komentarz (15)
Nie będę pisał, że upiłem zioma, bo byłaby to przesada, ale i tak jestem dobry - namówiłem go na tą imprezę, co więcej, miał wypić jedno piwo i szybko się zwinąć szybko do domu, tymczasem piw wypił kilka, a do domu wracał o świcie. Ale po kolei.
Osiemnaste urodziny obchodziła niejaka Tami, II LO. Kilka dni wcześniej zaprosiła mnie telefonicznie i chociaż nie wspomniała, że chodzi o zioma (to mnie najbardziej zdziwiło, nie było najdrobniejszej sugestii!), dobrze wiedziałem, że jego ma na myśli, przeczuwałem to, wydedukowałem, nie po mówi o nim 100 razy ilekroć się widzimy (nawet w stanie upojenia, do czego się oficjalnie przyznała), żeby później zapraszać tylko mnie. Długo się wahał, zmuszony byłem użyć wszelkich możliwych argumentów, aż w końcu się zgodził, sam nie wiem, jakim cudem. Szczerze mówiąc od początku w to nie wierzyłem :)
Trochę zamulił na Rynku, bo zamiast okupować miejsce ustawki, kręcił się gdzieś dookoła, niepokojąc Skora i Samiego. W końcu się odnaleźliśmy, pani z knajpy była na tyle uprzejma, że pozwoliła nam usiąść przy stoliku i wypisać kartę. "Yo!" trochę mi nie wyszło (za małe, wiecie), ale po tych długotrwałych naradach byłem zadowolony z samego faktu, że coś napisaliśmy i wreszcie można było ruszyć na imprezę.
Żeby było efektownie i niestandardowo, wejście oczywiście starannie zaplanowaliśmy. Zostawiłem zioma w korytarzu, po Tami wbiłem sam, pewnie coś przeczuwała, ale nie szkodzi, grunt, że wypaliło - wyprowadziłem ją z imprezy, natknęła się na niego w korytarzu (prawie go minęła), cud nastąpił. Złożyliśmy urozmaicone i niebanalne życzenia, mogli się wreszcie poznać, ich spojrzenia się skrzyżowały, jubilatka była wyraźnie wniebowzięta, chyba jeszcze nie bardzo wiedząc, co się dzieje.
Biba głównie na siedząco, za to pozycje mieliśmy na tyle dogodne, że dało się prowadzić skuteczną obcinkę na towarzystwo. Celowo piszę, że skuteczną, bo po jakimś czasie dziewczyny zaczęły się sukcesywnie dosiadać i nie byliśmy skazani już tylko na siebie, zresztą nie tylko dziewczyny się zjawiły - wpadł Skor, Lechu (obowiązkowy imprezowicz-playboy, oczywiście bez hajsu), Artur, który z nami grał w piłkę, a z ziomem chodził na angielski. Z momentów przełomowych: piliśmy wódkę w ubikacji dla niepełnosprawnych, gdzie wyjątkowo często gasło światło, co umiejętnie wykorzystywał Skorup. Później zawitaliśmy na parkiet uskuteczniając bauns pełną parą. Na moment zjawił się Kuba, ale chyba tylko po to, by sprawdzić, jak impreza.
Była koleżanka, która mnie potępia (jednak wróciła do swojego chłopaka, tragiczna historia miłosna chyba dobiegła końca), była koleżanka, z którą kiedyś rozmawiałem na jakiejś imprezie, ale szybko się zwinęła i nie zamieniliśmy ani słowa, była koleżanka Jarka J., z którą już się jednak nie spotyka (z nią dla odmiany pogadałem), była Magda M. (nie mylić z serialem na TVN'ie), a ja byłem grzeczny :)
Nad ranem wpadliśmy z Lechem do keb-apa, potem dołączyła reszta, byliśmy jeszcze chwilę w Hemingwayu (kanapy są mega wygodne), gdzie usłyszałem od zioma, że jestem pijany, co wielką sensacją nie było, na szczęście nie byłem na tyle pijany, żeby nie pamiętać, że mi to mówił. Na osiedle wracaliśmy z dwoma znanymi gliwickimi raperami, którzy prowadzili prześmieszny dialog. Skorupa wcześniej gdzieś wcięło i ziom szedł na przystanek sam.
Wybaczcie szczegółowość. Tworzę historię.

16:45 / 30.09.2005
link
komentarz (35)
No to czas na bitwę. Do zobaczenia w VIP'ie.

11:14 / 21.09.2005
link
komentarz (2)
Zimno się zrobiło, ale osiedlowe gangsterstwo wciąż tętni i nikomu ani przez myśl nie przeszło rezygnować z kryminalnej działalności, zwłaszcza że boisko, jako jej centrum, sprawdza się znakomicie, a zła pogoda zdaje się odstraszać policję. Ostatnie próby gry w nogę zostały wprawdzie krwawo stłumione przez uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy, którzy pozbawili ekipę piłek i wszelkich tego typu niebezpiecznych narzędzi (wpadli na tyle niespodziewanie, że jakikolwiek próba oporu nie wchodziła w grę, poprzysięgliśmy jednak zemstę następnym razem), teraz jakby było ich nieco mniej, w końcu gliniarz też człowiek i też ma prawo zmarznąć (nie wspomniałem, że centralna części boiska jest otoczona swego rodzaju barierą termalną, jest tam jeszcze zimniej niż gdzie indziej, dlatego społeczeństwo omija to miejsce z daleka). Pizga, ale co zrobić, determinacji nie brakuje, przestępcze myśli krążą od ekipianta do ekipianta, z dnia na dzień czujemy się coraz pewniej w tej swoistej walce z władzą i systemem; każdy rośnie w siłę i zyskuje punkty w naszym prywatnym rankingu kryminalnym. Strzelanie kapslem po browcu przestało już na tym etapie imponować, teraz prężnie rozwijają się: przemyt, prostytucja i, jak ostatnio wyszło na jaw, pranie brudnych pieniędzy. Zdradziłbym nieco szczegółów, ale obowiązuje zasada "bez nazwisk", "omerta", a także "NNWNW" (Najlepsi na wolno - nowa wersja). Zresztą, niedługo wychodzi płyta, kto się ma dowiedzieć, ten się dowie.
Także bójcie się babcie.

11:12 / 21.09.2005
link
komentarz (9)
30 września w Klubie VIP przy ul. Pszczyńskiej 13 w Gliwicach odbędzie się pierwsza edycja konkursu "VIP Freestyle Battle". Do walki stanie ośmiu doświadczonych bywalców bitew kontra ósemka wyłoniona w eliminacjach. Oceną ich dokonań zajmie się trzyosobowe Jury. Inowacją w stosunku do poprzednich tego typu imprez będzie sposób nagradzania zawodników - każdy wygrany pojedynek oznacza zainkasowanie jakiejś kwoty. Eliminacje rozpoczna się o godz. 19:00, natomiast właściwa bitwa o 21:00. Oprawą muzyczną battla zajmą się DJ HopBeat i powracający po długiej nieobecności DJ ToTenTon. Oprócz pojedynków dodatkową atrakcją będzie koncert Ani Sool i Majkela, na którym zaprezentują materiał z nadchodzących albumów. Wjazd na imprezę: 7 PLN.

Tetris (Siemiatycze)
Pogo (Białystok)
Filip (Toruń)
Dolar (Lublin)
Gres (Łódź)
Kamel (Dąbrowa Górnicza)
Puoć (Warszawa)
Bobaz (Wrocław)

W eliminacjach oczywiście: Kurillo, Kebillo, Escobar, ONX aka hustla. Jestem ciekaw, kto jeszcze. Znasz kogoś?

17:52 / 14.09.2005
link
komentarz (3)
Wyłem u tego dentysty, kwiczałem i łkałem niemożliwie, cała moja twardość i wytrzymałość popłynęła wraz z pierwszymi łzami. Wyrywali mi zęba, a właściwie jego korzenie. Przeszedłem przez godzinny, krwawy hardkor, znieczulenia nie czułem prawie w ogóle, chociaż dostałem zwiększoną dawkę. Przeżyłem, wyszedłem stamtąd, ulżyło, ale co z tego, skoro boli i krawi nadal.
Apeluję, jeśli macie jakieś zepsute zęby, mniejsze czy większe dziury, idźcie do dentysty - od razu. Dajcie je sobie porządnie wyleczyć i wypełnić (trwale) i obyście nie musieli przeżywać tego, co ja. Naprawdę, marsz do dentysty.

02:24 / 14.09.2005
link
komentarz (4)
Było sympatycznie, poszedłem na boisko, posiedziałem z ekipą, wróciłem, obejrzałem mecz, serial, kilka programów wyborczych, aż przyszedł Lechu i oderwał mnie od telewizora. Wyszliśmy na osiedle, powspominaliśmy. Teraz znów jestem w domu, ale przestało być sympatycznie, jest za to zimno, ponuro i dość niepokojąco, wyczuwam aurę zła w powietrzu oraz zbliżające się załamanie i niestabilność emocjonalną. Podły nastrój już krąży gdzieś wokół, zagląda do środka, chociaż wie, że przyjąć będę mógł go dopiero jutro. W zasadzie nie chcę iść spać, nie chcę stawać twarzą w twarz z kolejną dawką przykrych refleksji, które czekają mnie nazajutrz. Wolałbym odpędzić wszystko to, co jest w stanie zburzyć mój ład i równowagę, każdy najmniejszy drobiazg naruszający tą nieraz już całkiem stabilną konstrukcję. Chciałbym móc się przed tym skutecznie bronić, trzymać dystans, być ponad tym, znaleźć schronienie i pooooczuuuć, wewnętrzny spookój, duszy ukojenie. Nie mogę pozwolić, by pora dnia, ilość snu, wartość odżywcza śniadania czy pogoda za oknem o czymkolwiek decydowały, tym bardziej o tym co robię, mówię czy myślę. Czuję się podatny, podatny na wszystko dookoła, podatny na tyle rzeczy, że sam już nawet nie wiem, na co. To mnie chyba przerasta, zastanawiam się, czy ja potrzebuję więcej ludzi, czy mniej, czy mam od nich uciekać, czy trzymać się blisko i radować każdą rozmową, doceniając fakt, że ktoś jeszcze chce ze mną rozmawiać, zanim każdy mnie potępi, znienawidzi i znielubi jeszcze bardziej, aż zostanę sam, a życie kopnie mnie w dupę, spełniając przepowiednię mojej pierwszej dziewczyny, której wydawało się, że to musi nastąpić, bym mógł się zmienić.

23:39 / 12.09.2005
link
komentarz (11)
Wymęczyła mnie sobotnia piłka, później zawiódł All Nite, ale poniekąd na własne życzenie - im więcej znajomych, tym bardziej się gubię i pozwalam, by czas przelatywał gdzieś obok, nie jestem na imprezie, tylko w kilkunastu miejscach wokół niej, krążę, rozmawiam, tracę cenne minuty. Próbowałem się bawić, ale było ciasno, myślałem, że większy ścisk niż w B3 nie jest możliwy - okazuje się, że jest. Muzyka też jakby gorsza niż na poprzednich edycjach, co stwierdzam z nieco czystszym sumieniem, bo nie jestem w tej opinii odosobniony. Afterparty pozwoliło odzyskać nadszarpniętą uprzednio wewnętrzną równowagę i nieco sił, kondycja psychofizyczna obrała tendencję wzrostową, rano, jedząc bułki, byłem już w pełni szczęśliwym człowiekiem (i nie chodzi tu tylko o bułki).
Wyścig podobał mi się o tyle, że odbywał się na częściowo mokrym torze i dość sporo się działo, zmartwił mnie natomiast rezultat (po raz kolejny zresztą): wygrał Raikonen, a po drodze wylecieli i Schumacher, i Montoya (obydwoje w identyczny sposób, tzn. przywalił w nich inny kierowca, FIA powinna za takie coś robić krzywdę). Właściwie przywykłem do porażek tych, którym kibicuje, bardziej martwi mnie, że jeszcze tylko 3 wyścigi. I przerwa do marca 2006.
Na All Nite podeszła do mnie koleżanka z bloku naprzeciwko, chciała pogadać, a właściwie wyznać, że mnie "potępia" i "nienawidzi", przy czym mówiła to w tak sympatyczny sposób, że nie przestałem jej lubić, a po uśmiechu, który sprezentowała mi na zakończenie rozmowy, wnioskuję, że ona też zachowuje do całej sytuacji zdrowy dystans. Zresztą szybko wyczułem, że chodzi głównie o nią, bo wyjątkowo zgrabnie przeszła do własnej, nieszczęśliwej historii miłosnej, o której mówiła właściwie już do końca. Nieważne, że mnie potępia i nienawidzi, po pierwsze, rozmawiamy i mówimy sobie "cześć" już od jakiegoś czasu, a ona za każdym razem, kiedy się widzimy, pyta, czy ją w ogóle kojarzę (to jest dopiero wiara w mężczyzn!), po drugie, mieszka na Perkoza. Szacunek się należy.

12:23 / 06.09.2005
link
komentarz (3)
Wybierałem się w piątek z moim przeziomem ONX'em do Mega, ale nie dotarliśmy. Następnym razem będzie się trzeba zdecydować - albo mecz, albo impreza, bo nie da się tych dwóch rzeczy pogodzić, zwłaszcza przy takim zorganizowaniu. Piłka jednak wciąga: biegasz, kopiesz, skupiasz się na grze, na wyniku, pochłania cię to do reszty i nie myślisz o niczym innym. Później spoglądasz na zegarek i okazuje się, że pociąg jest za pół godziny, tym samym szanse dotarcia do Kato maleją do minimum. Kiedyś pewnie rzuciłbym wszystko i jechał, teraz w sumie chcę (jeśli już się bawić, to przy rapie, najlepiej dobrym), ale nie muszę. Tym bardziej nie muszę melanżować do upadłego, upijać się, szaleć całą noc. Jasne, że fajnie jest spędzić piątkowy czy sobotni wieczór poza domem, ale im kulturalniej, tym lepiej. Jeszcze trochę i zacznę powtarzać: "powroty nad ranem, teraz zmądrzałem" :)
Nie no, wierzę, że w Mega było fajnie, ale co zrobić. Ostatnio opcja piłka odbywa się u nas regularnie. Ktoś chyba uznał, że skoro nie graliśmy całe wakacje, najwyższy czas wykorzystać ostatnie ciepłe dni i trochę pokopać, nadrobić zaległości. Espeoerte to jednak nie taki wielki problem, a ile satysfakcji. Dziś kolejny mecz.
Sobotnie przyjęcie wypadło lepiej niż się spodziewałem. "Secesja" to byłe Desperado, niegdyś typowa, młodzieżowa knajpa, w tej chwili elegancka restauracja, w której, pomimo mej blokerskiej natury, całkiem dobrze się czułem (głównie wtedy, gdy działała klimatyzacja, niestety później ją wyłączyli i nie było już tak przyjemnie). Zaczęło się dość chaotycznie, wynajęty kierowca mini-busa, który przywoził część gości z dworca, miał problemy z dotarciem na miejsce, nie wiedział, którędy ani dokąd jechać (pewnie zajęty liczeniem hajsu, który dostał za to zlecenie, zapomniał sprawdzić, gdzie jest ulica Grodowa), później było już miło, sympatycznie i wesoło. Przyjechały kuzynki, których dawno nie widziałem i miałem okazję zaobserwować, jak bardzo się zmieniły - 13 a 16 lat to jednak przepaść, na ulicy bym ich nie poznał. Właściwie niewiele rozmawiałem, ale nie było ani nudno, ani sztywno (poza tym miałem ciekawe, damskie towarzystwo po prawej). Cóż, dobre żarcie, dobre wino, miła obsługa (jednak nie na tyle miła, by zdradzić mi rodzaj pokrewieństwa pomiędzy szefową "Secesji", a E.B., panią profesor, którą ostatnio tam widziałem - wiem jedynie, że takowe istnieje), ale najważniejsze, że rodzice chociaż przez te pare godzin byli szczęśliwym małżeństwem.
Mecz obejrzałem w domu, z przejedzenia i zmęczenia nie miałem już siły nigdzie wychodzić (tym bardziej jechać później do Bojkowa na grilla). Szczęśliwie, ale ważne, że zwycięsko. Polska dawno nie miała tak udanej passy w eliminacjach, czekam na mecz z Walią i awans, na który ewidentnie zasłużyli.
Wyścig - musiałem nagrać i obejrzeć dopiero wieczorem, bo w niedziele jechaliśmy do Sławięcic. Pogodziłem się z kiepską formą Ferrari w tym sezonie, przestały mnie te odległe miejsca dziwić (co nie znaczy, że mnie cieszą), zacząłem za to, pomimo całej niechęci do McLarena, kibicować Montoyi. Sam nie wiem, czemu, pewnie dlatego, że to kierowca z charakterem, czy też, jak kto woli, z jajami. Jeździ odważnie, zawzięcie, nie boi się ryzykować, nie odpuszcza. No i nie jest Finem :)

23:55 / 30.08.2005
link
komentarz (2)
Mój dzień ma właściwie dwie przyjemne pory: ranek, kiedy wstaję z łóżka z dość sporym zapasem sił, pomysłów i chęci do działania, oraz wieczór, kiedy odzyskuję energię i koncentrację, co pozwala mi jakoś w miarę sensownie go spędzić, bądź zdecydować się na wyjście z domu. Środek dnia jest męczący. Udziela mi się kryzys organizmu, bierność, zniechęcenie i upał zza okna. Snuję się po domu, szukam gdzieś miejsca dla siebie, ale zwykle z trudem je znajduje. Przychodzi w końcu taki moment, że kompletnie się wyłączam (zwykle następuje to wtedy, kiedy nie ma już w kuchni niczego, co mógłbym na szybko wsunąć) i nie chce mi się zupełnie nic, ani czytać, ani niczego oglądać, ani nawet słuchać muzyki. Pół biedy, jeśli udaje mi się wówczas zasnąć. Jeśli nie - jest kłopot. Dziś, po kilku próbach, na szczęście dałem radę. Na kanapie, przed TV, ze słuchawkami na uszach - leciało BBC (pamiętam, że mówili coś o huraganie, Jowiszu, Nepalu). Jutro pewnie będzie podobnie, tylko zestaw informacji się zmieni. Czasem tęsknię za czymś do załatwienia na mieście, home alone przez 2/3 dnia mi zdecydowanie nie służy. Tracę czas na bzdury, zamiast korzystać z tego pięknego i krótkiego niestety życia.

13:43 / 29.08.2005
link
komentarz (6)
Udał się RapFest i dobrze, bo będą następne, ale w żaden sposób mnie nie zachwycił, nie powalił na kolana, nie opadła mi szczęka. Rozbolały mnie za to nogi, bo ileż można stać pod sceną i słuchać ciut przydługich występów, a w przerwach między nimi dwóch kiepskich konferansjerów, denerwujących swoją nachalną gadaniną i żartami wątpliwej jakości? Taki już chyba urok festiwali - i RapFest nie jest tu wyjątkiem - że zbyt długo to wszystko trwa, szybko zaczyna męczyć, a Ty przeczekujesz bądź oglądasz od niechcenia pięć pierwszych, nieciekawych ekip po to, by później nie mieć już siły na te, które cię najbardziej interesują. Poza tym ewidentnie brakowało klimatu - trudno uznać grupę małolatów unoszących ręce w pierwszych rzędach (głównie wtedy, kiedy mieli rzucać koszulki bądź płyty Tewu) za krzepiącą, hip-hopową atmosferę. Może to też kwestia wczesnej pory i dość wysokiej temperatury (zaczęło się o 15:00), która raczej nie sprzyja zabawie, z drugiej strony na Kempie ludzie nawet w świetle dnia potrafili się zmobilizować i wydobyć z siebie maksimum energii, godzina nie robiła różnicy. No, ale to nieco inni ludzie, zresztą tutaj do momentu wyjścia Ostrego na scenę nie było na dobrą sprawę czym się zajarać. Styl V.I P. zagrali przyzwoicie, na pewno na 100% swoich możliwości, ale te kawałki zwyczajnie nie mają wykopu, można ich wysłuchać, ale ciężko o większy entuzjazm (oczywiście poza hitem pt. "Smak Zwycięstwa", ten zawsze budzi w człowieku całą jego dzikość). PIH? Pierwszy raz słyszałem go na żywo i oby ostatni. Chaotycznie, amatorsko, nieciekawie i bez kontaktu z publiką, czyli w sam raz na support. Może gdybym jarał się wulgarnymi tekstami, może gdyby "Prosto w twarz" było moim hitem lata... nie wiem. Nie miałem oczekiwań, a i tak się zawiodłem.
O.S.T.R. to świetny showman, sceniczna osobowość, raper z charakterem. Ma tyle hitów i taki freestyle (chodzi mi głównie o styl, same wersy zdają się być nieco oklepane), że ten występ musiał rozkręcić imprezę, gorzej z tym, co Ostry ma swoim słuchaczom do powiedzenia. "Kto z was skończył studia? Kto ma pracę?" pytał licznie zgromadzonych na placu gimnazjalistów i licealistów, próbując im udowodnić, jak źle się w Polsce żyje. "Co to za państwo? Chcę iść do lekarza, muszę wziąć wódkę, inaczej się nie da". "Nie idźcie na wybory, albo idźcie i zagłosujcie na wszystkich, żeby głos był nieważny. Ja tak robię". "Podnieście wysoko ręce i pokażcie środkowy palec wszystkim stacjom muzycznym za to, że promują chłam". "Ręce w górę wszyscy, którzy kochają prawdziwy hip-hop. Wróćcie tu za 5 lat, by pokazać, że kochacie prawdziwy hip-hop".
To nie było moje pierwsze starcie z jego demagogią, ale za każdym razem jest mi szkoda tych dzieciaków, dla których O.S.T.R jest idolem, bo jest anty, bo ma wszystkich w dupie, bo wszystkim pokaże środkowy palec, a do tego jeszcze wypnie się na system i nie pójdzie na wybory. Czekam, aż zacznie ludzi przekonywać, by szli i głosowali na niego (w końcu "bujaka Jamajka, Ostry na prezydenta"), ewentualnie jemu i tylko jemu powierzyli wybór teledysków, które mają lecieć w TV, bo przecież Ostry to szczerość, niezależność i prawdziwy hip-hop. Poczekam też, aż ci hip-hopowcy dorosną, przyjrzą się Lepperowi, później Ostremu, później znowu Lepperowi, może chociaż część z nich będzie w stanie wyciągnąć logiczne wnioski.
TDF'a nie doczekałem, poszedłem posłuchać z Królem jazzu w ruinach. Inne towarzystwo, inna atmosfera (dziwnie się tam czułem w szerokich spodniach), a przede wszystkim świetny, klasyczny jazz, który lubię najbardziej. Widziałem pierwszą część, później końcówkę. Nie mogłem sobie odmówić, bo była to już ostatnia edycja, a jakoś tak się złożyło, że podczas każdej z poprzednich przebywałem gdzieś poza miastem (normalnie nie ma tu co robić, a jak już jest, to kilka opcji na raz). Tedego nie żałuję, słyszałem go już z 5 razy i pewnie z 5 razy jeszcze usłyszę. Zmęczył mnie ten wieczór, zmęczyło własne niezdecydowanie i to, że nie potrafiłem zająć konkretnego stanowiska w sprawie dalszego jego ciągu. Ja się nie nadaję do decydowania nie tylko za siebie, nigdy tego nie robiłem, nigdy nikt tego ode mnie nie wymagał. Boję się odpowiedzialności, tego, że wybiorę źle, że będzie na mnie, a jak już nie chodzi o to, to sam zwyczajnie nie wiem, co chcę robić. Z takim podejściem pewnie skończę jak mój ojciec, krytykowany po 25 latach małżeństwa za to, że nie potrafi i nigdy nie potrafił ani decydować, ani doradzić.
A w niedzielę wybrałem się z rodzicami na spacer. Byliśmy w restauracji, gdzie w przyszłą sobotę organizują uroczystość z okazji 25-lecia ślubu (oby nie było drętwo ani sztywno, bo wypiję trochę tego chilijskiego wina z ciekawości i stamtąd wyjdę). Spore było moje zaskoczenie, gdy zobaczyłem przy stoliku panią profesor z naszego NKJO - najwyższy stopień i najwyższy level respektu (ta, o której La_Vie nie ma najlepszego zdania). Przywitałem się, ale jej wzrok wyraźnie dawał do zrozumienia, że mnie zbyt dobrze nie kojarzy (przy tylu studentach to nic dziwnego). Później rodzice rozmawiali z szefową restauracji. I była do E.B. tak podobna, że cała ta sytuacja to nie mógł być przypadek.
Na koniec widzieliśmy jednoosobowy spektakl teatralny w ogródku Willi Caro. Świetne aktorstwo, zabawne dialogi, mnóstwo życiowych, mniej lub bardziej czytelnych motywów, poza tym odrobina refleksji. Żałowałem tylko, że nie namówiłem na to nikogo z najbliższego otoczenia, że oglądałem praktycznie sam - zawsze mam w takich momentach ochotę dzielić z kimś swą radość. Tak czy inaczej, bawiłem się przedobrze. Czas leciał szybciej niż na jazzie, a już na pewno niż na RapFest.

13:20 / 23.08.2005
link
komentarz (7)
Moi rodzice wywołali zdjęcia z wczasów, ale są najgorsze, brzydkie, mają straszne kolory i w najmniejszym nawet stopniu nie oddają uroku miejsc, w których były robione. Zresztą ujrzawszy tą podłą jakość zanieśli dwie klatki do innego zakładu dla porównania i różnica jest ogromna. Nie pozwolę im więcej niczego wywoływać u niesprawdzonego fotografa, gdyby przypadkiem zapomnieli, jak ten nas potraktował. Kurde, zdjęcia mają być ładną pamiątką, mają cieszyć oko, a na te po prostu nie mogę patrzeć. Szkoda.
Co do Kempu jeszcze, poznałem osobiście Wujka Samo Zło. Nigdy nie imponował mi ani jako raper (czy freestylowiec), ani jako dziennikarz, ale sympatyczny to on jest. Przyszedł, usiadł, pogadał, spalił jointa (podobno połowę wypłaty wydaje na zielsko). Nawet nie wiedziałem, że ma 32 lata i ojca z Bangladeszu. Ogólnie barwna postać, na koncercie Kasty np. latał po scenie z gołą klatą i wymachiwał polską flagą (pożyczoną od nas). A jeśli chodzi o bitwy, wiadomo, nie jest wymiataczem, ale jakiegoś tam uroku dodaje. Mógłby wpaść do Gliwic.

23:33 / 22.08.2005
link
komentarz (7)
Odżyłem, odzyskałem zdrowie, posłuchałem dobrego rapu i wreszcie się opaliłem (wystarczyły mi trzy dni, z Wisły, po dwóch tygodniach pobytu, wróciłem blady). Gdzie? W Czechach, na Hip-Hop Kempie, z którego pisałem dwie poprzednie notki, bo nawet komputery tam były (nie było np. wody, ale komputery tak). Cóż, świetna impreza, mnóstwo wrażeń i na pewno w haśle reklamowym "Festiwal z atmosferą" nie ma cienia przesady. Wiadomo, że chodzi przede wszystkim o muzykę, to esencja i do tego Kemp się sprowadza (no, dobra, dla niektórych do picia wódki o każdej porze, choćby z rana :)), ale swój urok ma cała otoczka. Mieszkasz na wielkim, międzynarodowym polu namiotowym, gdzie spotykasz Czechów, Polaków, Niemców, a nawet Austriaków (ludzi jest generalnie tyle, że miejscami przez namioty trzeba się zwyczajnie przedzierać). Mało jesz, dużo pijesz. Porannej kąpieli zażywasz w pobliskim jeziorze, wchodząc do lodowatej, niezbyt czystej wody, co jednak przy panującym upale jest pewną przyjemnością. Wieczorem melanżujesz, pijąc wódkę w zabójczym tempie, a gdy już się kończy, idziesz na imprezę i na koncerty. Ludzi jest mnóstwo, bawią się, unoszą ręcę, krzyczą, czuć entuzjazm, chęć zabawy i zapach ganji. Fakt, że warunki sanitarne mogą zniechęcać, że namioty są na dłuższą metę niewygodne, w nocy zimne i wilgotne, za dnia to sauna, ale pomijając kwestie estetyki i komfortu (wszak jesteśmy hip-hopowcami, pieprzyć luksus), Kemp ma rewelacyjny, biwakowy klimat. Jest swobodnie, sympatycznie, chilloutowo, jest rap i to nie byle jaki. Zarządził, bez dwóch zdań, Masta Ace, widać, że pomimo stażu i tylu lat na scenie to wciaż zajawkowicz, który nawija na 100% i naprawdę jara się tym, co robi. Inspectah Deck zagrał nieźle, zwłaszcza początek mnie rozkręcił, bo zaczął od starych zwrotek z Wu-Tangu i innych ciekawych opcji, jak numer ODB czy gościnne wejście z "Moment of truth", poza tym dość dynamicznie przechodził od jednego kawałka do drugiego (ciekawa rzecz, urozmaica), z tym że pomyłka odnośnie nazw miejscowości niewybaczalna - czały czas powtarzał, że jest w Pradze (może w USA myślą, że jak Czechy, to tylko Praga?). Generalnie od czarnoskórych MC's powinniśmy się uczyć, są na scenie pewni siebie, energiczni, a jednocześnie wyluzowani, ten rap jakby w nich tkwił (potwierdził to Last Emperor, grał sam, bez hypemana, a i tak się jarałem). Z Polskich raperów aspiracje do bycia Czarnym zgłasza Gural, zresztą obydwoje z Wallym potwierdzili, że Kasta to koncertowy pewniak (oglądaliśmy z pierwszych rzędów wymachując polską flagą, było przedobrze). Pezet to z kolei MC bardziej studyjny niż koncertowy, na scenie jest sztywny, nawiązuje nachalny, wymuszony kontakt z publiką (zastanawiacie się, ile razy można powtarzać "zróbcie hałas" i "ręcę w górę"? Jak się okazuje, w nieskończoność). Z drugiej strony widać, że się stara, próbuje, nie można mu odmówić zaangażowania i dobrych chęci. Poza tym grało WWO, o których nie będę się rozpisywał, przyznać jednak muszę, że w czasie ich występu bawiłem się świetnie.
Tak więc dobry rap (chociaż chodziliśmy tylko na wybrane koncerty, nie sposób wysłuchać wszystkich, gdy trwają od 16:00 do 2:00) i dobry, trzydniowy melanż. Poznałem ziomów z Dąbrowy, tyleż sympatycznych, co szalonych (z wódką chyba nigdy się nie rozstają), oprócz tego dość spora reprezentacja Gliwic, znani raperzy, ich dziewczyny, ziomy. Kempowaliśmy od czwartu do niedzieli, pogoda piękna, dużo słońca, ale wiadomo, przede wszystkim muzyka. Odżyła we mnie zajawka, znów czuję się hip-hopowcem, mam ochotę rymować, zagrałbym jakiś koncert. A na Kemp wracam za rok.
Po koszulkę.

00:06 / 21.08.2005
link
komentarz (2)
Reprezentacja poludnia jest silna i zwarta, chociaz w tym tlumie latwo sie zgubic i odciac od reszty. Pisze drugi raz z kompa na Kempie, wczoraj widzielismy Vadima (fragment) i Decka (przekonanego, ze jest w Pradze), dzisiaj: Kaste i Pezeta, ktorych wsparlismy halasem i uniesiona flaga. Ekipa sie powiekszyla, jest alkohol, jest jezioro, w ktorym sie kapiemy; kempowanie trwa, oparte o melanz opor i chillout na najwyzszym, czeskim poziomie (czyt. bezkacowo). Ide, za chwile Masta Ace.

23:42 / 19.08.2005
link
komentarz (3)
Nie bede gorszy i tez napisze, ze na Kempie sa komputerz, mozna z nich korzystac, oprocz tego mozna zrobic sobie zdjecie (za free), mozna napic sie piwa (juz nie za free), ogolnie dobry melanz (chociaz dopiero sie zaczal), w dalszym ciagu pije wodke tak jakby wychowal mnie Slask, chudne i zyje spox. Yo!

11:52 / 17.08.2005
link
komentarz (7)
Splamiłem honor hardkorowca, zdradziłem kodeks ulicy, zgrzeszyłem przeciwko prawilności - pojechałem na wakacje z rodzicami. Nim jeszcze obrońcy wyżej wymienionych wartości mnie dorwą i skrzywdzą, podzielę się tym i owym.
Przede wszystkim mama odniosła ewidentny macierzyński sukces: udało się jej zorganizować dwutygodniowy wyjazd i zabrać nań dwóch synów w wieku 20 i 22, którzy - uwaga - wrócili zadowoleni. W moim przypadku wprawdzie nie oznaczało to szczególnego wyrzeczenia (no, może poza zdradą pewnych ideałów, o których pisałem na początku), ale w obliczu dzisiejszych norm, trendów i dążeń młodych ludzi, taki wspólny rodzinny wyjazd to chyba jednak coś. Byliśmy w Wiśle. Miejscowość typowa, dość rozlazła (a jak brzydka, zdałem sobie sprawę dopiero po wizycie na Słowacji), zresztą kto nie był, a góry, jak to góry - mają swój urok. Są wielkie, efektowne, stanowią dla mnie demonstrację potęgi natury w najczystszej postaci. Wędrówka na dany szczyt to wyzwanie, które, także ze względu na poniesiony trud i wysiłek, zawsze daje satysfakcję. Fajnie jest usiąść, nacieszyć oko widokami, spojrzeć w dół i uświadomić sobie, jak wiele się przebyło. Gorzej, kiedy wspinaczka staje się koniecznością, codziennym przymusem. Wtedy zadowolenie gdzieś znika, a pojawia się złość, zniechęcenie, frustracja i powracające pytanie: "czy ten ośrodek musi być tak wysoko???". Do tego góry są zdradliwe. Wychodzisz, jest zimno. Maszerujesz, męczysz się, robi ci się gorąco; z czasem już nie chce ci się nawet zastanawiać, dlaczego łzawią ci oczy, skąd ten ból z tyłu głowy i narastające drapanie w gardle. Tak zachorowałem na anginę. Widok nabrzmiałych migdałków z biała naleciałością odrzucił mnie do tyłu, z przykrością uświadomiłem sobie, że zaatakowało mnie okropne, syfiate ciało obce, na które później aż bałem się patrzeć, bo jedyna reakcja, na jaką potrafiłem się zdobyć, zawierała się mniej więcej w słowie "fuj". Straciłem apetyt, pojawiły się dreszcze, marznąłem nawet w pokoju pod kołdrą. Kurde, zawsze wydawało mi się, że w góry się jedzie odzyskać zdrowie, a nie je stracić. Wróciłem słaby, zmarnowany, schudłem z 3 kg. Gdybym był dziewczyną, pewnie skakałbym z radości.
Pogoda oczywiście nie dopisała. Dwa dni słońca, a później tydzień regularnego, intensywnego deszczu i niska temperatura. Jak to mawiają w TV, pogoda nie zachęca do spacerów, komfortowo na pewno się nie czułem, a zwierząt, po których zachowaniu można by cokolwiek przewidzieć, też nie było. Tzn. zwierzęta widziałem w Ustroniu, w Parku Rozrywki. Opcja o tyle fajna, że były oswojone, biegały sobie między drzewami, czasem między ludźmi. Głównie sarny i pochodne, bo takie żubry czy łosie jednak wiedziały, że dystans się liczy. Widzieliśmy też pokaz ptaków drapieżnych. O kani rudej nie wspomnę, za bardzo kojarzy mi się z nauczycielką z liceum, za to orły czy jastrzębie były naprawdę imponujące. Jastrząb Harrisa jest niezły, czarno-czerwony, o dość groźnej prezencji (występuje w Ameryce Południowej). Taki ptak-hardkorowiec, wystarczy jedno spojrzenie i wiesz, że lepiej nie zadzierać.
Byliśmy z mamą na Słowacji. Cóż, ładniej, czyściej i znacznie "schludniej" niż u nas. Nawet trawa wydała mi się bardziej zielona :) To brzmi komicznie, jeśli skojarzyć z powiedzeniem, ale poważnie - takie miałem wrażenie. Wisła, jeśli porównać, jest brzydka, chaotyczna (nagromadzenie wszystkiego i wszędzie, obok siebie stare sklepy, nie pokończone domy, stoiska z pamiątkami i piwem), do tego zaśmiecona, nie ma za grosz swojskiego klimatu. Wracając do Słowacji - świetne góry (nie dziwie się, że ludzie jeżdżą tam zimą masowo na narty). Nie da się opisać, trzeba pojechać. Kąpaliśmy się też w leczniczych basenach kompleksu Aphrodite, korzystając z hydromasaży wszelkiego typu (przy czym nie mogę zrozumieć, jak to możliwe, że przy cenie 350 koron za 2 godziny - około 30 zł - za saunę trzeba płacić dodatkowo) i grzejąc się w cieplutkiej wodzie, z której aż się nie chciało wychodzić. Widzieliśmy Zilinę, duże, trzecie co do wielkości miasto na Słowacji. Duże i ładne (zwłaszcza rynek i okolice). Będę musiał tam kiedyś wrócić i się przyjrzeć dokładniej.

22:01 / 25.07.2005
link
komentarz (6)
Nie ukrywam, że po całym dniu spędzonym w domu mam ochotę się z niego ruszyć. Cóż jednak z tego, że mam taką ochotę, skoro leje - akurat teraz, wieczorem, w porze, kiedy zazwyczaj się wychodzi. Wcześniej robiłem mnóstwo innych rzeczy: słuchałem muzyki, czytałem, oglądałem film. Wtedy oczywiście świeciło piękne słońce. Dodam, że jestem sam. W każdych innych okolicznościach pewnie by mnie to cieszyło, teraz nie ma znaczenia, bo co to za swoboda? Swoboda wyraża się dla mnie w tej chwili w kategoriach możliwości wyjścia na dwór, nic innego mnie nie interesuje. Może zaraz przestanie padać.
Ogólnie nie narzekam, dzieje się raz więcej, raz mniej, ale jest dobrze. Byliśmy niedawno na Waryńskiego, coś tam porapowaliśmy (może powstanie z tego kawałek), pozwiedzaliśmy zaprzyjaźnione osiedle. Escobar i Szadka zdają się wieść podobny żywot do naszego (mówię o spędzaniu czasu wieczorem), czyli ławka, chłopaki z bloków, melanż. Kiedyś było ich trzech, licząc to najściślejsze grono ekipy Diktatoros, później zostało dwóch, po tym, jak jeden z raperów przestał być nie tylko raperem, ale i ich ziomem. Historia zastanawiająca, nawet dla nich, bo zwykle przyjaźnie nie kończą się nagle i bez powodu, ale cóż, różne są koleje losu, a i powód pewnie był, tylko nie znam go ani ja, ani nasi koledzy z Wuaer. Widziałem też puste mieszkanie na Gomułki 5 i jakieś prace remontowe wewnątrz. Właściwie samo mieszkanie nie jest mi bliskie, bo byłem tam może dwa razy, za to osoba, która je zamieszkiwała, jak najbardziej. Odkąd się wyprowadziła nie mam z nią kontaktu i do dziś nie nastał piękny dzień, by wreszcie zadzwonić, pewnie dlatego, że nie mam numeru telefonu :)
Następnego dnia nagraliśmy kawałek na debiutancki album Czapera/Czapuunioo/Al-Czapone/AA/Lans Vegas (więcej nazw niż skillsów :)), z którego jestem zadowolony, ale tylko do pewnego stopnia. Cieszy mnie głównie świadomość, że to zawsze kolejna nagrana zwrotka, zawsze 5 minut z majkim i zawsze progres. Nawet przeciętna jakość mnie nie martwi, bo to chyba jeszcze nie ten poziom, żeby było czysto, gładko i idealnie, nic, tylko się lansować. Lansować się będziemy, kiedy uda nam się dopieścić wszystkie elementy układanki, tj. tekst, flow, bit, aranż i skrecze, kiedy złożymy z tego strawną i godną podania słuchaczowi całość. Czyt. K.K.O. 2 :)
Wszyscy ostatnio pracują, ja też próbuję, tyle że nad sobą. Na razie odstawiłem alkohol i, jak pokazują przykłady dwóch kolegów po ostatnim melanżu w B3, chyba bardzo słusznie. Da się bawić na trzeźwo, da się też na trzeźwo rozmawiać, sporo się przy tym oszczędza i budzi zdrowym. Nie mam oczywiście nic przeciwko odrobinie dobrego wina, nawet solo, przed komputerem :), które pozwala się odprężyć, do tego obniża poziom zahamowań. Natomiast upijanie się syfem po to, żeby później zalec to już rzecz zdecydowanie mniej przyjemna, a w odniesieniu do wspomnianej już imprezy w B3 o tyle problematyczna, że później w grę wchodzi już tylko nieświadomy transport do domu przy użyciu siły cudzych rąk. No i przesypia się imprezę, chociaż tej akurat nie ma co żałować - to już tylko nieciekawe kawałki i nieciekawe towarzystwo na parkiecie, czyli zwiastun końca B3.
Tak więc nie piję, nie ćpam, nie narzekam. Mam wakację, mam co robić, mam z kim spędzać czas, mam tydzień udany za sobą i równie udany, mam nadzieję, przed sobą. Jeszcze tylko dotrzeć nad morze i pełnia szczęścia.
Wrzuciłem kilka (dosłownie kilka) zdjęc z wyjazdu w góry.
koszarawa.rar

13:27 / 18.07.2005
link
komentarz (14)
To był hardkor. Pojechaliśmy na melanż w góry, oczywiście wysoko w góry. Jeszcze w piątek się wahałem, bo z bezsensownego wypadu na rynek udało mi się wrócić o 3:00, do tego z bolącym zębem. Co gorsza, ból zamiast ustawać, robił się coraz większy. Próbowałem zasnąć, ale później już tylko mnie skręcało, pulsowała mi cała szczęka, miałem ochotę chwycić za zęba i wyrwać go własnymi rękami. Wstawałem dwa razy, wziąłem tabletkę, nic. Nie wiem, o której zasnąłem, tym bardziej nie wiem, jakim cudem. Gdyby rano bolał dalej, nigdzie bym nie pojechał.
Do pewnego momentu wyprawa szła gładko: dotarliśmy do Żywca, poczekaliśmy na PKS do Koszarawy, problemy zaczęły się po drodze, którą zresztą pokonywaliśmy na stojąco, przy około 140% zapełnienia :) Krótko mówiąc - rozpadało się, co niezbyt optymistycznie nastrajało przed pieszą wędrówką na szczyt i nocą pod namiotem. Wysiadaliśmy w największą ulewę, woda spływała ulicą, musieliśmy to przeczekać, najpierw na przystanku, potem w spożywczym. W końcu ustało, ruszyliśmy w drogę, nawet nie bardzo wiedząc, którędy iść. Pierwszy odcinek pokonaliśmy bez bagaży, bo udało się złapać stopa, potem był już czysty hardkor: cały czas w górę, z pełnym obładowaniem. Plecaki, reklamówki pełne browarów, do tego namiot, który, sądząc po minach kolegów, ważył najwięcej. Stary, ciężki namiot w stukilogramowym worku, symbol naszej męki i cierpienia, wnoszony na dowód ludzkiej siły, odwagi i wytrwałości.
Szałas na górze zdobyliśmy przed 19:00. Cisza, spokój, tylko my, górskie powietrze i przyroda. Rozpaliliśmy ognisko, zaczął się melanż. I tak sobie siedzieliśmy, gadaliśmy, aż tu nagle jakiś ryk za naszymi plecami. Kuba już przyszykował kij, ale co się okazało? Że to Jarek ze znajomymi wpadli nas odwiedzić. Pomysł niezły, chociaż pewnie bardziej by nas wystraszyli, czając się po cichu w trawie. Taki bieg i ryk na pełnej kurwie nasuwa od razu podejrzenia, że to jakiś popisowy numer, a nie prawdziwi mordercy. Tak czy inaczej, spora niespodzianka.
Melanż zrobił się ciekawszy, później, kiedy zasnęliśmy, aż nadto, bo Jaro, Kuba i reszta wcale nie mieli dosyć wrażeń. Wbiegali do szałasu, darli mordy, kopali mnie po nogach, następnie wpadli na genialny pomysł, żeby poskakać sobie po dachu. Rewelacja. Wyobraźcie sobie, jaka to frajda dla śpiących wewnątrz. Parę razy Jarek przychodził z jakąś prośbą. Różne rzeczy go interesowały: chusteczki, aparat, batonik, guma do żucia. Dialogi docierały do mnie przez sen, ale to i tak komedia najlepsza z możliwych. Mniej wesoło było, kiedy i on w końcu zaległ. Gdzie zaległ? Jak to gdzie, na mojej karimacie, odbierając mi 3/4 miejsca. Po prostu idealne warunki, żeby się wyspać.
Ale najgorszy był i tak Jason, który czaił się pod szałasem. Co chwilę docierały do nas jakieś szmery, dziwne odgłosy, ktoś otworzył zamknięte przez nas drzwi. Ciemność sprzyjała jemu, nie nam. W tym mroku mógł spokojnie się ukryć i czekać na odpowiedni moment, by wyskoczyć spod desek. W trosce o nasze życie chodziliśmy do szałasu parami, od razu przy wejściu zapalając świeczkę. Za każdym razem cały drżałem, miałem ochotę wybiec z krzykiem. Czymś go w końcu spłoszyliśmy, bo kiedy rano, już w świetle dnia, odważyliśmy się spojrzeć pod szałas, było pusto. Siekierę znaleźliśmy schodząc na dół, wiele, wiele metrów niżej.
Na pociąg czekaliśmy znów o wiele za długo, znów w tym smutnym jak pi*** Żywcu. Okropne miasto, brzydki dworzec, brzydka główna ulica, nic się tam nie dzieje, nawet litrowej coli nie ma gdzie kupić. Siedzieliśmy przed dworcem, konsumując wątpliwej jakości fast-foody i lody. Tam chyba specjalnie jest tak mało połączeń, żeby ludzie mogli zostawić w mieście trochę pieniędzy. Dziwni sprzedawcy. Starsza kobieta w fast-foodzie przekonywała, że ma duże hot-dogi, do tego największe w Żywcu (a wyglądały tak, że nazwałbym je co najwyżej średnimi). Koleś z budki z lodami mijając nas rzucił z niczego, że u niego są lepsze lody niż w budce obok. Taka walka o klienta zakrawająca na jakąś parodię. Nie podobało mi się tam.
Cóż, przyoda niezła. Góry, wspinaczka, kontakt z naturą. Z drugiej strony brak łazienki, sklepów, jakiejkolwiek cywilizacji, wszystko trzeba wnosić. No i pozostaje pytanie, czy opłaca się jechać na jedną noc. Ale nie żałuję. Podobno All Nite był średni.

00:43 / 15.07.2005
link
komentarz (9)
Ok, wiadomo, że Kruk nie jest prestiżowym klubem, o ile w ogóle nim jest, ale cieszy mnie to drugie miejsce. Przegrana z Escobarem w finale po dwóch dogrywkach to żaden wstyd. Wreszcie moja freestylowa duma odrobinę odżyła, zrobiłem swoje. Zwycięstwa niedługo :)
Uzupełniając wpis: 1 - Escobar, 2 - ja, 3 - Kurak. Wcześniej jechaliśmy wszyscy na temat, jeden musiał odpaść. I padło na Kurillo. Nagród nie było, ale i tak hołd organizatorom za to, że porzucili system głosuje-publika i wyłonili jury. Jeden z członków wskazując na mnie używał stwierdzenia "ten wysoki" :)
Fajna bitwa, w pierwszej rundzie było wesoło, na majka wbił pijany Emro i coś tam bełkotał z rogalem na gębie, potem wszedł KRZ, nie-raper, który większość czasu łaził z majkiem zamiast rymować, a potem śmiał jeszcze zaprotestować "ej, wyłączyli mi bit!". W sumie gdyby nie battle nie byłoby na tej imprezie niczego ciekawego, tak się pośmialiśmy plus miejsca na podium. Niech żyje Sikornik.

01:29 / 12.07.2005
link
komentarz (13)
Zawsze uważałem, że najważniejsza jest osoba, nie oprawa. Mówię oczywiście o relacjach damsko-męskich, o sposobach spędzania czasu we dwójkę. Byłem kiedyś w związku, który od początku do końca był monotonny: spotykaliśmy się zawsze w tym samym miejscu, chodziliśmy do tego samego parku, siadaliśmy zazwyczaj na tej samej ławce. To była rutyna, ale najprzyjemniejsza z możliwych, co więcej, jej to odpowiadało, nigdy niczego więcej nie wymagała, nawet odrzucała propozycje, by wybrać się gdzieś indziej. Rozmawialiśmy, rozkminialiśmy, było super. Mama ganiła mnie za to, że tak niewiele oferuję. Twierdziła, że sam spacer to nic atrakcyjnego, że dziewczynę to znudzi. Spoglądała na to oczywiście ze swojej perspektywy, co tłumaczy taki a nie inny pogląd, ja jednak uparcie przekonywałem, że nie chodzi o miejsce, tylko o towarzystwo. Skoro mamy o czym rozmawiać i wystarcza nam sama obecność drugiej osoby, jej bliskość, uśmiech, ramiona, to w czym problem? Istotnie tak było, nigdy nigdzie razem nie pojechaliśmy, nie obejrzeliśmy nawet razem ani jednego filmu, za to przegadaliśmy setki godzin, zaspokajając konwersacyjny głód, jaki w nas drzemał. To właśnie jarało mnie najbardziej, ta ciekawość świata, chęć wymiany poglądów, spostrzeżeń, wspólna dyskusja. Ogromnie dużo.
Dawno to było, sporo się zmieniło, w sumie zdaję sobie sprawę, że rutyna ma właściwości destrukcyjne, że do niczego nie prowadzi i w miarę możliwości trzeba od niej uciekać. Z tym nie ma lekko, biorąc pod uwagę to, w jakim kraju żyjemy; inicjatywa i chęci na nic się zdadzą, jeśli nie ma pieniędzy na ich realizację. Z drugiej strony znam pary, które świetnie sobie radzą pomimo faktu, iż spędzają czas podobnie: wieczór we dwójkę, film... zawsze spoko, jak Numer Raz. Są też takie, które się sobą nudzą, gdzie sama obecność partnera nie wystarczy, zwłaszcza, jeśli nie ma o czym rozmawiać. Z przerażeniem słucham o tym, że brak forsy zabija w końcu każdą miłość, bo możliwe, że tak właśnie jest, tylko moje niewielkie doświadczenie i staż w tej materii jeszcze nie pozwoliły mi się o tym przekonać. Całe życie nie będzie się miało 15 lat, ale cóż, nie zdusiłem w sobie resztek idealizmu i wciąż uparcie wierzę, że chodzi o mnie, a nie o to, co mogę zaoferować hajsem rodziców. Można ode mnie wymagać, ale myślenia. Nawet wskazane.
Nie wiem, czekam na Wasze opinie. Śmiało.

02:06 / 11.07.2005
link
komentarz (3)
Padało w Szczyrku właściwie całe dwa dni, ale co tam, wyjazd i tak udowodnił, że ma-ma-ma-mam siłę i mam ten power jakbym trzymał klamkę. Potrafię zjeść 3/4 ogromnej pizzy o średnicy 50 cm (wyobraźcie sobie, jakie to jest wielkie) i jeszcze później spacerować. Potrafię poradzić sobie z mega uciążliwym i nieskłonnym do współpracy korkiem w winie, używając: klucza, łyżki, pięciogroszówki i własnego kciuka (wino przepyszne, kalifornijskie, polecam). Potrafię rozpoznać radiowe przeboje, a niektóre nawet zaśpiewać. Potrafię w trudnych warunkach się skoncentrować i napisać rap. Potrafię niestrudzony łazić po górach, przemierzać szlaki, zdobywać szczyty - pomimo deszczu i zimna. Potrafię nawet wstać o 5:00 rano i iść do sklepu po wodę.
Potrafię oczywiście dużo więcej, pomijając rzeczy, których nie potrafię, ale o nich, przez grzeczność, nie wspomnę.

00:16 / 08.07.2005
link
komentarz (5)
Śpię długo, ale i tak zamulam w ciągu dnia. Nic mi się nie chce, nie potrafie się skoncentrować, na niczym skupić, snuję się po mieszkaniu w poszukiwaniu jakiegoś zajęcia. Ląduję to przed komputerem, to na łóżku. Czytam coś, odkładam, próbuję zasnąć. Nie potrafię, wstaję, siadam znów do komputera, puszczam coś, czego nie mam ochoty słuchać, nadal czuję się zmęczony, kładę się. Nie zasypiam, wstaję, włączam TV, chociaż nic nie chce mi się oglądać. Bush na BBC mówi coś o terroryzmie. Co, jaki terrorozym? Przełączam na TVN24 - zamachy w Londynie.
Przeraża mnie to, że dzisiaj nie można spokojnie podróżować autobusem ani metrem, bo ktoś uznał, że jako zwykli obywatele stanowimy znakomity cel ataktów. Niczym nie zawiniliśmy i właśnie dlatego można w nas uderzyć, by coś zamanifesować, przypomnieć się światu, albo dla frajdy, nie wiem. Do tego reakcje ludzi. "Co mnie obchodzą jakieś ofiary w Londynie, skoro ich nie znałem". Wiadomo, dzisiaj już nie wypada tak po prostu współczuć, czuć żalu, smutku, dzisiaj trzeba być na przekór: skoro wszyscy współczują, to ja bedę to mieć w dupie, jestem nowoczesny, niezależny i inny niż reszta. Ot, bomby, to co na filmach, sensacja. Przecież brak kasy na melanż to większa tragedia niż zamachy w centrum dużego miasta na niewinnych ludziach. Jak emocjonalnie niedojrzałym trzeba być, by przejść obojętnie obok tragedii, która jest tragedią nie tylko ze względu na ofiary - to dowód, w jakim świecie żyjemy i dokąd tenże zmierza. Najgorsza jest świadomość, że to dzieje się teraz, dotyka Brytyjczyków, Polaków, naszych znajomych, nas. Żadna historia, żadne filmy. Pieprzona rzeczywistość tuż za rogiem.
Jakiś niespokojny się zrobiłem. Dzięki Hawran za Pesymisję, powinno pomóc.
Wybaczcie "typowość" tego wpisu. Nie jestem nowoczesny.

00:39 / 07.07.2005
link
komentarz (4)
A jednak pojechał, aż nie wierzę. Pokój jest mój, komputer też, słucham muzyki i piszę te słowa bez najmniejszej obawy, że za chwilę ktoś mnie będzie próbował stąd wyrzucić. Pięknie.
"Ładne panny są w tej szkole". Racja. Co więcej, parę takich mam w grupie. Cieszyły moje oko przez cały rok szkolny i wszystko wskazuje na to, że będą to robić dalej, co z jednej strony bardzo mi odpowiada, a z drugiej, na ile może satysfakcjonować sam wygląd? Nie było mi dane nawiązać z żadną bliższej znajomości, chociaż długo miałem na to ochotę. Zwłaszcza z tą, która śniła mi się kilkakrotnie w bardzo krótkim odstępie czasu. Aż sam byłem zaskoczony, nigdy wcześniej nie miałem równie nagłej sekwencji snów z udziałem tej samej osoby, do tego tak czytelnych i przejrzystych. Czasem coś pojawia się przypadkowo i człowiek po przebudzeniu głowi się, co to miało oznaczać. Ale nie, jeśli pojawia się piąty, szósty i siódmy raz, do tego jest atrakcyjną blondynką :) Nic to, pogodziłem się, musiałem. Od pewnego czasu już mi się nie śni, przestała nawiedzać moje myśli, odeszła na dalszy plan, chociaż zawsze pozostaje nutka żalu i pretensji do samego siebie, że się na to pozwoliło.
Cóż, nie ma co się nad sobą rozczulać, jeszcze gdyby była to jedyna tego typu zaprzepaszczona szansa, tymczasem, jak przystało na jedną z wielu, może nie jest warta szczególnej analizy :)
Po wizycie w NKJO (niestety, książki nie udało mi się oddać, mam lekturę na wakacje, kolejną) wylądowałem gościnnie na Onkologii. Pierwszy raz widziałem budynek od środka, istny labirynt: milion korytarzy, przejść, sal; dwa razy wchodziłem i wychodziłem, za każdym razem inną drogą. Jedno muszę przyznać, wnętrze jest ciepłe i przyjazne człowiekowi, nie ma tam tego zimna, którym emanuje większość szpitali i ośrodków zdrowia. Przywykłem do białych ścian, klasycznych, drewnianych krzeseł, czekania. Chociaż w tej ostatniej kwestii akurat Onkologia niczym się nie różni, wręcz przeciwnie, siedzieliśmy tam chyba ze trzy godziny. Dywagując :)
Na koniec mała rada dla wszystkich, których nudzi polski hip-hop, jego wtórność, schematyczność, brak świeżości. Nie ma sensu słuchać go tylko po to, żeby w kółko ubolewać i biadolić. Sięgnijcie po coś innego, zmieńcie gatunek - jest tyle pięknej muzyki na tym świecie. Szkoda czasu na coś, co tylko martwi.

01:24 / 03.07.2005
link
komentarz (2)
Się posypało. Brat miał jechać na dwa miesiące za granicę, co stanowiło dla mnie przepiękną perspektywę, gwarancję udanych i niezapomnianych wakacji, tymczasem wszystko wskazuje na to, że nigdzie nie pojedzie (co najwyżej na tygodniowy melanż z kolegami gdzieś w Polskę). Ja? Ja miałem jechać nad morze. Nie pojadę (chyba, że sam), bo ekipa ma inny plan, z tym że na wrzesień. Ciekawy i kuszący, nie powiem, ale czy do zrealizowania, zwłaszcza w moim przypadku? Mam obawy. Na razie siedzę w domu, korzystam z dużej ilości wolnego czasu i powoli przyzwyczajam się do nowego, wakacyjnego trybu życia. Czytam, uczę się słówek, oglądam TV i słucham muzyki, za którą mojemu bratu wstyd; każe ściszać i zamyka okno, bo jeszcze ktokolwiek usłyszy. Nie sądziłem, że stare, klasyczne hity mogą natrafić na taki brak akceptacji, wręcz pogardę. I to ze strony mojego brata, który sam nie słucha niczego, a idąc gdziekolwiek na imprezę zabiera moje płyty, pytając się, które są "hopsa".
A propos imprez, wczoraj wylądowaliśmy na działce hen daleko, na której wyjątkowo niewiele się działo, pech jednak chciał, że zanim zdążyliśmy się stamtąd zmyć, solidnie się rozpadało. Lało, lało i nie chciało przestać. Noc spędziliśmy w altance o wyjątkowo niewielkiej ilości miejsc siedzących, nie było gdzie spać, nie było z kim, doczekaliśmy rana, poszliśmy na autobus, lało oczywiście dalej. Bilans imprezy? Zmęczenie, niewyspanie, przemoczone: buty, ciuchy, afro. Wyglądałem jak zmokła kura. Tzn. QRA.
A dziś poszliśmy nagrywać rap, wszak niewiele rzeczy jest piękniejszych niż te 5 minut z majkiem, który, skrzętnie ukryty w szafie u Czapera, sięga mi góra do klatki piersiowej, a do tego wydaje słodki brzęk. Zarejestrowaliśmy z Kurakiem (wyluzuj, Paweł!) ostatni numer na płytę, na razie bez Lecha, który - uwaga - zgubił tekst. To nie jest, moi Drodzy, śmieszne, to jest przykre, smutne, godne najszczerszego politowania. Niech tylko spróbuje zgubić moją kasetę z "Ojcem Chrzestnym".
Cóż, z nadzieją trzeba patrzeć w przyszłość. Nasłuchałem się ostatnio Sokoła mówiącego o tym, że po dwudziestce to już wypada zacząć zarabiać. Czytałem wywiad z Endefisem, gdzie szczególnie zastanawiająco brzmiało dla mnie zdanie: "Jeżeli po tej płycie nadal będą tylko problemy, nerwy i nie będę mógł z tego się jakoś utrzymać, to niestety, ale będę musiał poświęcić się pracy". Biedni, pokrzywdzeni raperzy. Nagrywają płytę i zamiast mieć z niej kupę hajsu, mają problemy i nerwy. A mnie się zawsze wydawało, że to daje frajdę, że nagrywanie kawałków to fajna zabawa. Nigdy z tytułu rapu nie miałem nerwów i problemów, a wy? Masz ci los, nie dość, że nerwy i problemy, to jeszcze trzeba będzie się poświęcić PRACY. To dopiero godzi w rapową dumę, co?
Wracając do Sokoła, pamiętajcie, Wyborowa i Żywiec, ale tylko po zmroku. A od czasu do czasu do teatru, opery, muzeum. To dobre założenie, odchamić się, bywać gdzieś indziej, niż tylko na boisku, grillu, w knajpie. Być blokersem, który pielęgnuje swe korzenie i kontakt z rdzennym środowiskiem poprzez regularne (re-gu-la-rne, pamiętaj Kurak) przesiadywanie na boisku, ale jednocześnie kulturalnym i światowym, takim, żeby staruszka na ulicy nie bała się odezwać, nawinąć o rybie i życzyć smacznego na do widzenia. Uczuciowym i wrażliwym, takim, który nie podchodzi bezdusznie do procesu krojenia martwej ryby, tj. nie odcina jej łba i ogona bez choćby odrobiny żalu i współczucia dla biednego stworzenia, które gdzieś tam kiedyś było żywe i pływało sobie bezstresowo w morzu.
A propos Magdy, debiutującej raperki, o której wspomniałem ostatnio - na stronie są dwie mp3. Nawet, jeśli dziewczyna nie zrobi tą płytą furory, Gliwice powinny jej przyznać nagrodę za podnoszenie walorów estetycznych miasta.

14:01 / 30.06.2005
link
komentarz (7)
Magda "Pryzmat" wydała płytę, kojarzycie ją?
Pryzmat
Zainteresowanych odsyłam na www.gliwice.hip-hop.pl

10:46 / 30.06.2005
link
komentarz (3)
Wchodzę tam, wita się ze mną w przedpokoju jakis typ.
- Ja cię skądś znam!
- Nie wiem, możliwe.
- Znasz xx?
- Nie.
- Znasz zz?
- Nie
- A, to sorry. Chyba cię jednak pomyliłem.
Mija jakieś pół godziny, siedzimy sobie w pokoju. "Wiem, nawijałeś kiedyś freestyle w Spirali!"
:)

12:55 / 28.06.2005
link
komentarz (5)
Jakieś egzaminy na głowie, potem wyłączają nam Internet i nawet nie ma kiedy zrelacjonować ostatnich wydarzeń. A przemilczeć ich nie mogę.
Jedno wejście miałem na FBS - nie wyszło. Trudno, liczyłem, że przynajmniej bitwa dostarczy emocji, wrażeń, że będzie kogo posłuchać, tymczasem poziom zażenowania rósł u mnie z minuty na minutę. Tam nie przyjechali MC's, tylko prymitywy spod bloku, banda słabeuszy, którzy, opanowawszy podstawowe stwierdzenia: "jesteś chujem", "jesteś pizda", "zrób im laskę", mieli czelność brać udział w bitwie i próbować swoim wolnym kogokolwiek zadowolić. Jedno pozostało w pamięci po FBS: świadomość, jak żenujący jest poziom freestylu w Polsce na tym szczeblu. Ci ludzie nie mają wyobraźni, pomysłów, niczego, drą się i bluzgają, że aż uszy więdną. Co gorsza, publiczność się tym jara. Nie oczekuje panczy, tylko dostaje orgazmu przy każdym: "kurwo, zrób mi loda!". Przykry obrazek, naprawdę. Myślałem, że po WBW ludzie w Polsce wiedzą już, jak wyglądają dobre pancze, jak się kogoś dissuje na poziomie, co to jest błyskotliwość na wolnym stylu. Niestety, lokalne bitwy rządzą się swoimi prawami. I przy całej tej paradzie rzucających "kurwami" i "chujami" weaków prowadzący ośmiela się wyjść i powiedzieć: "na WBW był poziom? To co powiecie o tej bitwie! Pierdolić WBW!".
Nie tylko publiczność jarała się dissami o ciągnięciu pały, jury reagowało równie entuzjastycznie. Zapamiętałem z eliminacji gościa w czerwonej koszulce, który pojechał dobrze i po ludzku. Nie przeszedł. Odpadł też Kamel, a później Puoć i Czeski, chociaż byli o klasę lepsi od swoich przeciwników. Kilkakrotnie słyszeliśmy: "jury nie wie, niech oceni publiczność". 4-osobowe jury, które nie potrafi wyłonić zwycięzcy, to rzecz naprawdę zastanawiająca. Z drugiej strony sytuacja przestaje dziwić, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że sędziowie podczas niektórych bitew sobie zwyczajnie wychodzili. W takich warunkach istotnie trudno o werdykt.
Escobarowi o dziwo udawało się przechodzić dalej. Mówię o dziwo, bo nie nawijał o fiutach, wręcz to krytykował. No ale do czasu, bo chyba zbyt sprawiedliwie byłoby, gdyby wygrał. Poziom finału to był poziom nawet nie eliminacji. Rudy i Green. Green był lepszy, więc wygrał Rudy. Wprawdzie jego siostra siedziała w jury, ale pewnie nie miało to znaczenia i zwyczajnie spodobały jej się dissy o tym, że matka Greena ma cyce do kolan. Wybaczcie, jeśli tak wygląda finał jakiejkolwiek bitwy, to z polskim freestylem jest naprawdę źle.
Pod koniec działy się rzeczy już zupełnie zabawne. Niejaki Mata z jury kazał Greenowi wypierdalać. Pokazywali sobie środkowe palce, wymienili jakieś tam uwagi. Po bitwie Puoć z ziomami poszedł do sędziów i prowadzącego wyjaśnić sytuacje, jednemu kazano wypierdalać, drugi usłyszał, że freestylować nie będą, ale mogą wyjść na solo przed klub. Wracaliśmy w środku nocy, zawiedzeni i zniesmaczeni, ręce opadły wszystkim już dawno. Pogadaliśmy z przyjezdnymi z Mazowsza w składzie: Puoć, Muflon i Yłog (pozdro), było z kim wymienić opinie o 4:00 rano.
Co z tego, że nie wygrałem FBS, jak wczoraj zdałem praktyczny! Od 8:00 do 15:00 na uczelni, wróciłem padnięty, ale zadowolony. Szkoda mi tylko typa, któremu się nie udało, bo więcej szans nie będzie.

00:35 / 20.06.2005
link
komentarz (11)
Nie pojechałem z kolegami zwiedzać południowo-zachodnich kresów Rzeczypospolitej, namowy nic nie dały, przykro mi, dziewczyny :). Zostałem u nas - w piątek było ognisko, całkiem sympatyczne, pomimo niepewnej pogody i wyjątkowo pechowego zdarzenia: przebiłem dętkę w rowerze. Niestety, cudzym. Takie sytuacje zawsze obnażają moją nieporadność, bo w kwestiach naprawczych (chyba czegokolwiek) jestem zupełnie zielony i najgorsze jest to, że muszę polegać na innych, a tym innym się z reguły nie chce mi pomóc ani wytłumaczyć czegokolwiek (to się wszystko sprowadza do moich braków w wiedzy, niestety). Udało mi się pożyczyć pompkę, sprawdziliśmy, jest dziura, chociaż niewielka, nie ma natomiast śladów przebicia w oponie, więc nie wiem, jak to się stało. Póki co rower stoi ze zdjętym kołem, wybacz, Bartek :)
Najlepszy moment ogniska to zawsze końcówka, kiedy zostaje 5 osób, jest cicho, spokojnie, wieje lekki wiatr, a w tle leci blues. Niewiele mi wtedy potrzeba do szczęścia, wystarczy sam widok ognia, muzyka, chłód nocy. Nawet nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy. Z drugiej strony szkoda, bo o takiej porze (2:00) i po takiej ilości piwa tematy były na pewno poważne, a wnioski ciekawe i wartościowe. Tak czy inaczej, to są te chwile, które mnie cieszą, wtedy się wyłączam, odpoczywam, taka odrobina przyjemności dla ciała i duszy. Coś jak ramiona pięknej kobiety, w których możesz się zanurzyć; które zdejmują z Ciebie stres po ciężkim dniu i powodują, że cała reszta przestaje mieć chwilowo znaczenie.
Wczoraj w rytmie roots reggae ragga bawiłem się w B3, sporo wprawdzie krążyliśmy, głównie do pobliskiego sklepu, ale wybawiłem się należycie. Imprezę skończyliśmy o 5:00, jasno było. Przyjemne uczucie, dzień budzi się do życia, nad miastem wschodzi słońce. Wracaliśmy z koleżanką, która pracuje w B3. Współczuje jej, że musi zapieprzać, że nie ma weekendów dla siebie, ale fakt, że stara się sama zarobić na swoje potrzeby jest godny pochwały, co nieraz myślącym prosto i leniwie męskim umysłom nie przychodzi tak łatwo.
Aha, denerwują mnie babskie wkręty, wszelkie dziwne wyobrażenia i obsesje niewiadomego pochodzenia, najczęściej z nimi w roli głównej. Ubzdura sobie coś jedna z drugą, święcie wierzy w słuszność swojej szalonej teorii spiskowej i nie da się wyprowadzić z błędu. Kiedyś bym brał takie wkręty serio, przejmował się, próbował wytłumaczyć. Na szczęście ktoś w pewnym momencie, pewnie nie do końca świadomie, dał mi do zrozumienia, że to tylko panny, one po prostu takie są i musze racjonalnie dawkować swoją wiarygodność. Wysłuchać, kiwnąć głową i zapomnieć. Zapomnieć o wkręcie, pieprzyć wkręta, przejść nad nim do porządku dziennego, wszak to wkręt tylko.
Dzisiejszego wyścigu nawet nie chce mi się komentować. Kibicuję Ferrari, ale co z tego, skoro nie było emocji, walki, niczego. Oglądałem to z niedowierzaniem, początkowo nawet z nadzieją, że pozostali jednak wrócą na tor i będą się normalnie ścigać. Szkoda. Punkty dla Ferrari (o ile zostaną) cieszyłyby mnie dużo bardziej, gdyby były wywalczone w tradycyjny sposób. Kurde, wyścig z udziałem sześciu kierowców, tego jeszcze nie widziałem.

00:13 / 17.06.2005
link
komentarz (4)
Nie tylko z przyczyn osobistych żałuję, że Viva nie pokazała wejść bez tematów w walce Majkela z Tetrisem - jestem zwyczajnie pewien, że były lepsze od tych, które widzieliśmy, a na bank free Majkela. Może będą w tej drugiej części, którą obiecali pokazać w wakacje.
A za tydzień w Katowicach Freestyle Battle Silesia, na którą chyba się wybiorę, jako nieoficjalny reprezentant PFSW, bo wprawdzie członkostwa nikt mi jeszcze nie proponował, ale miałem przyjemność ujrzeć siebie na liście. Wprawdzie na ostatnim miejscu, ale zawsze :)
Yo.

01:12 / 16.06.2005
link
komentarz (6)
Jakiś typ przywitał się dziś ze mną w knajpie. Myślę i nic - dalej nie wiem, kto to jest i skąd go znam. Miewałem tak z samplami, z bitami, ale z ludźmi? Chyba jeszcze nie.

01:25 / 13.06.2005
link
komentarz (6)
Świetnie było na finale WBW w Warszawie, wiedziałem, że tego, pomimo odległości i kosztów, nie mogę sobie odmówić. Ci goście osiągnęli taki poziom freestylu, że polski hip-hop może być dumny, do tego skumulowali go na jednej imprezie i podali publiczności w maksymalnie atrakcyjny sposób. Był ring, gong (Flint w niego walił z pełnym zaangażowaniem) i tłum podjaranych fanów, żywo reagujących na każdy pancz. Do tego takie nagłośnienie, że słyszeliśmy naprawdę wszystko.
Skow - jako jedyny poniżej oczekiwań. Jechał przyzwoicie, płynnie, ale tak, jakby limit panczy wyczerpał mu się w Kato, a wyobraźnia była nastawiona na opcję "off". Katowice zdobył. Warszawy już nie.
Majkel - tradycyjnie: raz lepiej, raz gorzej. Z Tetrisem np. pojechał elegancko, był lepszy (pierwsza decyzja sędziów, z którą się nie zgadzam), ale ostatnie wejścia średnie. Podobno publiczność w stolicy za nim nie przepada.
Diox - rymował płynnie, najbardziej technicznie, ale co z tego, skoro nie miał panczy? To jest bitwa, a nie towarzyski freestyle, tu się nie opowiada, tylko nalicza przeciwnika. Uradowany dojściem do półfinału ogłosił, że to jego ostatnia bitwa, co właściwie nie zrobiło na nikim wrażenia. Ot, Diox.
Duże Pe - dobrze, miał pancze, ale z czasem coraz mniej, no i nie wystarczyło. Przegrał z Pogo, ale bił się dzielnie.
Filip - też nieźle, dobry kot, z wyobraźnią (całkiem sporo wycisnął np. z tematu "wosk"). Za mało panczy, żeby wygrać, ale duże brawa.
Dolar - ewidentny progres, wreszcie zaprezentował coś więcej niż: "twój freestyle to ściema, Dolar jest tutaj, a *** tu nie ma". Od Dioxa był np. lepszy (druga decyzja sędziów, z którą się nie zgadzam). Odpadł, ale pokazał się z dobrej strony.
Pogo, Tetris - finałowa para, najwyższy poziom, pancz za panczem. Pogo wreszcie nie robi przerw i nie rzuca "ok, nieważne, sprawdź to" po każdym wersie, brakuje mu może silnego głosu i odrobiny charyzmy, ale pokazał klasę. Tetris też, tyle że on nie wymaga rekomendacji. Na pewno walka wieczoru. Dla mnie jechali równo, nie wiem, czekałem na dogrywkę..
Ale wygrał Pogo.
Warszawa ma ogólnie kilka minusów: ciężko się tam odnaleźć, znaleźć przystanek, dotrzeć gdziekolwiek autobusem, nie ma przejść przez ulice w ważnych miejscach, piwo dużo kosztuje, nocleg zresztą też, a imprezy ważnej rangi, jak WBW, kończą się po części oficjalnej bez żadnego afterparty. Ale nie żałuję: byłem, widziałem, słyszałem i mówię wam, polski freestyle ma się świetnie.
Zresztą, najlepsze wolne były w pociągu w drodze do WWA, z Majkelem, Benkiem i Kamelem (używającym języka rynsztoku, który przeszkadzał współpasażerom z przedziałów obok). Następnym razem ja stawiam flaszkę.

23:46 / 27.05.2005
link
komentarz (3)
Znów zawiodła moja organizacja, tym razem poważniej. Czekający na boisku Kurak to jeszcze pół biedy, zwłaszcza, że zwykle i tak czeka z piwem, ale kurde, dziś nie zdążyłem na pociąg. To też wina autobusów, kto to widział, żeby przez pół godziny nie jechał żaden, a potem trzy na raz. Niech sobie i przyjeżdza 10 na raz, co za różnica, skoro mój pociąg już odjechał.
Poszedłem złapać stopa. Kierowca 1: młody gość, dosyć rozmowny, podwiózł mnie do ronda w Sośnicowicach. Kierowca 2: Typ biznesmena. Garnitur, krawat po samą szyję, wypasiona fura z klimatyzacją (pytał, czy mi nie za zimno). Mniej rozmowny, raczej cichy rozkminiacz, wysadził mnie w Kotlarni. Kierowca 3: totalne przeciwieństwo poprzedniego. Samochód: stara ciężarówka z gruzem, zagracona kabina. Koleś: klasyczny śląski robol. Brudne dżinsy, brudna koszulka, wąsy, czapka na glowie, nawijał z prędkością karabinu, zaciągał, klnął jak szewc. Połowy z tego co mówił nie rozumiałem (poza wulgaryzmami oczywiście), ale ubaw miałem pierwszorzędny. Bluzgał nauczycielkę z liceum, zapatrzoną w partię, która kazała im się 10 razy przebierać podczas jakichś tam wyborów, a nawet prawa jazdy nie potrafiła zrobić ("ze skrzyżowania to spiedrdalała") i dojeżdzała do pracy rowerem. Najeżdzał na wiadomości, prezenterów ("nie dość że pierdolą w kółko to samo, to jeszcze na te ich mordy muszę patrzeć"). Mówił trochę o pracy, szefie swoim, wojsku. Przełączył radio, kiedy zaczęło lecieć Jeden Osiem L ("to przełączam bo mnie do kurwicy doprowadza"). Zazwyczaj taka prostota i wulgarność mnie odrzuca, ale typ był tak maksymalnie autentyczny, że nie śmiałbym powiedzieć o nim złego słowa. Ślązak, klasa pracująca - i takich ten kraj potrzebuje. Na wybory i tak się nie wybiera ("mam ich w dupie, bo to i tak w kółko jeden chuj").
W Sławięcicach dzień minął bardzo tradycyjnie, trochę pracy, trochę opalania. W drodze powrotnej zatrzymała się przy nas całkiem atrakcyjna blondynka, jechała sama, Astrą zdaje się. Ładna, około trzysiestki, skąpo ubrana, ciemne okulary, pytała o drogę do Cisowej. I tak sobie pomyślałem, że gdyby nie ojciec, to chętnie bym się z nią zabrał. Nawet do Cisowej.

00:18 / 26.05.2005
link
komentarz (2)
Jeśli moja mama siedzi, patrzy razem ze mną, emocjonuje się dogrywką, karnymi, a potem, podpierając głowę ręką, do samego końca ogląda cieszący się Liverpool, to ten mecz musiał być niezwykły. Brawo Dudek.

19:21 / 25.05.2005
link
komentarz (1)
Górą będzie Milan - pytanie, czy AC, czy Baros. Już za niecałą godzinę.

23:12 / 23.05.2005
link
komentarz (13)
Byłem w Katowicach na WBW, posłuchać, sędziować, bawić się. Odkrycie imprezy to niewątpliwie Skow, zawodnik z Grudziądza o bardzo solidnej posturze i równie solidnych umiejętnościach - miał flow, energie, pancze, szedł jak burza. Dopiero w półfinale po piętach deptać zaczął mu Filip, był z nimi zresztą pewien problem. Początkowo jechali równo, przeczuwałem dogrywkę. Drugie wejście - lepszy Skow. Ale publiczność nie czuła się przekonana i zażądała dalszego ciągu. Jazkua na fali ogólnego entuzjazmu poddał się woli ogółu... i tu zaczynają się jaja. W obu dogrywkach lepszy był Filip. Niewiele, ale lepszy. Zapadła konsternacja, a decyzje trzeba było podjąć. W końcu padło na Skowa, ale tak naprawdę obydwoje są zwycięzcami tych eliminajci i oby, dla dobra WBW, Filip znalazł się w finale.
Awansował też Majkel, chociaż energia siadła mu po półfinale i ostatnie starcie trochę sobie odpuścił. Dobry był Siódmy, Stilo. Słabiej niestety: Kamel, Diox, Proceente. Szkoda. Ale poziom wysoki, emocji sporo, plus dobry koncert Kalibra z Gutkiem. Warto było.
Po bitwie zaczął się melanż, najpierw w klubie, potem w hotelu (niestety, na Gołotę nie zdążyliśmy, pozostała nam końcówka transmisji i informacja o tym, co się stało z Andrzejem). Flint cały czas dbał o alkohol i atmosfera była jak najlepsza, do momentu, w którym razem z Gresem zapomniał, co to samokontrola. Taki duży facet, a taka słaba głowa :)
Hotel mieliśmy specyficzny, na mega odludziu, opustoszały, pokoje z widokiem na... dach. Brakowało tylko tych dwóch szalonych małolatek, które wywijały swoimi ciałami w pierwszym rzędzie w Mega. Dziwne, że Gres się zabrał, a one nie.
Fotografował Emnezz.
http://www.tuhart.net/zdjecia/wbw3_kace/index.php
I chyba wybieram się na finał do WWA.

18:41 / 19.05.2005
link
komentarz (2)
Wybrałem się wczoraj z Jarkiem do Katowic na AFW'alia, posłuchać Tedego i Sistars.
Na początek trochę się nabiegaliśmy, bo J. źle sprawdził autobus i mieliśmy jakieś 7 minut, żeby dolecieć z przystanku na Rybnickiej na Nowy Świat i złapać 840 (takie błędy są u niego chyba na porządku dziennym, w drodze powrotnej pomylił godzinę odjazdu tramwaju, na szczęście bez poważniejszych konsekwencji). Nigdy nie lubiłem tej linii, podróż zawsze mi się dłużyła, zawsze bolał tyłek, o ile nie nogi, tym razem było jednak jeszcze gorzej - za nami stanął sobie żul z bardzo wysokim, wrzaskliwym tonem głosu. Na nieszczęście miał rozmówcę (czy też słuchacza), więc 3/4 podróży umilił nam swoim wydzieraniem się, które co kilka sekund wzbudzało we mnie nieodpartą chęć odwrócenia się i wypieprzenia go z autobusu. Kurde, takich ludzi powinno się od razu uciszać, nie jest w autobusie sam, drze gębę, zakłóca spokój wszystkim wokół. Tylko Jarek wydawał się nieporuszony i cały czas nawijał, chociaż momentami ledwo go słyszałem. W końcu dojechaliśmy, z dotarciem na AWF nie było problemów, 90% katowickich autobusów tamtędy przejeżdża.
Sistars zagrały całkiem miło, rzekłbym, sympatycznie. Spiewały swoje spokojne (momentami jak dla mnie nawet za spokojne) piosenki do muzyki granej na żywo z instumentów, ładnie wyglądały, przyjemnie się ruszały, wrażenia więc jak najbardziej pozytywne. Długi koncert - chyba z 1,5 godziny (hip-hopowcy rzadko tyle grają). To oczywiście dobrze o nich świadczy, ale nie będę ukrywał, że chodziło mi głównie o TDF'a. Tede wszedł i przejął scenę. Wyluzowany, pewny siebie, ubrany w ciuchy, które większe być chyba nie mogły, czapeczka z daszkiem na bok. Nie oglądałem go na żywo pierwszy raz, ale za każdym razem reaguję entuzjastycznie uczestnicząc w tym lansiarsko-baunsowym show, które potrafi zgotować; włącza mi się opcja "fan", podnoszę ręce, krzyczę refreny, jak zresztą wszyscy wokół, bo chyba inaczej się nie da. Fajnie, że oprócz bieżących hitów w stylu "Bezele kochana" (grał dwa razy) Tede nawija też stare numery od "Sportu" począwszy, a także zwrotki z Ostrego, pierwszej Molesty czy "Letniej miłości". Nie grał wiele krócej niż Sistars, ale czas dużo szybciej zlatywał. Dwa bisy. Wszyscy krzyczą "Kato", Tede i Kibełbasa wracają, grają "Bezele Kochana". Znów krzyk, znów "Kato", Tede wraca: "obiecuję wam Kato na następnym koncercie". Publiczność: "freestyle!", "freestyle!". Tede: "nie, nie będę freestylował, mamy teraz młodych kotów na WBW". I zagrał "Merctedesa".
Jedna ciekawostka: gdy Sistars kończyły występ, jedna z nich zapowiedziała Tedego i dodała, że spróbuje go namówić na wspólny numer. I chyba się jej nie udało. Ciekawe, czemu?

13:11 / 15.05.2005
link
komentarz (8)
Panowie, kapelusze z głów. FC Barcelona mistrzem Hiszpanii.

13:09 / 12.05.2005
link
komentarz (2)
W dalszym ciągu użytkuję Jamnika (boom-box, nie zwierzę), którego Kawa zostawił mi kiedyś po ognisku i coraz bardziej się do niego przyzwyczajam. Jest niewielki, przenośny i ma ogrom zastosowań. Mogę go podłączyć w pokoju u rodziców, gdzie się czasem wyleguję, albo zamontować sobie w łazience i kąpać się przy muzyce, a potem wykonywać przy niej wszelkie zabiegi upiększające (które przy takiej długości włosów zaczynają zajmować coraz więcej czasu). Bardzo przydatny sprzęt. Kupię sobie kiedyś taki.
W poniedziałek graliśmy na Krakowksim (to kolejny z dziwnych dni tygodnia, w którym przyszło nam występować. Zostały: wtorek i środa). Pora średnia, publika... skromna i o dość niskiej średniej wieku, ale za to nagłośnienie nie do pobicia - podobno pierwszy raz było słychać dosłownie każde słowo. No i sam prestiż miejsca, Plac Krakowski, przecież to brzmi dumnie (zwłaszcza dla zespołu, który nic jeszcze oficjalnie nie wydał). Pomimo kilku niedosiągnięć występ uważam za udany, w tej chwili czekam na zdjęcia, podobno niezłe.
Nie mam prawa narzekać na organizację, dostaliśmy pizzę i kilka piw, było gdzie usiąść, ale coś mnie trafia, kiedy mam do czynienia z kilkoma organizatorami, którzy niezbyt prezyzyjnie podzielili się obowiązkami i sami nie wiedzą, kto od czego jest. Idę do jednego, ten mnie odsyła do następnego, następny jeszcze do następnego, ten do DJ'a itd. Krążę od jednego do drugiego i żaden nie wie, co robić. Jeden każe nam zrobić próbę, drugi mówi, że nie trzeba, zresztą i tak nie będzie czasu, tamten z kolei się upiera i mówi, że czas będzie i mamy przyjść. Przychodzimy, a tu sprzęt jeszcze nie rozłożony, bo okazało się, że inna firma go dostarcza. Więc co? Więc mogłem zostać na Miziołku i pisać test. Znięcheca mnie to trochę i wytrąca w pewnym momencie z równowagi, pomimo wszystko doceniam fakt, że zagraliśmy. Jestem wdzięczny Domowi Współpracy Polsko-Niemieckiej, który nas zaprosił, a także temu, kto podrzucił im mój numer telefonu. Ktokolwiek to był.

23:42 / 03.05.2005
link
komentarz (2)
Bardzo dobrze, że Chelsea odpadła. Podejrzewam, że nie tylko ja mam po dzisiejszym meczu dość słowa "Mourinho".

09:56 / 02.05.2005
link
komentarz (6)
Ponad 100 piw naliczyliśmy sprzątając działkę (puszki plus butelki), co daje wyraźną średnią 5 na osobę, ale to tylko teoria, bo przecież ta bardziej zalkoholizowana część ekipy wypiła w piątek po 10 browarów (przynajmniej tak twierdzi Jarek, opieram się w tym momencie na jego niezbyt wyraźnych wspomnieniach z tamtego wieczoru), widzicie więc, jak bardzo nie należy ufać statystykom. Zbierania, zgniatania i wycierania było w każdym razie sporo, nawet wracając już z działki znaleźliśmy po drodze jeszcze dwie puszki (mogliśmy się oczywiście do nich nie przyznawać, ale napis "Żywiec" nie pozostawiał wątpliwości, z czyjej imprezy pochodzą). Wnioski? Rozpita do granic możliwości ekipa, która nie zna umiaru, a z drugiej strony, świetne ognisko do rana, na którym wszyscy, albo prawie wszyscy, dobrze się bawili.
Po wizycie w 24h z butelkami Jarek skarcił mnie za formułkę, jakiej używam. Jego zdaniem: "Dzień dobry, chciałbym oddać butelki, z tym że mamy ich dość sporo, mam nadzieję, że to nie problem?" jest niegrzeczne, żeby nie powiedzieć chamskie i on na miejscu tej babki kazałby mi wypier... Tłumaczyłem mu, że celowo stwierdzam fakt, a nie pytam, bo, po pierwsze, pytając dałbym jej możliwość zastanowienia się, co zwiększa prawdopodobieństwo uzyskania odpowiedzi odmownej, po drugie, przyszedłem oddać butelki i to moje pieprzone prawo, skoro kupiliśmy te piwa, nie muszę więc prosić o łaskawe pozwolenie. Kupując np. chleb nie pytam się, czy mógłbym kupić chleb, tylko mówię "poproszę chleb". Z butelkami jest tak samo. Oczywiście nie przekonałem go. Poszliśmy do Aldo i Jarek po swojemu pyta, czy mógłby oddać butelki. "Nie".
Intensywny mam ten długi weekend, chyba nawet aż nadto. Piątkowej nocy oczywiście nie miałem jak ani kiedy odespać, bo sobotnie popołudnie i wieczór wypełniłem sobie do ostatniej minuty (działką, fast-foodem, potem znów działką, tylko że inną). Efekt? Zmęczenie pod koniec dnia, senność, ziewanie co parę sekund, a tu Lechu wyciąga na imprezę, bo przecież nie zwykł wracać po pracy prosto do domu. Urwałem się oczywiście wcześniej, ale co z tego, skoro znów pół nocy nie przespałem. Niedziela, dzień następny: graliśmy w piłkę, z marnym skutiem niestety, ale to przez zdrajców :) (nie mam zamiaru nikogo obrażać, wspominam o tym tylko po to, żeby kiedyś, wracając do tej notki, pamiętać, że to ten mecz, w którym nie byli z nami). Dostaliśmy w tyłek, ale wybiegałem się pod koniec, co czułem potem jeszcze długo (a teraz boli mnie kolano, ktoś wie, czemu?). Wieczorem miałabyć próba, właściwie była, ale jaka to próba, skoro wpadł tylko raper nr 1 - bardziej pić niż rapować. Raper nr 2 był w pracy, z braku innego wyjścia pojechaliśmy w końcu do niego. Co miał w planach? Oczywiście imprezę. Pytanie tylko, gdzie, skoro to niedziela, co oznacza brak ludzi, zamknięte knajpy i ogólne zamarcie na mieście. Decyzja - wracamy na Sikornik. Po drodze dobiłem swój organizm hamburgerem. Dosłownie, dobiłem. Nic, kompletnie nic już później nie byłem w stanie robić, ani jeść, ani pić, ani iść, myślałem tylko o domu, łóżku, spaniu. Ale jako że chata była wolna, Lechu postanowił jeszcze wpaść obejrzeć jakiś film. Kupił po drodze dwa piwa (jedno mi później proponował, dobry dowcip), włączył Dirty Dancing 2. Nie wiem, czy go obejrzał do końca, spałem jak zabity. Kiepski ze mnie gospodarz w takim stanie.
W tej chwili zaczyna się ta bardziej spokojna część długiego weekendu, jadę do babci popracować trochę na działce. I przy okazji porządnie się wyspać.
Wiecie, prawdę powiedział Gural w wywiadzie dla Ślizgu. Młodzi ludzie żyją od weekendu do weekendu. Wiem po sobie, zauważyłem to już kiedyś - czekasz na imprezę, jest, kończy się. Wstajesz, wracasz jakoś do rzeczywistości, zaczyna się tydzień, a Ty myślisz już o piątku. Bo piątek to luz, piwo, czasem impreza, a jak nie, to zostaje sobota. I nie ma nic pomiędzy. Nie wstajesz po imprezie i nie myślisz np. o tym, że dziś zobaczysz swoją dziewczynę, a jak nie dziś, to w tygodniu, nie ma czegoś normalnego na horyzoncie, więc jedyną rzeczą, na którą czekasz, jest kolejna impreza, a jedynymi refleksjami po drodze są refleksje typu "czy ja przypadkiem za dużo nie piję". Cały czas próbuję z tym coś zrobić, ale nie wychodzi. Leje się browar, leci muzyka, leci czas, śnią się blond włosy, zmian na lepsze nie widać. Nawet na gadu, kiedy wchodzę na dostępny, nie ma tych rzucających się sępów :) Czekam w tej chwili na trzy rzeczy. Po pierwsze: Krakowski. Po drugie: WBW. Po trzecie: wakacje. Żadne nic nie zmieni, będzie kolejną chwilą przyjemności. Jak to mówią, zawsze coś.

15:05 / 30.04.2005
link
komentarz (3)
Wrócił Kuba, ten, który przez ostatnie pół roku przebywał w Irlandii (tak brzmi przynajmniej oficjalna wersja, ja tam nie wiem, może po prostu przemieszkał ten okres na Wilgi?). Nagle, niespodziewanie i ku zaskoczeniu wszystkich zjawił się na działce, a do tego zasponsorował ekipie taką ilość piw, jakiej ta działka chyba nigdy nie widziała. Ok, dokończę później, właśnie Jarek przyszedł po mnie i idziemy sprzątać działkę (czyt. puszki).

23:44 / 25.04.2005
link
komentarz (4)
zdjecie1
zdjecie2
zdjecie3

by Małpa.
Jak się podobają?

16:51 / 21.04.2005
link
komentarz (3)
Wracam wczoraj ze szkoły, wchodzę do domu, przy komputerze siedzi brat i od razu zawiadamia, że robi coś ważnego i nie ma szans, żeby zszedł. Ok, niech siedzi, olałem go, poszedłem grać w piłkę. Wracam z piłki, on wchodzi do domu, siada do komputera. Dobra, niech siedzi, idę na pizzę, wrócę za dwie godziny, wtedy sobie usiądę. Wracam z pizzy, on siedzi, słyszę: robię referat i dziś już ci komputera nie dam. Zacząłem się drzeć. Niesłusznie, niepotrzebnie, bo wiadomo, że rodzice poprą jego stronę, ale nie potrafiłem zdobyć się na inną reakcję. Tu już nawet nie chodziło o komputer, tylko o jego obecność. O to, że zawsze, kiedy wracam do domu, muszę go widzieć i znosić. Niby mieszkamy razem od zawsze, ale ja chyba do dziś się z tym nie pogodziłem, cały czas mnie to podłamuje, wprawia w rozdrażnienie i wytrąca z równowagi. I cały czas czekam na jakąś zmianę, przełom, albo chociaż na moment, kiedy go nie będzie w domu. Chicałbym wracać do swojego pokoju. Swojego. Takiego, w którym mógłbym robić, co chcę, puszczać, co chcę, w którym miałbym spokój i odrobinę prywatności, których nikt by mi nie naruszał ani nie zakłócał swoją obecnością, gadaniem, czymkolwiek. Marzyłem o tym zawsze, kilkakrotnie powtarzałem rodzicom, ale bez skutku. Ciekawe, jak długo jeszcze to potrwa. Nigdy nie wierzyłem w coś takiego, jak braterska miłość. Wiem, że jeśli będę miał kiedyś dwójkę dzieci, będą mieszkały w osobnych pokojach. Obiecuję to sobie i im. Jesteście świadkami.

16:34 / 13.04.2005
link
komentarz (7)
Nie zamawiajcie pizzy w "TV", lojalnie ostrzegam. Co z tego, że dobra, skoro na dowóz czekałem dokładnie 55 minut. Oni chyba nigdy głodni nie byli, skoro tak im się śpieszy. Najpierw zacząłem się zastanawiać, czy o mnie nie zapomnieli, potem chciałem tam zadzwonić, opieprzyć ich, anulować zamówienie i zadzwonić do innej pizzerii. Jak zapytałem gościa, czemu tak długo, usłyszałem: "niesety, mamy tylko jednego kierowcę i ciężko wszędzie obrócić". Skoro ciężko, niech mnie od razu uprzedzą, że najwcześniej za godzinę, zrobiłbym sobie chociaż tosty, a nie czekał głodny. Ech.

22:25 / 10.04.2005
link
komentarz (1)
Byłem dziś w kościele, ale generalnie nie podoba mi się to. Nie podoba mi się to, że całe życie (no, z pewnymi przerwami) tam chodzę i słyszę, że to jest właściwa droga, że zapewni mi zbawienie i życie wieczne, że chodzę tam, by spotkać się z Bogiem i oddać mu cześć. Aż pewnego dnia zjawiają się tacy Jehowi i mówią: "nie, nie, chłopczyku, żyłeś w błędzie, to nie tak, jak myślisz. Kościół jest zły, nie ma nic wspólnego z prawdziwym chrześcijaństwem, chodzenie tam jest sprzeczne z wolą Boga, a księża to oszuści". Słyszę argumenty w rodzaju: "Oni są przeciwko antykoncepcji, a mają udziały w firmach produkujących prezerwatywy", co zalatuje tanią sensacją, jakbym słyszał jakiegoś Leppera ostrzegającego społeczeństwo przed tymi wszystkimi złymi aferzystami. I pojawia się wątpliwość, ktoś próbuje zburzyć mój ustalony porządek, budowany przez te wszystkie lata takiego, a nie innego wychowania. Pamiętam, jak kiedyś pewna dziewczyna miała mi za złe, ilekroć "zasiałem wątpliwość". Mówiła, że mogłem czegoś nie mówić, przynajmniej myślała po swojemu i była tego pewna, wszystko grało, nie było dylematu. Wolała, żebym nie siał wątpliwości, bo po co? Żeby się zastanawiała, jak jest naprawdę i nie umiała dojść do żadnego wniosku? Tu jest chyba tak samo, lepiej nie wiedzieć, robić tak, jak nas nauczono i wychowano, robić to ze świadomością, że postępujemy właściwie. Może kiedyś przyjdzie poznać prawdę. Pewne jest, że zanim to nastąpi, o ile w ogóle, będę słyszał... raz, że tylko kościół, raz, że tylko nie kościół, raz, że wystarczy być dobrym, raz, że być dobrym to nie wszystko, raz, że człowiek musi w coś wierzyć, raz, że Bóg jest jeden bez względu na nazwy, raz, że nie ma Boga (bo underground jeszcze nigdy nie był tak silny), raz, że później po prostu gaśnie światło, nie ma nic (pozdrawiam wszystkich autorów i propagatorów). Czemu kwestia zbawienia nie może być jasna, tzn. znasz właściwą drogę, która dotyczy wszystkich na tej ziemi; jest, powiedzmy, wymagająca, ale wiesz, że to jest ta droga i jeśli tylko włożysz odrobinę wysiłku i będziesz nią podążał, osiągniesz cel? Czemu nie może tak być? Czemu zanim zdobędziesz się na wysiłek, musisz wybrać, przeprowadzić rozeznanie, analizować argumenty? Co to, test na intuicję?
Ech, idę spać. Jutro będzie lepiej.

14:55 / 09.04.2005
link
komentarz (2)
Kilka praw i żelaznych zasad po ostatnim meczu.
1. Nawet, jeśli ostatnio wygrałeś z tą drużyną wysoko, nie możesz być pewnym kolejnego zwycięstwa.
2. To, że zdołasz odrobić straty, strelając trzy gole w 10 minut, wcale nie oznacza, że wygrasz.
3. Jeśli pozwolisz przeciwnikowi stworzyć sytuację, na pewno ją wykorzysta.
4. Jeśli przeciwnik pozwoli tobie stworzyć sytuację, wcale nie oznacza to, że ją wykorzystasz.
5. Jeśli masz wygraną w kieszeni, kończ mecz.
6. Jeśli dasz przeciwnikowi dodatkowe 4 minuty, na pewno zrobi z nich użytek.
7. Uważaj na nowych zadowników. Szczególnie rudych i łysych.
8. Nie graj o nic.
9. Nie graj w deszczu.
10. Nie graj bez Darka.
11. Wymień obronę :)

18:33 / 06.04.2005
link
komentarz (2)
Jednej rzeczy nie rozumiem: skoro z racji na żałobę nie odwołano meczów Ligi Mistrzów, dlaczego TVP zrezygnowała z transmisji? Czy widzom w takiej sytuacji nie należy się wybór? Kto czuje, że mecz w telewizji jest sprzeczny z żałobą, nie ogląda, dla kogo sport w żaden sposób z nią nie koliduje, ma tą możliwość. Przecież nie każdy smuci się tak samo, nie każdy czuje, że z tego powodu powinien się czegoś zrzec - to wolna wola każdego z nas. Nie oszukujmy się, katolicy są różni, bardziej wierzący, mniej wierzący, do tego w Polsce telewizję oglądają nie tylko katolicy. Wydaje mi się, że obejrzenie meczu nie zmniejszy niczyjego smutku ani nie zaprzeczy jego żałobie, to tylko sport, rzecz pozytywna. Zwłaszcza że Papież również był kibicem.
We wczorajszej "Wyborczej" pisali, że śląskie ulice są puste i ciche, wszyscy siedzą w domach, rozmawiają o Papieżu, bądź idą do kościoła. Dziwne, byłem w poniedziałek w kościele, nie był wypełniony ani w połowie. Ulica Zwycięstwa jest tak samo hałaśliwa i ruchliwa, jak zwykle (ciche i puste są pewnie te, które ciche i puste były zawsze, zwłaszcza po zmroku, bo u nas strach wychodzić wtedy z domu). Obawiam się, że żałoba zaczyna przypominać prześciganie się w tym, kto z większej ilości rzeczy zrezygnuje. Cóż, nie na tym to polega. Pokój, szacunek, wiara, nadzieja, miłość. A mecz chętnie obejrzę.

21:15 / 03.04.2005
link
komentarz (3)
Smutek, żałoba, ale myślę, że najlepsze, co możemy zrobić po śmierci papieża, to wziąć sobie do serca jego słowa i według nich postępować ("Zło dobrem zwyciężaj" cytowała najczęściej moja polonistka w liceum. Zakończyłem tak kiedyś jedno z wypracowań). Niestety, to chyba dużo trudniejsze niż wysłać kolejny łańcuszek na gadu-gadu.

03:06 / 27.03.2005
link
komentarz (4)
Lubię wracać do domu, kiedy rodzice już śpią, a brata nie ma. Zastaję ciszę, spokój i nieograniczony dostęp do komputera; mogę puścić dowolną muzykę i nie muszę się z nią kryć w słuchawkach, nikt mi nie każe ani niczego wyłączać, ani niczego gasić, ani iść spać. Problemem jest jedynie ta niepewność, że może on w każdej chwili wrócić i zburzyć mój idealny ład, już samą obecnością, samym kręceniem się tutaj, nie mówiąc o zaglądaniu mi w monitor i ponagleniach w rodzaju "złaź już". Ale oto, kilka minut temu, wróciwszy z wieczornej Rezurekcji, nie ujrzałem jego denerwującej osoby w pokoju - wyszedł wcześniej do kolegi. Mam nadzieję, że się zasiedzi.
Jedna rzecz mnie szczerze niepokoi - ludzka niekonsekwencja. Dlaczego w święta wielkanocne nikt wszem i wobec nie rozgłasza o ich sztuczności, obłudzie czy zakłamaniu, które nas w tym okresie ogarnia? Przepraszam, ale skoro w Boże Narodzenie podobnych uwag jest mnóstwo, dlaczego teraz nie? Czy mazurek, baranek i pisanki są w jakikolwiek sposób gorsze od karpia, choinki i prezentów? Skoro wtedy udajemy, stajemy się nader życzliwi, mili i uprzejmi, przesiąkamy fałszem, teraz, w Wielkanoc, chyba jest podobnie, czyż nie? A jednak nie spotkałem się z tym, by ktoś wystosował choćby jeden taki zarzut. A przecież przeglądam te wszystkie keep-it-real blogi, rozmawiam z ludźmi na gadu-gadu, nikt jeszcze niczego Wielkanocy nie zarzucił! No zaraz, zaraz, przecież te święta nie mogą być takie super. Musi być w nich coś, co fajnie jest wytknąć i napiętnować, aby pozbawić wszystkich złudzeń, że to naprawdę wartościowe, rodzinne i godne głębokiego przeżycia dni. Nie mogę uwierzyć, napawam zdumieniem, którego nie powstydziłbym się sam Jan Maria Rokita. To do wszystkich haterów made in Poland: śpieszcie się. Zostały tylko dwa dni! Później już nikogo nie będzie to obchodzić.
PS. Oddajmy hołd Polskiej reprezentacji. Dawno nie było takiego meczu, co?

15:46 / 25.03.2005
link
komentarz (0)
Ledwo żyję. Skazałem mój organizm, który chyba już powoli zapominał, czym jest sport, na pierwszą od dawna poważniejszą dawkę ruchu: basen plus piłka nożna, następujące kolejno po sobie. Wykańczające, muszę przyznać. Dowlekłem się jakoś do domu i czuję teraz każdy mięsień, który był w użyciu, a pewnie jutro rano będzie jeszcze gorzej. Do tego boli mnie palec u lewej stopy, chyba mnie ktoś za mocno nadepnął. Taki oto użytek robimy z wiosny i ładnej pogody, która wreszcie nadeszła. Pozdrowienia dla wszystkich sportowców, trzymajcie się ciepło i Wesołych Świąt. Wszystkim.
A teraz idę poczytać nowy SLG.

22:03 / 24.03.2005
link
komentarz (4)
Pamiętam, że kiedyś, parę lat temu, ilekroć dzwonił u nas telefon lub domofon, odbierałem z ochotą, bo z nadzieją, że to do mnie. Nadzieja była uzasadniona, jako że od czasu do czasu faktycznie ktoś pytał o mnie: koledzy, jakieś koleżanki, dziewczyna. Stosunek osób "do brata" i "do mnie" był mniej więcej wyrównany, nie mogłem narzekać na brak zainteresowania. W tej chwili już nie jest. Telefon dzwoni, odbieram i wiem, że to do niego. Domofon nieraz słychać w ciągu dnia z 10 razy, wszyscy do niego. Zacząłem czuć się jak odludek, do którego nikt nie przychodzi, o którego nikt nie pyta, którym nikt się nie interesuje. I nie chce mi się już odbierać tego telefonu czy domofonu. Ich dźwięk przestał mnie jarać, słuchawkę podnoszę kompletnie z konieczności. Bo jak ma jarać, skoro jedynymi moimi reakcjami stały się: "tak, jest, moment", "nie, nie ma go, wyszedł". Mam za to gg, a jak chce porozmawiać z kimś normalnie, to mogę sobie wieczorem wyjść na wioskę, zachowując resztki nadziei, że zastanę tam kogoś, kogo ucieszy mój widok. Pewnie gdybym miał komórkę, dostawałbym jeszcze SMS'y. Pytanie brzmi, czy to tendencja ogólna, rozwój techniki, a co za tym idzie, upraszczanie sobie życia - w tym komunikacji - czy moja osobista porażka. Efekt tego, jaki jestem, jak postępuje z ludźmi i wskazówka, w jakim kierunku zmierzam. Hmmm, zwalać na coś - to nie po mojemu. Przyznać, że wina leży po mojej stronie? Tym bardziej :)

16:17 / 19.03.2005
link
komentarz (5)
Jakiś nudny ten tydzień był i pozbawiony wrażeń, wszystkie niemalże dni przesiedziałem w domu nie angażując się w nic szczególnego, no, może poza graniem w Fife i węża (sukcesy odnoszę w obu, obecny rekord mojego węża to coś ponad 1700, w Fifie wygrywam na World Class bez większych trudności). Coś zaczęło się dziać wraz z nadejściem weekendu. Najpierw odwiedził mnie mój szlachetny ziom z ulicy Wiejskiej. Nie ujawnię, kto to, nie chcąc być posądzonym o chwalenie się znajomościami, może sam się odkryje, ale dopóki to nie nastąpi, czekam na wasze typy. Dodam, że to zacna i zasłużona lokalnie postać, nie ma wprawdzie krzty boskości w sobie, ale coś z władcy na pewno. Podpowiem, że katowałem go bitami. Później natomiast, z okazji sukcesu kolegi Bartosza w postaci uzyskania przezeń tytułu inżyniera, jak również z okazji piątku, piliśmy piwo, ów szlachetny napój marki Tatra, w domowych warunkach. Mieszkanie jak mieszkanie, puste, remontowane, ekipa jak ekipa, może z drobnymi zmianami u niektórych, zadziwiająco nowatorski i godny wzmianki jest za to sposób sygnalizacji swojej obecności i chęci wejścia do inż. Małpy: domofon nie działa, więc rzuca się czymś w szybę. Czym i skąd to wziąć, nie sprecyzowano.
To oczywiście nie koniec weekendowych przygód. Odprowadzając wyżej wymienionego ekipianta na tramwaj, wylądowaliśmy w Iglo, knajpie na Rynku, gdzie doczekaliśmy pierwszego autobusu na Sikornik. Pech chciał, że wracając z Piasta zastałem pozostałych już poza knajpą, gotowych do drogi na przystanek. Dołączyłem więc i żwawym krokiem, który później zamienił się w bieg, ruszyliśmy w stronę przystani. Dopiero na Sikorniku Knapek zapytał, czy nie miałem ze sobą plecaka. Miałem, owszem. I został. Wróciwszy więc do domu o godz. 5:00 rano zadzwoniłem do Iglo i jedna z kelnerek swoim przepięknym głosem (zapewne równie pięknym jak mój w takim stanie) uspokoiła mnie, że plecak jest i mogę go jutro odebrać. Pamiętam jeszcze, że na mój szczegółowy opis tego, co było w środku, tj. kapci, zareagowała śmiechem.
Tak więc dziś z samego rana, czyli około godziny 13:00, nie chcąc, ale musząc, wyruszyłem na Rynek po swoją własność. Plecak odebrałem bez problemu, o piwo, które zostawiłem razem z nim (wprawdzie nie moje), już nie miałem czelności pytać. Chociaż szkoda Portera.
A wcześniej wstąpiłem do biblioteki oddać książki, które odrobinkę przetrzymałem, czego efektem były przychodzące pocztą upomnienia. W ramach kary pani naliczyła mnie na całe 6 zł, przekonując, że to i tak mniej, niż powinienem zapłacić (regulamin mówi o dwóch złotych za każdy miesiąc zwłoki). Wręczyłem jej kasę bez większych prostestów, mając nadzieję, że zaowocuje to inwestycją w wyposażenie, podniesieniem standardu ich usług czy czymkolwiek innym tego typu. Nie chciałbym, żeby hajs poszedł na marne.

21:19 / 07.03.2005
link
komentarz (13)
Obejrzałem wystąpienie Kwaśniewskiego na zwołanej przed niego konferencji prasowej. Mówił na temat komisji śledczej, tłumaczył, dlaczego przed nią nie stanie i bronił się przed zarzutami, jakie posłowie mu postawili. Właściwie to mu wierzę, nigdy nie wyglądał mi na kłamcę, na pewno robi lepsze wrażenie niż cała ta komisja z Giertychem na czele (mówiąc ściślej, wzbudza większe zaufanie). Dziwi mnie trochę, że Kwaśniewski zasłania się konstytucją, która rzekomo nie pozwala prezydentowi być przesłuchiwanym, a zdaniem Giertycha prezydent łamie prawo, nie stawiając się przed komisją. Nie wiem, wygląda to trochę tak, jakby prawo to była u nas tylko teoria do dowolnego naginania, ale nie wnikam, nie znam się, jednym mi Kwaśniewski podpadł: traktowaniem dziennikarzy z góry. Pozwolił im później, po wystąpieniu, zadawać pytania i tak na nie odpowiadał, jakby wcale nie miał na to ochoty, a w tej werbalnej agresji dzielnie wspierała go babka prowadząca konferencję. Odesłał któregoś z dziennikarzy do początku lat 90 (nie pamiętam, o jaką sprawę chodziło). "Pan jest młody, na pewno jeszcze doczyta", rzuciła pani prowadząca, nie wiem, po co. Ktoś inny zapytał, których konkretnie członków komisji ma na myśli, mówiąc o ich ataku na jego osobę. "Widać, że pan od niedawna jest dziennikarzem, inaczej nie zadawałby pan takich pytań". Mówił to tonem gbura, który jest wysoko ponad tą bandą pismaków, węszącą tylko za sensacją i za wszelką cenę chcącą mu dopiec. "Niech pytają, żeby później nie było, że prezydent coś ukrywa" (inny cytat). Tak, jakby nie chodziło o ujawnienie prawdy, tylko o to, żeby zadowolić dziennikarzy, żeby usłyszeli co chcą usłyszeć i już się od niego odczepili. Rozumiem, że może z jakichś powodów nie lubić przedstawicieli tego zawodu, ale ci akurat niczym mu nie podpali (poza reporterem TVN'u, który zadał pytanie, a później wyszedł, a z drugiej strony chciał krótkiej odpowiedzi "tak" lub "nie", a dostał jakieś dziwnie niejasne i przydługie tłumaczenie), zadawali normalne pytania, na które miał prawo nie odpowiadać, ale mógł to oznajmić po ludzku, bez zbędnej niechęci. Przecież mówił do ludzi, do Polaków, nie tylko do jednego przedstawiciela prasy. Może pomyślał, że to wysłannicy komisji śledczej.
Zawiódł mnie nowy Grammatik. Przesłuchałem raz i absolutnie nie ciągnie mnie, by włączyć tą płytę ponownie. Przede wszystkim kawałki są bez pomysłów, każdy pisany jakby na zasadzie: "To o czym będzie? Nie wiem, napiszmy coś o sobie". Ok., jak nie o mnie, no to, kurwa, o czym mam pisać, ale niech powiedzą coś nowego, coś o czym jeszcze nie mówili, może w ciekawszy sposób? Ta płyta jest nudna, jest smętna, brakuje jej życia (gdzie są refreny?), do tego ma najgorsze bity, do jakich Grammatik kiedykolwiek rymował. Kiedy usłyszałem długi, kiepski sampel z dziwną przerwą w drugim kawałku, pomyślałem, że coś tu jest nie tak. Kiedy utwór dalej usłyszałem krótki, puszczony w kółko sampel dotarło do mnie, że Grammatik bez Noona to już nie Grammatik. Do tego denerwują mnie wokale Jotuze, nie jedzie jednym ciągiem, tylko wers po wersie, nakłada je na siebie. Cóż, szkoda, bo to był dobry zespół. Nie lubię płyt, których słucham, kończę słuchać i nic nie zostaje w pamięci. W życiu bym nie pomyślał, że Grammatik taką nagra.
A z rzeczy czysto informacyjnych: zdałem semestr, zacząłem drugi, jest dobrze. Siedzę ostatnio w domu, śpię, czytam, uczę się, oglądam TV, grywam znów w Fifę. Aha, mam złą wiadomość dla fanów Chelsea: jutro ich drużyna odpadnie z Ligi Mistrzów. Przykro mi.

12:40 / 26.02.2005
link
komentarz (6)
Pomijam już przeciętną frekwencję, problemy z CD i kilka innych minusów wczorajszej imprezy (ważne, że się zwróciła, a HopBeat zakupi dwie nowe płyty, o ile nie przepił od razu całego hajsu w Jazzie z Lechem i Dinem) - doceniam pomoc ludzi, którzy bezinteresownie zgodzili się nas wesprzeć: Zając pożyczył mikser, Misiek kabel, po który podwiozła mnie samochodem siostra Olka, a Ali udostępnił telefon, żeby o ten kabel zapytać. I chyba te właśnie momenty zapamiętam najbardziej, bo cała reszta nie jest tego szczególnie warta, chociaż jakby spojrzeć obiektywnie i zastanowić się, czego brakowało, to właściwie niczego, oprócz ludzi. Ale wierzę, że dobra passa wróci.
Brakuje skromności i pokory tym początkującym raperom, nagrali pięć kawałków, zagrali dwa koncerty, a obnoszą się ze swoją twórczością, jakby byli wielkimi, skazanymi na szybki sukces talentami, których wszyscy chcą słuchać. Nachalność, z jaką upewniają się, że będą mogli zagrać, robi się mecząca (rozumiem zajawkę, zaangażowanie w rap i poczucie misji, ale ileż można?), zwłaszcza na imprezie. Nie ma chyba nic gorszego, niż wysłuchiwać przez 15 minut rapera, którym się nie jaram i pewnie przez najbliższe 2 lata jarał się nie będę, o tym, co nagrywa, kiedy, z kim i o czym. Tak to już chyba jest: najpierw Ty zawracasz głowę i wszystkim o tym opowiadasz, potem Tobie zawracają głowę i chcą, żebyś opowiadał. Ale do tego potrzeba stażu, umiejętności, sukcesu, a to dane jest raczej tylko niektórym. Ze śmiesznych sytuacji: siedzimy sobie z Lechem przy wejściu, z nami dwóch gości z klubu. Wchodzi jakaś ekipa czterech kolesi, płacą, dostają pieczątki, idą dalej... nagle się zatrzymują i jeden z nich mówi: "ej, to jest Keb!". Wracają się, podają mi rękę: "siemano", każdy po kolei, po czym wchodzą na imprezę. Wszyscy w śmiech, szczególnie ci z 77 (Lechu chyba jest przyzwyczajony), bo gości oczywiście pierwszy raz widziałem na oczy. "Ej, to jest Keb", zaczęli powtarzać, mając z tego niezły ubaw.
Inny dialog: podchodzi dwóch raperków, własnie z gatunku tych, o których pisałem wyżej. Mówią coś o tym, że chcieliby zagrać. "Na pewno nie zawiedziemy, ostatnio graliśmy drugi koncert i wszystkim się podobało! Wcześniej graliśmy pierwszy, wyszedł trochę chujowo, ale wiesz... wtedy jeszcze nie byliśmy tacy zajebiści".
Podobno dzwoniła do mnie koleżanka z liceum. Zdziwiłem się, bo nie rozmawiałem z nią od matury i nie bardzo wiem, czego może chcieć. Może rodzice wykupili darmowe weekendy i robi z nich użytek? Może potrzebuje mojej pomocy, duchowego wsparcia? Trudno powiedzieć. Poczekam, aż zadzwoni znowu.
Dziś rano znów wróciła do mnie myśl, żeby się stąd wyprowadzić. Co z tego, że od 19 lat mieszkam z bratem - nadal nie przyzwyczaiłem się do tego, że nie mam własnego biurka, fotela, kanapy, jakiegoś kąta, gdzie mógłbym w spokoju spocząć, położyć się, czy usiąść, poczytać, cokolwiek. Wszystko jest zawalone, nie ma tu na nic miejsca, jedyne stanowisko, które można zająć na dłuższą chwilę, to to przed komputerem. Tego pokoju się nie opłaca sprzątać, bo i tak porządek nie utrzyma się dłużej niż 24h. I po cholerę mi jakiś sobotni zryw w tych celach, skoro uczę się i tak w tygodniu, wtedy jest mi potrzebny porządek, spokój, trochę swobody, jednym słowem - warunki, o które mi tutaj bardzo trudno. Od czasu do czasu łapię się na tym, że wychodzę z pokoju i zaczynam protestować na głos, bo już nie mogę wytrzymać. "Ale czemu się na mnie drzesz?" słyszę od mamy. Później się zamykam i sprawa wraca do punktu wyjścia. Nie mam już na to, prawdę mówiąc, siły. Czasem żałuję, że nie jestem jedynakiem. Częściej niż czasem.

19:00 / 22.02.2005
link
komentarz (12)
1519 nabiłem dziś w wężu na komórce brata (grywam regularnie). To jak na razie najwięcej w mojej dotychczasowej karierze. Tylko skąd u niego w telefonie rekord 1599???

17:43 / 20.02.2005
link
komentarz (6)
Sprawdził się czarny scenariusz, który w ciągu ostatnich kilku dni kilkakrotnie przemknął mi przez myśl, a nawet się przyśnił, zapewne jako odzwierciedlenie wszystkich obaw. Czasem to aż zadziwiające, jak bardzo wizja sukcesu przeplata się u mnie z widmem porażki i klęski, jak nijak ma się mój spokój, opanowanie i wiara w powodzenie przedsięwzięcia do wyobraźni, która pracuje w takich chwilach na najwyższych obrotach, raz zwiastując zwycięstwo, raz porażkę. I sam już teraz nie wiem, czy warto myśleć, zastanawiać się i malować sobie w głowie pożądany obraz, traktując to jako oznakę wiary w sukces i swego rodzaju pozytywną afirmację, która ma pomóc go odnieść, czy zostawić sprawy swojemu rytmowi i nie oczekiwać zbyt wiele, aby uniknąć rozczarowania. Każdy psycholog pewnie poradzi to pierwsze: chcesz być bogaty, zobacz siebie bogatym, chcesz być sławny, myśl o sławie, chcesz pojechać na egzotyczne wakacje, zobacz oczami wyobraźni siebie leżącego na piasku pod palmami – każdy z tych zabiegów zwiększa szansę, że osiągniesz swój cel. A co, jeśli nie osiągniesz? Jeśli każde z tych pragnień skończy się na wyobraźni i zdjęciach na lodówce? Pojawia się problem.
Nie ukrywam, rozczarowała mnie wczorajsza frekwencja na imprezie i nie chodzi tutaj już o sam jej niewypał, bo chociaż jest to w pewnym sensie moja osobista porażka, nie mogę sobie zarzucić, że zrobiłem coś źle, wszak swoje zadanie i wykonałem i nie wiem, gdzie upatrywać przyczyn (dzień? Okres? W brak zapotrzebowania na hip-hop nie uwierzę). Problem polega na tym, że wczorajsza porażka zburzyła pewien plan. Runął ważny element mojej układanki i w tej chwili nie wiem, czy jest to do zrobienia, a jeśli jest, w jakim terminie. Stoję trochę na rozdrożu, o dziwo w dalszym ciągu spokojny i przekonany o tym, że którykolwiek wariant zrealizuję, będzie to właściwe (może to dlatego, że każdy jest mi tak samo bliski). Póki co jednak odkładam kalkulator, wracam na ziemię, jadę jutro do szkoły. Może nawet się przygotuję.

23:01 / 18.02.2005
link
komentarz (4)
Sam nie wiem, czy to mój charakter jest na tyle ciężki, a poczucie humoru specyficzne, że nie potrafię w pełni zgrać się z kolegami z grupy, czy zwyczajnie trafiłem na takich a nie innych ludzi i niczyja to wina, że nie mogę znaleźć z nimi wspólnego języka, skoro nasze charaktery się różnią, wykluczając tym samym jakąkolwiek więź czy przyjaźń. Jest nas siedmiu, teoretycznie w takiej grupie powinien być ktoś, z kim będę się dogadywał lepiej (lepiej, tzn. ponad przeciętność, ponad rutynowe rozmowy na temat szkoły), tak było chociażby w liceum, ale nie, tutaj nie potrafię się odnaleźć, czuję się jakiś ograniczony w tym co mogę i co wypada mi powiedzieć, jakbym obawiał się reakcji i dziwnych spojrzeń. Nie twierdzę, że nie lubię tych ludzi, po prostu ich towarzystwo nie sprawia mi większej przyjemności, nie uczestnicze w tych rozmowach z prawdziwą chęcią i zainteresowaniem. Ja w tej szkole tylko jestem, nie żyję nią, jej atmosferą, nie potrafię wtopić się w "studenckie" życie, o ile można o takim w ogóle mówić. Trochę ubolewam, bo lubię, kiedy moje relacje z otoczeniem są wyraźne i zdrowe, kiedy czuję się między ludźmi sobą i kiedy mogę z nimi bez skrępowania pożartować, tak, jak żartuje się z ziomami. A z drugiej strony, nikt tutaj nie działa na mnie odpychająco, nie irytuje mnie, nie prowokuje do kłótni. Tyle mam w zamian. Pewnie jeszcze trochę i przestanie mi również przeszkadzać to, że teraz, po wrzuceniu nas do sali z normalnie porozstawianymi ławkami, siedzę albo sam, albo z którąś z dziewczyn. Może nawet zacznie mi się to podobać.

16:04 / 13.02.2005
link
komentarz (6)
"Trochę mnie nauczyłeś rozmawiać. Nauczyłes mnie przemyślac sprawy bardziej skomplikowanie, nie najprostszymi sposobami myślenia".

Rzadko słyszę słowa tak naprawdę podnoszące mnie na duchu. Na szczęście zdarza się.

15:00 / 11.02.2005
link
komentarz (6)
Czuję się odrobinę lepiej, chociaż trudno mówić o wyraźniej poprawie, kaszel nie minął, katar też nie, noc była za to odrobinę spokojniejsza niż poprzednie, chociaż po wczorajszym krwotoku o 4:00 nad ranem bałem się zasypiać. Odwiedził mnie Bartosz (przyszedł po książke o HTML'u, bo "ile można grać i czytać opisy na gg :), wpadli też Kurak z Lechem, jacyś dziwnie zniechęceni i zmęczeni życiem, zwłaszcza Lechu, który po kilkunastu minutach się rozłożył i zaczął zasypiać, tłumacząc to nastrojową muzyką. "Jak masz problemy ze spaniem w nocy, to to sobie puszczaj" - skomentował jedną z moich ulubionych niehip-hopowych płyt, której słucham w celach odprężająco-uspokajających. Co u niego? Rzuca pracę u Wietnamczyka, bo ten się go czepia (swoją drogą, okropna robota, 13 godzin dziennie na nogach za 20 zł, a wcześniej za 10 - to przecież gorsze niż wyzysk), poza tym boi się WKU i woli zostać w szkole. Kurak dziś pojechał na praktykę w góry, nienagrawszy niestety swoich zwrotek, co oznacza, że premiera K.K.O. najwcześniej za miesiąc.
A u mnie? Kończy się wolne, od poniedziałku wracam do szkoły walczyć o przetrwanie, z wiarą i nadzieją jak Kecaj, chociaż boję się, oj boję, bo to bardziej "aż 4" niż "tylko 4" przedmioty.
Denerwuje mnie koleżanka mamy, o której już kiedyś pisałem. Nie dość, że nadal przychodzi co drugi dzień i ogłasza na głos rewelacje ze swojego życia w niezmiennie irytujący sposób, to jeszcze zaczyna się mnie czepiać. Kiedyś marudziła, że nie sprzątam, teraz nie podoba jej się, jak chodzę ubrany po domu, chociaż to mój dom, a w dodatku jestem chory. We wtorek przyszła z okazji śledzia, piła wódkę, którą sam kupiłem (gdybym wiedział, że tak to się skończy, w życiu bym po nią nie szedł), siedziała do 22:00 i zamęczała gadaniną, pod koniec nie dało się jej kompletnie ścierpieć. Najgorsze są te wszystkie "och, muszę już iść", wypowiadane za każdym razem w taki sposób, że wyraźnie proszą się o odpowiedź typu "nie, skąd, zostań jeszcze". I oczywiście mama tak robi, sam nie wiem, czy jej inaczej nie wypada, czy chce, żeby jeszcze siedziała. Nie wiem, moi koledzy przychodzą do mnie i siedzą w moim pokoju, nie uprzykrzają życia reszcie rodziny, nie mówią tonem "słuchajcie-jakie-to-fascynujące" i nie krytykują tu nikogo, bo to oni są gośćmi, a to do czegoś zobowiązuje. Ostatnio stałem się dla niej ewidentnie złośliwy, ciekawe, czy zrozumie.

21:22 / 08.02.2005
link
komentarz (5)
Kaszel stał się na tyle uciążliwy, że w nocy ciężko mi było zasnąć, później bałem się, że obudzę nim rodziców (wyniosłem się do dużego pokoju, chcąc mieć względny spokój, nie zniósłbym zapalonego światła u nas, a brat oczywiście nie ma kiedy majsterkować, tylko po nocach). Sen przyszedł z trudem, ale dobrze, że w ogóle przyszedł. A dziś? Łóżko, trochę TV, trochę nauki (żeby nie było tak całkiem niepożytecznie); męczę się z kaszlem, katarem, od czasu do czasu robi mi się gorąco. I tak minął dzień następny.

10:45 / 07.02.2005
link
komentarz (2)
We wczorajszej "Panoramie" wspomnieli o blogach i ich rozsnącej popularności. Oprócz standardowych informacji, czym są i do czego służą, usłyszałem, że "blogi są obecnie obiektem badań socjologów i językoznawców, ponieważ najlepiej ukazują zmiany we współczesnym języku polskim". Wypowiadał się jakiś fachowiec: "nigdzie nie ma tylu neologizmów co na blogach. Wszystkie zdrobnienia, "kofam" zamiast "kocham" i inne tego typu przemiany, czasem nawet trudno znaleźć słowo napisane poprawną, słownikową polszczyzną". Przeraziło mnie, że mówił o tym ze zrozumieniem i pełną akceptacją, jak o zjawisku, które następuje i jest na swój sposób fascynujące, godne uwagi. Nie wyraził ani krzy potępienia czy krytyki, nie dodał, że to kaleczenie języka polskiego praktykowane głównie przez nastolatki, które chcą być cool, że to się źle czyta, że to nawet źle wygląda. Ot, jest i już. A ja nie wierzę, że tych językoznawców szlag nie trafia, kiedy odwiedzają takie blogi. Bo o co jak o co, ale o język polski trzeba dbać i oni, ludzie wykształceni, na pewno zdają sobie z tego sprawę. Ktoś powie: "przecież to indywidualna sprawa, jak kto pisze, nie musisz czytać". Oczywiście, że indywidualna, jestem na tyle tolerancyjny, że nie będę wchodził na te wszystkie blogi i upominał ich autorów, nie czuję zupełnie takiej misji (chociaż pisząc ostatnio o wolnym i pluralistycznym kraju miałem na myśli głównie treść, w kwestiach językowych jestem bardziej restrykcyjny), ale zawsze i wszędzie będę przeciwko okaleczaniu rodzimego języka, bo to nigdy do niczego dobrego nie prowadzi.

11:30 / 05.02.2005
link
komentarz (12)
Małolat jest na swojej płycie niekonsekwentny. Rymuje, że nie ma matury, ale przecież to tylko papier, bez którego też jest człowiekiem i nie warto się przejmować docinkami. Chwilę później stwierdza, że jest mu z tego powodu wstyd. Więc albo ma tą maturę w dupie, albo mu wstyd - skoro wstyd, to jednak odczuwa z tego tytułu jakiś dyskomfort psychiczny i przyznaje się, że mu z tym źle/czuję się gorszy. Ktoś na forum ostatnio zaatakował Kamela, że "nie wykształcenie się liczy, a człowiek". Ale mądry człowiek dba o swoje wykształcenie, a nie zdać matury, będąc przynajmniej średnio-inteligentnym, można chyba tylko przez własną głupotę bądź lenistwo. Bo takie argumenty jak "trudne warunki życiowe" są przesadzone, wiem, bo miałem w liceum koleżankę z biednej rodziny, rodzice niewiele zarabiali, liczne rodzeństwo, w tym małe dziecko, którym musiała się opiekować, a do tego po lekcjach dorabiała w Tesco pracując w kasie. A jednak się uczyła, maturę zdała i to całkiem nieźle. Niestety, wiatr chyba musi biednemu zawsze wiać w oczy, bo niedługo później zaszła w ciążę i teraz do tych wszystkich wydatków dojdzie dziecko. Dobrze, że chłopak okazał się odpowiedzialny i pojechał do Irlandii trochę zarobić. Zawsze mógł ją zostawić na pastwę losu.

08:56 / 05.02.2005
link
komentarz (0)
Lesinka mnie obudził z samego rana pragnąc pożyczyć kolejne dwie rzeczy do kolekcji tych, które już ma i nie oddaje. Ech, wracam do wyra.

02:28 / 05.02.2005
link
komentarz (4)
Pragnę przypomnieć, że to mój własny, prywatny i osobisty blog, piszę tu sobie to, co mam ochotę i nie dbam o to, kto to czyta, w jakim celu i co o mnie sądzi. Nigdzie tego adresu nie promuję ani nie śledzę statystyk. Dziwne komentarze odnośnie tego, że go prowadzę, też mnie nie interesują. Żyjemy w wolnym, pluralistycznym kraju, zgadza się?

19:39 / 03.02.2005
link
komentarz (2)
Siedzę w domu i nigdzie nie wychodzę, próbuję wyleczyć kaszel, ale ten wcale nie przechodzi. Szczerze mówiąc nie sprzyja mi taki tryb życia, bo w domu albo komputer, albo książki, a i to, i to męczy mi oczy, z którymi już i tak słabo. Dziś w godzinach popołudniowych zapukała żebraczka, prosząc o wsparcie. Jako że prosiła grzecznie i wyglądała na naprawdę potrzebującą, nie odmówiłem pomocy. Wydaje mi się, że jeśli ktoś już decyduje się chodzić po ludziach i prosić, w dodatku zimą, naprawdę musi być w ciężkiej sytuacji, i nie ma w tym żadnej próby oszustwa czy naciągania - w końcu żebranie to nic przyjemnego. Zacząłem się zastanawiać, na jaką pomoc może liczyć taka osoba, czy ludzie, moi sąsiedzi, czują moralny obowiązek, aby takiego kogoś wesprzeć. Z jednej strony bezrobocie i bieda, wiadomo, sami nie mają, z drugiej, jak sądzę, zwykła ludzka litość, która nakazuje pomóc, no bo skoro jedną czy drugą emerytkę stać na to, żeby wrzucić w kościele nieco większy nominał do koszyka (to nie stereotypowe gadanie, widuję te koszyki), dlaczego miałaby odmawiać potrzebującej osobie pukającej do jej drzwi? Sam nie wiem, jak to z ludźmi jest. Nie mam w sumie nic do żebrania w takiej właśnie formie - zawsze można drzwi nie otwierać, zawsze można grzecznie wytłumaczyć, że nie mamy pieniędzy i je zamknąć. Denerwuje mnie żebranie w miejscach publicznych, nachalność, z jaką niektórzy potrafią "prosić". Kiedyś zostałem zaczepiony z kolężanką na ławce, coś akurat jedliśmy. Gość przysiadł się w taki sposób, że właściwie tylko on mógł zrezygnować - my siedzieliśmy z żarciem w ręce i nie dało się odejść, spławić go w żaden sposób, a on nie wyglądał na takiego, co odejdzie bez paru złotych. Po pierwsze, nie podoba mi się sam fakt, że ktoś zaczepia mnie kiedy jestem z dziewczyną, a nuż to moja randka, a nuż rozmawiam o czymś ważnym - nie życzę sobie, by ktoś naruszał w takich sytuacjach moją prywatność. Zwłaszcza, jeśli jest żululałym pijakiem w średnim wieku i zbiera na wino, a tak to chyba zwykle bywa. Po drugie, nie lubię, kiedy stawia się mnie pod murem, tzn. albo dam, albo koleś sobie nie pójdzie. W innych, normalnych sytuacjach mogę pomóc, o ile mam czym. W końcu ja też czasami na coś zbieram i fajnie jest, kiedy ktoś poratuje, nawet jeśli to osoba mi nieznajoma. Z zdarzają się takie.

09:26 / 02.02.2005
link
komentarz (0)
Zarówno dla tych, którzy byli, jak i dla tych, którzy nie byli a są ciekawi: zdjęcia z ostatniej RapGry.
http://www.gliwice.hip-hop.pl/rapgra/relacje.php

18:51 / 31.01.2005
link
komentarz (3)
Zawsze wiedziałem, że raperzy są cwani, ale nigdy nie sądziłem, że aż tak, aby przychodzić na koncert i bez wcześniejszego kontaktu z organizatorem tłumaczyć mu, że oni mają tu grać. Oni, ich znajomi, łącznie 11 osób, godzina czasu na scenie. I staraj się tu być grzecznym i zawrzeć kompromis. Inny zespół z kolei poprosił o występ, argumentując to tym, że świetnie się przygotował i bardzo mu zależy, a poza tym są z nimi koleżanki, przed którymi chcieliby się pokazać. Ludzie, nie po to Rapgra ma swoją stronę, na której znajduje się dział "kontakt", żeby takie sprawy załatwiać na miejscu, poza tym odkąd pamiętam zawsze w całej tej organizacyjnej robocie najbardziej ceniłem sobie fakt, że to ja wybieram wykonawców i ich zapraszam. Ode mnie zależy, kto zagra, mam, kurde, moc jak Luke Skywalker, to jest najfajniejsze. Dlatego ze średnim przekonaniem podchodzę do wszystkich usilnych próśb początkujących raperów, by mogli wystąpić, zwłaszcza formułowanych wtedy, kiedy lista wykonawców jest już zamknięta.
Tak czy inaczej, czwarta Rapgra bardzo się udała, dochodzą do mnie słuchy, że to najlepsza z dotychczasowych. Popis dały przede wszystkim Kubańskie Pomarańcze - zespół żywych instrumentów z Anią Sool i Majkelem na mikforonach. Trochę żałowałem, że robiłem wtedy akurat zdjęcia, bo wolałbym stać między ludźmi i szaleć razem z nimi, a było naprawdę gorąco. Jeśli ktoś twierdzi, że Pomarańcze przyćmiły inne występy, ma w 100% rację - to była ich impreza. Nagłośnienie? Dobre. Publiczność? Spokojna. Hip-hop? Hip-hop! Teraz czekam na imprezę, na którą będę mógł pójść i się pobawić.

02:42 / 25.01.2005
link
komentarz (1)
W "Bravo" grał Kaliber i grał dobrze. Efektowne, godzinne show, mieszanka starych i nowych numerów plus Gutek, czyli warto było. Mówie oczywiście o samym występie, bo całość imprezy z cyklu Mega Jam to odpychający zlot dyskotekowego towarzystwa bawiącego się przy najgorszych kawałkach, puszczanych przez jakiegoś DJ'a Inwalidę, który w ciągu 15 minut potrafi wrzucić dwa razy to samo. Na koniec jeden z nas dostał w nos bez powodu, a to już wystarczający sygnał, by w miarę możliwości omijać ten klub z daleka. Wizyta na pogotowiu i w szpitalu o 5:00 nad ranem to żadna przyjemność. Chociaż nie mam prawa narzekać. Niektórzy pewnie wspominają tą imprezę jeszcze gorzej.
Zaczęło się wolne, ale co z tego, na środę i czwartek i tak muszę się przygotować. Najgorsze jest to, że mam z nauką poważne problemy: biorę materiał, czytam, wkuwam, mija kilkanaście minut, organizm wysiada, domaga się snu. Nie wiem, co się dzieje, mam więcej spać, inaczej jeść, mniej pić? Jakikolwiek wysiłek tego typu przychodzi mi z trudem, odzwyczaiłem się, rozleniwiłem, to dopiero półmetek pierwszego roku, a ja czuję, jakbym osiągnął maksimum jeśli chodzi o edukację i więcej nie mógł z siebie wykrzesać. Straszne to jest, oj straszne, może zbyt wiele szarych komórek poszło się... i trudno im się zregenerować. Ratunku!
Dziś bardzo spontanicznie wpadliśmy do Emro z okazji jego 21 urodzin i wolnej chaty (nie byłem u tego gościa wieki, a pamiętam, jak wpadaliśmy tam w ósmej klasie i jarali się rapem, pamiętam wizyty w wakacje, potworny upał i duchotę z racji tego, że to czwarte piętro, zaraz pod dachem). Polało się oczywiście trochę piwa, ale główną atrakcją był Tekken. Zawsze miałem słabość do takich gier i zawsze dobrze mi w nie szło. Szkoda, że to pad a nie klawiatura, bo na pewno bym pozamiatał (i tak nie było najgorzej, jak na pierwszy raz). Pies Emrusza to jedna z bardziej wkurwiających istot, z jakimi ostatnio miałem do czynienia (przebija wszystkich, nawet najbardziej upierdliwych rozmówców na gadu-gadu). Lata, hałasuje, dobiera się do wszystkich i nie daje w spokoju posiedzieć. A na koniec rzuca się na właściciela i gryzie go w dłoń. Patologia, pytanie tylko, czy ze strony zwierzęcia, czy domowników.
W sobotę IV RapGra, zagrają Kubańskie Pomarańcze, czyli Majkel i Ania z żywym składem. www.rapgra.go.pl - zapraszam zainteresowanych.
Ukazał się też nowy Ślizg, numer DJ'ski. Sporo dobrych tekstów (m.in. Twister, felieton Flinta, wywiad z Voltem), jest mój wywiad z Epromem, jest mixtape Spoxa na CD. Sprawdźcie.
A ja idę spać. Dobranoc.

16:33 / 21.01.2005
link
komentarz (7)
Siedzę sobie tutaj, wpartruję się w otwarte okno gadu-gadu, wszyscy dostępni, ale nie chce mi się z nikim rozmawiać. Nie, żebym tych ludzi nie lubił, po prostu nie mam ochoty na rozmowę. Na pisanie właściwie też nie, a raczej nie wiem o czym pisać (kiedyś zauważyłem, że najłatwiej przychodzi mi takie oto spontaniczne wylewanie myśli, bez żadnej konkretnej treści do przekazania, nad którą bym się głowił, chcąc ubrać ją w jak najlepsze słowa). Skończył się tydzień, jeśli chodzi o szkołę, udany połowicznie. Do zaliczenia zostały mi głównie fonetyka i literatura, ale odzyskałem wiarę, widząc doktora B. znacznie bardziej ludzkiego niż ostatnio. Dał sporo roboty na ferie, ale może wyjdzie mi to na dobre. W każdym razie ostatnia gałązka mojej nadziei jeszcze nie uschnęła. A propos szkoły, mam w grupie taką dziewczynę, która bardzo mnie ostatnio stresuje. Zauważyła jakiś błąd w transkrypcji: "jak ty to piszesz?", zauważyła kiepski wynik punktowy testu: "Jarek, uczyłeś się na to w ogóle?". Sympatyczna jest, ale tak formułuje tą swoją troskę o moje oceny, że tylko pogłębia moją frustrację i rozdrażnienie. W liceum zawsze się mówiło: "nie martw się", "nauczysz się na poprawę", "będzie dobrze". Brzmiało to dużo bardziej pociesznie i mobilizująco, nawet bez względu na to, jak bardzo było szczere. I chociaż wiem, że koleżanka Ż. nie próbuje mnie pogrążyć, chyba jednak nie mogę obok niej siedzieć.
Cały ten tydzien spędziłem praktycznie w domu, mój wkład w ekipowe życie poważnie zmalał, dziś piątek, więc czas sprawdzić, co tam słychać na boisku i w Aldo. Od poniedziałku nie widziałem Lecha na oczy, podobno ma prace i nowe plany matrymonialne, ciekawe, co potrwa dłużej. A jutro idziemy do "Bravo" na koncert Kalibra. Jeśli zobaczycie mnie gdzieś tam na parkiecie i będziecie chcieli pogadać, nie krępujcie się. Wmówcie sobie, że nieśmiałość to tylko wymysł waszej wyobraźni. Wmówcie też sobie, że nie jestem groźny.

17:15 / 18.01.2005
link
komentarz (6)
Sporo się ostatnio dzieje, zwłaszcza weekend minął ciekawie. W piątek byłem na studniówce. Powiem wam, że lubię studniówki (choć to dopiero druga w moim życiu), głównie dlatego, że są zupełnie inne od imprez, na których zazwyczaj bywam. To nawet nie imprezy, a przyjęcia: restauracja, eleganckie stroje (dziewczyny na studniówkach zawsze ładnieją, zauważyliście?), zastawiony stół, dobre żarcie, świece, kelnerzy - to wszystko ma swoją atmosferę, która wprawdzie podjeżdża weselem, ale jest o tyle inna, że bawimy się ze znajomymi, a nie zrzędzącymi ciotkami. Ja dodatkowo miałem się o tyle dobrze, że na tej samej studniówce gościł Kurak, było więc dużo wódki, było z kim ją pić, jednej właściwie rzeczy zabrakło do pełni szczęścia – odpowiedniej muzyki. Żartowaliśmy sobie wcześniej, że pewnie będzie ją puszczał MID. Co się okazało na miejscu? Że puszcza ją MID! A MID to nie kto inny, jak nasz dobry znajomy Konrad z 77, spec od techno i paru polskich rap-hitów, które zawsze w tym klubie lecą. Było więc "Dla mnie masz stajla", "To my, Polacy", był ten nieszczęsny, kibolski kawałek do bitu Decksa, na koniec poleciały stare numery PFK, a po drodze odrobinę techno. Pomyślałem: a nie można by tak trochę rock’n’rolla? Trochę starych, klasycznych kawałków, pasujących do charakteru imprezy? Tak, żeby to faktycznie była studniówka, a nie dyskoteka? Jak widać, nie można. Szkoda. Mimo wszystko, bawiłem się dobrze. Wprawdzie mój organizm niedomagał, a nauczyciele szybko poznikali (chciałem sobie z paroma pogadać, w końcu mnie uczyli), ale co zrobić. Studniówki i tak są prawilne.
To, czego tak mi brakowało w piątek, otrzymałem w sobotę. Wylądowaliśmy całą ekipą w Hemingwayu na naprawdę świetnej imprezie: muzyka z lat 60 i 70, klub niewielki, ale klimat, jakiego dawno nie zaznałem. Przypomniały mi się knajpy ze starych filmów, gdzie tłum ludzi wyzwala maksimum energii przy np. Michaelu Jacksonie w głośnikach. Bawiliśmy się długo, i to wszyscy. Z całą pewnością to jedna z najlepszych ekipowych imprez od jakiegoś czasu. W 77 nigdy nie było i nie będzie tak dobrze.
Jeśli chodzi o szkołę, tydzień zaczął się szczęśliwie i modlę się, żeby tak samo się skończył. Dziś rano nie mogłem uwierzyć, jak pusty może być 617 o 7:28 z Sikornika i 32 o 7:40 z Placu Piastów. Cała młodzież ma ferie. A ja nadal porannym autobusem mknę przez miasto, które mnie wychowało.

23:24 / 12.01.2005
link
komentarz (5)
Zwróciliście uwagę, drodzy internauci, jak wiele głębi, powagi i mądrości nadają każdej wypowiedzi kropki postawione tuż za nią? To aż nieprawdopodobne, takie proste, a tak uwzniośla. Spójrzcie tylko na to zwykłe zdanie:

"Cześć, nazywam się Jarek".

I na drugą jego wersję:

"Cześć, nazywam się Jarek..."

Od razu inaczej, prawda? Z lekką nutką... sam nie wiem, czego. Ale na pewno czujecie. Wszyscy czują, bo wszyscy stosują. Im więcej, tym lepiej! Tzn. tym mądrzej....



19:07 / 07.01.2005
link
komentarz (1)
"Bravo" - najlepsze warunki, w jakich dotychczas graliśmy (kanciapa do dyspozycji, browary, próba, duża scena, bezprzewodowe mikrofony), ale, niestety, najskromniejsza publika (a w tak dużym klubie naprawdę da się to odczuć). Szkoda, bo to chyba nasz najlepszy występ, co potwierdzają pozytywne opinie, jakie otrzymaliśmy. Na Koligacji było z publicznością już trochę lepiej, Pezet na pewno nie mógł narzekać. Zagrał dobrze. Bez szczególnych atrakcji, ale dobrze. Kilka kawałków z nowej płyty, kilka ze starej, ogółem, warto było.
W niedziele gramy w B3.

23:05 / 05.01.2005
link
komentarz (8)
Parę zdjęc z Sylwestra. Nie ukrywam, głównie dla fanów K.K.O.

http://www.gliwice.hip-hop.pl/pic/kkosylwester.rar

14:19 / 04.01.2005
link
komentarz (4)
Znów zacząłem czytać po polsku. Pchnęła mnie do tego obawa, że moja umiejętność sprawnego wysławiania się w ojczystym języku stoi w miejscu, a na to nie chciałbym siebie skazywać - zbyt bardzo jest mi ona potrzebna w codziennym życiu i komunikowaniu się z otoczeniem. Druga sprawa, to te wszystkie książki, które stoją na półce i czekają, bym za nie chwycił. Najgorsze, co mogę zrobić, to powiedzieć sobie, że jeszcze będzie czas i czekać do emerytury, która przecież może nigdy nie nadejść. Wcześniej tłumaczyłem sobie, że jeśli już coś mam czytać, to angielski, bo po co tracić czas na polski, skoro tyle nauki na głowie? Ale nie jest to właściwy tok myślenia, bo przecież doba jest długa, a ja i tak w zbyt dużej części wypełniam ją komputerem. Nie wiem, zawsze miałem problemy z odpowiednim gospodarowaniem własnym czasem, potem kończy się to takimi popołudniami jak dzisiejsze, kiedy to czeka mnie fonetyka, literatura, consolidation i... nagrywka.
To jak, będziecie w "Bravo" w czwartek?

22:02 / 02.01.2005
link
komentarz (1)
W najbliższy czwartek gramy w "Bravo" przed Pezetem na imprezie z okazji WOŚP, zapraszam wszystkich. Start 18:00, wstęp 5 zł.

12:13 / 02.01.2005
link
komentarz (6)
Wróciłem. Wyjazd udany, towarzystwo wesołe, melanż na piątym biegu. Taki jeden, długi, ciągnący się od poniedziałku do soboty, z wyróżnieniem imprezy sylwestrowej. Ale od początku.
Na wioskę, gdzie czekał Bartek z Lechem, praktykującym od samego rana hasło "piękny dzień na piwko" (zresztą jedno z haseł przewodnich całego wyjazdu), nie zdążyłem, pakowałem się tamtego ranka w dość nerwowej atmosferze, pokłóciłem się z mamą i bratem, wybiegałem z domu na parę minut przed odjazdem autobusu bez słowa pożegnania. Szybko okazało się, że nie wziąłem jednej z ważniejszych rzeczy: tekstów z fonetyki do tłumaczenia, które muszę oddać do 7 stycznia. Pierwsza myśl: spróbuję się wrócić, ale nie było czasu, dlatego też fonetyka czeka mnie teraz, po powrocie. Jechało nas pięcioro: ja, Lechu, Bartek, Darek i Mariola (reszta, stopniowo, dojeżdżała później). Wesoło było już na dworcu, kiedy wsiedliśmy nie do tego pociągu, co trzeba (na szczęście do takiego, który też jechał do Katowic). Podróż do Krakowa minęła szybko, później złapaliśmy transport do Myślenic, stamtąd, po godzinnym oczekiwaniu na PKS w najbliższej knajpie, do Stróży. Stróża jest ładna, ale głównie na dole, gdzie przekracza się rzekę i Zakopiankę (efektowny widok po zmroku, góry plus światła samochodów); kilka ciekawych punktów widokowych znaleźliśmy też wyżej, m.in. wieżę strażniczą, na którą udało się wejść przy bardzo ładnej pogodzie, natomiast sama droga pod górę, którą musieliśmy codziennie pokonywać z racji tego, że nasz domek stał dość wysoko, była okropna. Raz, że stroma i męcząca, dwa, albo zabłocona albo rozkopana. Naprawdę, nie wyobrażam sobie tam mieszkać i codziennie schodzić na dół. Mnie się odechciało już po pierwszej wspinaczce.
Domek średni. Z zewnątrz goła cegła, schody w środku też niezbyt efektowne (takie, żeby tylko były), niska temperatura. Ja akurat spałem w kuchni, która miała ten plus, że była najcieplejszym pomieszczeniem w całym domu (pod warunkiem, że regularnie dokładaliśmy do pieca, bo przy pewnym niedopatrzeniu szybko robiło się chłodno). Nie tylko pokoje były zimne, woda na ogół również (musieliśmy ją grzać, co, niestety, trochę trwało). Pod koniec wyjazdu cieszyliśmy się, jeśli w ogóle była.
Melanż w górach jest specyficzny, tam po prostu ciężko się upić. Normalna ilość alkoholu nie przynosi spodziewanego efektu, trzeba go nabyć więcej, albo mocniejszy. Średnia, dzienna dawka 6 piw w każdym razie nie wystarczała, więc już po dwóch dniach zaczęliśmy kombinować z wódką (o ile ktoś mógł ją pić, bo nie powodowała u niego odruchów wymiotnych). Plus był taki, że budziłem się bez kaca, pozostali również. Można było wstać i z rana spokojnie otworzyć sobie piwo. Fajnie, co?
Sylwester minął podobnie, jak kilka poprzednich wieczorów, z tą różnicą, że ekipa była już spora (ponad 15 osób), zrobiliśmy ognisko i wyszliśmy przed dom witać Nowy Rok. Petardy, życzenia, toasty. I górskie powietrze.
A jeszcze zanim zaczęliśmy się bawić, jeden z uczestników rozbił szybę ręką. Dwie rany, dużo krwi, panika. Na szczęście sąsiadka zabrała go do szpitala, szybko się nim zajęli i wrócił po jakiejś godzinie. Z unieruchomioną lewą ręką.
Powrót był ciężki i nie chodzi już o Nowy Rok i kompletny brak połączeń (wyruszyliśmy o 14:00, w domu 21:30). Wracałem z inną częścią ekipy, niż jechałem. Akurat z tą, z którą mam gorszy kontakt. Nie, żebym ich nie lubił, ale słuchanie wiecznie narzekających i wulgarnych kinderów to z czasem męka. "Kurwa, zimno". "Kurwa, głodny jestem jak chuj". I tak przez kilka godzin. Aż doceniłem tych, którzy nic nie mówili, a do tego mieli pożyczyć coś do czytania.
W Krakowie okazało się, że dwóch z nas nie ma pieniędzy na bilet, więc musieliśmy się zrzucić. Nie byłoby w tym nic złego gdyby nie fakt, że inicjatywa wyszła z naszej strony, oni po prostu czekali i jedyne, co mieli do powiedzenia to "nie mamy pieniędzy". Żeby dziękowali, też nie słyszałem.
Bardzo nie chciałem wracać, m.in. z racji atmosfery w domu, ale musiałem. Zawsze to jeden dzień więcej na obowiązki, których, niestety, nie brakuje. Obym sobie z wszystkimi poradził.
A poza tym zaczynam myśleć o następnym wyjeździe. Tylko nie wiem jeszcze, dokąd i z kim.
Szczęśliwego nowego roku.

08:31 / 27.12.2004
link
komentarz (8)
Chciałem napisać coś więcej, ale skoro panowie już czekają na wiosce, nie ma na to czasu. Jadę w góry na cały tydzień, tam spędzę Sylwestra. Bawcie się dobrze i z uśmiechem na twarzy witajcie nowy rok. Na pewno będzie lepszy.

13:38 / 24.12.2004
link
komentarz (6)
Coś dla smakoszy:

http://www.gliwice.hip-hop.pl/piwo.jpg


10:35 / 24.12.2004
link
komentarz (1)
Promil - wygodne kanapy, przyjemny klimat i najlepsza muzyka na świecie. Nie mylić z hip-hopem.
Fajny wieczór.

13:44 / 22.12.2004
link
komentarz (5)
Pamiętam, jak rok temu obchodziłem wigilię ze swoją klasą w liceum. Siedzieliśmy, wsuwaliśmy ciasto, były życzenia, kolędy, sympatyczne rozmowy. Jednocześnie smuciła mnie myśl, że to już ostatnia wigilia w tej szkole i w tym gronie, nie miałem pojęcią, co będzie za rok, gdzie wyląduję, kogo spotkam; prawdę mówiąc bałem się, że tak fajna atmosfera już się nie powtórzy i jedyne co mi pozostanie, to wspominać. Ani się obejrzałem, siedzę, jem podobne ciasta, słucham podobnych, świątecznych piosenek, tylko w NKJO. Inne grono, rozmowy też już nieco inne, ale aż tak wiele się nie zmieniło. Idziemy sobie po wigilii na kawę, dzielimy się doświadczeniami, omawiamy święta, unikając jak ognia tematu szkoły, bo nią akurat nikt nie ma ochoty sobie zawracać głowy w ciągu najbliższych paru dni. Jest przyjemnie, świątecznie, na swój sposób chce się żyć. Tylko, jak co roku, gdy wracam ze szkolnej wigilii do domu, czuję, że czegoś nie zrobiłem i czegoś mi brakuje. Tak już mam. Odkąd pamiętam.
No właśnie, święta, wszyscy znów trąbią o tym, jacy to się robimy dla siebie mili, nadzwyczaj uprzejmi i grzeczni, a przecież to wszystko sztuczne i udawane, bo zaraz po świętach mija. A co, lepiej, żebyśmy w ogóle się nie zmieniali, nawet na ten okres? Żebyśmy odnosili się do siebie tak samo obojętnie jak przez cały rok? Żebyśmy nawet w święta się dąsali, kłócili i krzyczeli na siebie? Cieszmy się, że chociaż w święta jest przyjemniej. Gdyby nie święta, nie byłoby tego wcale. Ja nie mam zamiaru udawać i wiem, że moja rodzina też nie. Po prostu jest Boże Narodzenie i każdemu zależy na miłej atmosferze w domu, więc o nią dba. To naturalne, ludzkie i potrzebne. Między innymi za to lubi się święta. Szczerze mówiąc nie mogę słuchać ludzi, którzy, nieważne, czy to Boże Narodzenie, Wielkanoc czy Wszystkich Świętych, mówią o sztuczności i obłudzie. Hmm, jakiej obłudzie? Swojej?
A w poniedziałek wyruszam na cały tydzień w góry: męski, ekipowy Sylwester, o którym, zdaje się, już wspominałem.
Wszystkim anonimowym czytelnikom, którzy tu zaglądają, a o których istnieniu być może nawet nie wiem, życzę Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku. Składam również podziękowania za to, że są.
Aha, jeden ziom wrócił do Ani, drugi ziom poznał Anię i się związał, zostałem jeszcze ja, więc, Droga Czytelniczko, jeśli jesteś ładna, inteligentna, rozmowna (więcej nie wymgadam) i masz na imię Ania, chętnie Cię poznam. Będziesz pasować do K.K.O. :)

14:43 / 14.12.2004
link
komentarz (5)
Sylwester w tym roku miał być inny, wyjątkowy. Dziś już wiem, że taki nie będzie, chociaż jeszcze miesiąc temu wszystko szło po mojej myśli. Sprawy się pokomplikowały, całe wydarzenie zaczęło tracić na znaczeiu i w tej chwili to już nie szczególny, niezapomniany wyjazd, na który czekam z niecierpliwością, tylko zwykły, ekipowy melanż, tyle że gdzie indziej. Pewnie skończy się na zapijaniu smutków i zwiedzaniu okolicy w środku nocy. Dziwne, bo Sylwestra planowaliśmy od września, specjalnie po to, aby każdy miał wystarczająco dużo czasu na załatwienie wszystkiego i dopilnowanie, by nic nie przekreśliło jego wyjazdu. I co? Tradycyjnie, lepiej zostawić wszystko na ostatnią chwilę, bo przecież jakoś to będzie. Nie mam już żadnych oczekiwań, najwyżej będę mile zaskoczony.

11:11 / 04.12.2004
link
komentarz (0)
Witam w ten przepiękny, sobotni poranek. Czuje się nieźle, pogoda ładna, o dziwo nikt od rana nie zmusza mnie do sprzątania pokoju. Psipadek?
To pewnie dlatego, że posprzątałem wczoraj.
Nic to, skończył się tydzień, jeśli chodzi o szkołę, mam wrażenie, że robię sporo (niektórzy pewnie powiedzą, że zawsze można więcej), w całej mojej historii edukacji nie uczyłem się tak regularnie, a cały czas to nie wystarcza. Zawsze czegoś zabraknie, zawsze dadzą coś, co pominąłem bądź się nie douczyłem. W pewnym sensie mnie to frustruje, bo co innego, gdyby chodziło o moje lenistwo i olewczy stosunek do studiów, ale nie, ja pracuję, staram się jak mogę, a i tak jest średnio. Albo będę musiał się przyłożyć bardziej, albo zadowolić przeciętnymi wynikami. O ile będą przeciętne, nie gorzej.
Wczorajszy wieczór spędziłem w ekipowym towarzystwie, lekki clubbing, zioom, bo byliśmy w: Kruku, 77, Królewskim, Programie. Gdzie najlepiej? Oczywiście w Kruku.
Czekam na święta, na miłą atmosferę, na choinkę, prezenty i na całą radość, jaka się wiąże z tym okresem. Tyle dziecka akurat we mnie pozostało i nie mam zamiaru tego zmieniać. Cieszę się, że Boże Narodzenie już blisko.

14:00 / 02.12.2004
link
komentarz (1)
Dobrze, że są jeszcze na tym świecie ludzie, dla których miłość to miłość, a nie sympatia/przyzwyczajenie nazywane miłością np. z racji regularnej bliskości fizycznej. Istnieje prosty test: zapytać samego siebie, czy chciałoby się z tą osoba spędzić resztę życia. I jeśli są jakieś wątpliwości, to nie ma żadnych wątpliwości.
Bo trzeba brać to życie w pełnej wersji.
Nie?

12:11 / 30.11.2004
link
komentarz (4)
Za nami III RapGra, najlepsza z cyklu. Sporo ludzi, dobry DJ HopBeat, efektowna Ania Sool. Jednocześnie widać, jak zmniejsza się średnia wieku hip-hopowców w Polsce - to już, zwłaszcza w początkowym okresie imprezy, nawet nie liceum. Później robi się normalnie, przychodzą fani nieco starsi, gliwiccy MC, ich znajomi. Niektórzy nawet mają jeszcze siłę, by się bawić. "Lepiej, żeby na koncercie było 20 starszych i 120 małolatów, niż tylko 20 starszych", skomentował jeden z raperów. Zaprosiliśmy Nieuka (Warszawa) i Kubeu (Bydgoszcz), bardzo sympatycznych ludzi, przy tym inteligentnych i zabawnych. Spędzili u mnie jakieś dwie godziny, mama mówiła, że od razu zrobili na niej miłe wrażenie. A hip-hopowcy! (przyp. Keb)
Wpadły z imprezy jakieś pieniądze, starczyło mi na nową kurtkę, bo to Polska, nie elegancja Francja i poprzednią, też nową, dzień wcześniej mi ukradli.
A co w domu? Od jakiegoś czasu przychodzi do nas znajoma mamy (starsza kobieta, koło 60), pomaga, sprząta, gotuje obiady, i muszę przyznać, że jej obecność wnosi sporo ożywienia do naszych skostniałych, domowych rozmów. Przede wszystkim wróciła idea dyskusji. Kobieta nie tylko nie boi się otwarcie wyrażać swoich opinii, ale i potrafi zaciekle ich bronić, choćbym najsilniej protestował. Ostatnio zaczęła przekonywać nas, że za komuny było w Polsce lepiej. Cóż, to ofiara kapitalizmu - kiedyś pracowała, zarabiała i żyła na przyzwoitym poziomie. Dziś jest samotna, dostaje parę groszy emerytury, które na nic jej nie wystarczają, wszędzie zadłużona, nie ma w domu nawet ogrzewania. Tęskni za PRL'em, bo wtedy, jak twierdzi, była praca, były pieniądze, a kto się postarał, wszystko sobie załatwił. Dziś pieniądze mają tylko politycy, czyli aferzyści i złodzieje, a obywatele biedują. I co z tego, że w sklepach wszystko jest, skoro nikogo na to nie stać. Najeżdża na Wałęsę, najeżdża na Solidarność. Właściwie nie tylko Wałęsę - na wszystkich współczesnych polityków. Chwali za to Gierka ("Zerkasz, wspominasz Gierka/ twoje życie - jedna wielka rozterka", pasuje tu jak ulał). "Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia", mówi mama. Niektórym się poprawiło, niektórym pogorszyło, a że jej pogorszyło - narzeka. Ponoć sama nie jest bez winy.
Bez względu na temat sporu (raz, po wizycie Jehowych, rozmawialiśmy o religii), czuć, że w domu coś się dzieje. Normalnie tego nie ma. Jedyne rozmowy prowadzę z mamą, ale ona, jeśli chodzi o dyskusje, szybko odpuszcza, nie chce jej się brnąć zbyt daleko, miewa mało silne argumenty (dlatego rozmawiamy, nie dyskutujemy). Ojciec zamyka drzwi od pokoju, brat robi to samo, z tą różnicą, że wykrzykuje przy tym "cicho bądźcie".
Poza tym, odkąd ta kobieta przychodzi, lepiej jadamy :)
A wczoraj Kecaj zaprosił mnie do swojej audycji (radio akademickie w Gliwicach). Pytał m.in. o naszą lokalną scenę, o imprezy, o Czyste Słowa, o K.K.O. Puścił nasz kawałek. Trochę lansu nie zaszkodzi, zapomniałem tylko zapytać, ile osób tego zazwyczaj słucha. I jacy są to ludzie :)
Sporo nauki, póki co na tym zamierzam się skupić, bo życie towarzyskie takie sobie, o uczuciowym już nie wspomnę. Właściwie nic nie robię, tylko wspominam. Odkąd pamiętam.

15:55 / 24.11.2004
link
komentarz (3)
Ukazał się grudniowy numer "Ślizgu", a w nim mój wywiad z Moralem/Gano i ich zdjęcie autorstwa Kuby, który obecnie przebywa w Irlandii i szuka pracy.
A w sobotę w 77 trzecia RapGra: Ania Sool, Nieuk/Kubeu, Alias, Splendor + DJ HopBeat, czyli dużo dobrego rapu. Zapraszam.
Tyle tytułem reklamy.
Co poza tym? Idę dziś z Królem na Jazz Sessions do Teatru Muzycznego, bilety niby drogie (patrząc z perspektywy hip-hopowca/blokersa to nawet bardzo, w cenie dwóch-trzech solidnych melanży), ale nie będę żałował, ten festiwal jest tylko raz w roku, poza tym ostatnio bardzo chcę usłyszeć jazz na żywo, mocno mnie zajarał. Zresztą, kiedy ja ostatnio byłem na czymś nie hip-hopowym? Zaznam czegoś odrobinę odmiennego i o ile tylko będę potrafił przełożyć muzykę na słowa (hmm, tym czymś się teoretycznie zajmuję), opowiem Wam, jak było.

Moja mama potrafi czasem nieświadomie mnie rozbawić. Zapytałem ostatnio o ochroniarzy, którzy z nią pracowali, w szczególności o ich umiejętności.
Mama - Wiesz, taki ochroniarz musi się wykazać umiejętnością refleksji.
Ja - Refleksji??
Mama - No, musi szybko reagować w razie potrzeby.
Ja - Czyli "refleksu".
Mama - A jak ja powiedziałam?

17:22 / 21.11.2004
link
komentarz (3)
Organizacja trzeciej RapGry weszła w decydującą fazę, odwiedziliśmy sponsorów, dogadaliśmy szczegóły (tradycyjnie najmilsza była pani z HiMountain, przesympatyczna kobieta, lubię tam chodzić nie tylko ze względu na imprezę), udało się nawet pozyskać Jakuzę - studio tatuaży obok Rynku, którego szefem jest koleś prowadzący jednocześnie sklep typu Body Building. Łysy, z łapami jak Arnold... żartujemy o nim, że daje pieniądze, a oprócz tego w ryj. Myślę, że gdyby stanął w 77 na bramce, samym wyglądem odstraszyłby potencjalnych agresorów.
Wyjątkowo uprzejmy jest też właściciel V8, drukarni, do której chodzimy. Ugodowy, miły, zawsze się uśmiechnie, sprawia wrażenie, jakby chciał żyć ze wszystkimi w zgodzie, i dla mnie to nie brak charakteru, tylko dbanie o interesy swojej firmy i budowanie jej wizerunku jako drukarni przyjaznej ludziom. Bo ja fakt, że ktoś mający do czynienia z klientem zachowuję się względem niego przyjaźnie, uznaję za oczywisty, niestety żadna w Polsce to norma, jak twierdzi moja mama, zatrudnia się znajomych, nieważne jakich. Najlepszym chyba dowodem jest babka na basenie na Sikorniku, z którą już kilka razy udało mi się pokłócić. Zniechęca mnie sam jej wiecznie niezadowolony wyraz twarzy, o akcji "podaruj komuś uśmiech" też najwidoczniej nie słyszała. W Londynie pewnie by pracy nie znalazła, u nas ma. Z kolei całkiem miłe okazały się panie w szpitalu na Kościuszki (byłem dwa razy na wizycie). Nie wiem, w tym kraju taka bezinteresowna uprzejmość chyba zawsze będzie dla mnie czymś godnym odnotowania.
Kończymy remont, łazienka zaczyna jakoś wyglądać, niestety mieszkanie wciąż nie jest mieszkaniem – to pobojowisko, przez które ledwo da się przedrzeć. "Zaproś koleżanki" – żartował wczoraj brat. Właściwie jedynym miejscem bezpiecznym i nieskażonym bałaganem jest moje łóżko. To takie schronienie: leżę, słucham muzyki, mam zamknięte oczy i nie patrzę. A później wstaję i znów zaczyna się walka z bałaganem, którą znoszę ciężko, podobnie jak intensywny zapach denaturatu wywołujący u mnie odruch wymiotny.
Poszliśmy wczoraj na osiemnastkę koleżanki, domowa impreza, wziąłem trochę specyficznej muzyki, która jednym nie chciała przypaść do gustu, drugim wręcz przeciwnie, zabawa była dobra, chociaż byłaby lepsza gdyby nie dziwne ekscesy typu kłótnie par z rękoczynami włącznie i wypijanie czyjegoś piwa. Są w ekipie pary, które nie kłócą się nigdy, są też takie, które kłócą się zawsze, jakby o to im gdzieś tam głęboko w podświadomości chodziło. „Jesteśmy razem, jest spoko, ale to ja mam rację, ja tu jestem górą i ja cię przekrzyczę, a nie ty mnie”. Motto na związek.
W „Graffiti” nie chcieli nam powiesić plakatu, bo mamy na nim logo konkurencyjnego skateshopu w Gliwic. "To ten biznes, więc hejtuj grę, a zostaw gracza".
Wracam do wywiadu z KGK.
O biznesie oczywiście.

21:32 / 18.11.2004
link
komentarz (3)
Uciec stąd, uciec. Jak najszybciej, jak najdalej, uciec, nie wracać i nie patrzeć.

17:51 / 15.11.2004
link
komentarz (1)
Don't hate the player, hate the distance.

17:25 / 15.11.2004
link
komentarz (0)
Spiraciłem płytę, której być może nie powinienem (chociaż to informacje z drugiej ręki, więc nie wiadomo): stary, prawilny, gliwicki nielegal, ale ten brudny proceder z mojej strony oznaczał całkiem miły spacer, więc warto było. Poza tym uszczęśliwiłem odbiorcę, a to też się liczy. Akurat tą osboę mam ochotę uszczęśliwiać :)
Czuję się rozdarty, na dworze zimno, więc chcę jak najszybciej wrócić do domu, w domu remont i brudno, więc chcę jak najszybciej z niego wyjść. Ani tu dobrze, ani tu. W dodaku mamy nie będzie przez najbliższy tydzień, a to oznacza grobową atmosferę, nudę i smęcenie. Ona odczuwa ponoć to samo, jak mnie nie ma przed dłuższy czas.

11:55 / 15.11.2004
link
komentarz (1)
Ze względu na zbyt dużą odległość Prezes nie zagra koncertu w Gliwicach. Szkoda.

16:08 / 13.11.2004
link
komentarz (4)
W "Beacie" było słabo, garstka ludzi, kiepskie nagłośnienie, dwa mikrofony (z czego działał jeden), podobał mi się właściwie tylko Lechu rapujący "Jestem wielki" na siedząco (spoczął na stole bilardowym). Moje podejrzenia dotyczące tej "typowo undergroundowej" imprezy się sprawdziły, nie była na pewno warta 5 zł, pomimo obecnośći K.K.O. i Aliego aka Lansiarza, którego, jak już postanowiono, usłyszymy 27 listopada w 77 podczas III edycji RapGry.
Intensywny wieczór, ale tak właśnie być miało (niech nikomu się nie wydaje, że upił mnie wbrew mojej woli). Lechu przyprowadził fajne koleżanki, potem pojechaliśmy na Pszczyńską samochodem, nie wiem po co, zrezygnowałem szybko z uczestnictwa w dalszej części imprezy i zafundowałem sobie samotny powród do domu dziwną trasą w śrdoku nocy. Widzieliście mnie może? Nie? To dobrze.
Dziś rano obudziła mnie dyskusja na temat remontu łazienki, wstałem dość szybko i wyciągnęli mnie do sklepu, dźwigałem z bratem wykładzinę z Zubrzyckiego na Sikornik (ciężka, uwierzcie). Potem wybrałem się z mamą na zakupy (zimna cola była wypasem), następnie przyszedł Boro, mój wyimaginowany kolega z liceum i poszliśmy na basem (po drodze spotkaliśmy sprzątaczke, mówiła, że brakuje jej nas w tej szkole. Miło). Godzinka w wodzie zdecydowanie dobrze mi zrobiła, zregenerowałem siły, odprężyłem się, ukojenie przyszło samo.
Ranek właściwie niewiele mniej intensywny od wczorajszego wieczoru.
Jeszcze kilka dni temu poważnie myślałem o wizycie w Gdańsku, była okazja, były środki, ale ostatecznie zrezygnowałem i chyba dobrze się stało, w tej chwili już nie mam po co jechać. Tzn. mam, mam jak najbardzej, tylko nie jest to ten sam cel i ten sam obiekt zainteresowań, więc pewnie prędko nie pojadę. Cóż, coś minęło, ale tak to jest, im człowiek starszy tym mniejszy z niego idealista, mniej w nim wiary, nadziei, miłości też. Brakuje mi tego i nie chodzi tylko o nią, o mnie również, pamiętam, jaki byłem w wieku 15 lat, jak bardzo przeżywałem takie sytuacje, jak upajałem się każdą rozmową. Nie wiem, boję się, że już nigdy taki nie będę, że coś straciłem wraz z upływem lat. Naprawdę, przeraża mnie to. Nie chcę do końca życia wspominać.

"Wypijmy za tych, co nie mogą... się podnieść
Wypijmy za wszystkich zmarłych w żyłach z alkoholem
Wypijmy za dzieci, co nie miały się urodzić
i za te co piją zanim nauczą się chodzić"

09:08 / 12.11.2004
link
komentarz (2)
"Co z tą Polską?". Milion ważnych pytań i kilka odpowiedzi, które sprawę co najwyżej musną, bo prowadzący skutecznie gościom przerywa, jakby chciał pokazać, że to on tu rządzi, a zezwolenie im na zbyt długą wypowiedź mogłoby pozbawić widza tego wrażenia. Wczoraj pytał, jacy są Polacy i próbował się tego dowiedzieć w ciągu kilkudziesiu minut od ludzi, którzy pisali na ten temat książki. Zaprosił do studia nawet raperów (telewizja liczy się z hip-hopem, patrzcie i podziwiajcie), tyle że w przypadku Ostrego skończyło się to oczywiście sloganami i żartami słyszanymi 10 razy na koncercie. Jakby chciał powiedzieć: "a co, sram na media, to porobię sobie jaja". Obok niego siedział (i mówił) Pe, zastanawiam się, dlaczego właśnie on, ani nie jest gwiazdą, ani nie nagrał kawałka o Polakach. Może Lis jest fanem "Sinusa"?
A dziś gramy na "typowo undergroundowej" imprezie w Gliwicach, czyli rap, rap w miasto puszczam i dajemy całą naprzód. Ale wcześniej pójdę na pocztę po "Pansofię".

09:15 / 11.11.2004
link
komentarz (4)
Zaczął się długi weekend. Pamiętajcie, pijcie z głową. Najlepiej mocną.

17:32 / 09.11.2004
link
komentarz (3)
Jest świetne, cudowne i błyszczące. Tylko jedno, ale za to jakie. Mam, nie oddam, jest moje i tylko moje. Nie będę skanował, schowam głęboko do szafki, tam, gdzie trzymam wszystkie moje skarby. Kiedyś po nie sięgnę i będę się wpartywał tak długo, jak będę chciał. Chyba tylko to mi pozostało.

14:18 / 02.11.2004
link
komentarz (9)
Wracamy wczoraj z Kędzierzyna, pociąg załadowany, półgodzinne opóźnienie, wchodzi do przedziału małżeństwo z dzieckiem - dziewczynka, wiek przedszkolny. Rozgląda się, "ja chce usiąść", mówi sciszonym tonem. Nie ma gdzie, więc mama (moja) bierze ją na kolana. Mała siada ucieszona, patrzy to na nią, to na mnie, śmieje się, zaczyna bawić się szalikiem mamy, pytać ją o różne rzeczy. Jechała z nami te kilkadziesiąt minut. Sympatyczne, słodkie, niewinne dziecko. Wesołe, pełne życia, ciekawe świata. I pomyśleć, że za jakieś 10 lat ta sama dziewczynka zacznie brzydko mówić, palić, wracać do domu pijana i, jeśli tendencja spadkowa wieku inicjacji seksualnej się utrzyma, sypiać z facetami. Nie będzie już tym samym, śmiejącym się maluchem, siadającym z zadowoleniem na kolanach. Przecież najwieksi bandyci, najbrutalniejsi mordercy, najgorsze prostytutki też byli kiedyś słodkimi, niewinnymi dziećmi, którymi wszyscy się zachwycali. Ten świat nie ma sumienia.

12:25 / 23.10.2004
link
komentarz (4)
Różnica między klubami 77 i B3 polega na tym, że o godzinie 21:00 w tym pierwszym jest tłum fanek (i full kamer), a o 3:00 nie ma już nikogo. W tym drugim na odwrót.
Byliśmy wczoraj na imprezie rozkręcanej przez Feel-X'a, gorąco na parkiecie zaczęło się robić po 22:00 i szalony bauns przy ragga trwał długo. Wychodziliśmy z klubu po 3:00 i jednostek gotowych wywijać swoimi ciałami nie brakowało, a trzeba przyznać, że Feel'X stanął na wysokości zadania (rzadko widuję DJ'ów, którzy puszczając swoje kawałki sami się przy nich ostro bujają za gramofonami). B3 ma swoich stałych bywalców. Zapalonych imprezowiczów, którzy przychodzą się tam faktycznie bawić, a nie posiedzieć, pokręcić się po klubie i wyjść. To jest jego dużym plusem.
Żyję w sposób, który jest względnie zdrowy. Dni powszednie spędzam w domu, z muzyką, książkami, angielskim, staram się wywiązywać ze swoich obowiązków, mieć na wszystko czas, nie zaniedbywać żadnej z ważnych dla mnie rzeczy. Wyjścia dawkuje sobie w rozsądnych ilościach, nie chcę marnować w ten sposób cennych minut (tak się składa, że towarzystwo niektórych to naprawdę marnowanie czasu. Innych wręcz przeciwnie). A bawię się w weekendy. Po całym tygodniu przychodzi ochota na rozrywkę i czuję, że w takiej sytuacji ma ona faktycznie wartość, jest czymś wyczekiwanym i zapracowanym. Czekało się do piątku, żeby iść do klubu, zapłacić za wstęp i szaleć jak najdłużej. Z pewną odrazą natomiast zaczynam patrzeć na tych, którzy upijają się w tygodniu, zalewają pały z byle okazji, nieważne, czy to sobota, poniedziałek czy czwartek. Ilu z nich potem nie ma na wstęp do klubu?
Pytanie brzmi, czy nie lepiej zamienić jedną rozrywkę na drugą? Zrezygnować z picia bez okazji i zapłacić za bilet, za dobrą muzykę? Wydać 10 zł w ciągu tygodnia na piwa nie jest problemem. Problemem jest nie pić i wydać tą samą dychę na wstęp do klubu w piątek, bo przecież dycha za wstęp to dużo.
A propos, ostatnio w "Przekroju" czytałem artykuł o związku hip-hopu z porno biznesem. Tak trochę poza głównym tematem podano kilka informacji na temat obecnej sytuacji. "Średnia cena biletu na koncert hip-hopowy polskiego wykonawcy: 20-30 zł".
Kto z Was zapłacił ponad 20 zł za koncert polskiego wykonawcy? I jaki był to wykonawca?
Cały czas jestem za tym, żeby imprezy były przyjazne ludziom, ich portfelom również. To jest hip-hop, niech będzie dla wszystkich, którzy mają ochotę go słuchać i są gotowi wypić jedno, dwa piwa mniej, aby mieć na wstęp. Nie ma sensu robić koncertów, na które będzie mogło sobie pozwolić 10% słuchaczy. Bramka 77 wygląda tak, że jeśli ktoś faktycznie nie ma pełnej sumy, pewnie jakoś wejdzie. Bramka B3 - zero ugodowości. Trzech ochroniarzy stoi do 2:00, intensywnie pilnuje, sprawdza, czy każdy ma pieczątkę, a bez pełnej kwoty nie ma mowy o wejściu. I jedno, i drugie podejście ma swoje plusy i minusy. Zależy z czyjego punktu widzenia.
A nas biznes nie chce, my biznesu również.

22:49 / 06.10.2004
link
komentarz (7)
Chyba zacznę modlić się o poważne, życiowe rozterki, bo moja zwykła irytacja codziennością spotyka się z reakcjami typu "nie masz innych zmartwień?". Muszę uważać żeby to, na co się żalę, nie było zbyt błahe. Albo żalić się tylko przed samym sobą.

21:52 / 03.10.2004
link
komentarz (5)
Widziałem na żywo Kaliber 44, obu raperów, pierwszy raz w życiu. "Ja się wcale nie chwalę", "Wena", "Konfrontacje", "Film". 5 lat temu pewnie byłbym wniebowzięty, dziś zareagowałem entuzjastycznie, ale bez wielkiego podniecenia właściwego fanowi, którym najwidoczniej być przestałem. Przyjemny powrót do przeszłości, ale tylko przyjemny. Z taką samą, a może jeszcze większą ochotą słuchałem Gutka, śpiewającego utwory z płyt Indios Bravos (chociaż "Pom Pom", mojego ulubionego, się nie doczekałem. Nie lubię czekać na jakiś kawałek i go nie usłyszeć). Ciekawy, urozmaicony, długi występ dwóch MC, wokalisty i DJ'a. Tak było w sobotę w gliwickim Promilu - lokalu, który podobno się na hip-hopowe imprezy nie nadaje, a jednak z powodzeniem ugościł ten gatunek. Dziwie się natomiast publiczności, z moimi dwoma kolegami na czele, która po koncercie odmówiła zabawy przy samej muzyce z płyt. Kto to widział, żeby leciał rap, a parkiet był pusty?
Coś się kończy razem z tymi wakacjami. Tylko nie wiem, co. Siedząc sobie w sobotę na ławce i wpatrując się w niebo odczułem, że to, póki co, ostatni taki moment, że nadchodzą w moim życiu jakieś zmiany i od teraz nie będzie tak samo, jak przez ostatnie 4 miesiące. Uspokojenie, wyciszenie, stabilizacja? Zobaczymy. Czuję w każdym razie, że tego potrzebuję. Ja nie mogę mieć w życiu zbyt wiele wolności, bo robię z niej zły użytek, mnie trzeba coś narzucić, coś, co uporządkuje mój sposób spędzania czasu i narzuci pewien rytm. Potrzebuję szkoły i nawet nie chodzi tu o wiedzę, ale o poczucie, że nie marnuję (jeszcze) swojego życia. System do niczego mnie nie zmusza, to mój własny wybór, szczere pragnienie, może nawet przywilej. Zawsze mogłem trafić do studium, między ludzi stanowiących przekrój poziomu współczesnej młodzieży, oczywiście tej bez matury. Narzekać nie mogę, nasza edukacja i tak woła o pomstę do nieba, maturzyści nie idą na studia, bo nie mają gdzie albo za co, uczniowie upijają się przed i w trakcie lekcji, hotelarze nie potrafią powiedzieć słowa po angielsku. "Europa da się lubić" mogłaby być tylko o Polsce, byłoby to jeszcze bardziej komiczne niż wszystkie historie z Zachodu razem wzięte. Idę spać, jutro na 8:00.

10:01 / 30.09.2004
link
komentarz (1)
Śmiem twierdzić, że bardzo ważna w życiu jest rozkmina. Solidna, szczera rozkmina, której zasady nakazują potraktować dane zagadnienie tak dogłębnie, że dogłębniej się już nie da, które nie pozwalają zostawić na nim suchej nitki, najmniejszego choćby niedopowiedzenia, które każą wyłożyć wszystko na wierzch. Są ludzie, którzy nie wierzą w rozkminę, bo znudzeni życiem, ogarnięci jego rutyną, przestali dostrzegać w niej sens. Nieraz nawet rozkmina wydaje im się nudna, bo przecież dużo już widzieli, dużo przeżyli i rozkminiać nie muszą. Ale ja się nie dam i rozkminiać będę. Nie spocznę, dopóki ten świat będzie miał przede mną jakieś zagadki.

10:00 / 30.09.2004
link
komentarz (1)
Kończą się wakacje, najdłuższe w moim życiu, jednocześnie najbardziej niepewne, pełne ciągłego stresu związanego ze studiami i tym, co będę robił w tzw. nowym roku szkolnym, o ile nadejdzie. Martwiło mnie to przez całe trzy miesiące, trochę zepsuło oba wyjazdy na Północ (które mimo wszystko były świetne, bogate w przeżycia, pełne wrażeń), zdążyłem nabrać wstrętu do studiów i systemu rekrutacji, przesiąknąć lekkim pesymizmem, zwiesić głowę. Udało się za czwartym razem: dostałem się, jakimś cudem, do Nauczycielskiego Kolegium Języków Obcych (język angielski), także odzyskałem wiarę i z nieco większą odwagą patrzę w tej chwili w przyszłość. Rozpoczęcie jutro.
Poza tym te wakacje to mnóstwo świetnych momentów, nawet tutaj, w Gliwicach. Niby osiedlowa rutyna, ale ta nigdy nie łączy się z bezczynnością, przynajmniej K.K.O. jest cały czas pełne chęci działania. Zrobiliśmy w ostatnim okresie dwie imprezy, podchodząc do nich bardzo bezstresowo (chyba nawet za bardzo) i obie wyszły nadzwyczaj dobrze. Przyznam, że czasem sam się zastanawiam, skąd ci ludzie o imprezie wiedzą, przecież równie dobrze mogłoby być ich połowę mniej i wcale nie miałbym prawa się dziwić. Okazuje się, że frekwencja aż tak adekwatna do promocji nie jest, a może to klub, który ma swoją historię i odpowiednia ilość znajomych, których wystarczy poinformować? Tak czy inaczej, wreszcie doszedłem do przekonania, że chcę to robić regularnie, póki są możliwości i zapotrzebowanie. Odżyła we mnie potrzeba żywego uczestnictwa w hip-hopowym życiu (chociażby lokalnym), która jakiś czas temu, na skutek różnych czynników, poważnie zmalała. Właściwie wspólnie uznaliśmy, że czas na pewną konsekwencję w działaniu, bo tylko wtedy ma to sens oraz przyszłość. Czuję, że chcę tą scenę wspierać i dawać jej coś od siebie. Mieć swój, choćby najmniejszy, wkład w rozwój i przyszłość gliwickiego hip-hopu. Bardzo dużo znaczy dla mnie świadomość, że nie jestem bezużyteczny dla społeczeństwa, że pozwalam zespołom się promować, a ludziom bawić. To miasto potrzebuje rapu, więc niech go ma, nawet w postaci samej muzyki z płyt, podrywającej do tańca. Czy to tak mało dla tych, którzy kochają te dźwięki?
Denerwuje mnie gadu-gadu, ogranicza, spłyca kontakt z ludźmi, zamienia ciekawe, długie rozmowy na parę lichych zdań, które nic nie wnoszą. Chciałbym się go kiedyś pozbyć, a z każdym ze znajomych rozmawiać przez telefon lub się spotykać. Naprawdę.

A póki co czekam na rozpoczęcie roku, ciekawy nowej szkoły, i borykam się z myślami, że chcę być w porządku, ale wcale mi nie wychodzi. Wcale a wcale.

08:11 / 02.09.2004
link
komentarz (2)
Jadę sobie na Północ.
Kiedyś wrócę.

17:19 / 31.08.2004
link
komentarz (0)
Bawimy się ostatnio w różnych klubach przy przeróżnej muzyce. W piątek B3 zaserwowało breakbeat, w sobotę: house. Trochę odmiany nigdy nie zaszkodzi, ale nie są to imprezy, na które mógłbym uczęszczać regularnie i wychodzić w pełni zadowolony - za szybko, za chaotycznie, męczące oświetlenie. Można poszaleć, ale po jakimś czasie się odechciewa, pewnie dlatego, że nie jestem przyzwyczajony, albo, jak to się mówi, wkręcony. Gdyby nie pustki na parkiecie, dobrze byłoby w Promilu przy starych, bujających hitach, ale wyszliśmy do sklepu i wrócić już się nie udało (nie chodzi o bramkę, po prostu gdzieś się porozłaziliśmy). Sobotni wieczór kończyliśmy nocnym spacerem po Gliwicach, który tylko potęgował zmęczenie i frustrację wywołaną brakiem pieniędzy. Jeśli już kończyć, to kończyć i wracać do domu, a nie zamulać w Centrum bez celu. No i bawić się w jednym, konkretnym, najlepiej sprawdzonym miejscu, zamiast łazić po mieście cały wieczór (wysłuchując "żartów" SuperL o duchach i kosmitach, czyli podryw na dowcipnisia) w poszukiwaniu czegoś dla siebie.
Niedzielne popołudnie spędziłem natomiast z rodzicami (nieświadomi się śmieją?), jako że to odpowiedni czas na takie wyjście, do tego pogoda jak najbardziej sprzyjała. Podobno MC'Donalds zabija życie rodzinne – w naszym przypadku było odwrotnie, bo to właśnie lody w tejże restauracji posłużyły za cel spaceru. Zanim jednak tam dotarliśmy, trafiliśmy na wieżę kościoła Wszystkich Świętych i był to strzał w dziesiątkę. Za 3 zł od osoby można wejść na samą górę i podziwiać panoramę miasta, co przy takiej pogodzie, jak w niedzielę (zapewniającej świetną widoczność) jest ciekawym przeżyciem, zwłaszcza że przewodnik wskazuje najbardziej interesujące punkty miasta i je omawia. Polecam wszystkim – do końca września, w weekendy, o pełnej godzinie (do 18:00). Choćby z ziomami :)
Byliśmy we wspomnianym wyżej MC'Donaldsie, na mszy (ale już gdzie indziej, w kościele św. Barbary, pierwszy raz), a po powrocie do domu siedzieliśmy długo przy stole, rozmawiając, wspominając przeszłość. Jestem o tyle zadowolony, że mój kontakt z rodzicami nie ogranicza się do kłótni i brania pieniędzy na wyjścia z domu (masz tu Keb banknotów parę, idź się zabaw – tak właśnie obchodzi się ze mną moja mama...). Często rozmawiamy, sporo mamie mówię, z wzajemnością, jest dobra atmosfera. Okres buntu i odwracania się plecami dawno minął, czuję, że mam oparcie, mogę zwrócić się o pomoc, podzielić się i smutkiem, i radością. Ewenement? Może i tak. Ale nie zamierzam wstawiać znaku równości między słowa "rodzic" i "wróg" tylko dlatego, że tak robi większość i jest to młodzieżowe. Przyznam, że czekam aż mama wróci z pracy, a rano wstaję wcześniej, żeby chociaż chwilę z nią pogadać, zanim pójdzie do pracy. I dobrze mi z tym. Nawet bardzo dobrze.

18:48 / 27.08.2004
link
komentarz (2)
Spontaniczne wypady na imprezy mają coś w sobie, nawet jeśli kończą się wizytą w obciachowej dyskotece, gdzie w rytm muzyki techno poruszają się największe cwaniaki w Gliwicach, a w ich towarzystwie najskąpiej ubrane panienki tego miasta. Pamiętam, jak mama kiedyś opowiadała, że jej znajomy z pracy chodzi do "Gwarka" (bo o tym właśnie lokalu mowa) co weekend i za każdym razem jakąś poderwie (raz podobno wyprosili go, zauważywszy, że wnosi swój alkohol i to w takich ilościach, by mógł bawić się przez całą noc). My trafiliśmy tam przypadkowo, właściwie gdyby nie zmierzające na bauns koleżanki, nawet byśmy o tym nie pomyśleli. Cały widz polegał na tym, żeby ominąć cenę wstępu w wysokości 5 zł, przede wszystkim dlatego, że w momencie podjęcia owej decyzji nie mieliśmy już przy sobie ani grosza, a druga sprawa, że szkoda by nam było choćby grosza na imprezę w tym właśnie miejscu. Techno to jednak nie jest coś, co tygryski (czyt. K.K.O.) lubią najbardziej.
Jeszcze zanim znaleźliśmy się w środku, podszedł do nas na Rynku koleś około 50-tki. Łysy, w ciemnych okularach, gdyby nie ładna koszula i spodnie, mógłby grać kogoś w Star Treku. Właściwie nie wiadomo, co chciał, zaczął prawić jakieś pseudo-morały o wiedzy, głupocie, filozofach, z tym że nie miało to najmniejszego sensu, było poplątane i nie podszyte żadnym konkretnym światopoglądem, pod koniec przypominało już typowy bełkot. Nie mogłem tego słuchać, więc poszedłem parę kroków dalej popatrzeć na Wisłę (akurat Real strzelił trzecią bramkę). Kątem oka dostrzegłem, jak Kurak i Lechu spławiają w końcu natręta. Nie prosił ani o peta, ani o kasę na piwo (a tak to zwykle z nimi bywa i na początku podobnego finału się spodziewałem, później doszedłem do wniosku, że jest na to zbyt elegancki), po prostu popaplał przez kilkanaście minut i zniknął. Zapomnieliśmy o nim, poszliśmy do "Gwarka"... i co się okazuje? O wpół do drugiej nasz tajemniczy rozmówca zjawia się na parkiecie. Ale nie po to, żeby tańczyć. Po prostu staje sobie z boku, podpiera ścianę i obserwuje. Przyjmuje pozycje biernego obcinacza i nie porzuca jej bardzo długo, chcąc jak najintensywniej zbadać wzrokiem to, co dzieję się na sali.
Jak już się pewnie domyślacie, udało się nam wejść za darmo. Bramkarze nawet nie spojrzeli (wyglądali na takich, którzy umiarkowanie przykładają się do własnej pracy, czyli mogliby spokojnie pracować w "77"). Wtopiwszy się szybko w tłum, oddaliśmy się zabawie przy: techno, najświeższych dance-hitach oraz trzech, niekoniecznie najświeższych, hip-hopowych hitach ("Głucha noc", "Dla mnie masz stajla", "Suczki"). DJ przez pewien czas dał nadzieje na jakąś poprawę sytuacji, puszczając kilka klasyków z lat 70., ale szybko wrócił do swoich korzeni i zaserwował ponownie techno. Co do panienek, o których pisałem na początku: na niektóre popatrzeć miło, a na niektóre wręcz się nie da, bo to jakby odwiedzać agencję towarzyską podejrzanej reputacji. Były nawet tańczące staruchy (przy ogólnej średniej wieku, jaka w "Gwarku" panuje, 40 lat to jednak bardzo dużo, zwłaszcza kiedy widać ten wiek na twarzy), które, nie wiedzieć czemu, rozpychały się i ocierały o każdego, utrudniając zabawę. Wyszliśmy po dwóch godzinach, właściwie z mieszanymi uczuciami. Podobno, żeby móc bawić się przy wszystkim, potrzeba przynajmniej 5 piw. Zaznaczam: podobno.

Wczoraj przesiedziałem pół dnia u naszego realizatora, najpierw nagrywaliśmy, później wziął się za obróbkę kawałków, które powstały wcześniej. O ile zawsze narzekaliśmy, że się obija, tak teraz podziwiam, jaką ilość czasu poświęcił wczoraj muzyce, bo wychodzi na to, że spędził na stanowisku właściwie cały dzień, bez wychodzenia z domu i bez poważniejszego jedzenia. Chwilą wytchnienia był jedynie moment, kiedy puścił mnie przed monitor, bym zarejestrował popisy pozostałej części K.K.O. – bardzo fajna sprawa, daje pewne poczucie kontroli nad tym, co powstaje, mimo iż nie chodzi o moją zwrotkę. Myślałem, że to taka rutyna i nuda, która szybko denerwuje, kiedy raper myli się po raz n-ty. Okazuje się, że nie. A może chodzi tylko o to, że to moje kawałki i moja płyta?

Dziś też wyruszamy w miasto. Wrócił nasz producent, zobaczymy, co tam u niego słychać i jak mu było na wakacjach, na polu namiotowym za 5 zł/dobę z wszystkim (w Międzyzdrojach). Myśmy płacili 13 w miejscowości o znacznie mniejszej renomie i popularności. Ciekawe to.

Pora chyba częściej tu zaglądać.

08:02 / 07.08.2004
link
komentarz (4)
3:30. Za mną rozłożone jedno łóżko - śpi na nim Kurillo. Obok rozłożone drugie łóżko, śpi na nim Lechu. Zjedli, co było, wypili, co było, niech śpią. A ja siedze tutaj i gram w Euro 2004. Tak oto skończyłem 19 lat.

13:23 / 06.08.2004
link
komentarz (3)
Widziałem Mobb Deep. Aj, ileż wrażeń, emocji i niepewności.
Mało brakowało, a nie miałbym w ogóle po co wychodzić z domu - bardzo późno zdałem sobie sprawę, że jestem bez pieniędzy, podobnie jak moje konto w banku, z którego miałem nadzieje w razie potrzeby coś pobrać. Zawsze do końca wierzę, że hajs jakoś się znajdzie, chociażby pożyczę od brata, ale to ostatni raz, kiedy czekałem z tym do ostatniej niemalże chwili. Gdyby nie fakt, że złapałem na komórce mamę, umówiłem się w Centrum i jakimś cudem dostałem pieniądze, nie miałbym już później po co biec na ten pociąg.
Na dworcu okazało się, że jest opóźniony o 20 minut (na poprzedni, osobowy, oczywiście nie zdążyłem), co bardzo poważnie krzyżowało plany - w Katowicach miałem się przesiąść na pośpieszny do WWA, a przy takim opóźnieniu nie miałbym na to szans. Babka w informacji na szczęście uspokoiła mnie, że tamten na niego czeka, więc mogę spokojnie jechać. Ta w kasie była za to innego zdania. Sprzedała mi bilet informując, że raczej się do Katowic na tą godzinę nie dostanę.
Zaryzykowałem, nie mając już i tak innego wyjścia, i udało się. Pociąg w Katowicach czekał, więc szybko do niego wsiadłem; za moment ruszył, a mnie wydawało się, że to już koniec stresów. W Częstochowie nawet doczepili dodatkowy wagon i mogłem zająć miejsce siedzące.
Do stolicy dojechałem na czas. O 18:55 na dworcu mieli czekać Flint i Cess, niestety, ani jej ani jego nie było. Odczekałem stosowną ilość czasu i udałem się do metra. Podjechałem dwie stacje, odnalazłem Stodołę... i ujrzałem kolejkę, jakiej dawno nie widziałem na oczy. To był tłum, po prostu tłum, tyle, że ustawiony w rządek. Dobre pół godziny stania. Cierpliwość szybko zaczynała mnie opuszczać, do tego jakoś obok przeleciała wieść, że nie ma już biletów. Nie dopuszczałem do siebie tej myśli, ale kiedy usłyszałem o tym drugi i trzeci raz, postanowiłem sprawdzić na własną rękę, cały czas wierząc, że to jakaś głupia plotka. Opuściłem kolejkę i pognałem do przodu (bilety muszą być!). Znalazłem ochroniarza i zapytałem, gdzie mogę kupić bilet. Potwierdził czarny scenariusz: nie ma już (jak to nie ma? Muszą być. Dla mnie muszą!). Wchodzili tylko ci, którzy zaopatrzyli się wcześniej. Pozostałych odsyłano za barierki (to niemożliwe. Przyjechałem na Mobb Deep i chce wejść!). Ogarnęło mnie poczucie pustki, beznadziei i zdenerwowania. Stałem i czekałem (nie po to jechałem tu pół Polski, żebym teraz nie wszedł!). Gapiłem się na ludzi wchodzących z biletami i zastanawiałem się, co robić (to wpuszczajcie bez biletów, za hajs do ręki, jak w Katowicach!). Z każdą minutą było coraz gorzej, zwłaszcza, że kolejni ochroniarze nie dawali żadnych nadziei (przecież ludzi bez biletów jest tutaj sporo. Chyba nie odeślecie ich do domu???). W pewnym momencie usłyszałem, że wchodzą ci z biletami oraz ci, którzy mieli rezerwację (nie będę tu stał i bezczynnie czekał, cholera). Wróciłem do kolejki, poczekałem aż dojdę do bramki i oznajmiłem, że miałem rezerwację. Skierowano mnie do kasy, gdzie ponownie swoje odczekałem (może się uda...). Niestety, po parokrotnym przejrzeniu listy koleś za okienkiem stwierdził, że mnie na niej nie ma i biletu sprzedać nie może. Wróciłem do punktu wyjścia, ale nie przed klub (niech się coś stanie. Ja chcę na Mobb Deep!). Stałem w środku, obok kasy i czekałem na jakiś szczęśliwy traf (jestem tak blisko środka. Jeszcze tylko jeden ochroniarz). Podsłuchałem rozmowę gościa, który zbliżał się do kasy. Miał 5 rezerwacji. Zapytałem, czy nie ma odsprzedać biletu. "Nie, bo 4 potrzebuję tutaj, a jedna koleżanka jeszcze dojdzie". Stałem dalej, on też, aż po kilku minutach odezwał się ponownie: "A wiesz co, ona pewnie nie przyjdzie. Zresztą i tak jej nie lubię. Mogę ci sprzedać". (poważnie???). Podszedł do kasy, wziął 5 biletów i jeden powędrował do moich rąk. 37 zł, przedsprzedaż. (są na tym świecie dobrzy ludzie. I to wśród hip-hopowców...).
Na scenie grał Endefis. Dużo "kurwa" między kawałkami, dużo "elo" w różnych wersjach, aż w końcu: "dlaczego się nie bawicie? Wiem, wolelibyście Jeden Osiem L. Albo nie. Wiem, kogo byście tu woleli - Meezo". Na sali gwizdy...
Mor W.A., Zipera i Ewenement. Klasyka polskiego hardkoru, którą kiedyś bym się pewnie zajarał, teraz większość kawałków stanowi dla mnie połączenie słabych tekstów i cięzkich, nowoczesnych bitów. Wiadomo, że "Nie bój się zmiany na lepsze", wykonane razem z WWO to przebój, ale takich momentów nie było wiele... dlatego sporą część całego supportu spędziłem poza salą, np. w strefie piwa (straszna kolejka, cena również – 6 zł).
Aż wyszedł Mobb Deep. Dwóch czarnuchów z QB i DJ Alchemist za gramofonami (później również za mikrofonem). Stodoła oszalała. Wszystkie ręce w górze, okrzyki, euforia. Tłum pod sceną zaczął się rozbijać, parokrotnie prawie wylądowałem na podłodze. Gorąco, duszno i ciasno. Polecały pierwsze kawałki. Co to oznaczało! Poczułem się wniebowzięty, jak dziecko obdarowane prezentem, na który długo czekało (jestem tu. Jednak tu jestem!). Mobb Deep nawijał, publiczność szalała, a ja wpatrywałem się w to, co się dzieje na scenę, wsłuchując się w każdy dźwięk i słowo (to oni! Grają dla nas!). Wykonali to, co najlepsze: pierwsza płyta, druga, trzecia, kilka nowych rzeczy (te bity, te werble, przecież to mistrzostwo...). Refren – wszyscy skaczą, krzyczą, robią hałas. Bawiłem się, ile tylko miałem energii (niech trwa to jak najdłużej...).
Mobb Deep w Polsce. "Shook ones", "Quiet Storm", "Survival of the fittest" i cała reszta - na żywo. Havoc i Prodigy na scenie. A ja tam byłem...

Nieważne, że impreza skończyła się o 1:00, że do pociągu miałem dwie godziny, że później okazało się, iż będę musiał jednak wracać innym, przez Kraków, że w domu byłem dopiero w południe następnego dnia, że jechałem do Warszawy sam. Widziałem Mobb Deep. Tak, jestem fanem.

10:40 / 30.07.2004
link
komentarz (4)
Jestem.

Wypoczęty, zadowolony, gotów wrócić tam, skąd właśnie przyjechałem. Jakbym czuł niedosyt, jakby te 10 dni to było dla mnie za mało. Przesiadając się w drodze powrotnej we Wrocławiu usłyszałem zapowiedź "pociąg pośpieszny do Kołobrzegu..." i miałem ochotę do niego wsiąść. Zostawić mój, nie jechać dalej, tylko udać się z powrotem nad morze. Podobało mi się, co tu dużo mówić.
Przez 10 dni gościliśmy w Pobierowie, miejscowości, jakich na naszym wybrzeżu pewnie mnóstwo (jedna główna ulica z rzędem knajp, fast-foodów i sklepów spożywczych po każdej ze stron, plus 4 dyskoteki), ale przecież nie o to chodzi. Miejsce może nie być rewelacyjne, sprzedawcy mogą nie być uprzejmi (a na takich właśnie udało mi się kilkakrotnie trafić), warunki noclegu (spaliśmy na polu namiotowym) mogą nie być nadzwyczaj komfortowe. Ale morze wszędzie jest takie samo. Wszędzie szumią falę, obijając się o brzeg, wszędzie jest plaża, piasek, wszędzie zachodzi i wschodzi słońce. Jechałem właśnie po to i nie zawiodłem się ani trochę. Może jestem minimalistą, może moje wymagania nie należą czasem do największych, ale mnie wystarczy sam widok; lubię usiąść na plaży, popatrzeć, posłuchać... niby niewiele, a jednocześnie jakże sporo, zwłaszcza dla kogoś z Południa. Dlatego codziennie wieczorem lądowaliśmy na piasku, mając przed sobą tylko Bałtyk i niebo nad nim. Nie było rzeczy, która mogła nam to zastąpić.
Pogoda dopisała. Temperatura wprawdzie nadmorska (znów okazało się, że gdy w pozostałych regionach Polski ludzie się smażą, nad morzem jest co najwyżej ciepło, no i wieje), co dawało się we znaki zwłaszcza wieczorami (a te często zamieniały się w całe noce pod gołym niebem), gdy wyjmowaliśmy z plecaków kurki, nie chcąc dłużej marznąć, ale też zaznaliśmy kilku słonecznych dni i niejednokrotnie, w godzinach popołudniowych, mogliśmy wylegiwać się na plaży, mając obok siebie pełną plażę turystów robiących dokładnie to samo. Woda niby zimna, ale kogo by to odstraszyło? Nie mógłbym wrócić do Gliwic i żyć przez następne 12 miesięcy ze świadomością, że byłem nad morzem, ale się w nim nie kąpałem. Pływaliśmy, owszem. Niektórzy nawet w porach, gdy nie jest to szczególnie popularne... i chociaż nie zaznaliśmy upałów, o jakich się na wakacjach marzy, nie mogę narzekać. Ani razu nie padało (chyba, że w nocy) i ogółem nie było tak źle, jak, słysząc niektóre prognozy, mogliśmy się obawiać. Opaliłem się, to chyba o czymś świadczy, prawda?
Życie na biwaku ma swoją atmosferę. Do dyspozycji niby tylko namiot, niski, niewygodny, z utrzymującym się wiecznie bałaganem, na co dzień liche żarcie, nieregularny sen (wyobraźcie sobie, że budzicie się rano i słyszycie gdzieś w oddali: "dzieci, na obiad"), ale jest... młodzieżowo, spontanicznie i ciekawie. Widziałem wschód słońca, pierwszy raz w życiu. Doczekaliśmy go na wieży stojącej na plaży, zmarznięci i zmęczeni po całonocnym melanżu. Resztkami sił wdrapaliśmy się nad ranem na górę, by z wysokości podziwiać, jak świat nabiera barw, budzi się do życia, w końcu słońce wyłania się ponad horyzont i ukazuje się naszym oczom. Piękny obrazek, na pewno warty wytrwałości. W Gliwicach tego nie zaznam, podobnie jak nocy przy plaży. Tak, zrezygnowaliśmy pod koniec pobytu z noclegu na polu i zabrawszy jeden tylko namiot znaleźliśmy sobie miejsce w lasku kilka metrów od brzegu, by rozbić go po zmroku i tam doczekać rana. Niesamowita atmosfera. Ciemno, cicho, żywej duszy wokoło, lekki deszcz (początkowo wydawało się, że to pokrzyżuje nasz plan) i pięcioosobowa ekipa ze śpiworami i latarką, wędrująca w poszukiwaniu niewielkiej przestrzeni na potrzeby rozbicia namiotu. Scena jak z filmu grozy, zwłaszcza moment, gdy sprawdzaliśmy plażę, a ledwo świecąca już latarka ukazywała głównie spadające krople. Do tego dreszcz związany z tym, co będzie, jeśli ktoś nas przyłapie na łamaniu prawa. No i Knapek, pełen obaw, że w takim lesie mogą faktycznie czaić się zjawy...
Obok naszego pola namiotowego stał ośrodek wypoczynkowy wyższej klasy: zaparkowane mercedesy, BMW, do dyspozycji basen i... boisko do siatki, z którego kilkakrotnie skorzystaliśmy (dzięki uprzejmości właściciela, która jednak z czasem się skończyła, pomimo iż uważaliśmy, aby piłka nie trafiała w jego S Klasę zaparkowaną dokładnie za końcową linią). Grali z nami nawet Niemcy - dwóch kolesi w średnim wieku, z żonami-polkami, które z czasem przyszły pokibicować. Niemców ogółem w Pobierowie sporo, na ulicach co chwilę znajomy język, w kioskach natomiast do kupienia niemieckie gazety (np. z podobizną Kahna na okładce). Być może właśnie dla naszych zachodnich sąsiadów przeznaczono taki ośrodek jak ten, z ceną 50 euro za dobę. Może kiedyś zamienimy namioty na coś takiego?
Ostatniego dnia zawitałem do Kołobrzegu, a było trochę czasu na zwiedzanie, ponieważ zwiał nam pociąg o 10:00. Dobrych kilka lat nie widziałem tego miasta, miło było znów spojrzeć na szeroką plażę, rzeszę turystów, czystą wodę, przespacerować się molo i wejść na latarnię, przy pięknej, słonecznej pogodzie. Kto wie, chyba dopiero teraz tak naprawdę polubiłem to miasto. Może dlatego, że dla pani wpuszczającej turystów na molo jestem studentem :)
Hardkorowa podróż powrotna: łącznie 12 godzin, zupełnie sam. Dwie przesiadki i mega ciężki bagaż, który musiałem dotaszczyć na Sikornik. Palce prawie mi odpadły.
Za sobą mam 10 dni bez stresów, problemów i... hip-hopu. Potrzebowałem tego. Muzyka ogółem jest piękna, nie tylko wtedy, gdy składa się ze stóp, werbli, hihatów, basu, skreczy i rapu. Odpocząłem. Przywiozłem sporo miłych wspomnień (bo wakacje, jak wiecie, to czas gromadzenia wspomnień, nie pieniędzy). Swoje znaczenie mają nawet drobiazgi w stylu DJ'a w jednej z dyskotek, wyglądającego jak Shrek (kupa śmiechu, zwłaszcza widok z profilu), czy gości z piekarni, którzy o 6:00 rano sprzedawali nam nielegalnie chleb (każąc uprzednio czekać 30 minut, aż odjedzie samochód). Nie zapomnę tych wakacji, a już na pewno końcówki. Peace and love. Especially love.

Szkoda, że czas wracać do rzeczywistości. W domu zastałem decyzję o nieprzyjęciu na studia i mandat PKP do zapłacenia.

00:12 / 13.07.2004
link
komentarz (4)
Samotny powrót do domu nieoświetloną ulicą o 2:00, czyli Keb nocnym rytmem.

10:34 / 08.07.2004
link
komentarz (1)
Grecja. Trudno odmówić im prawa do tego tytułu. Ok, efektowna Portugalia, wcześniej efektowni Czesi i Francuzi, ale ta gra polega na strzelaniu bramek, a im się to nie udawało nawet w najmniejszej ilości, gdy przychodziło do starcia z Grekami. A ci, wprawdzie po jednej, ale zawsze trafiali. Zresztą, wszyscy moi znajomi kibicowali Portugalii. Dlatego Mistrzem Europy jest Grecja :)
Świetnie spędziłem wczorajszy wieczór. Być może imprezy w Kruku faktycznie są dla gimnazjalistów i nie mają w sobie cienia klimatu, ale z występu jestem zadowolony. Mam mało skromne wrażenie, że z koncertu na koncert K.K.O. gra coraz lepiej (albo to ja coraz pewniej czuje się na scenie), poprawia się kontakt z publicznością, więcej w tym wszystkim spontaniczności i luzu, czuję po prostu, że jest ciekawiej i efektowniej. Świetnie freestylowało się z Escobarem, który napierdalaczem może nie jest, ale od czasu do czasu rzuci wersem wywołującym na sali hałas (to jakby przeciwieństwo L., który gdzieś tam zapowiada, że lubi rzucić dissa, ale jeszcze nie słyszałem, by to zrobił, tym bardziej na poziomie). A przecież wkręcenia go w to nikt nie planował, nawet nie wiedziałem, że on, jak i reszta Diktatoros, się na Sikorniku pojawi. Nie ujmując jednak rangi występowi K.K.O, ciekawiej zrobiło się później: wynieśliśmy się z Kruka z zamiarem przeniesienia imprezy do Centrum Gliwic. 77, co zaskoczyło bardzo, okazało się zamknięte, trafiliśmy za to do Spirali, wbijając się za darmo w przedziwny sposób. To był jednak strzał w dziesiątkę, bo chociaż w początkowej fazie rządziło techno, DJ szybko przerzucił się na rock'n'rolla - niesamowity energia, pasja i dzikość drzemią w tych, jakże starych przecież, kawałkach. Szalone lata '70. Powariowaliśmy.
A dziś widziałem Shreka 2 i muszę przyznać, że to, co wyprawia Stuhr, to małe arcydzieło. Tu się nie da niczego zacytować, przenieść, po prostu trzeba iść do kina i tych dialogów posłuchać. Zabawa przednia. Śmiałem się ja, śmiał się brat i rodzice. Śmiało się całe kino, zapełnione do ostatniego miejsca. Szczerze polecam, koniecznie z dubbingiem.
I jeszcze jedna rzecz, której nie sposób nie skomentować. Rodzi się we mnie jakiś protest, kiedy słyszę ludzi, a takich wokół nie brakuje, wyrażających sądy wyłącznie w zgodzie z aktualną koniunkturą, bez czegokolwiek od siebie, minimalnej choćby indywidualności w guscie. Bardzo wygodna i łatwa krytyka tego, co krytykują wszyscy, gdzie błyskotliwość polega na tym, że jeszcze dosadniej i brutalniej się daną rzecz określi. "Numer Raz to idiota", rzucił wczoraj L., gdy ubolewaliśmy trochę nad odpowiedzią członka WFD na diss. Poparł to jakimś tam wywiadem, z którego jednak nie potrafił podać ani jednego cytatu, nawet określić wrażenia, jakie Numer na nim zrobił. "Idiota", bo tak najłatwiej. Płyty nie słyszał, rozmawiać z nim w życiu nie rozmawiał, ale z wielką pasją i determinacją rzuca bluzgami. Jakiś czas temu mówił, że Bush to kretyn, bo kontynuuje politykę swojego ojca. Co on, kurde, może wiedzieć na temat tej polityki? Politolog od siedmiu boleści. Cytowanie zasłyszanych gdzieś sloganów, bez żadnego poparcia w postaci dowodów, w nadziei, że audytorium i tak nie pozna, czy to sąd własny, czy cudzy. To już któryś raz, a mnie się źle tego słucha. Może gdyby dyskutował z 15-letnimi pannami bez wiedzy i swojego zdania, zrobiłby wrażenie, każdy ogarnięty jednak człowiek pozna, ile w tym wszystkim fałszu i próby dostosowania się do sytuacji, a raczej do rozmówców. Nie na tym polega dyskusja. Trochę od siebie, trochę wysiłku intelektualnego i charakteru, inaczej będzie się tylko przekaźnikiem sloganów i utartych opinii.

23:49 / 06.07.2004
link
komentarz (6)
Nie tak miało to wyglądać. Nasza serdeczna koleżanka zapowiedziała urodzinowy melanż z flaszką i grupą znajomych, tymczasem w umówionym miejscu zjawiła się jedynie jej wysłanniczka, która po wręczeniu nam butelki z trunkiem znikła w niewyjaśnionych okolicznościach. Solenizantki ani widzieliśmy. Cóż, wypadało wypić za jej zdrowie, ale tak samemu? Smutno. Nie zdążyła? Nie chciała nas zobaczyć? Porozmawiać? Dziwne. Spotkanie zaproponowała sama. Wódkę również. Nie zrobiliśmy nic, co mogłoby ją zniechęcić. A jednak nie było nam dane melanżować tego wieczora wspólnie. Dzisiaj wyjeżdża, więc następnej okazji pewnie prędko nie będzie. Trudno. Przynajmniej chłopaki nie zawodzą.
W Katowicach rozmawiałem z Basem, artystą, którego wnikliwi obserwatorzy śląskiej sceny kojarzyć powinni, chociaż trudno uznać tą postać za hip-hopową. "Polski rastaman", jak sam się kiedyś przedstawił: dready do ramion, gandzia, reggae i Jah. Bardzo otwarty, pokojowy i, co przy okazji wywiadów najważniejsze, rozmowny. Efekt w najbliższym Ślizgu. Oby na dwie strony :)
Narzekaliśmy kiedyś z Emro na PKM, czas i na PKS. Jechałem na egzamin do Rybnika, przyszedłem 5 minut wcześniej, żeby przypadkiem nie uciekł, i co się okazało? Kierowcy ani nie przyszło do głowy, żeby się zatrzymać. Nawet nie zwolnił! Ma przystanek, stoją ludzie, a ten jedzie dalej. Jakim prawem? Pozostał mi następny, pół godziny czekania, następne pół jazdy, na 9:00 miałem egzamin, a o tej godzinie wysiadałem z PKS'u, nawet nie wiedząc, gdzie się znajduje i w którą stronę iść. Zanim zapytałem o drogę, odnalazłem ulicę, budynek uniwersytetu i właściwą salę minęło dobre 15 minut. Miałem szczęście, że jeszcze nie pisali.
Wakacje wchodzą w decydującą fazę. Cele? Wyjechać, wypocząć, wyciszyć się, nagrać płytę... i przeżyć coś niezapomnianego. Nie wiem jeszcze, co to będzie, ale wiem, że będzie niezapomniane. Zobaczycie.

22:02 / 01.07.2004
link
komentarz (5)
Tak już mam, że nie potrafię być miły w każdej sytuacji, bo tak należy czy wypada. Może i Lechu jest inny, jego sprawa, przynajmniej nie ryzykuje, że kogoś do siebie zrazi - ja nie będę przytakiwał, uśmiechał się i udawał, że jest wesoło i świetnie się bawię, kiedy tak nie jest. Przykro mi, pewnych rzeczy przemilczać nie lubię, skoro dla mnie to i owo jest jasne, niech rozmówca o tym wie, przynajmniej mam świadomość, że go nie oszukuję. Wychodzę na tym pewnie źle, dochodzi do spięć i nieprzyjemnych uwag, cóż, płacę cenę za okazywanie własnych emocji i forsowanie swojego zdania, ale pozostaje mi poczucie, że nie jestem uległy i dbam o swoje. Tego mi nikt nie zabierze.

08:42 / 29.06.2004
link
komentarz (1)
Potrzebuje tego bloga, często mam ochotę coś napisać, coś z siebie wydobyć, tylko bywa, że nie wiem co, ewentualnie wiem, ale zastanawiam się, czy jest sens w ogóle się tym dzielić. Rodzą się w mojej głowie pytania, na ile jest to warte wejścia tutaj, a na ile szare, zwykłe, przeciętne i nudne, że aż lepiej sobie odpuścić. Ale kiedy już napisze, cokolwiek to będzie, jakoś mi lżej, bez względu na to, kto wejdzie, przeczyta i co sobie pomyśli. Łatwiej jest mi wtedy zabrać się za coś innego, pozbywam się wszelkiego obciążenia, jakie czasem nakłada na mnie Internet, czuje się osbowodzony. Wiele rzeczy pomijam, bo tak już jest, że moje domowo-osiedlowe życie nie obfituje w nowe, nietypowe wydarzenia i tak naprawdę mało które stanowi motywację do refleksji. Niektórzy pewnie pisaliby o tym i owym kawałki, mnie się nie chce. Tak więc znikam, wrócę, kiedy uznam za stosowne.

12:07 / 27.06.2004
link
komentarz (4)
Nie ma już komu kibicować. Pieprzyć te mistrzostwa.

00:42 / 25.06.2004
link
komentarz (5)
Chciałbym mieć ten komfort, by móc bez najmniejszych emocji powiedzieć sobie: "a, jak się ani tu, ani tu nie dostane, pójde najwyżej na płatne". Ale nie mam, ciągle presja, ciągle niepewność, kiedy to się skończy? Ja chcę spokoju. Pięknej żony, która nie ma pustej głowy...

itd.

07:33 / 23.06.2004
link
komentarz (4)
5 czy 6 supportów to zdecydowanie zbyt dużo, żeby ludzie byli w stanie ich wysłuchać i dotrwać do siódmego. Doskonały przykład mieliśmy w sobotę w "Metro", gdzie Splendorowi przyszło grać samemu dla siebie, oczywiście tylko przez moment, zanim nie uznali, że nie ma to najmniejszego sensu, skoro sytuacja nie ulega poprawie, i nie zakończyli występu. Tak wygląda polski underground, podobne ekipy, podobny poziom i publiczność, która bawi się, dopóki ma siłę, a nie dlatego, że dany zespół zna i lubi. Brakuje tym imprezom urozmaicenia, brakuje przerw, pozwalających jakoś odpocząć, by potem ponownie mieć siłę podnosić ręce i robić hałas. Jest po prostu jeden ciąg identycznie brzmiącego rapu, przy średnim nagłośnieniu, zmieniają się jedynie postacie za mikrofonem. Umówmy się, dopóki nie wyjdą płyty i publiczność nie pozna tekstu, traktuje wykonawców jednakowo. Większe zainteresowanie wykazują znajomi, ale to zawsze znajomi - ci będą się bawić, choćby zespół grał jako dziesiąty. Tyle, że oprócz mnie i Jondy w "Metro" nie było już na Splendorze nikogo. Rozpłynęli się, głównie do 77, wprawiać swe ciało w ruch przy dźwiękach reggae. Cóż, okazuje się, że hip-hop w dużych ilościach odpycha nawet hip-hopowców, bo ciężko jest go strawić ponad normę. Taka muzyka, ileż można kiwać głową przy identycznym tempie i podobnych samplach? Jak to rymował Prezes, nawet najsilniejszy facet by osłabł.
All Nite Jamin to przykład porządnie zrealizowanej imprezy tanecznej: lokal z klimatem, dobra muzyka i dużo ludzi, w tym znajomi. Oczywiście kawałki to kwestia gustu, ja się przy reggae bawiłem wyśmienicie, inni wyraźnie też. Za wyjątkiem chyba Lecha, którzy po 30 minutach poszedł do domu dostać lanie.
Cały czas słucham Łony, ładnie wydany, a przede wszystkim tani - za CD zapłaciłem 19,99 zł (informacja dla każdego, kto twierdzi, że polskie płyty są drogie i go na oryginały nie stać). Świetne, uniwersalne teksty, przeznaczone dla każdego, albo inaczej, każdego inteligentnego. Elokwencja, dystans, poczucie humoru - tego wszystkiego polskiemu hip-hopopowi brakuje, a z drugiej strony, jakby nie dla hip-hopu było przeznaczone, wnioskując po tym, jak pierwszy Łona się sprzedał i jak pewnie sprzeda się "Nic dziwnego". Ale polecam. Dwie dychy to dwa melanże, albo jeden solidny. Za tą cenę macie Łonę, rapera obowiązkowego.
Mama wróciła z Berlina. Mówi, że miasto ładne, czyste, z szerokimi chodnikami... tylko Niemki brzydkie. Jednego nie sposób Jej wybaczyć: nie wzęła aparatu. Ja zabieram go wszędzie, nawet w kraju, tym bardziej nie wyobrażam sobie wycieczki zagranicznej bez zdjęć. Ale zrekompensowała, przywożąc piwa. W sam raz na Mistrzowstwa Europy.

15:15 / 13.06.2004
link
komentarz (4)
Cóż, nie jest Spirala hip-hopowym klubem, za jasno, za kolorowo, bez klimatu. Migają reflektory (waląc czasami po oczach tak, że od razu robi się gorąco), szaleją światełka, szalony prowadzący milutkim głosem zapowiada, co się będzie działo - ok, to wszystko na party się nadaje, ale rap lubię mieć podany inaczej, rzekłbym, undergroundowo. Może to mój odchył, ale wolę, kiedy klub jest surowy i ciemny, tworzy to atmosferę najbliższą mojej wizji hip-hopu, a żadna dyskoteka takowej mi nie zapewni. Tyle tytułem wstępu. Mezo dał z siebie sporo, Owal dzielnie go wspierał, przyjemnie się ich słuchało... do momentu, kiedy zaczęli eksperymentować z bitami. Ciężki, dudniący hardkor zagłuszał wszystko, z nimi samymi włącznie, a takich właśnie rzeczy Hen puścił kilka. Kłuło to po prostu uszy, dlatego momentami miałem ochotę pójść w ślady Kuraka i powędrować do stolika. Ale opłaciło się zostać, pod koniec występu usłyszeliśmy Mezo na bicie Mobb Deep, jednym z moich ulubionych. Swoje dorzucił Owal i powiem, że czekam na nową płytę, chociaż bardziej zachęciła mnie rozmowa - inne bity, mniej chwytliwych refrenów, więcej treści w zwrotkach na przekór tym, którzy przychodzą na koncerty i krzyczą refreny, nie znając zwrotek. Ale o tym później.
Skrzywdzono supporty, głównie nagłośnieniem, które od początku zawodziło (najbardziej dało się to odczuć na Splendorze). Do tego problemy z mikrofonami - wyszliśmy w trójkę i dostaliśmy dwa, musiałem prosić się o trzeci i ledwo mi go dali, akustyk dorzucił, że i tak trzeszczy. Podobno ledwo było mnie słychać. Na Alim brzmiało to jakoś lepiej, dziwne.
Porażką był też freestyle battle, obiecano 10 piw i cholera, po to wchodziłem do finału i uskuteczniałem swoje oldschoolowe dissy na jakiegoś weak MC, żeby nie dostać ani jednego. Ale satysfakcja spora, zwłaszcza kiedy ludzie podchodzili, przybijali piątki i mówili, że było dobrze. Przypadkowi, dodajmy, nie podstawieni. Nie wiem, jakim cudem nie przeszedł dalej Kurak, ale cóż, wszyscy wiedzą, że mu się to należało.
Wreszcie - afterparty, knajpa na Rynku, Mezo, Owal, my i organizatorzy. Bardzo sympatycznie (poza momentami, kiedy piwa lądowały na podłodze), Owal zdradził kilka faktów odnośnie swojej płyty (kto z Was wiedział, że "Wirus" m.in. dlatego, że jest informatykiem?), sporo mówił na temat obecnej sytuacji - nie cieszą go fani, którzy przychodzą na koncerty, a nie słyszeli całej płyty, krzyczą jedynie refreny, dlatego nowa płyta jest próbą odejścia od tego schematu. Owal to, jak się okazuje, jedyny artysta z UMC, którego nie dopadło jeszcze "Bravo" i wcale go to nie martwi (a propos, w ostatnim numerze na okładce jest Liber, a na plakacie Duże Pe i DJ Spox). Mezo bardziej odpoczywał, niż rozmawiał, Lechu oczywiście skorzystał z okazji i pił wódkę, doprowadzając się do skrajnego stanu. Prawilniactwo, ot co.

12:45 / 10.06.2004
link
komentarz (5)
Wypadałoby ponarzekać, poużalać się trochę, ale, cholera, nie ma nad czym. Nawet rodzinny grill w Sławięcicach wyszedł lepiej, niż się spodziewałem, wujek i ciocia w świetnych nastrojach, weseli, zadbali o pozytywną atmosferę. Humor udzielił się mnie, babci, a nawet ojcu - pierwszy raz w życiu słyszałem, jak opowiada dowcip. Cieszę się, bo brakuje w naszej rodzinie poczucia humoru, brakuje też takich spotkań. Kiełbachy, browar, muzyka biesiadna - było dobrze, bez dwóch zdań. W drodze powrotnej aż zasnąłem.
A wczoraj odebrałem świadectwo, widząc swoją klasę w komplecie zapewne po raz ostatni. Nie ma co się łudzić, wielu z tych osób już w życiu nie zobaczę na oczy, w przypadku niektórych nawet ani trochę mnie to nie smuci, a trudno wierzyć, że kiedyś, za parę lat, wszyscy się zbierzemy, by porozmawiać i powspominać, skoro już teraz na pożegnalne spotkanie w knajpie przychodzi tylko połowa. Ale dobrze, że akurat ta połowa, było bardzo sympatycznie, z czasem przenieśliśmy się do parku, na ławkę, a wcześniej na plac zabaw - świetne miejsce, ciekawie oświetlone, wypstrykałem tam resztę kliszy. "Czemu myśmy tu co roku nie przychodzili" - zapytał, z pewnym żalem, Maciek. Przez całe 4 lata nie mieliśmy praktycznie żadnego życia klasowego. Dwie wycieczki, w pierwszej i drugiej klasie (zdecydowanie najszczęśliwsze momenty całego tego okresu), później nic. Szkoła, lekcje - i każdy w swoją stronę. Teraz to spotkanie, pełne serdeczności i wzajemnej sympatii, siadania sobie na kolanach, jakbyśmy chcieli nadrobić to, co straciliśmy. Przeglądałem dziś rano dokumenty, znalazłem zaświadczenie o moich ocenach z egzaminu wstępnego wystawione przez II LO. Nie wiem, jakby mi tam było, ale wczorajszy wieczór tylko utwierdził w przekonaniu, że dobrze się stało, że trafiłem do ósemki. Rozkminiłem to sobie, wracając w środku nocy z Waryńskiego na Sikornik. Dawno nie byłem na tym osiedlu, ale jest mi na swój sposób bliskie. Znowu.

23:04 / 02.06.2004
link
komentarz (8)
3872951 (22:25,0)
wiesz nie slucham hh dlatego ze modne
3872951 (22:25,0)
duzo daje mi ta muzyka , mysle przy niej nad problemami
3872951 (22:25,0)
na zyciem
keb (22:25,0)
jakimi problemami?
3872951 (22:26,0)
zycia
keb (22:26,0)
nad czym np. hip-hop pozwolil Ci sie zastanowic?
3872951 (22:27,0)
nad trudem zycia , postepowania w nim o ty ze jest zle , ale mysle przy tam jak mogloby byc dobrze
3872951 (22:28,0)
bardzo lubie eldo i calego grammatik wlasnie za txt
keb (22:28,0)
pomogl Ci hip-hop jakos?
3872951 (22:28,0)
moze to dziwne
3872951 (22:29,0)
mam 16 lat mialem kryzys puscilem hh pomyslalem
3872951 (22:29,0)
zastanowilem sie i wyszedlem z niego
keb (22:29,0)
jaki kryzys?
3872951 (22:30,0)
lekka "deprecha " zycia
3872951 (22:31,0)
sluchalem hh i zrozumialem ze moze byc zle
3872951 (22:31,0)
ale trzeba z tym walczyc
keb (22:31,0)
to az zadziwiajace, jak hip-hop Ci pomogl
3872951 (22:31,0)
i wyjsc na prosta
3872951 (22:32,0)
smieszne czy dziwne
keb (22:32,0)
ciekawe po prostu
3872951 (22:33,0)
jak mam problem puszczam plyte
3872951 (22:33,0)
wiesz znam takich
3872951 (22:34,0)
co maja szerokie spodnie sluchaja hh bo modne jak techno czy pop
keb (22:34,0)
a jaka plyta Ci najbardziej pomaga?
3872951 (22:34,0)
nie szukaja w tym czegos glebszego
3872951 (22:35,0)
hmm eldo'eternia' swiatła miasta- gramatik czasem ostr
3872951 (22:35,0)
ostatnio " muzyka powazna " mnie zmusila do intensywnego myslenia
keb (22:35,0)
moze dla tych ludzi w hip-hopie nie ma niczego glebszego?
keb (22:35,0)
jak myslisz?
3872951 (22:35,0)
siedza pod blokiem
3872951 (22:36,0)
i widza kumpli tak ubranych to tez chca
3872951 (22:36,0)
chca byc zauwazeni
3872951 (22:36,0)
kiedys bylo 1/10 w szerokich dzis 9/10
keb (22:37,0)
a o czym najbardziej lubisz sluchac?
3872951 (22:37,0)
o zyciu
3872951 (22:37,0)
prawdy o rzeczywistosci jak jest i co oni o tym mysla
3872951 (22:39,0)
ale mam problem i hh mi nie pomoze!
keb (22:39,0)
a czego sluchasz z US hip-hopu?
3872951 (22:40,0)
2paca
3872951 (22:40,0)
kiedys
3872951 (22:40,0)
gangstarra krs one
keb (22:41,0)
spoko
3872951 (22:41,0)
ale wiesz
3872951 (22:42,0)
mam problem teraz ogromny
3872951 (22:45,0)
milosny raczej
keb (22:45,0)
i?
3872951 (22:45,0)
podoba mi sie pewna w klasie dziewczyna
3872951 (22:45,0)
i nie wiem co robic kompletnie
keb (22:46,0)
z Twojej klasy?
3872951 (22:46,0)
tak
keb (22:47,0)
klasa to zawsze trudny teren
keb (22:47,0)
a probowales pogadac?
3872951 (22:47,0)
to jest najgorssze
3872951 (22:47,0)
jak jej to powiem to moge byc wysmiany przez cala klase
3872951 (22:47,0)
tego sie boje
3872951 (22:48,0)
klasa to rzeczywiscie teren trudny
keb (22:48,0)
nie mow tego na pewno wprost
keb (22:48,0)
sprobuj sie umowic
keb (22:48,0)
pogadac poza szkola
3872951 (22:48,0)
to jest problem
3872951 (22:49,0)
dziewczyny koncza i naczej niz chlopaki
3872951 (22:49,0)
ona sie z takimi plotkarami trzyma;;
3872951 (22:49,0)
wiec wiesz
keb (22:49,0)
a rozmawiacie na przerwach?
3872951 (22:49,0)
tak
3872951 (22:50,0)
czesto
3872951 (22:50,0)
jak prosi o pomoc nie odmawiam
keb (22:50,0)
no, od tego zacznij
keb (22:50,0)
rozmawiajcie
3872951 (22:50,0)
ehhh
3872951 (22:50,0)
musze sie zmywac fajnie mi sie z toba gadalo
3872951 (22:51,0)
wyrazilem swe poglady dzieki
3872951 (22:51,0)
osobie ktora to rozumie
3872951 (22:51,0)
dzike
3872951 (22:51,0)
dzieki

00:39 / 02.06.2004
link
komentarz (2)
Spłonął nasz twardy dysk. Z dymem poszła cała zawartość: dokumenty, teksty, zdjęcia, teledyski, mp3... czyli połowa dorobku mojego życia. Najbardziej szkoda muzyki, tych wszystkich płyt, które ściągałem przez wiele, wiele miesięcy - masa fajnych rzeczy. Uleciały gdzieś i pozostało po nich tylko wspomnienie. Mamy nowy dysk, 120 GB. Co z tego, skoro pusty? Nie ma nic. Tabula rasa. Mogę nagrywać od początku.
Byliśmy w Katowicach, Ostry to showman, rozruszał całe Mega, wypełnione do ostatniego miejsca: masa rąk w górze, ścisk, atmosfera, zresztą gorąco było już nawet na Haście, który zaczynał całą jazdę. Dobra impreza, aż do rana. Pierwszy raz wracałem z Katowic o 5:40, resztkami sił wtłaczając się do pociągu. A następnego dnia – Kraków, K.A.S.T.A. i Numer Raz, czyli na Europy peryferiach świat mówi hip-hop. Gdyby nie iście dyskotekowy wystrój lokalu, cena piwa w barze (6 zł,0) i moje zmęczenie, pewnie byłoby lepiej, aczkolwiek słuchanie Wallego i Gurala na żywo to zawsze przyjemność, rozmawiało się równie miło. Kraków jest ładny, zwłaszcza nocą, tylko cholernie drogi. Przejazd, piwo, dziwki, cokolwiek J. Rynek rekompensuje. Aha, uwaga na Zootekę - pseudo-mafia, która próbuje mieć monopol i kontrolę nad wszystkim, zrywa innym plakaty, dezinformuje ludzi, utrudnia życie. Krakowianie się wstydzą.
A po tym trzydniowym maratonie (zacząłem Opolem,0) poszedłem na ostatni ustny egzamin, historię. Poszło lepiej, niż sądziłem. Matura? Zdana. Oceny? 4,4,5,5,4. Wykształcenie? Średnie. Co dalej? - ? Na razie się cieszę. Wczoraj byliśmy na małym melanżu. Bo to Polska...

09:22 / 28.05.2004
link
komentarz (11)
Ogromną zaletą Hip-Hop Opola jest na pewno to, że pozwala w jednym miejscu usłyszeć wielu dobrych i bardzo dobrych wykonawców (bo nie powiem, dobrze się bawiłem, oglądając spod sceny elitę polskich MC's,0), nawet w takich kombinacjach, jak w tym roku, ale już obcowanie z hip-hopowcami, rzeszą odbiorców tej muzyki, zniechęca i odpycha jak nic innego. Nie mówię tu nawet o przeciskaniu się przez tłum, bo tego udało się tym razem uniknąć, wystarczył mi sam powrót pociągiem: banda nietrzeźwych, agresywnych i wulgarnych gości, ze sposobem wysławiania się nie do zniesienia dla normalnego, średnio wrażliwego ucha i wieśniactwem wypisanym na twarzy. Wielu minąłem, ale gdzieś trzeba było się zatrzymać. I słyszę zaraz: "Zajebiście było! Chuja pamiętam, bo się najebałem, ale zajebiście było. Tylko ten Tede, fffrajer, może mi laske ciągnąć". Jakiś ledwo stojący na nogach typ, z piwem w ręku, pytający wszystkich dookoła, czy mają zioło. Męczył okrutnie. "A do Opola jechałem z Tewu! Znacie Tewu, nie? Bo oni z Katowic i jechaliśmy razem, kurwa. Jarałem i piłem z Tewu!". Z tego podniecenia o mało nie wypadł z pociągu, próbując zamknąć drzwi, które uprzednio otworzył z powodu rzekomego gorąca. Biletu oczywiście nie miał, zresztą nie tylko on. Dobrych kilka minut zleciało im na bluzganiu konduktora, chociaż wcale nie wypisał im mandatu (podziwiam łaskawość, ja bym takich od razu wyrzucił z pociągu,0). "A chuj, zapale se" - typ wyciągnął w końcu peta, mimo zakazu palenia widniejącego obok. Może to i lepiej, bo zmusił mnie tym samym do znalezienia sobie innego miejsca, w innym wagonie. W Gliwicach dowiedziałem się, że pociąg, którym wracali nasi koledzy, bezpośredni Opole-Gliwice, ma godzinne opóźnienie. Zadzwoniłem i okazało się, że stoją gdzieś w lesie, po tym jak jakiś debil pociągnął hamulec bezpieczeństwa.
Marzy mi się hip-hop bez hip-hopowców. Taki cudowny układ. Bez całego tego bydła, które tak dba o to, żeby ta muzyka była muzyką dla debili. Flint pisał o dumie z hip-hopu po WBW. Mnie po Opolu jest po prostu wstyd. Wstyd przyznać, że to ta sama muzyka.
"Potopią się we własnej głupocie"? Tak to miało być?

10:46 / 25.05.2004
link
komentarz (3)
Indios Bravos na żywo to wydarzenie. Niesamowita muzyka, energia i klimat, bogactwo dźwięków... wszystko wibruje, każdy instrument, bęben, ciało samo chce się ruszać, a momentami nawet skakać, wpada w jakiś trans. Rewelacyjny Gutek na mikrofonie. W niewielkim, odpowiednio oświetlonym klubie dla kilkudziesięciu osób. Atmosfera, jakiej próżno szukać na dużych festiwalach, swoiste misterium. Pięknie to wyglądało, a jeszcze piękniej brzmiało. Trzeba usłyszeć.
A przy tym bardzo sympatyczni i otwarci ludzie, mający pełną świadomość drogi, którą chcą podążać i realiów, jakie panują w świecie muzyki. Własny sprecyzowany światopogląd, wiedza i doświadczenie. Już po kilku zamienionych zdaniach widać, że nie są to raperzy (to w ogóle nie są raperzy!,0), którzy przypadkowo znaleźli się w jakimś zespole, na zasadzie koleżeństwa, piszą sobie teksty i nagrywają, bo wypada, ktoś tam podrzuca bity, a tak to nic ich specjalnie nie interesuje, bo nawet nie musi. Nie, nie, to zdecydowanie nie ta grupa wykonawców.
Wrócił mój człowiek Kurator, przywiózł z Krakowa miłe wspomnienia, miesięczne doświadczenie zawodowe w hotelarstwie i pewnie jeszcze kilka fajnych pamiątek, o których nic mi nie wiadomo. Znów szampan będzie się lał, niunie piszczały, a policja zbierała wpierdol. Witamy w domu.

11:03 / 21.05.2004
link
komentarz (3)
Widziałem Kult, a raczej słyszałem, bo przy odległości, w jakiej staliśmy od sceny i mojej wadzie wzroku trudno tak to nazwać. Pewnie gdybym był fanem, bądź chociaż znał materiał, bawiłbym się świetnie, tak po prostu wysłuchałem, poświęcając, jak to zwykle na Krakowskim bywa, większą część uwagi znajomym. A ci bez przerwy gdzieś łazili, to do sklepu, to w tłum (Lechu zapragnął bawić się w samym centrum szaleństwa, wrócił po godzinie,0), część jakimś dziwnym trafem wylądowała przedwcześnie na Sikorniku z pizzą w rękach, ot ekipa. Ale lubię takie wyjścia. Nie czuję się w tłumie źle, potrafię się odnaleźć między ludźmi i mijanie setki twarzy nie wzbudza u mnie poczucia dyskomfortu, dopóki nikt nie narusza mojej prywatności ani na mnie nie wpada. Jednym słowem, mogę z powodzeniem uczestniczyć w życiu kulturalnym miasta, przyznajmniej coś się dzieje, ileż można siedzieć na boisku? A propos, ostatnio windę zastępują schody i murek na dole. Niby jedno boisko, a przynajmniej trzy miejsca.
Pracuje u nas w szkole babka (a może nie powinienem pisać "u nas", jestem już absolwentem...,0), która na co dzień siedzi w kuchni, ostatnio natomiast zajmuje się przygotowywaniem poczęstunku dla maturzystów (ustne trwają,0), i nie byłoby w tym nic złego gdyby nie fakt, że ów kobieta wydaje się być bardzo niezadowolona z tego, iż musi to robić, każde jej przyjście kończy się identycznym zrzędzeniem, że drogie to wszystko, nawet sobie nie zdajemy sprawy jak, a kilka osób nie zapłaciło! Rozumiem, gdyby nas o tym po prostu poinformowała - raz, ale ona swoje żale wygłasza seryjnie i permanentnie, sprawiając wrażenie, jakby jej ktoś wyrządził straszliwą krzywdę, a raczej nie ktoś, tylko my, właśnie ci, do których mówi. "A ciebie to tutaj codziennie widzę" - usłyszałem wczoraj. Trzeba było zdać maturę i pracować na lepszym stanowisku, niż szkolna pomoc, nie oglądałabyś teraz tych okropnych, maturalnych mord, które tak ci uprzykrzają życie tym, że przychodzą zdawać swoje egzaminy, a 2% z nich nie zapłaciło, bo nie ma z czego, w dobie dwudziestoprocentowego bezrobocia i pieprzonej, darmowej edukacji w Polsce.

06:52 / 19.05.2004
link
komentarz (5)
Mam okropnego brata. Nie dość, że kładę się przez niego późno spać, zasypiam przy zapalonym świetle, to jeszcze budzi mnie w najlepsze o 4:00 nad ranem (kiedy to zwleka się z komputera do łóżka,0) i pozbawia resztki snu. Kiedy? Oczywiście teraz, przed pierwszą z ustnych matur, na którą wypadałoby się wyspać...
Jeszcze żeby to siedzenie po nocach oznaczało cokolwiek dobrego - nie. Zamiast kończyć stronę CS, zajmuje się pięcioma innymi zleceniami, które rzekomo ma teraz na głowie i są nad wyraz pilne. Moja cierpliwość się kończy. Jak wrócę z egzaminu, ma po dupie. Za całokształt.

00:24 / 18.05.2004
link
komentarz (3)
Cztery cztery, jak Kaliber. Czyli fatygujemy się na wszystkie ustne. Może być.
Przy okazji przyjrzałem się reszcie ocen i potwierdziła się moja, i nie tylko moja, teoria o tym, że nie ma sprawiedliwości w tej szkole. Nie było jej odkąd pamiętam; najbardziej bolało, że na polskim, bo ten przedmiot zawsze darzyłem jakąś sympatią, teraz jakby mi zbrzydł, za sprawą tej starej, przygłuchawej dyrektorki (w tym roku odchodzi na emeryturę, pogratulować decyzji,0), która przez 4 lata z niezwykła zaciętością udowadniała nam, że do wpisywania ocen nie są potrzebne jakiekolwiek obiektywne kryteria i racjonalne przeanalizowanie tego, co uczeń powiedział bądź napisał. U innych nauczycieli miałem gorsze oceny, bywałem zagrożony. Nie kryli tego, że mnie nie lubią, albo za charakter, albo za lenistwo. Ale to o niej mam najgorsze zdanie z całego grona, bo nikt nie był tak niesprawiedliwy i nie oceniał w tak bezmyślny sposób. Wychodzę z tej szkoły z pewnym poczuciem niespełnienia, ani razu nie miałem z polskiego na koniec bardzo dobrej, zawsze czegoś mi brakowało i ona wręcz kochała mi udowadniać, czego, potrafiła zadać w tym celu sto wnikliwych pytań, których nikt inny na moim miejscu by nie usłyszał. Zawsze byłem za tą obkutą na blachę kujonką, która na lekcjach nie potrafiła się odezwać, w żaden sposób sprzedać ze swoją wiedzą, pisała sucho i bez wyrazu, a i tak było lepiej. O pół oceny, bądź o całą. Niby to zwykłe, uczniowskie niezadowolenie, powszechne, normalne, do bólu schematyczne. A jednak zdarza mi się spojrzeć na te 4 lata jakoś inaczej, uznać je za swoją porażkę. Cały czas wierzyłem, że na koniec się wykażę, ładnie podsumuję to wszystko, uzyskując pięć na koniec czy na maturze. A jednak, ani tu ani tu. Dopięła swego, pozostawiając mi narastający wstręt do literatury, poezji, a przede wszystkim przeklętego systemu edukacji, z którym z dnia na dzień mam ochotę mieć coraz mniej do czynienia.

14:53 / 16.05.2004
link
komentarz (7)
Pewnego dnia natrafiłem w "Angorze" na ranking najlepiej sprzedających się książek i zobaczyłem, że dość zysoką pozycję zajmuje w nim "Samotność w sieci". Od razu skojarzyłem, że mamy tą powieść w domu, bo ojciec kupił ją mamie w prezencie na Boże Narodzenie dwa lata temu. Postanowiłem przeczytać, by przekonać się, dlaczego tak dobrze się sprzedaje (sama miłosna tematyka, o której informuje tył, niczego nie tłumaczy,0). Zacząłem od razu, jednak później przyszedł okres przedmaturalny i musiałem ją na jakiś czas odłożyć. Wróciłem po egzaminach. Dziś skończyłem lekturę. I do teraz nie wierzę, że nie zakończyła się happy endem.

00:03 / 14.05.2004
link
komentarz (2)
Bywają takie momenty, w których człowiek nie wie, co ma dalej robić. Stoi pomiędzy dwoma etapami w życiu, kiedy jeden z nich jeszcze się nie skończył, a drugi nie zaczął (chociaż jest na horyzoncie, a przynajmniej być powinien,0) i czeka. Przydałaby się wówczas jakaś koncepcja, pomysł na dalszy ciąg, najlepiej w postaci sprecyzowanej wizji, co chciałoby się w życiu robić. A mnie pozostaje blady i niewyraźny szkic kierunku, w jakim ewentualnie zamierzam podążać, bez żadnego planu z obranym celem i konkretnymi posunięciami. Czuję, że stoję w miejscu i po prostu oczekuję, co się stanie, ciesząc się tym, że teoretycznie mogę sobie na to pozwolić, bo dlaczego się z czymkolwiek śpieszyć? Przykry i kurewsko smutny los absolwenta. Chcę pogłębiać wiedzę, a jednocześnie chcę realizować się w tym, co lubię, pielęgnować swoje pasje i coś na tym polu wreszcie osiągnąć, bo cały czas mam wrażenie, że ten świat stoi otworem, tylko mnie się nie chce wykonać żadnego kroku, zadowalam się krążeniem w kółko, pozwalając wszelkim postępom iść w las. Najgorsze jest to, że nigdzie nie mogę zagrzać miejsca, trochę mnie tu, trochę tam i ciężko skojarzyć nazwę "keb" z konkretną redakcją, która dawałaby motywację i szansę rozwoju. Żyję sobie z dnia na dzień, nawet imprez nie planuję, czasem sam widok rozłożonego łóżka z jakimiś tam gazetami do poczytania i płytami do posłuchania staje się kuszącą perspektywą na spędzenie pewnej części dnia. Nie mam pojęcia, co będę robił po wakacjach. Na razie mnożą się sytuacje, w których nie wiem, jak się zachować. I dlaczego o to, gdzie będę studiował pyta się mnie znajomy mamy, a własny ojciec nie?

16:03 / 12.05.2004
link
komentarz (4)
Oto jestem, po dwóch pisemnych maturach. Polski pisało mi się lekko, płynnie i bez większych przerw, aż sam się zdziwiłem, że słowa tak szybko lądują na kartce, teraz chyba jednak nie powinienem przesadzać z optymizmem, bo z reguły bywało tak, że im bardziej się męczyłem i im bardziej miałem ochotę podrzeć kartkę i wyrzucić, tym lepszy był efekt. Wczoraj nie męczyłem się ani trochę, wręcz wychodziłem zadowolony, a to może być zły znak. Dzisiaj przed historią dostałem przeciek od wychowawczyni a propos mojej oceny, ale licze, że źle usłyszała. Jest o ocenę za nisko.
Historia też jakoś poszła. Nie mam żadnych oczekiwań co do stopnia, jeśli zdam, będzie dobrze. Dzieciak.
A o tym wszystkim będę mógł Was poinformować, drodzy czytelnicy, już w najbliższy poniedziałek. Najgorsze jest czekanie.

13:22 / 08.05.2004
link
komentarz (4)
To aż niemożliwe: na gliwicki koncert Jeden Osiem L przyszło około 30 osób. Majkel z dumą podkreślał, że nawet w Krypcie było więcej. Cóż, czwartek, 20 zł za bilet, nieciekawa okolica... i okazuje się, że szalona popularność zespołu nie wystarczy, aby przyciągnąć fanów, których podobno nie brakuje. Zastanawiam się jednak, gdzie organizatorzy chcieli pomieścić większą ilość osób, klub Metro jest mały, wąski, do tego przedzielony barierkami ("pułapki na pijaków", kwitował Keczap,0) i bardziej przypomina wybieg dla modelek niż lokal na jakąkolwiek imprezę taneczną. Gdyby przyszło 100 osób, dopiero byłby problem. Tak Jeden Osiem L zagrało dla wąskiego grona gimnazjalistów, którzy o 21:00, zaraz po ich występie i obowiązkowych wspólnych zdjęciach, rozeszli się do domu.
Podobno właścicielka lokalu, widząc co się dzieje, przeszła się na Rynek i zachęcała obecną tam młodzież do przyjścia na imprezę. Za pół ceny, bądź za darmo.
Dzień wcześniej robiłem wywiad z Moralem w Katowicach. Kapryśne gwiazdy, spóźniają się 30 minut. Materiał w następnym Ślizgu.

20:50 / 03.05.2004
link
komentarz (2)
Ognisko za osiedlem – udane, ale bez rewelacji. Z jednej strony Gaj ma tą przewagę nad działką, że daje przestrzeń, właściwie nieograniczoną, jeśli spojrzeć na pole (niczym w "Reducie Ordona",0), a z drugiej to właśnie powoduje, że towarzystwo się rozłazi, lokuje w pewnej odległości od siebie, no i jest bardziej mobilne, co nie sprzyja integracji i odpowiedniej atmosferze. U Jondy wszyscy siedzą w kręgu, jest pewna więź i tego nie da się przenieść nigdzie indziej, w żaden sposób skopiować. Koce wypadają przy jego krzesłach i leżaku bardzo blado. Co z tego, że Lech się może położyć, w dodatku nie sam, jeśli jest twardo, a dodatku na tym samym kocu siedzi/leży jeszcze 5 innych osób? No i jakim prawem ktoś zwija mój i idzie z nim kilometr dalej, nie informując o tym nikogo? Po godzinnych poszukiwaniach człowiek myśli już o powrocie do domu, a nie dalszej zabawie, póki jeszcze ma przy sobie plecak i całą resztę. A może to przez to, że nie grała żadna muzyka? Wiem jedno – ogniska są za często. Żeby się tylko nie przejadły.
W Chorzowie załapaliśmy się na HST i Jajonasza oraz gwiazdę wieczoru – Pokahontaz. Hast ma swoich fanów, to widać, ale w dalszym ciągu nie jest to raper masowy, którego występ pochłonąłby wszystkich. Poniekąd sam jest sobie winny: z publicznością praktycznie nie rozmawia. Stara się to robić Jajo, tyle tylko, że jego uwagi ograniczały się wczoraj do reklam "Czarnego Złota" (projekt Jajo/HST/Gano,0), którego singiel podobno już niedługo. Uwaga – ten typ nie zapomniał, czym jest freestyle; zaprezentował jedno, krótkie, solidne wejście (od razu mówię, że wszelkie porównania do O.S.T.R'a są przesadzone,0). HST natomiast zdaje się nie przykładać do występów, jasne, że fajnie się go słucha, bo ma flow i bujające bity, a nagłośnienie na takich imprezach nie zawodzi, ale żeby tak dać z siebie trochę więcej... ten tymczasem ogranicza swój koncertowy repertuar do kilku zaledwie utworów z płyty i gdy publiczność prosi o bis, gra coś, co już było, w dodatku wcale nie to, czego ludzie sobie życzą (zapytał, jaki bis, tłum krzyczał "Proste", a poleciały "Suki",0). No i zdarza mu się kończyć kawałki np. w połowie, tak było z "Masz ten zły dzień" i jednego z najlepszych refrenów płyty, niestety, nie usłyszeliśmy. Tłumaczył się, że nie pamięta tekstów, może i należy docenić szczerość i winę wybaczyć, ale w ten sposób jego atrakcyjność sceniczna nigdy nie zrobi ani kroku naprzód.
Pokahontaz... uwaga, uwaga, Fokus żyje i chyba ma się świetnie, mikrofon trzymać potrafi, rymować do niego też, teksty pamięta, głos ten sam, zatem wszyscy fani mogą odetchnąć z ulgą. Miał jednak pecha do mikrofonów, albo nie było go słychać w głośnikach (a on nawijał i nawijał, nieświadomy tego,0), albo w odsłuchach, kiedy to z kolei wokal docierał do nas, a do niego nie, w efekcie co najmniej kilkakrotnie musiał prosić akustyków o interwencję, na ogół z dobrym skutkiem, w końcu. Wrażenia po występie Pokahontaz zdecydowanie pozytywne: żywe instrumenty zapewniły wykop, a chwytliwe refreny zaangażowanie publiczności, ręce więc same chciały się unosić, a głowa kiwać. Niby nowe numery i nietypowy hip-hop, a odbiór znakomity. Tradycyjnie znalazły się wśród publiczności osobniki, bez których zabawa byłaby i lepsza, i bezpieczniejsza, ale na to chyba trzeba być przygotowanym, w końcu co to za impreza, na której wszyscy zachowują się normalnie i kulturalnie.
Koncert skończył się przedwcześnie, bo zaraz po zejściu Pokahontaz ze sceny (istniało nawet ryzyko, że nie zagrają ostatniego kawałka,0). W trakcie ich występu ktoś zadzwonił z informacją, że jest bomba.

16:19 / 01.05.2004
link
komentarz (3)
I tak oto zostałem absolwentem VIII LO na Sikorniku. Zakończenie roku (pierwsze, nieoficjalne,0) przyniosło mowę informacyjną dyrektora na temat matur i właściwie to samo w wykonaniu wychowawczyni, która zasypała nas porcją dobrych rad w rodzaju "nie bierzcie przed egzaminem żadnych środków farmakologicznych" czy też "zamówcie taksówkę bądź idźcie piechotą, zamiast jechać samochodem" (ta dla zmotoryzowanych,0). Na razie bez emocji i wzruszeń, ponoć na łzy przyjdzie czas po maturze.
Pierwszym świadectwem, jakie przyniosłem do domu, jest "dyplom ukończenia katechizacji w szkole średniej". Odebrałem go po dwóch godzinach spędzonych w kościele, a dokładniej: najpierw na przedstawieniu, przygotowanym przez jedną z maturalnych klas w tzw. auli, następnie na mszy za tegorocznych maturzystów, zakończonej rozdaniem nam owych świadectw (wraz z różami, dla efektu,0). Ksiądz podziękował za spędzone z nami dwa lata i przeprosił za to, co zrobił źle. Żegnając nas, życzył powodzenia...
Wejście Polski do Unii Europejskiej witałem, jak wielu Gliwiczan, na Kąpielisku Leśnym, gdzie zorganizowano imprezę jakże inną od tych na Krakowskim, podczas których tłum szaleje, wrzeszczy i skacze pod sceną. Poważna muzyka, chór, dyrygent i zasłuchana publiczność, oklaskująca poszczególne partie. Triumfalna "O Fortuna" regularnie wracała do naszych uszu, będąc tego wieczoru pieśnią przewodnią na znak naszej integracji z Europą (utwory tego typu, z chóralnymi partiami, mają coś w sobie, wyzwalają w człowieku pewną energię, nawet na hip-hopowym bicie,0). Efektownie zmieniało się oświetlenie, z najlepszą chyba kombinacją błękitu i czerwieni, a po północy w niebo wystrzeliły fajerwerki, ozdabiając całe wydarzenie swym blaskiem i urokiem. Z jednej strony powaga i pewna kultura wydarzenia, a z drugiej - polskości musiało stać się zadość. Wielu młodych gliwiczan wchodziło do Europy pielęgnując chamstwo i wulgarność, wyzwalane w miejscach publicznych tym chętniej, jako że wtedy jest przed kim się popisywać. Dojazd był udręką, w przepełnionym, zapchanym 126, co innego powrót. Przyjemny spacer. Przyjemny wieczór.

14:42 / 26.04.2004
link
komentarz (1)
Zespół XXX (do bramkarza,0): Cześć, my jesteśmy zespołem XXX, gramy tu dzisiaj koncert.
Bramkarz: Moment, muszę zapytać.
(do organizatora,0): czy to jest zespół XXX?
Ogranizator: A nie wiem...

14:36 / 26.04.2004
link
komentarz (4)
Długo nie było wiadomo, czy w ogóle dojdzie do skutku. Zmiany na stanowisku właściciela, brak kontaktu, rozeznania, układu, do tego praktycznie wszystko zostawione na ostatnią chwilę. Umiarkowana promocja. Aż przyszła sobota, 24 kwietnia i przyniosła najlepszą z imprez w 77, na jakiej byłem, i najlepszą z tych, które organizowałem.
Wydaje się, że w tej chwili lokal ten nie wymaga już szczególnej reklamy wśród hip-hopowców, każdy o 77 słyszał, każdy wie, gdzie jest, dzięki czemu kilka plakatów oraz rzetelna informacja na stronie wystarczą, by zapewnić przyzwoitą frekwencję (o rekordowej w tym przypadku mowy być nie mogło, nie ta liga zespołów i nie ta promocja, to raczej powrót do undergroundu i zabawa głównie w zaprzyjaźnionym gronie, a trzeba przyznać, że lokalni fani i fanki raperów to już niezła publiczność,0). Tak więc na brak słuchaczy żadna z ekip narzekać nie mogła, były uniesione ręce, był hałas i dobra współpraca z grającymi, o dziwo sala bujała się nawet przy topornych i niemrawych bitach Punktu Trzecia. Największy postęp to jednak nagłośnienie: wreszcie czysto, wyraźnie i niemalże tak, jak należy, a zapewnił to jeden jedyny człowiek z Rudy Śląskiej, którego wcześniej zmusiliśmy (a właściwie nie my, tylko spóźniający się barman,0) do godzinnego oczekiwania przed zamkniętym klubem, gdzie, siedząc na krawężniku i moknąc, zapałał co chwilę własnoręcznie skręcanego papierosa. Showmanami wieczoru, zgodnie z oczekiwaniami, okazali się panowie z 2G, MC’s z werwą, dziką energią i prawdziwym, oryginalnym stylem, duet, któremu nie trzeba tłumaczyć, do czego na imprezie służą mikrofon i scena. A przy tym całkiem sympatyczni i wcale nie tacy grubi, jak to może sugerować nazwa.
Zadowolony jestem z debiutu K.K.O, każdego innego występu, wolnych styli, atmosfery na parkiecie... i całej reszty. Takiej imprezy to nie było w mieście dawno. A mówię Wam to ja, Wasz ulubiony, choć w tym przypadku absolutnie nieobiektywny, sprawozdawca Keb.

09:34 / 24.04.2004
link
komentarz (2)
Klaruje się powoli sytuacja w szkole, kolejne oceny z gatunku tych "na koniec" lądują za sprawą nauczycielskich długopisów w dzienniku, i okazuje się, że wśród tych ludzi, naszych katów i oprawców, są jeszcze tacy, którzy mnie lubią i są gotowi postawić wyższy stopień, nie wymagając cudów typu "zaliczaj cały semestr". Gdzieniegdzie mogło być cztery, a jest pięć, np. za sprawą referatu, którego przygotowanie zajęło mi jakieś 20 minut, wygospodarowanych nerwowo zaraz przed wyjściem z domu. Miło. Dbam o tą średnią, niech pozostanie po mnie jakieś wrażenie w szkole, z którą moja przygoda właśnie dobiega końca, zwłaszcza że bardzo dobre są w zasięgu ręki, i to bez nadmiernego wysiłku, do którego, jak już zdołałem odkryć, chyba nie jestem stworzony. Nie ma zresztą świadectwa ważniejszego niż maturalne, więc działam nie przestaję...
Czasem to aż zadziwiające, z jaką łatwością można się gdzieś wśliznąć, omijając procedurę płacenia. Przyjechała do szkoły dwuosobowa ekipa teatralna i wystawiała wczoraj spektakl w języku angielskim, za 4 zł. Odmówiłem, nawet nie wnikając, co to będzie, tymczasem los chciał, że trafiłem, na krótko przed rozpoczęciem przedstawienia, w okolice sali, gdzie miało się odbywać. Wychodziła akurat babka z angielskiego, i jako że ja i Boro byliśmy pierwszymi, których zauważyła, zwróciła się do nas: "chodźcie, pomożecie ustawiać krzesła". W ten sposób, całkowicie legalnie, znaleźliśmy się na terenie sali. Zrobiliśmy swoje, a gdy krzesła ładnie już stały, równo, w trzech rzędach, zauważyliśmy mimowolnie, że nikt jakoś szczególnie nie kwapi się, by nas stamtąd wyrzucić. Usiedliśmy więc z boku, czekając na rozwój wydarzeń: pojawiła się dekoracja, zebrali się ludzie, na scenę wyszli aktorzy... i tak oto, nie wydając ani centa, obejrzeliśmy sobie całe przedstawienie (o rybaku, który złowił syrenę, a następnie chciał się pozbyć swojej duszy, by móc z nią być,0). Godzinny popis dobrej gry aktorskiej. Warto było ustawiać te krzesła.
Jest na Sikorniku taki sklep, "Delikatesy 24h", w godzinach nocnych staje się jedynym otwartym punktem z artykułami spożywczymi w okolicy, co przysparza mu wówczas popularności, i trzeba przyznać, że spełnia swoje zadanie, a nawet bywa pomocny, jest jednak jeden warunek: cierpliwość. Kolejka, której nie da się uniknąć, choćby była najkrótsza, gwarantuje kilkunastominutowy postój i powracające pytania w rodzaju: "długo jeszcze?" Wszystko za sprawą sprzedawcy: wolnego, flegmatycznego grubasa, któremu przyjęcie zamówienia, pójście po produkt i wzięcie pieniędzy zajmuje długie minuty, pod warunkiem, że poprawnie zrozumie, że piwo ma być np. w butelce a nie w puszcze, a i to należy do rzadkości. Wczoraj zakup oranżady, papierosa i cukierka zajął mnie i Lechowi kilka dobrych minut, najpierw koleś przyniósł napój, i otwierając go, rozwalił kawałek szyjki. Dał drugi. Następnie wrócił po peta. Przyszedł, i znów z powrotem, po cukierka. Lech zaczął komentować: "5 godzin później...". A to i tak nie najgorszy przypadek, kiedyś, po piętnastu minutach naszego stania, okazało się, że typ musi wymienić pieniądze w kasie, co "chwilę potrwa". Uprzejmie podziękowaliśmy, wędrując na działkę bez zakupów. Lepsze to, niż sterczeć nerwowo przed okienkiem i łudzić się, że ten tłuścioch nabierze kiedyś wprawy i zacznie się ruszać jak człowiek, a nie jak słoń.

09:46 / 13.04.2004
link
komentarz (7)
"Brzmi to zwyczajnie, gdybym był ślepy niszczyłbym MC Braillem"
"Brzmi to prawdziwie, gdybym był niemy niszczyłbym MC migiem"
"Brzmi to konkretnie, gdybym był głuchy niszczyłbym superszeptem"

09:42 / 12.04.2004
link
komentarz (8)
Freestylowałem z Lechem. Przykro słyszeć wciąż to samo, manieryczne, ignorowanie tempa, przerwy na znalezienie słowa (słowa, nie rymu,0), brak ładu, składu i postępu od zeszłego roku. Innymi słowy, nawija na swoim poziomie. A za jaki kto go uważa, to już jego sprawa.

12:35 / 11.04.2004
link
komentarz (4)
Byłem z chłopakami w kościele, na sobotniej, wielkanocnej rezurekcji, niestety, trafiłem na jakąś niemoc mojego organizmu, zmęczenie i utratę sił, gdyż pod koniec, po około dwóch godzinach, ledwo stałem, nogi prosiły o jakiś ruch, odrobinę wolności i swobody, tymczasem msza trwała i trwała. Poza tym ciężko skupić się na jej przebiegu stojąc obok Lecha, któremu gęba się nie zamyka, a nie podejmuje bynajmniej tematów religijnych. Dużo osób wysiadło, po komunii na górę wrócili już tylko nieliczni. Żegnając się, ksiądz pocieszył wytrwałych parafian: "Jeśli kiedyś w Niebie będzie coś nie tak, proszę powiedzieć, że byliście na wielkanocnej rezurekcji na Sikorniku". Procesję sobie podarowaliśmy. Obserwowaliśmy jej przemarsz z wioski. Podziwiam tych, którzy zdołali się skupić na całym przebiegu mszy, a później jeszcze iść z procesją. Mnie to przerosło. Zdecydowanie milej wspominam pasterkę.
W domu włączyłem Polsat, by obejrzeć Flinta – okazało się, że to normalny program hip-hopowy, prowadzony przez Reda, który jako prezenter raczej średnio mnie przekonuje, i nie chodzi tu już o umiejętność posługiwania się językiem polskim, ale ogólną postawę: niemrawość, brak charakteru i charyzmy, połączone z banalnymi pytaniami wciąż o to samo (kiedy wasza płyta? Kiedy nowy teledysk? Podobno gracie koncerty?,0). Nudne rozmowy, zwłaszcza z Vieniem i Pele ("robimy muzykę, wiesz, kombinujemy, wiesz, to jest to co kochamy, wiesz",0), ale przetrwałem, Flint nie zawiódł, szkoda tylko, że ani Ciszewski, ani, co denerwowało najbardziej, Red, nie dali dojść mu do słowa. Po co ten drugi się w ogóle wtrącał, tego nie wiem, dlaczego akurat wtedy, gdy mówić miał Flint – tego tym bardziej. Obejrzę ich sobie jeszcze raz, bo nagrałem. Może wczoraj byłem zbyt zmęczony.

08:53 / 08.04.2004
link
komentarz (3)
Środa, godziny wieczorne: winda zapełniona po brzegi. Dawno nie zebrało się tam tyle osób. Zażarta dyskusja, co robić, aż wreszcie podjęcie decyzji i wypraca: ABC, pizzeria, Promil. 9 osób. Każdy bez dziewczyny.
Bo każdy jej nie ma.
W tym czasie przemeblował się mój pokój.

15:07 / 04.04.2004
link
komentarz (6)
Zastanawiam się, co Ona o mnie myśli. Teraz, w tej chwili. Albo czy w ogóle myśli. Jeśli tak, to już sporo. Czekam, aż znów będzie online. Aż wejdzie na słynne gg i ujrzę żółte słonko przy jej nicku. Czekam...

11:50 / 03.04.2004
link
komentarz (6)
Byłem u psychologa. Elegancki gabinet, w przyjemnych barwach, bardzo miękki i wygodny fotel (brakuje mi takich w domu – do słuchania muzyki i oglądania filmów,0), a co najważniejsze - miła babka, potrafiąca wzbudzić zaufanie. Zapytałem, czy mogę nagrywać rozmowę – pozwoliła, chociaż z pewnym wahaniem. Później wyjaśniła, że zgodziła się tylko dlatego, że testy, które rozwiązywałem, wskazały u mnie na dość dużą samokontrolę, co rzekomo daje gwarancję, iż dotrzymam słowa i nie opublikuje nigdzie taśmy z nagraniem. "Ja w każdym razie się nie zgadzam i jeśli jakoś to wykorzystasz, mogę dochodzić swoich praw drogą sądową". Jestem ciekaw, czy w sytuacji, kiedy uprzednio udzieliła zezwolenia, ma to jakiekolwiek znaczenie. Zawsze mogłem nic nie mówić, o nic nie pytać i nagrywać z ukrycia, o czym zresztą ją poinformowałem. "Gdybym miał mały mikrofon gdzieś przypięty, pani by o niczym nie wiedziała”. „Wiem, też taki mam. W długopisie."
Aż człowiek ma ochotę się rozejrzeć po pokoju, czy nie ma nigdzie kamer. Tyle, że dla niej ta rozmowa nie ma najmniejszej wartości (no, może poza zgarniętym hajsem,0), jestem tylko kolejnym pacjentem, a dla mnie to zestaw przydatnych informacji na swój temat, których być może będę chciał jeszcze raz, na spokojnie, w domu, wysłuchać.
Poszedłem też na basen, najwyższy czas zacząć dbać o zdrowie. Przepompowałem przez swoje płuca odpowiednią ilość tlenu, rozruszałem wiecznie zgięty kręgosłup, barki i całą resztę sylwetki, wyszedłem zadowolony, rześki i jak nowonarodzony (elo,0). Zamierzam chodzić regularnie, do tego dorzucę trochę biegu, może kondycja wróci.
A wieczór spędziłem z kolegami w pizzeri ("Fantastico",0). Prze-pikantny keczup, Cola po 6 zł (litrowa,0), psy naokoło węszą, ale udało się bezpiecznie zjeść i wrócić. Na windę.

23:20 / 29.03.2004
link
komentarz (1)
"Kto wiecznie dążąc trudzi się, tego wybawić możem".

Ja trwam, my trwamy, wytrwamy.

07:32 / 29.03.2004
link
komentarz (4)
Mama pojechała na dwa tygodnie do WWA. Będzie w domu ponuro, cicho i nudno. Zaczynam sobie organizować czas poza.

14:47 / 28.03.2004
link
komentarz (2)
Szlachetny ziom Flint (wraz z Cess,0) postanowił odwiedzić nasz piękny, śląski region, chcąc przepytać Igora w związku z artykułem i zrobić wywiad z Kastą, toteż wspólnie trafiliśmy do nowego (tzn. ma już chyba z dwa lata, ale poprzednio byliśmy jeszcze na Bogucicach,0) IGS Studio, goszczeni przez sympatycznego producenta, pochłoniętego ostatnio pracą nad płytą Dużego Pe. Puścił materiał i po pierwszym kawałku wiedziałem, że jest to płyta, którą trzeba będzie mieć, brzmi po prostu rewelacyjnie, zwłaszcza na takim sprzęcie, oddającym wszystko, co album w sobie kryje (ciekawie, czy kiedyś się dorobię...,0). "3 miesiące robiłem master, po 8 godzin dziennie" – mówi IGS. "Ludzie pewnie tego nie usłyszą" – dodaje ze smutkiem. "Może przekroczy 5000" (sprzedanych egzemplarzy – przyp. Keb.,0) – podsumowuje. Drodzy czytelnicy, nie bądźcie w tym przypadku zatwardziałymi piratami, warto mieć oryginał i niech nie odstraszy Was label, od którego polityki Igor po oddaniu materiału się odcina, "Sinus" to pozycja obowiązkowa dla każdego szanującego się fana dobrego rapu w języku polskim, wiem to na pewno. Usłyszałem też kilka gorących hitów z "Na Klucz" (zostało 8 utworów, po nagraniu 30,0), a także to, co odpadło, w tym panów Majkela i Kecaja, których bit musiał mieć Fokus. Szkoda, szkoda, ale mój lokalny patriotyzm niewiele tu pomoże, IGS nie jest zachwycony efektem, a pamiętając, że ma do dyspozycji setkę pierwszoligowców, trudno mu się dziwić. Ten sam los spotkał Anię Sool. "Gdzieś znikła. Przestała się odzywać". Są za to dziesiątki innych, ciekawych postaci, Gutek, Bas, O.S.T.R. czy rozśpiewany Moral, wszystko na świetnych, ciepłych i płynnych bitach (bałem się wszelkich udziwnień z perkusją, jakie IGS’owi się zdarzają, chociażby na PIH’u, ale na szczęście przestał kombinować,0). Ogółem, eleganckie studio, multum sprzętu (szczegóły w kolejnym Ślizgu,0), gitara, fotele i "Kalusie" z pobliskiego sklepu. Plus kapitalna muzyka.
Potem trafiliśmy do Mega, gdzie spotkaliśmy elitę gliwickiego hip-hopu: Majkela, Anię Sool, Keczapa, Skorupa, Styl V.I P. (grali support,0), a nawet SadaMMa (a to i tak tylko część fanów Kasty u nas w mieście,0). Wywiad z Wallym i Guralem przebiegł sprawnie, koncert – znakomicie (żywiołowy duet z mocnymi głosami, scena to zdecydowanie ich miejsce,0), później oddaliśmy się towarzyskim rozmowom, z czasem przysypiając (może na skutek zmęczenia, może ilości wypitych browarów, a może to magiczny wpływ Keczapa, którego momentami nie da się znieść, spragnionym szczegółów polecam wpisać w końcówce linku "flintelekt" zamiast "keb",0). Będąc tam zdałem sobie jednak sprawę, że wciąż bardzo lubię klimat imprez, klubową duchotę, ścisk, grupę rozszalałych, unoszących ręce ludzi, wsłuchanych w dobry rap na żywo, i mnie między nimi. Nie mówię o pijanych elo-ziomach czy szalonych nastolatkach, którzy mogą denerwować, tylko o fanach, fanach hip-hopu, chcących się bawić, kiwać głoswą i czerpać z koncertu całą esencję: mocny bit, tłusty bas i żywiołowych MC's z flava. Nie zamieniłbym na nic innego. Póki co.

12:02 / 26.03.2004
link
komentarz (4)
Od tygodnia próbuje obejrzeć jakiś film na tym eleganckim, 19-calowym monitorze i nigdy nie potrafię znaleźć czasu. Albo wypracowanie, albo angielski, albo zmęczenie, ból głowy i chęć pójścia spać o 22:00. Co mi się udało przez te 7 dni? Dostać C+ z testu w Britamie. Przygnębiający rachunek sumienia. Jeszcze ta pogoda, jakby się uparła. Zbieram się i jade do Katowic, końcówka tygodnia zapowiada się ciekawiej niż kilka ostatnich dni... chociaż na sobotę nie mam planów. Ale póki co mamy piątek. W drogę.

14:11 / 18.03.2004
link
komentarz (9)
Co to ma znaczyć? Mój błogi, popołudniowy sen przerwał telefon od babki z jakiejś gliwickiej firmy, która zajmuje się badaniem czystości wody na terenie miasta. Chcą jutro wpaść i sprawdzić naszą. Cholera, zastanawiam się, czy nie powinienem był odmówić. Tak nie dość, że mnie obudziła i nie jest tego świadoma, co zwalnia ją z poczucia winy, to jeszcze oddamy im jutro ewidentną przyszługę, goszcząc i pozwalając zrobić swoje, zapewne za miły uśmiech i krótkie "dziękuję". W co ja się znowu wpakowałem?

"Starając się być człowiekiem dobrym, padasz ofiarą ludzi złych".

22:01 / 14.03.2004
link
komentarz (4)
Hahahaha. Zupełnie niespodziewany i niekontrolowany wybuch śmiechu.
Wracam do domu, wchodzę do pokoju, widzę mamę z słuchawkami na uszach - rozbujana głowa, ogólne ożywienie. Zauważa mnie i mówi (z dość sporym podnieceniem,0): "Jarku, dostałam nową płytę, właśnie sobie słucham, patrz!". Wyjmuje wtyczkę od słuchawek i słyszę:

"Po prostu nie pamiętać, sytuacji, w których serce klęka..."

Właśnie leży obok, na moim łóżku, i słucha po raz kolejny tego jointa, machając stopą. Haha.

01:48 / 14.03.2004
link
komentarz (5)
Ależ to miasto jest nieprzewidywalne. Raz na koncert Koligacji przychodzi 400 osób, raz 40, w tym głównie członkowie innych gliwickich zespołów i ich znajomi (albo krewni :,0),0). Od kiedy to hip-hop trzeba ludziom wciskać na siłę, zmuszać ich do uczestnictwa w imprezie, kusić nie wiadomo czym? Sam napis "koncert hip-hop", widoczny na plakacie, powinien być gwarancją frekwencji przynajmniej przyzwoitej, tymczasem wczoraj "Krypta" świeciła pustkami, a boli to bym mocniej, że organizatorzy zaprosili gości z Opola i Wrocławia, którym w takiej sytuacji przyszło grać dla kilku zaledwie osób, niemrawo unoszących ręcę i ledwo robiących jakikolwiek hałas. Szkoda, bo idea była bardzo słuszna i mógł to być początek ciągu naprawdę dobrych imprez, tak zaliczyliśmy niewypał, który nie nastraja zbyt optymistycznie i, obym się mylił, stawia pod znakiem zapytania kolejne imprezy z udziałem gości spoza miasta. Forumowicze pewnie będą zachwyceni.
Co oczywiście nie oznacza, że bawiłem się źle. Niektórzy ludzie, na szczęście, nie zawodzą. Niektórzy.
Skończyłem "Proces", specyficzna książka, momentami trudna do odczytania, jest jak niektóre kawałki - można się w nieskończoność zastanawiać, co autor miał na myśli. Zapytam nauczycielki, co o tym sądzi. Skonfrontuje moją opinie z jej "fachową" interpretacją, ciekawe, ile rzuci to światła na sprawę. A może wśród Was jest ktoś, kto czytał?
Skatowałem dziś swoje uszy nowym Fu, więcej nie zamierzam. Mrukliwy, niewyraźny raper z tą samą mierną techniką i tekstami. Uwaga, powtarzamy wszyscy:
"pierdole tych co nic nie robia a duzo gadaja, pierdole tych co tancza tak jak mu zagraja, pierdole tych co po sobie smrod pozostawiaja, sraja wyzej niz kurwa glowe maja, oni to dopiero mnie wkurwiaja, pierdole tych co chuj do powiedzenia maja...".
Do tego kilka disco bitów, szalone wokalistki w refrenach... wieje nowoczesnością, którą trudno mi się zajarać. Tolerować toleruję, ale na dobranoc puściłem już co innego.

07:00 / 11.03.2004
link
komentarz (2)
MercKebes 600 :,0)
22:55 / 09.03.2004
link
komentarz (4)
Wiele rzeczy mnie frustruje, chociażby pogoda, wciąż zimno, ślisko, śnieg ani na moment nie zapomina o nas i naszych twarzach, wiosny nie widać, a ja ciągle naiwnie na nią czekam i doczekać się nie mogę. Mam dość marznięcia, naprawdę. Co gorsza, nie potrafię ostatnio pożytecznie i rozsądnie zorganizować sobie czasu, ląduje przed komputerem, gdzie spędzam pół dnia wykonując mniej lub bardziej ważne czynności, z przewagą tych pierwszych, co kończy się wrażeniem, że tracę cenny godziny. Dzisiaj szedłem na angielski nie zdając sobie sprawy, że mam test, i nie byłoby żadnego problemu, gdybym materiał najzwyczajniej w świecie umiał, tymczasem przypominałem go sobie rozwiązując poszczególne zadania. Wstyd. Przed samym sobą. Z rzeczy udanych: zrobiłem wywiad z KGK, poszedł bardzo sprawnie, pod każdym względem: rozmowy, przepisania i autoryzacji. Czysta przyjemność. Do przeczytania w którymś z kolejnych MHH, oczywiście jak dopiszą dissy na wydawcę :,0)
Musze złapać po raz ostatni za "Proces" i go skończyć. Czeka na mnie. Tak samo, jak te wszystkie płyty, których jeszcze nie przesłuchałem, ludzie, których nie odwiedziłem, filmy, których nie obejrzałem, rymy, których nie napisałem...

Co ze mnie za hustler. Nie inwestuję w siebie.

13:13 / 29.02.2004
link
komentarz (13)
Gliwiczanie, przebywający wieczorami w okolicy ul. Pszczyńskiej, lubiący dobrze zjeść. Uprzejmie apelujemy, aby bar "Rumcajs" traktować jako ostateczność. Owszem, spore i urozmaicone menu (do kupienia nawet fifka za 40 gr,0), niewygórowane ceny, uprzejma (chociaż ani trochę urodziwa,0) sprzedawczyni, ale co z tego, kiedy:

- Produkty są ciepłe tylko na początku, wraz z kolejnymi gryzami przybierają na chłodzie i przyjemność spożywania pod koniec jest tylko teoretyczna.
- Hot-doga dostajemy w bagietce z "Piasta", tylko lekko podgrzanej. Nie jest tak miękka, jakbyśmy sobie tego życzyli, do tego z jednej strony ostro się kończy (jak Cinquecento,0)
- Aby się najeść, trzeba złożyć co najmniej dwa zamówienia. Nie jest to "Piast", gdzie po wsunięciu dużego hot-doga jesteśmy właściwie pełni, o ile damy radę zjeść go całego. Tutaj kończymy z uczuciem niedosytu, kuszeni myślami o jeszcze jednym. Czyli zaspokojenie głodu kosztuje nas jakieś 9 zł.
- Duża zapiekanka nie jest wcale duża (porównując z tą na Placu Piastów – informacje od Jondy,0), do tego od początku emanuje chłodem większym niż hot-dog. Właściwie niepotrzebnie ją zamawialiśmy.
- Po godzinie zaczyna boleć brzuch.

Ogółem, niech żyje zdrowa żywność.

18:36 / 26.02.2004
link
komentarz (8)
Nie jestem dobrym materiałem na chłopaka. Dlaczego?

- prowadzę bloga
- trzymam archiwalne wpisy, zamiast je kasować
- denerwuje mnie głupota niektórych 15-latek i 15-latków
- lubię rozmawiać

Pozdrawiam,
Kebillo

16:09 / 25.02.2004
link
komentarz (2)
Wróciłem. Gliwice przywitały mnie ostrą mgłą i sporą warstwą śniegu, a dziś od rana pięknie świeci słońce. Nie miałem tego w górach, ale było dobrze.
Najpierw trafiłem do Wrocławia, gdzie czekali Cess i Flint (trochę jednak potrwało, zanim się znaleźliśmy, muszę pamiętać, żeby umawiać się w konkretnym miejscu, bo pojęcie „odebrać kogoś z dworca” może oznaczać wszystko,0), spacerowaliśmy ulicami miasta przy świetnej, słonecznej pogodzie (Wrocław powoli utrwala mi się w pamięci jako miasto, gdzie ciągle świeci słońce, ostatnio było równie ładnie,0), Cess fotografowała, a ja rozmawiałem z Flintem o hip-hopie, magazynach, lekturach i Tewu (po całych czterech dniach pobytu chyba na dobre zraziłem go do rozmów o tym zespole. O to chodziło!,0). Rynek tradycyjnie wyglądał imponująco. Nie było pana zapraszającego wszystkie dzieci do Fenixu, za to stał sobowtór Towarzysza Lenina z flagą Z.S.R.R., dzielnie utrzymując ją na silnym wietrze. Zbierał hajs za robienie z nim zdjęć, chętnych oczywiście nie brakowało, nawet Cess się skusiła (o mało nie wywracając flagi. Wiało naprawdę poważnie,0). Odwiedziliśmy również hipermarket, o dziwo litrowa Cola kosztuje w 71 tyle, co w Gliwicach na dworcu, czyli 3,50 zł. Ile może kosztować u nich na dworcu? Następnym razem sprawdzę.
Poznałem rodziców Dominiki, bardzo sympatyczni, rozmowni, z poczuciem humoru. Byli z nami przez pierwsze dwa dni w Kłopotnicy, nie przeszkadzali ani trochę, ojciec polewał wódkę, wino (z tej pierwszej zrezygnowałem,0), zainteresował się Tewu, kiedy o nich mówiliśmy, objadał się ile wlezie (ciaskami, lodami, wszystkim,0), mówiąc coś o diecie. Okazuje się, że rodzice to nie przekleństwo, choćby na wyjeździe. Oczywiście największy melanż uskuteczniliśmy z Flintem, kiedy już pojechali, poszło tyle piw, że w życiu nie podejrzewałem siebie o tak duże możliwości przyjmowania alkoholu, kończyliśmy około drugiej w nocy szampanem, na którego narzekał, co rusz biorąc łyka. Po nim poległ, a ja ku swojemu zaskoczeniu czułem się wciąż nieźle, czyżby to górskie powietrze? Można pić i pić, a jednocześnie cały czas dobrze się trzymać? Zabiorę tam kiedyś Emro, a prawda wyjdzie na jaw. Nie zapomnieliśmy o freestylu, Flint tekstowo zjada na tym polu większość MC, ma wyobraźnie, pomysły, duży zasób słów i punchy (a ponoć rymuje rzadko,0), mniej pamięta o bicie, ale inna sprawa, że jest to trudne mając w głośniku nietypowe, aż nadto urozmaicone produkcje Madliba. Tak więc nawijaliśmy o Czystych Słowach, chipsach, drewnianej belce czy tym wyśmienitym, zagranicznym trunku, którego Eldo odrzuca razem z dziwkami, koksem i jaccuzi, śmiejąc się z siebie co jakiś czas. Rozmowa, która zaczęliśmy już po zaśnięciu Cess, dała mi do myślenia. A takie nie zdarzają się często.
Spacerowałem po Kłopotnicy i Rębiszowie, podziwiając kwintesencję polskiej wsi. Górski krajobraz, a przed oczami pola, drzewa, od czasu do czasu jakiś dom, zagroda (do jednej zabrała nas znajoma rodziców Dominiki, by pochwalić się nowonarodzonym byczkiem. Słodki,0), sarenki w lesie, ogółem prawdziwy kontakt z naturą. Na dodatek Sołtys Kłopotnicy jest Amerykanką, słyszeliście kiedyś zachodni akcent na wsi? No właśnie.
Graliśmy w scrabble, w karty, piliśmy grzańca, słuchaliśmy Madliba, MF Dooma, Jaya-Z do bitów Timbarlanda, czy nawet TDF’a. Walczyliśmy z chłodem, brakiem prądu, gasnącym w nocy światłem. Robiliśmy sobie zdjęcia w zrujnowanym, hardkorowym budynku przy torach (wiecie, brak szyb, brudne, zniszczone ściany, coś w sam raz na klip Tewu,0), spacerowaliśmy śladem pociągu. Odpędzaliśmy psa, który okazując na ulicy sympatię brudził nieprawdopodobnie nasze kurtki. Prawilny, zimowy, czystosłowny wyjazd. Nadal żałuje, że bez Primo, ale cóż, w końcu przyjdzie czas, że ruszymy na Północ...

PS. Polecam wszystkim monachijskie piwo Franziskaner Hefe-Weissbier (nie, nie zapamiętałem nazwy, przywiozłem butelkę,0). Jest wypasem i tyle.

08:01 / 21.02.2004
link
komentarz (3)
Piątkowy, podwórkowo-domowy melanż za mną. Z windy, gdzie strasznie mróz doskwierał, przenieśliśmy się do Jondy, by tam wygodnie rozsiąść się przy stoliku. Tradycyjne zajęcia, jak picie piwa, słuchanie muzyki i obgadywanie Lecha, urozmaiciliśmy sobie filmem ze studniówki KRZ'a, gdzie nasz bohater, wyraźnie wstawiony, przebrał się i występował jako Kayah. Talentu wokalnego za grosz, za to ubaw nieziemski. Podobno ktoś z szefostwa restauracji podszedł wtedy do niego i rzekł: "ostrożnie, ten mikrofon nie kosztował 1000 zł". Mógł zapytać: "a ile, 100?".
Od Jondy panowie udali się do pizzeri, ja natomiast, wiedziony obowiązkami, wróciłem do domu. Smakowała pizza?
Czas ruszać w trasę. Niestety, bez Primo (zrobie z Tobą to samo, co Flint,0), ale wiem, że będzie dobrze. Witajcie polskie góry.

17:22 / 19.02.2004
link
komentarz (0)
Złożyłem wreszcie wniosek o dowód, pewnie za późno, ale trudno, może mnie na tym WKU nie zabiją, zaprezentuję im paszport oraz solidną argumentację, dlaczego dowód jest dopiero w trakcie wyrabiania, oby uwierzyli i oby te informacje o grzywnie w razie braku wymaganych dokumentów na wezwaniu nie były zbyt wiążące.
A w kolejne do kasy w Urzędzie Mista stała przede mną kobieta, której przyszło zapłacić mandat za wieszanie ogłoszenia na słupie, oczywiście nie omieszkała pożalić się w tej sprawie pani w kasie. "Wredna straż miejska, zwykłych ludzi okradają, zawsze zedrą z najbiedniejszych, a złodzieje i pijaki robią co chcą. Ale temu panu też się kiedyś coś przydarzy, daj mu Bóg. Tyle pieniędzy za wieszanie ogłoszenia na lampie. Bo zaśmiecam Gliwice!"
"Tak, to faktycznie paranoja" - odrzekła urzędniczka, przyjmując pieniądze.
Inny problem miała babka w dziale dowodów osobistych. Wymiana dokumentu wymagała skróconego odpisu aktu małżeństwa, tymczasem ona nie ma go skąd wziąć, bo rodzice brali ślub w byłym Z.S.R.R. Już się bałem, że będą jej kazali odwiedzić rodzinne strony, na szczęście pani za ladą odparła, że jeśli cokolwiek na temat ślubu ma tutaj, nie musi się martwić.
Jak tylko usłyszałem "Z.S.R.R." przypomniały mi się lekcje historii. Brać tam ślub? Nieee. Tylko nie to.
Około 20. marca będę miał dowód osobisty. Kolejny krok ku dorosłości, trzeba to jakoś uczcić.

21:20 / 18.02.2004
link
komentarz (6)
Goniliśmy dzisiaj psa z Emro. Właściwie nie był to pościg, po prostu próbowaliśmy go złapać za obrożę, a on ciągle wiał, gdy tylko podchodzliliśmy - odwracał momentalnie głowę i robił krok lub dwa w tył. Taki skubaniec. A wszystko dlatego, że akurat przechodziliśmy obok i właścicielka (której zwierzę uciekło,0) myślała, że uda nam się go chwycić, bo pies nas nie zna, więc potraktuje jak zwykłych przechodniów i nie nawieje. A jednak, nie doceniała go. Długo stawiał opór, potem zaczął nawet szczekać, aż się zaczaiłem i skutecznie, od tyłu, złapałem za tą cholerną obrożę. Ha, medal proszę. Za efekt, jak i wytrwałość, bo cała ekipa z która szliśmy dawno zwątpiła i nawet nie została podziwiać zmagań, czy dopingować. Czekali na wiosce. Tak sobie teraz myślę, co to za przyjemność mieć psa, który ucieka i trzeba go łapać. Nie rozumiem.

15:04 / 18.02.2004
link
komentarz (0)
Zazwyczaj unikam sytuacji stresowych, ale jak się okazuje, czasem nie jest to możliwe, a wystarczy zwykły komputer i chęć jego użycia do celów rozrywkowych. Postanowiłem sobie dziś obejrzeć jakiś film, cokolwiek, czego jeszcze nie widziałem, i wpadła mi w ręce płytka z "Człowiekiem widmo" (tytuł wskazywał na solidny horror więc dałem się skusić,0). Wkładam do odtwarzacza, odpalam, rozkładam się wygodnie na krześle (które, swoją drogą, na niewiele wygody pozwala, w takich sytuacjach zamieniłbym je na miękki fotel,0), zachęcająca czołówka, pojawiają się nazwiska aktorów... nagle: cyk, ekran staje w miejscu. Przewijam kawałek do przodu, oglądam dalej, cyk, znów staje. Wystąpił u mnie pierwszy niepokój. Wyciągnąłem płytkę, przetarłem, powtarzam czynność, to samo. Film się wiesza. Wyłączam playera i próbuje przegrać go na dysk, bez rezultatu - zatrzymuje się na 1%. Moja upartość nie pozwoliła mi jednak przejść nad tym do porządku dziennego i zmienić filmu na inny, chciałem obejrzeć ten. Pomyślałem sobie - może tak się dzieje tylko na początku, a dalej będzie dobrze. Przewinąłem całą czołówkę, w końcu na cholerę mi jakieś wibrujące tło i napisy. Zaczyna się akcja... cyk. Przewijam, za chwilę znowu cyk. Zdenerwowanie rosło, aż tu za którymś razem obraz się nie zatrzymał i - uwaga - mogłem oglądać dalej. Film się rozkręcił, oglądałem w najlepsze, a kłopoty puściłem w niepamięć. Wreszcie nadeszła końcówka, finał całej akcji, gapię się... cyk. Ekran staje. Przewijam, cyk. Jak u Onara, koszmar powraca.
Tym sposobem, przy ekstremalnym, aczkolwiek nie okazywanym zewnętrznie wkurzeniu, zakończenie oglądałem we fragmentach, przewijając sobie obraz w poszukiwaniu momentu, który uda się odtworzyć. Zdołałem dostrzec, kto w końcu ginie, a kto przetrwał, choć w sumie było to wiadome trzydzieści minut wcześniej. Pieprzony, porysowany kompakt. Miałem ochotę rzucić nim o ścianę.
Od teraz wszystkie filmy najpierw przegrywam na dysk. Niektórych niespodzianek nie lubię.
23:12 / 09.02.2004
link
komentarz (5)
Chomik mojego zioma nie żyje. Przed kilkoma momentami odszedł z tego świata. Drodzy czytelnicy - skoro już tu jesteście, proszę o minutę ciszy.
18:47 / 06.02.2004
link
komentarz (10)
Po dwóch próbnych maturach. "Bohaterowie, którzy doznali bolesnego rozdźwięku między marzeniami a rzeczywistością" i "ekspansywna polityka państw totalitarnych w okresie międzywojennym i jej skutki". 2 razy po 5 godzin nad kartką. Męczące. Mój organizm lubi sobie zrobić przerwę, odpocząć, a tu nie ma czasu. Dobrze, że to już za mną, teraz tylko czekać na wyniki. Historii się bałem, na szczęście nie przesadzili z tematami, poza tym lepiej mi się pisało, niż wczoraj polski, siedziałem sam, przy otwartym oknie, przez które wlatywało trochę świeżego powietrza, no i nauczyciele: zamiast dwóch nudnych anglistek, pozbawionych resztek poczucia humoru, dwóch historyków, wesołych, skorych do żartów, a nawet podpowiedzi. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, wyniki pewnie po feriach. Maturzysta, heh.
A po drodze do domu spotkałem moją polonistkę z podstawówki, przy okazji wychowawcę. Miło ją wspominam, w przeciwieństwie do teraźniejszej, wobec której roi się od pomysłów na pomaturalną zemstę.
Byłem też u Seby: przebasowany sprzęt, przebasowany pokój, wszystko dudni, jak tam ma być słychać przestery, jak nie słychać sampli, a nawet wokali? Mógłby coś z tym zrobić, te bity są do wykorzystania.
21:43 / 28.01.2004
link
komentarz (4)
Wszystko jakby wracało do swego naturalnego porządku, odzyskiwało dawny rytm, normalniało. I to mnie niepokoi. Nie tak sprawy miały się potoczyć. Zdecydowanie nie tak. A może zbyt wiele oczekiwałem i uczucie lekkiego zawodu musiało wystąpić? Jeśli będzie trzeba, przyjmę je z godnością i pozostanę przy charakterystycznym, niezmienionym trybie życia, tęskniąc gdzieś w głębi za czymś więcej. Miałem dużo czasu, by się tego nauczyć. Tylko okazji może mniej. Cholera, ileż można. Znów wychodzi na to, że w sprawach najważniejszych jestem nieudacznikiem, nie potrafię sprostać swoim potrzebom, nadać sprawom korzystnego biegu. I co z tego, że próbuje? Albo to żadne próbowanie, nie wiem. Może tylko mi się wydaje. Z dnia na dzień jestem coraz bardziej bezradny. Trudno, niech tak będzie, niech się to rozpływa w czasie, oby ten zweryfikował moje zapędy.
Tak czy siak, czekam na przełom.
21:34 / 22.01.2004
link
komentarz (6)
Ten wie, tamten wie, tylko ja nie wiem...
17:44 / 17.01.2004
link
komentarz (8)
Impreza: zabawa, muzyka, towarzystwo, śmiech, alkohol. Nieraz szalony powrót do domu. Dzień następny: wspomnienia, wnioski, mnóstwo przygnębiających myśli, przykrych refleksji, dziwne płyty w odtwarzaczu, wszystko wsparte mniejszym lub większym bólem głowy i osłabieniem organizmu. Pustka, powrót do tej samej, szarej (a może i nie szarej,0) rzeczywistości, pół dnia przeleżane... nic nie zostaje, poza chwilową niechęcią do alkoholu i żalem nad ulotnością chwili. I tak do następnej imprezy. Aż kiedyś zdarzy się coś, co pozwoli mi budzić się szczęśliwszym po każdej bibie. Świadomość, że jest po co wstać z tego łóżka, wydobrzeć, wyjść z domu i otworzyć usta. Że coś za mną, ale wiele przede mną, że nic się nie skończyło, wszystko trwa nadal, idzie do przodu, rozwija się, dając ogrom satysfakcji. Zupełnie inaczej się bawię, kiedy jest po co wracać. Ale tak dawno nie było. Wszystko chwilowe, przychodzi, by na drugi dzień zniknąć, by zostawić mnie z tymi samymi myślami i kazać nadal czekać. Oby było na co.
01:07 / 10.01.2004
link
komentarz (2)
Późno się robi. Wróciłem z knajpy, dawno w żadnej nie siedziałem, nie śmiałem się. Dziś udało się zebrać, poniekąd przypadkowo, część ekipy. Wracaliśmy rzucając w siebie śniegiem i przewracając się nawzajem. Noga mnie boli... nie wiem czemu. Lechu był agresywny, agresję wzbudził pewnie alkohol, który kupił za pożyczone ode mnie pieniądze. Sam sobie zgotowałem ten los. Albo to nie mój hajs... może odmówiłem? Nie wiem, jutro go zapytam. Wierzę, że będzie uczciwy i się przyzna. Bo jak nie, to nie nagram mu nowego Ostrego i świat się dla pana ONX zawali. Jak on teksty będzie pisał?
Dziwnych ludzi mam w klasie, potrafią być niemili i nas upominać, zgrywać grzeczniejszych przy nauczycielach. Innego dnia się uśmiechają, pytają, w jakim garniturze idę na studiówkę, dodają, że tradycyjnie mam wyglądać świetnie. Albo podejść i poprosić o ściągnięcie płyty z Internetu (to już jakoś tłumaczy uprzejmość,0). Najbardziej zastanawia Boro, jeszcze niedawno bronił Piotrka tłumacząć, że i tak ma ciężkie życie, dziś stwierdził, że go wkurza i nic dziwnego że Hitler zaczął od takich. Nie wiadomo, co mu w tej głowie siedzi, 5 lat w Niemczech chyba zrobiło swoje. Ten koleś ma zdecydowanie najsilniejsze poglądy w kwestii różnic między Polską a Zachodem, nie da się go przekonać. Zresztą, nikt nie próbuje, on tam mieszkał, my nie. Nie zazna spokoju, dopóki stąd nie wyjedzie. Jest jednym z niewielu, którzy mają cel. I to odkąd go znam, nie zmieniony.
Mnie już przeszło.
Pewnie tylko u nas tak pizga, a żul i tak pije wino pod monopolem. Albo siedzi rano na ławce, kiedy idę do szkoły. Jak wracam zresztą też. Taki skrajny bauns.
Pojawiają się nowe, coraz ciekawsze pomysły na imprezy w "77". Dopóki Lechu ma za co pić.

22:38 / 04.01.2004
link
komentarz (12)
Odwiedziłem dziś Majkela i Anię, porozmawialiśmy o nieszczęsnej "Drugiej Twarzy" i aż po powrocie do domu coś mnie skusiło, by włączyć TVN. Trafiłem na "Chwilę prawdy" (uczestnik ma zrobić pozornie niewykonalne zadanie, ale uwaga - robi to dla kogoś, co przypominają widzom co 5 sekund,0). Wiało nudą na kilometr, zero napięcia, a do tego stosują te same, oklepane motywy: sztuczna dramaturgia ("chlip... nie, ja tego nie zrobię",0), zwolnione tempo w "kulminacyjnych" momentach i muzyka wkręcająca widza w dramat, jaki się na ekranie rozgrywa. Prowadzi oczywiście Hubert Urbański.

Druga płyta Koligacji będzie lepsza, całą produkuje Puzel - mało znany, ale utalentowany typ, brzmieniowo niemalże klasyczny Nowojorczyk, mocne bębny, brudny, odrobinę uliczny klimat, wszystko dopieszczone solidnym basem. Szczęściarze, że go odkryli.
Produkuje też Dena, ten jednak dla Sool i to nawet za darmo (kiedyś ponoć życzył sobie nawet 1000 zł od podkładu,0). Kilka bitów niezłych, kilka mniej, szkoda, że każdy wyjęty z Eldo, nie z Elemera. Tak czy siak liczy się comeback, ciekawe co na to antyfani Sool, których się jakby namnożyło. Ja tylko czekam, aż to wszystko co tam powstaje u Majkela w pokoju ujrzy światło dzienne, i niech leży w empiku jak kaseta Vienia i Pelego za 24 zł, na którą jakoś nie szkoda mu pieniędzy

23:05 / 01.01.2004
link
komentarz (3)
Piękny Sylwester. Szampańska zabawa, znakomite towarzystwo, cierpliwe i wyrozumiałe gospodynie. Wybawiłem się, popiłem (o dziwo nie jestem dziś z tego powodu wrakiem,0), popstrykaliśmy trochę zdjęć, wszystko przy dobrych, starannie wyselekcjonowanych kawałkach, pełnych energii, dynamiki i hihatów, wprawdzie na przemian z techno, ale to już ze względu na obecność osób o takim guście muzycznym. Krótko mówiąc - kwintesencja baunsu, właściwie pod każdym względem, wystarczy przypomnieć sobie widok rozwalonego na kanapie Krzycha, z bezczelnym uśmiechem od ucha do ucha, zdradzającym ogromne zadowolenie z bieżącej sytuacji. Alkoholu pod dostatkiem (bądź za dużo, zależy,0), w dodatku różnej maści, od piwa, poprzez szampana, po wódkę i ekskluzywne trunki typu Canari (które satysfakcjonowało nie tylko smakiem, ale i wyglądem, bo jak można pozostać obojętnym na palmy i ogólnie baunsowy charakter etykiety,0). Poległ niestety Emro, jedyna poważna ofiara wczorajszej nocy, i tutaj należą się gospodyniom podziękowania jak i słowa uznania za troskliwą opiekę, tak czy siak pozostaje wstyd za zioma, za siebie trochę też, a tłumaczenie, że jesteśmy tylko ludźmi wiele nie zmieni w obliczu nieciekawych widoków, które pewnie będą się za nami ciągnąć. Chociaż wolałbym lepiej zapamiętać te dobre momenty i ogólną, pozytywną atmosferę, jaka w czasie tego Sylwestra panowała. Zarówno na początku, gdy jeszcze troche spięci rozsiedliśmy się na kanapach, o północy, gdy z szampanem w dłoniach składaliśmy sobie życzenia, jak i nad ranem, gdy w uszczuplonym już gronie dopijaliśmy resztki wódki, wsłuchując się w najkomercyjniejsze (a jak!,0) kawałki Borixona i Tedego, o tym, że fajnie jest się odciąć, mieć 5 gram, słuchać "S.P.O.R.T.U." na cały regulator i pić Cin & Cina. W ten oto sposób przywitaliśmy dwutysięczny czwarty. Szczęśliwego Nowego Roku!

16:43 / 28.12.2003
link
komentarz (4)
I po świętach. Jedzenia znowu tyle, co zwykle, słodyczy też (czyli prawie wcale,0), na szczęście sprzeczki jeszcze nie powróciły. Szkoda, że z roku na rok spędzamy te święta coraz mniej po chrześcijańsku, zapomina się o kościele, spowiedzi, modlitwie. Został jeszcze opłatek i odczytanie fragmentu z Biblii. Niewiele, jak na Boże Narodzenie, czas przecież nieodłącznie związany z wiarą i odkąd pamiętam w ten sposób obchodzony. A teraz co się dzieje? Jakiekolwiek duchowe przeżywanie tych dni praktycznie przestaje istnieć, liczy się porządek w mieszkaniu, żarcie i prezenty. Widzę w tym ogromną niekonsekwencję, bo nie po to się posyła dziecko na religię i do kościoła, gdzie słucha, że najważniejszy jest w tym wszystkim Zbawiciel, Jego przyjście na świat i odpowiednie przeżycie tego wydarzenia, żeby po paru latach pokazać, że wcale tak nie trzeba, że wystarczy kilka cech zewnętrznych i już jest w porządku, już jest świątecznie. Jestem w stanie zrozumieć niechęć do księży, mama twierdzi, że nigdy nie miała do nich zaufania, ale co księża mają wspólnego z domową modlitwą? To już zakrawa na zupełną obojętność względem religii i zaczyna niepokoić, niedługo już opłatka nawet nie będzie, bo przecież trzeba go kupić w kościele, a kto by tam szedł?
Dlaczego nagle tylu ludzi jest anty? Anty kościołowi, księżom, świętom. Modne zrobiło się świecenie swoim NIE, takie bardzo młodzieżowe i bardzo trendy. Mam wrażenie, że większość tych ludzi od paru lat nawet nie była w kościele, nie wie, jacy są księża ani co mówią, ale i tak nie przeszkadza im to mieszać ich z błotem na podstawie kilku zasłyszanych gdzieś tam plotek o tym, czego to jakiś ksiądz się nie dopuścił. "Bo niby są święci a i tak grzeszą" - usłyszałem niedawno. Który ksiądz nazywa siebie świętym i idealnym? Jaki ksiądz, na jakim kazaniu powiedział, że jest święty i że nie grzeszy? Kim może być człowiek, który w takie coś uwierzy? Zwalanie na co się da, głupie tłumaczenie się ze swojego lenistwa.
A święta. Po co święta, tylko trzeba sprzątać i, o zgrozo, siedzieć z rodziną przy stole. Straszna kara. Lepiej w ogóle nie sprzątać, ani razu w ciągu roku, a od rodziców i rodzeństwa trzymać się na odległość. Inaczej wstyd, oj wstyd.
Ech, co się z ludźmi dzieje. Wyrastają z rzeczy, z których nie powinni, a te, z których powinni, dzielnie w sobie przechowują. "Dojrzewanie".
Fajnie, że niektórzy cieszą się ze świąt. Szkoda, że tylko z prezentów. Fajnie, że kilku kumpli poszło na pasterkę. Szkoda, że niektórzy wyszli już po 15 minutach. Wiarę, jak mówi babcia, trzeba pielęgnować. I ja się z nią zgadzam.

Nic to, idzie Sylwester, jest miejsce, jest towarzystwo, jest fundusz. Bawmy się. Oczywiście po Europejsku.

10:56 / 24.12.2003
link
komentarz (4)
Życzę Wam wszystkim, Drodzy Czytelnicy, zdrowych, pogodnych i wesołych Świąt Bożego Narodzenia. Bądźcie dla innych mili, uprzejmi, pielęgnujcie wokół Was pozytywną atmosferę, niech ten okres upływa Wam pod znakiem prawdziwej radości i pogody ducha. Więcej uśmiechu! I oby ten nadchodzący rok przyniósł nam wszystkim wiele szczęścia i wielu niezapomnianych chwil...

22:08 / 23.12.2003
link
komentarz (2)
Mistrzowska wypowiedź zioma podczas dzisiejszego przemarszu po osiedlu:
- Bardzo podoba mi się płyta Sinego, ostatnio często jej słucham. Tylko bity są dziwne, niektóre to jakieś dźwięki ze starych komputerów.
(po chwili,0) Albo mi się wydawało...
(znów po chwili,0) nie, chyba jednak nie wydawało mi się, tylko tak jest.

07:39 / 23.12.2003
link
komentarz (3)
Brat doskonale sobie radzi w psuciu jakiejkolwiek świątecznej atmosfery. Z samego rana zaczyna zgłaszać mi swoje żądania w sprawie spożytkowania tego, co być może w te święta wpadnie w ramach dodatków do prezentów, bądź też tego, co już mam, wszystko mu jedno. W każdym razie doskonale wie, co zrobić z moimi pieniędzmi i na co najlepiej je przeznaczyć. Na moją, popartą argumentami, obronę reaguje złością i charakterystycznym dla niego odgrażaniem się, mnie w ogóle nie słucha. Można mówić, ale nic - jak do ściany. Wie swoje. Od kilku lat pielęgnuje swój głupi nawyk troszczenia się o moje pieniądze, jeśli się tylko jakiekolwiek pojawią, i jest w tej kwestii zupełnie niereformowany. Nigdy nie da mi się nacieszyć całością sumy, zawsze znajdzie sposób, by jej część wykorzystać, oczywiście wmawiając mi, że z pożytkiem dla mnie. Proszę, jak wysoce empatycznym jest człowiekiem - zawsze wie, co mi się przyda i co mnie uszczęśliwi. Nie skąpiłbym, gdyby to była jednorazowa propozycja, a nie ciąg dalszy tego, co on realizuje od kilku lat. Ilekolwiek bym tych pieniędzy miał. Potrafi zadbać nawet o najmniejsze ilości. Kiedyś wyskoczył na mnie z mordą, jak wróciłem ze sklepu muzycznego z nowymi płytami, na które wydałem trochę więcej niż zwykle. Nie ważne, że to nie jego pieniądze, uznał, że je zmarnowałem. Pieprzony dobroczyńca wszystkich i wszystkiego, ze swoimi genialnymi dla każdego, bez wyjątku, propozycjami. Narzucanymi agresywnym, nie znoszącym sprzeciwu tonem. Przecież ja całe życie byłem nieudacznikiem, który do niczego się nie nadaje, dlaczego teraz wymaga od nieudacznika, by się do czegoś dorzucił?

17:44 / 21.12.2003
link
komentarz (4)
Impreza w byłym "Endeq", udana, może trochę zbyt szalona. Pod koniec dostałem takiego ataku chrypy, że z trudem wypowiadałem słowa (z drugiej strony nie ma to jak brzmieć naprawdę hardkorowo i szorstko,0). Mistrzowskie dialogi w drodze powrotnej, głównie o tym co się działo. Prym wiódł Lech:

- Spotkałem dwie znajome panny, jedna to ta w bluzce z "dziurami", nawet ładna, a ta druga taka sobie, brzydsza.
- Z którąś tańczyłeś dość długo...
- Noo... właśnie ta z którą tańczyłem mi się niezbyt podobała.

Ubaw spory, zwłaszcza że towarzystwo jeszcze pod wpływem. Miło z ich strony, że tym razem o mnie nie zapomnieli i raczyli poinformować, że wracamy. Na ostatniej imprezie w "77" każdy rozszedł się do domu i po jakimś czasie okazało się, że z całej ekipy zostałem tylko ja. Wracałem na Sikornik sam, nad ranem, w strasznym deszczu. No ale jak widać reprymendy poskutkowały i wczoraj nie zachowali się już tak nieładnie. Pod całodobowym spotkaliśmy jakiegoś starszego typa, który po kilku zamienionych z nami zdaniach zaczął nakreślać nasze portrety psychologiczne. Knapek to dobry i prawilny ziom (tłumacząc na nasze,0), Małka ściąga panienki z Internetu, Lechu to zdaje się świr... a mnie czegoś brakuje.
Zasygnalizowałem gościowi, że ma zadatki na psychologa. Słysząc to oznajmił z dumą: "jestem psychologiem".
Zżulały psycholog stojący w środku nocy pod monopolowym. Ciekawe.

Dziś niedziela, która mija mi w dość nieciekawy sposób, tzn. zadręczam się myślami, że jest trochę wolnego czasu i można by coś zrobić, a jednocześnie nie wiadomo, co. Wypracowanie? Historia? Zdjęcia? Cholera wie. Może wszystkiego po trochu? I tak niczego nie skończę za pierwszym podejściem. Właśnie to mnie zniechęca. Perspektywa szybkiego załatwienia sprawy stanowiłaby idealną motywację, tak siedzę i myślę niczym Beata Kozidrak, ewentualnie siedzę i piszę, jak teraz. Coś mnie trafiło po tej imprezie i wróciwszy do domu włączyłem PIH'a. I tak sobie, z pewnymi przerwami, słucham aż do teraz, w międzyczasie byłem wytrzeć płytę z kurzu (na stojaku leżała na samej górze i zebrała się spora warstwa,0). Dobra płyta, za to jak niedoceniona.
Jeszcze ojciec jak mnie potraktował. Kazał rano podobno kupić opłatki, z tym że ja prawie spałem, gdy o tym mówił i nie kupiłem. Potem się pyta, czy mam, mówię, że nie... bo nawet nie wiedziałem.
"No to w tym roku nie będziemy się dzielić opłatkiem. Możemy zmienić tradycję".
Co za problem iść jeszcze raz. Chociażby dla mnie.
Ech.
Jutro będzie lepiej.

23:40 / 19.12.2003
link
komentarz (2)
"Rozmowy z katem" - naprawdę warto. Ciekawie, bo poprzez dialogi, ukazana postać Jurgena Stroopa, oficera SS odpowiedzialnego w czasie II wojny światowej za likwidację Getta Warszawskiego i śmierć wielu tysięcy Żydów. Autentyczne, wciągające rozmowy, prowadzone przez niesłusznie więzionego oficera AK (część kary, 9 miesięcy, spędził w celi ze Stroopem,0), który po latach, po uniewinnieniu i wyjściu na wolność, zdołał je spisać. Niezwykły kontrast osobowości, postawy i światopoglądu, nieraz prowadzący do kłótni, awantury w celi. Sporo ironii i drwiny ze strony Moczarskiego, jak i trzeciego więźnia (chociaż jest Niemcem, czuć jak wiele dzieli go od bezwzględnych, nieludzkich poglądów i działań Stroopa,0), których były SS-man nieraz nie wyczuwa, zresztą autor "Rozmów.." nie ukrywa, że ciężko zaliczyć go do osobników inteligentnych. Ogromne znaczenie ma tu autentyzm, zupełnie inaczej się taką książkę odbiera, kiedy w każdym z kluczowych momentów możemy sobie w myślach powtórzyć "to zdarzyło się naprawdę". Boli czytelnika, że bojownik AK, walczący dla dobra kraju, tyle lat spędził w więzieniu, przetrzymywany w okropnych warunkach, z wizją kary śmierci przed sobą. Polska śmiało może się takich momentów w historii wstydzić, żałować, iż do tego doszło. Cieszy, że Moczarski na wolność wyszedł, zdołał Stroopa przepytać, poznać, dzięki temu mamy nietypową, bo zrodzoną w warunkach więziennych, prezentację niemieckiego ludobójcy, który z pełnym przekonaniem i wiarą we własne słowa głosi, iż Żydom bliżej do zwierząt niż ludzi, i który nawet w chwili swej egzekucji nie żałował tego, co z nimi zrobił.

Polecam, zwłaszcza tym, którzy nie traktują historii tak całkiem obojętnie. Oprócz tego dobre uzupełnienie "Pianisty" Polańskiego.

19:18 / 17.12.2003
link
komentarz (2)
Walkman to jednak świetna sprawa. Dzięki Mamie, która kupiła mi wczoraj słuchawki, znów mogę być użytkownikiem, nie pożyczać, nie wynajmować, po prostu mieć i słuchać, swojego. Wymóg: baterie. Kupiłem dziś po drodze do szkoły dwie sztuki, alkaiczne, podobno starczą gdzieś na tydzień. Zwykłe padały w ciągu dnia i początkowa radość zamieniała się w rozdrażnienie wraz z charakterystycznym objawem spowooowaaalniaaaniaa słuchanej muzyki.
Cóż, lekcje z Gang Starrem od razu stają się ciekawsze.

Pamiętam, jak kiedyś, w pierwszej klasie, siedziałem w pracowni PO (piwnica,0), zimno jak cholera, cały się trząsłem, w ręku walkman, w uszach słuchawki, leciał ostatni kawałek z pierwszej strony "H.N.I.C.". Niepokojący, mroczny bit. Nie zapomnę, jak ciarki przechodziły mi po plecach.

A niedawno Majkel opowiadał o swoich pierwszych wrażeniach po przesłuchaniu "Eternii".
"Kupiłem kasetkę i od razu wrzuciłem do walkmana. Na dworze było ciemno, szedłem i słuchałem, bardzo mi się spodobało. Melancholijne bity idealnie współgrały z klimatem na ulicy..."

21:06 / 15.12.2003
link
komentarz (9)
Nie powinni pokazywać wszędzie zdjęć schwytanego Saddama. Będzie się dzieciom śnił po nocach...

13:57 / 13.12.2003
link
komentarz (16)
Ilość komentarzy przy poprzednim wpisie wzrosła nieprawdopodobnie (dzięki, ziomy,0), a to znak, że czas się pokusić o coś nowego. Najgorsze jest to, iż jeszcze nie mam pomysłu, czy mógłbym Was, drodzy, nieliczni czytelnicy tego bloga uraczyć, ale bądźmy dobrej myśli. Zastanówmy się może, czego hardkorowe grono moich odbiorców może oczekiwać. O ulicy nie będę pisał, bo nie jestem z WWA, jak WWO. Podzielę się może czymś innym... otóż spojrzałem kilkanaście minut temu za okno mojego pokoju. Cóż ujrzałem? Przygnębiający, jesienny krajobraz, czy jak kto woli, brzydotę. Na jego kształt składały się: śmietnik, otoczony brudnym murkiem, cały syf wokół niego (w postaci walających się odpadów,0), wykopy z tyłu, piach (pozostałości po jakichś robotach, nic nie posprzątane,0), masa błota i kałuże przed moim blokiem (ani nie pytajcie, jak to jest być blokersem,0), okropny, obdrapany, a z drugiej strony mokry kiosk, łyse drzewa, a wszystko w szarej i ponurej jesiennej atmosferze. Dawno to wszystko, co widzę za oknem, nie wyglądało tak paskudnie.
Pocieszam się, że idzie lato.

21:36 / 09.12.2003
link
komentarz (17)
Zawitał dziś do mnie typ z bloku obok, jeden z większych fenomenów, jakie znam. Po pierwsze, codziennie pije alkohol, i to nie w symbolicznych ilościach, dla towarzystwa czy do obiadu. Zwykł perfidnie upijać się tanim winem (w różnych ilościach, nieraz nawet i kilka butelek w ciągu dnia, jeśli znajdzie kompana,0), do tego za kierownicą samochodu. Tak, ma samochód, starego Malucha, którym oddala się parę metrów od domu, by za kierownicą dokonać konsumpcji zakupionych wcześniej, bądź po drodze, trunków. W stanie często zupełnego upojenia rusza w drogę powrotną, czasem ledwo uda mu się zaparkować. Co więcej, alkoholowe praktyki sponsoruje mu ojciec, codziennie dając odpowiednią sumę pieniędzy, przy czym doskonale zdaje sobie sprawę, na co syn je przeznacza. Gość ma też dziewczynę, już ponad rok. Na początku próbowała jakoś na niego wpłynąć, coś zmienić, tłumaczyła, że powinien się ograniczyć... Po pewnym czasie zaczęła pić z nim.
Do mnie zawitał lekko zdenerwowany, pytał, czy jej tu nie było. Ponoć gdy po nią poszedł, zupełnie go zignorowała. Odgrażał się, że pójdzie ją stłuc, bo na to zasłużyła. Oczywiście wcześniej coś wypije...

Cieszcie się, że nie jesteście rozpieszczanymi za młodu dziećmi z bogatych domów.

20:40 / 07.12.2003
link
komentarz (5)
Lechu zapytał mnie dziś, co robimy w Sylwestra. Akurat mówiłem o czym innym, więc odłożyłem odpowiedź na później... aż w końcu jej nie udzieliłem, a pytanie nie powróciło. Może to i lepiej, bo i tak nie wiedziałbym, co odpowiedzieć - poza masą dobrych chęci i pewnych wyobrażeń nie mam nic do zaoferowania. A czuje się coraz bardziej odpowiedzialny, bo odkąd jasne się stało, że spędzę ten dzień z nimi, obowiązek zorganizowania czegoś spada także na mnie. Co nam się marzy? Domówka w hip-hopowym gronie, z dobrą muzyką, dziewczynami i alkoholem, plus pełna lodówka. Piękna wizja, szanse na realizację natomiast maleją z dnia na dzień. Póki co nadal wyznajemy typowe, polskie, do niczego nie prowadzące powiedzenie, że jakoś to będzie.
Ale nie ma być "jakoś", tylko porządnie. Dlatego czas zacząć poważniej o tym myśleć, ewentualnie brać się do roboty.

A tak z innej beczki, coraz gorzej wyglądają u nas rodzinne, niedzielne obiady. Chciałem dziś odsłonić żaluzje, żeby wpuścić do pokoju trochę słońca (lubię, a tak rzadko teraz świeci,0), to nie, bo nie będzie widać nic w TV. Po chwili zadałem jakieś proste pytanie, żeby zacząć rozmowę, oderwać przynajmniej mamę myślami od tego telewizora... brak odpowiedzi. Zjedliśmy w milczeniu. Podobno MC'Donalds oddala rodzinę od siebie - okazuje się, że równie możliwe jest to w domowych warunkach. I co z tego, że spędziliśmy wspólnie niedzielę, skoro minęła na przemieszczaniu się od jednego telewizora, do drugiego, ewentualnie zasiadaniu przed komputerem. I co? znowu dowiem się, że praca, brak czasu?
Przecież gdyby nie telewizor, w domu panowałaby grobowa cisza.

00:15 / 07.12.2003
link
komentarz (4)
Mikołaj... objadłem się chipsów, aż musiałem na wieczór lecieć do Żabki po jakiś bonusowy napój. Miałem ochotę na Colę, ale zrezygnowałem, widząc dużo tańszego Lifta (smak jabłkowy,0). Właśnie się delektuję. Przy okazji przypomniałem sobie, że kiedyś była Coca-Cola (a także Sprite i Fanta,0) w butelce 1,5 l. Pamiętam, że raz na święta kupiliśmy chyba ze trzy takie, potem chodziłem co 5 minut sobie nalewać. Teraz są albo 1l. albo 2. A na święta kupimy pewnie Grappę.
Brat ogląda "Koszmar następnego lata" - widzieliśmy parę lat temu w kinie, wychodziłem przestraszony. A dziś w "Gazecie telewizyjnej" wyczytałem, że horror dla amatorów. Trudno. Nie w każdej dziedzinie można być pro. Zresztą, koniec wskazywał na dalszy ciąg, a do dziś nie powstała trzecia część. Szkoda, bo pewnie bym nie pogardził.
Dopadł mnie na wczorajszej imprezie w "Beacie" jakiś koleś, Kurak chyba wspomniał mu, że byłem na ostatnim Hip-Hop Opolu i nie wiem, jak to się stało, że zaczęliśmy rozmawiać. Z tym że rozmowa od początku była wyłącznie monologiem z jego strony: od Opola przeszedł na temat picia, ćpania, długów, problemów w domu... przez wiele, wiele minut rozprawiał o tym, w jakie wpadł straszne bagno. Zaczęło się od jarania, potem "white" (znacie taki czasownik: whiteać?,0), a wszystko przez towarzystwo. Jak wszyscy biorą, to i ty weźmiesz. Któreś z jego wakacji wyglądały ponoć tak, że w ciągu dnia jarał, wypijał z kolegami 5 butelek Wiśni, do tego kilka piw. To chyba jeszcze zanim zaczął brać amfetaminę. Potem przyszedł czas i na nią. Mówił, że tylko to się wtedy liczyło. Przychodził do domu i myślał, kiedy będzie znów okazja. Zerowy kontakt z rodzicami, poważne długi, z których potem musieli go wyciągać. W końcu przestał, i dopiero wtedy dostrzegł, jakie to było złe. Od iluś tam miesięcy już nie bierze. Słychać było, że nie jestem pierwszą osobą, której przedstawią swoją historię. "Zatraciłem te wartości, które wcześniej miałem w sobie" - powtarzał kilkakrotnie, jakby miał to już wyuczone. Widocznie mu nie wstyd. Wspominał coś jeszcze o środku halucynogennym, po którym jego znajomi wkładali jakieś przedmioty do skarpetek, a te wieszali na sznurku w łazience. Potem tłumaczyli zdziwionym rodzicom, że jest u nich impreza.
Słuchałem, słuchałem... nie zadając żadnych pytań. W końcu wiedziony pragnieniem dalszego uczestnictwa w imprezie, jak i zrażony nadmierną wulgarnością, pożegnałem towarzysza. Naszły mnie myśli, dlaczego zawsze ludzie chwalą się tym, co na to nie zasługuje. Imprezy, picie, ćpanie, bójki. Oto przygody, którymi warto się podzielić z innymi. Czemu nie spotkam kogoś, kto opowie np. o sukcesach sportowych albo wygranej olimpiadzie z jakiegoś przedmiotu? Zacząć ćpać i wpaść z tego tytułu w kłopoty jest banalnie łatwo. Żadne osiągnięcie.
Wracając jeszcze do Opola, problem polegał jego zdaniem na tym, że nie można było wchodzić na teren imprezy z alkoholem. Dlatego mu się tam w tym roku nie podobało (rok temu wchodził z czym chciał,0). Odparłem, że można się było napić gdzieś dalej, a potem, już po spożyciu, wrócić pod scenę i oglądać występy. Reakcja: "nie, bo ja, jak jestem na imprezie, to co chwilę piję".

23:33 / 03.12.2003
link
komentarz (4)
Czas się wycofać, trochę odpocząć. Domowa izolacja, przy próbach ograniczenia czasu spędzanego przed monitorem, ma mnóstwo plusów: więcej czytam (dziś wreszcie dobrnąłem z czymś do końca, z "Dżumą" dokładniej, lekturę dwóch poprzednich książek zakończyłem gdzieś w połowie, pocieszam się, że do jednej z nich jeszcze wrócę,0), jestem w miarę na bieżąco z życiem szkolnym i tamtejszymi obowiązkami, wnikliwiej obcuję z gazetami (lista płac w "Wyborczej" - polecam,0), wreszcie słucham płyt od początku do końca. Życie samym hip-hopem nie satysfakcjonowało mnie nigdy w pełni, życie samym Internetem - tym bardziej. Po ostatnich wydarzeniach moja chęć uczestniczenia w tym, co dzieje się na gliwickiej scenie, drastycznie zmalała. Kilka niezdrowych objawów powychodziło na światło dzienne, ludzie zamiast zadowolenia okazują wrogość, wylewają swe żale na forum, wiecznie biadolą, jakby byli w tym wszystkim najważniejsi. Dość. Nie warto poświęcać czasu ani energii, próbować komukolwiek dogodzić. We własnym świecie, własnym domu, też można być szczęśliwym. Kto miał zostać ziomem, to choćby i mógł mieć jakieś powody do niezadowolenia, nim został. Niektóre spory są do załagodzenia, inne widać nie. Jedni nie trzymają swych pretensji w sercu miesiącami, inni tak. Wreszcie czeka mnie impreza, na którą pójdę się pobawić, wolny od ciężaru odpowiedzialności za przebieg wydarzeń. Wejdę, spokojnie posłucham, napiję się piwa. Niech scena żyje sobie swoim życiem. Tymczasem siedzę w domu i próbuję znieść pewne rzeczy... obojętność narasta, jakby już niedługo miała zapanować na dobre i jakby historia miała się powtórzyć.

15:45 / 28.11.2003
link
komentarz (4)
Dobrym miejscem na rozreklamowanie swoich prestiżowych zajawek i związanych z tym osiągnięć jest pole "opis" na gadu-gadu. Niektórzy szczególnie lubią się pochwalić, czym akurat się zajmują, choćby to były 5-minutowe czynności, i tak czytam co jakiś czas: "piszę tekst", "robię bit", "uczę się tekstu na jutrzejszy koncert", "nagrywam bity na koncert". Niewątpliwie można by o tych, krótkotrwałych zajęciach, nie wspominać, ale kto przegapi okazję, by się tym czy owym poszczycić. Zwłaszcza, że niunie czytają.
22:17 / 27.11.2003
link
komentarz (6)
Zadzwoniłem sobie dzisiaj do naszego Empiku.

Ja: Dzień dobry, chciałbym się dowiedzieć, czy można jeszcze dostać drugi numer Loop Magazynu?
Babka: Jakiego magazynu?
J: Loop.
B: Loo.. co?
J: Loop. Poziomy format, żółta okładka.
B: Jedną chwileczkę.
B: (po 2 minutach,0) Jak ta gazeta się nazywała? Loop, tak?
J: Tak.
B: Na półce nie leży. Ale sprawdzę jeszcze w komputerze. Jak to się pisze?
J: El-o-o-pe.
B: Loop... jest. Dwumiesięcznik. Jakieś "hh" tu mam, nie wiem co to znaczy...
J: Hip-hop.
B: Aha (śmiech,0). Mieliśmy. Przyszedł w lipcu, skończył się w październiku. Dwumiesięcznik, więc już powinien być nowy numer.
J: Tak, i pewnie niedługo będzie. Ale póki co szukam jeszcze drugiego.
B: No niestety, już nie mamy.

14:08 / 27.11.2003
link
komentarz (4)
Całe szczęście, że czasem nastroje są u ludzi tak zmienne. Zostałem dziś zaatakowany przez koleżankę porcją nieprzyjemnych uwag, pełnych złości, zdenerwowania i agresji. Kipiała niechęcią jak nigdy dotąd, wręcz krzyczała, że ma ochotę mi coś zrobić. I było to w jej oczach, oraz tonie głosu, wyraźnie wyczuwalne. Może zasłużyłem, może i nie, skończyło się w każdym razie tym, że minęły dwie godziny i wracaliśmy razem do domu... rozmawiając przyjaźnie, jak niegdyś, bez cienia tego niesympatycznego zajścia. I nie szedłem bynajmniej jej przepraszać... nie, żeby mi męska duma nie pozwalała, ale nie czułem akurat takiej potrzeby, wrogość uleciała spomiędzy nas naturalnie, bez niczyich starań w tym kierunku. Jak to mawiają niektórzy (chociaż z ironią,0) - rozpłynęła się w powietrzu. A może powinienem udawać niewzruszonego i ciągnąć konflikt, pokazać swój twardy charakter i nieugiętość. Ha, to byłby nie byle jaki dowód prawilności.

Miesiąc temu nosiłem grubą kurtkę, czapkę i wszystko inne, co chroniło mnie przed zimnem. Teraz latam w lekkiej kurtce, w dodatku rozpiętej, i raduje się, czując na swojej twarzy ciepło promieni słonecznych. Chyba idzie wiosna.
23:10 / 25.11.2003
link
komentarz (6)
Nawet nie wiedziałem, że tacy zboczeni ludzie znajdują się w moim otoczeniu. Nie nie, nie zostałem zgwałcony ani zmolestowany (ave Ewenement,0), po prostu od dwóch dni wszyscy rozmawiają o seksie, masowo i nałogowo, z pasją i zaangażowaniem, i nie przestają aż każdy nie rozejdzie się do domu. Wszystko: okoliczności, miejsce, partnerka, bielizna, pozycje... w najdrobniejszych szczegółach. Do tego w towarzystwie jednej, jedynej kobiety. Może to ona tak na wszystkich działa, prowokuje, skłania do wyrażenia swoich poglądów na ten temat? Wyciągnięcia na światło dzienne najbardziej skrytych spraw i pragnień? Nie da się ukryć, że seks pobudza naszą często marudną i umiarkowanie skłonną do wywodów młodzież. W większości żółtodziobów, ale kto wie, być może za pare lat już pogadamy o tym z pozycji weteranów na miarę Dobrego Piotra.
13:10 / 25.11.2003
link
komentarz (6)
Niektórzy mają dziwny nawyk: w obliczu jakiegoś niepowodzenia, które może oznaczać poważne konsekwencje w przyszłości (np. zła ocena w szkole, pogarszająca sytuację,0), ale tak naprawdę jest do naprawienia, zaczynają dramatyzować, czyniąc z siebie straceńców i męczenników, a z położenia w jakim się znaleźli - życiową tragedię. "Kolejna jedynka, to koniec, nie dopuszczą mnie do matury. No, to przynajmniej mogę przestać chodzić do szkoły... co tam, tyle jest szkół policealnych, gdzie przyjmują bez matury!". Drwina na drwinie, chociaż doskonale wiadomo, że wystarczy się nauczyć i nazajutrz wyjść na prostą. Ale nie, lepiej popłakać, zawsze ktoś pocieszy, wesprze, zacznie się litować... może to taka motywacja do pracy?
23:52 / 24.11.2003
link
komentarz (1)
To osiedle we mgle nabiera uroku, staje się jakieś mistyczne, tajemnicze, na swój sposób kuszące. Zwłaszcza, że w godzinach wieczornych pustoszeje: żywej duszy wokoło, tylko światła latarni i bloki, nieśmiało wyłaniające się zza owijającej je mgły. Wpatrywałem się w nie dzisiaj z pewnym zachwytem, wyobrażając sobie, że stanowią część jakiejś nieznanej mi dzielnicy w obcym mieście. Nie wiem, czemu właśnie tak. Może chciałem nadać temu miejscu jeszcze większej atrakcyjności, spojrzeć na nie z trochę innej perspektywy? Te same bloki, oglądane za dnia z okien mojej szkoły, nie wyglądają tak interesująco, nie uruchamiają w żaden sposób mojej wyobraźni. Po prostu tam stoją. Zmrok, mgła przynoszą zmianę. Widok zaczyna się podobać. Zachwyt blokowiskiem z biegiem godzin przychodzi...
22:10 / 14.10.2003
link
komentarz (9)
Mam w grupie na angielskim koleżankę (z Knurowa,0), która, żeby zdążyć na autobus, za każdym razem wychodzi z zajęć 5 minut wcześniej. Co ciekawe, ja wracam do domu dokładnie tym samym autobusem (tylko wysiadam oczywiście wcześniej,0), ale nie zwalniam się przed czasem, wychodzę normalnie. Ani razu się jeszcze na niego nie spóźniłem, dochodzę na przystanek na czas i za każdym razem widzę ją tam, czekającą od paru minut.

15:27 / 03.10.2003
link
komentarz (5)
Ciepły wieczór w środku tygodnia. Okolice boiska. Na dwóch ustawionych naprzeciwko siebie ławkach siedzimy: Ja, Kurak, Leszek. Pogodni, rozluźnieni, z piwem w ręku, omawiamy, przypadkowo zrodzony, temat produktów spożywczych. Każdy spokojnie komentuje, dodaje coś od siebie, Kurak opowiada historię z supermarketu... czas swobodnie i leniwie sobie mija. W pewnym momencie przychodzą X i Y. Brutalnie wdzierają się w konwersację, rzucając dość donośnym tonem kilka mało istotnych wypowiedzi, burzą cały porządek wcześniejszej rozmowy, druzgoczą sympatyczną atmosferę. Y zaczyna napastliwym głosem wtrącać dowcipy, przy czym jest jedynym, którego bawią. Śmieję się po nich irytująco na głos. Następnie dodaje kilka bzdurnych plotek na temat 600V, co jeszcze bardziej denerwuje. Sytuacja utrzymuje się przez dłuższy czas, zaczynają mnie nachodzić myśli, by odejść, zabierając Kuraka i Lecha. Aż dwójka nieproszonych gości wpada na pomysł, żeby iść do sklepu. Odchodzą. Znów można normalnie rozmawiać...
00:03 / 30.08.2003
link
komentarz (4)
Dzięki uprzejmości Flinta i Dominiki miałem przyjemność gościć w Warszawie, za co jestem Im ogromnie wdzięczny: 4 spędzone tam dni okazały się być świetnym zamknięciem moich tegorocznych wakacji. Widziałem masę ciekawych obiektów, chociażby budynek Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, lekko futurystyczny, okryty roślinami, z kapitalnym widokiem z dachu. Polecam, kto nie był. W odpowiednią, ponurą pogodę przeszliśmy się Powązkami. "Wygląda to mistycznie", komentował Flint. Miał rację. Naczelny natomiast zawiózł nas na Wilanów, gdzie, zwiedzając pałac, odbyliśmy, jak się okazało, wyjątkowo zabawną konwersację, przynajmniej para moich gospodarzy nie mogła opanować wybuchów śmiechu. Ja w zasadzie próbowałem tylko poznać stopień umiłowania Kuli do zwiedzania. Okazał się nikły (jego koledzy preferują inne formy rozrywki,0), podobnie jak wiedza K. na temat gliwickiej radiostacji. Niby wysłuchał, ale czy zapamiętał?
Co poza tym, wdrapaliśmy się na górkę "Molestówkę", otoczoną zewsząd blokami. "To, że ktoś je pomalował, jeszcze nie oznacza, że są ładne". A mnie się i tak podobały. Podobnie jak niesamowity, jak na moje prowincjonalne oczy, widok na Warszawę z 11. piętra flintowego bloku na Natolinie. Nowoczesne, eleganckie kompleksy budynków, nagromadzone gdzie nie spojrzeć. Wielkomiejska cywilizacja. To robi wrażenie. Tylko ten dworzec mogliby wreszcie wyburzyć.

Rozprawialiśmy sobie trochę o kondycji Polski jako atrakcji turystycznej, dochodząc do raczej mało pocieszających wniosków. Flint i Dominika są np. zdecydowanymi zwolennikami wyjazdów zagranicznych. Jak na potwierdzenie, otwieram dzisiaj "Angorę". Dostrzegam nagłówek "Coraz mniej turystów przyjeżdża do naszego kraju". Czytam: "...odstraszają ich: brak tanich połączeń lotniczych, kolejki na granicach, drogie hotele i dziurawe drogi. Nie bez znaczenia jest też fakt, że nasi rodacy nie znają języków obcych, co sprawia, że zagraniczni goście mają często problemy z porozumieniem się podczas kupowania wszelkiego typu biletów oraz zwiedzania zabytków i muzeów. Rzadko ktoś ich rozumie, gdy pytają o drogę".

Pod spodem obrazek - ojciec spogląda z groźną miną na swoje dzieci. "Jak będziecie niegrzeczni, pojedziecie na wczasy do Polski !"

16:07 / 19.08.2003
link
komentarz (6)
Przygoda z FIFĄ trwa, niedawno zakończyłem Ligę Mistrzów z rewelacyjnym zresztą skutkiem (zwycięstwo!,0), teraz rozgrywam kolejne spotkania na podwyższonym o jeden stopniu trudności, znudziły mi się bowiem przytłaczające wygrane, czas na prawdziwe wyzwania. I mam czego chciałem - na dwa mecze wygrałem tylko jeden, w dodatku z Wisłą. Ale za to strzeliłem w nim najpiękniejszą bramkę, jaką się chyba w ogóle dało - rzut wolny z potwornej odległości, piłka idealnie minęła mur i poszybowała prosto w okienko. Oglądałem na powtórce z 10 razy. Następnie, oczywiście, zapisałem.

Za nami impreza w 77, trzeci organizowany przez nas koncert, trzeci udany. Martwiłem się o frekwencję, musze przyznać, okres wakacyjny, ludzi w mieście mniej, rozleniwieni pewnie. Ale przyszli, przyszli, i dobrze się bawili. Zysk marny, za to satysfakcja ogromna. Zarobione pare groszy pozwoliło nam poczuć się pseudo-bogaczami: poszliśmy po imprezie, o godzinie 3:30, cholernie głodni, do całodobowego Piasta i pełni dumy wydawaliśmy PLNY na żarcie, i to takie z górnej części menu, nie dolnej. Hot-dogi, hamburgery, frytki, na co kto miał ochotę, cena nie grała roli. Delektowaliśmy się potem każdym gryzem, pieprzeni dorobkiewicze, którzy z tytułu zorganizowania imprezy mogli się po niej przynajmniej najeść do woli.
Taksówka na Sikornik byłaby już przesadą.

Nie mogę nie wspomnieć o Portollo. Szlachetny, wyborny trunek o wspaniałym, kuszącym koneserów dobrego wina smaku. W plastikowej, turystycznej butelce. Uwiódł nas. Mnie, znajomych. Zakochaliśmy się w jego aromacie. Kontrastuje nieco ze stylem życia nadzianych, eleganckich arystokratów, którzy spełnili swój polski sen, czyli naszym, ale cóż, każdy ma jakiegoś bzika. Marka z racji swej renomy już stała się bohaterką wolnych styli. Więc pijcie, jesteście bateriami...

Coraz bardziej irytują małolaty bez cienia czegokolwiek mądrego do powiedzenia, za to z agresywnym tonem, papierosem w gębie i dużą ilością wulgaryzmów. To nie dla mnie.

16:41 / 14.08.2003
link
komentarz (5)
Powracam, w obliczu protestów, że nic nowego się tutaj nie pojawia. Miło, że dorobiłem się wiernych fanów, którzy ze zniecierpliwieniem czekają na kolejny wpis, a zawiedzeni jego brakiem mają odwagę zasygnalizować mi problem. Co więcej, nawet ilość komentarzy rośnie w nieprawdopodobnie szybkim tempie, wręcz tworzy dyskusje. Wszystkich zainteresowanych uczestnictwem zachęcam do kliknięcia na link
po lewej.
Trwają intensywne przygotowania do sobotniej imprezy w "77". Lubicie dobry rap na żywo? W takim razie czujcie się zobligowani do obecności, wynagradzając nam trud włożony w przygotowanie tego wydarzenia. W programie występy samych sław, od Narasty i Diktatoros, poprzez JKC i Kecaja, aż po Bezkres z DJ Totentonem za gramofonami. Ponadto nie ominą Was popisy breakdance'u w wykonaniu gliwickich chłopaków: efektownie, brawurowo, z zapierającymi dech w piersiach sztuczkami (ja już oglądałem, hehe,0). Nie mówiąc oczywiście o freestylu, który w przypadku naszych imprez jest swego rodzaju tradycją. Tutaj oprócz stałego, sprawdzonego grona (Escobar, Lechu, Kurillo, Emro itd.,0) zaprezentują się nowe twarze reprezentujące ulicę Mastalarza, polecone nam przez wspomnianych kilka linijek wyżej brekdensiarzy. Czyli gwarantowany wysoki poziom. Strzeżcie się, marni wolnostylowcy.
Nie ma mojego brata, dużo ciszej, spokojniej i korzystam z komputera do woli. Zainstalowałem sobie FIFE 2003, bardziej z powodu zawodności mojego Internetu niż chęci, ale gratuluje sobie tej decyzji bo gra mnie wciągnęła. W tej chwili rozgrywam Ligę Mistrzów i prowadzę w tabeli. Zgadnijcie, jaką drużyną?

21:17 / 06.08.2003
link
komentarz (5)
Znakomita impreza, godna osiemnastki. Zdaniem moim, jak i gości. Sympatyczni ludzie, sympatyczne rozmowy, muzyka, ognisko, trochę alkoholu, po prostu świetny, sprzyjający zabawie klimat. Jestem wdzięczny wszystkim przybyłym, a w szczególności tym, którzy nie obawiali się doczekać ze mną świtu. Choćby umilając sobie czas rąbaniem drzewa (osunęło się ścięte na ziemię dopiero nad ranem, po kilkugodzinnych zmaganiach,0). Cel? Nie wiem, chyba zdobycie nowego doświadczenia, bądź też dokonanie czegoś, co na pierwszy rzut oka wydaje się trudne i zbyt pracochłonne. Ale, jak to zresztą głosi napis nad toaletą Kiepskich, w kupie siła. Musiało w końcu paść. Zagorzałych przeciwników takich chorych pomysłów zapewniam, że nie ja na to wpadłem. Co jednak bardziej mnie urzekło - życzenia moich serdecznych ziomów i prezent, który pozwala mi teraz czuć się Europejczykiem, reprezentantem klasy wyższej niż przeciętni spijacze Gulli (ogłaszam z tego miejsca kolejny konkurs - co to może być? Do wygrania puszka Pilsa, która mi została. Uwaga, zimna!,0). No i kojarzy się z Florydą!
Zaczyna się nowy etap. Byłem dziś w Urzędzie Miasta po podanie o dowód osobisty.

08:08 / 05.08.2003
link
komentarz (27)
Jest 7:30, wstałem jakąś godzinę temu. W tym jednym jedynym, wyjątkowym i niepowtarzalnym dniu. Dobrze, że dopiero się rozpoczął, wszystko bowiem przede mną, cała radość i euforia, wypływające nawet bardziej z samej świadomości dzisiejszej daty niż wydarzeń, chociaż tych ostatnich na pewno nie zabraknie, szczególnie w wieczornej części dnia. Przyznam się, że od paru lat zastanawiałem się, jak to będzie wyglądało, co wymyślę, w jakim gronie, jak hucznie. I nie ma teraz nic piękniejszego niż myśl, że mam z kim, bo jak się ma z kim, miejsce i przebieg nie grają aż takiej roli. Co będzie wieczorem? Okrzyki "jest impressska". Bez ograniczeń, bez limitów i bez... końca. Przynajmniej z mojej strony. A K.U.R.A., jako że jeszcze nieraz się dołączy, dołączy się i dziś. Zdrowie po stokroć. Lubię ten dzień.

Były problemy z dyskiem, zepsuła się jedna z partycji, trwają procesy naprawcze. Całą zawartość uprzednio usunęliśmy, część trafiła na płyty, część na inny dysk, teraz nasz jest prawie pusty i czeka na to, aż wrócą wszystkie pliki. Z filmami i moimi mp3 na czele. Tych ostatnio stale przybywa, wkręciłem się w wir ściągania, miejsca zaczynało brakować. Teraz, po tym swego rodzaju oczyszczeniu będzie go więcej, usunąłem sporo zbędnych rzeczy, zresztą już dawno powinienem był to zrobić. Zawitał Javor, przywiózł zdjęcia, które miałbym już zeskanowane gdyby nie wyżej opisywane wydarzenia, jak tylko wszystko wróci do normy zrobię, chłopak, co do mnie należy. Pokażemy Cię światu w postaci 13-letniego blondaska o zniewalającym uśmiechu (słyszałem, że niunie szalały?,0). Obiecał też swoje stare nagrania, to będzie dopiero hmmm... rodzyn.

Nie uwierzycie, znalazłem w słowniku wyrazów obcych hasło "yo-yo". Jak myślicie, co oznacza? "Ulubiony okrzyk raperów z kregów baunsowych"? "Klasyczne, hip-hopowe pozdrowienie, wywodzące się z Ameryki"? Czekam na propozycje. Ciekawe, czyja okaże się najbliższa.

01:03 / 02.08.2003
link
komentarz (1)
Ludzie bywają sprytni, patrzcie co znalazłem na forum w temacie założonym przez Volta na temat ewolucji hip-hopu. Niejaki Jimmy Angel pisze:

"Na poczatku chce napisac ze 600v zrobiles kupe dobrej muzy na polskiej scenie hh. jeszcze niedawno sluchalem pare kawalkow z twoimi bitami z lat 90"

Solidny wstęp, zdradzający szacunek, wręcz uwielbienie do 600V. Nie ma nic wspólnego z tematem, ale nie szkodzi. Jedziemy dalej:

"Ogolnie hip hop jesrt pojeciem niezrozumialym przez 3/4 polskich samych nazywajaych sie hip hopowcow. jest duzo skladow hh ktore nic nowego nie robia tylko powielaja to co inni zrobili. Dlatego wszystko jest takl zacofane. Duzo ludzi gada i gada ale nic nie robia, a co najgorsze najezdzaja na innych, cos jest nie tak! Gdzie ta wspolnota, ktora powinna byc???"

Końcówka to truizmy, wyświechtane opinie na temat polskiego hip-hopu. Zasnanawiajaco brzmi jednak pierwsza teoria: hip-hopu nie rozumie 3/4 hip-hopowcow. Aż prosi się o rozwinięcię, niestety autor nie wyjaśnia, na czym polega owe błędne rozumienie hip-hopu, jak również nie tłumaczy, jak powinno się go naprawdę rozumieć. Ciekawe dlaczego? Może sam zalicza się do tych 3/4?
Nic to, sednem sprawy jest końcówka wypowiedzi, rzucająca na sprawę wiele światła:

"Sam robie hh i jesli chcesz Volt nas sprawdzic to sprawdz nasza muze, jest pod adresem: http://mp3.wp.pl/p/strefa/artysta/8069.html Staramy sie robic cos innego niz wszyscy, wiec mysel ze powinno cie to zainteresowac, czekam tez na szcera opinie na temat naszej dzialanosci. Moze jak ci sie spodoba nasza muza to zorbisz jakis wypasiony bicik pod ktory bysmy mogli nagrac? :,0)"

No i wszystko jasne, panowie zbyt wiele do powiedzenia nie mają i ani przez myśl im nie przeszło wnieść coś do dyskusji, ale co tam, nagrywają rap, w dodatku inni niż wszyscy, więc wypasiony bicik się należy. Serdeczne Elo.

00:11 / 31.07.2003
link
komentarz (5)
Takie coś naprawdę przydarzyło mi się chyba po raz pierwszy w życiu: przypadkowo spotkany dziś znajomy, którego znam bardzo słabo, praktycznie wcale, bardzo nalegał na wizytę u niego, abym pomógł mu skopiować film na dysk i zainstalować grę (swoją drogą, dziecinnie proste czynności,0). Nie miałem na to najmniejszej ochoty, ale tak długo prosił, że w końcu przekonany tym, że wszystko nie potrwa dłużej niż 10 minut, zgodziłem się. Co się okazało, po kilku chwilach, gdy usiadłszy przed monitorem zacząłem robić, o co prosił, opuścił pokój. Sądziłem, że zaraz wróci, tymczasem szybko dotarło do mnie, że wyszedł sobie po prostu z domu... zostawiając mnie sam na sam ze swoim komputerem. Ludzie bywają dziwni. Ciekawe, czy gdybym wyjął coś ze środka, miałby potem jakiekolwiek pretensje do siebie.

Dał o sobie znać Kobak, udzielając się gościnnie na płycie Feme, niestety zwrotka ta nie jest szczytem jego możliwości, a jeszcze mniej pocieszające są informacje, że jego rapowa aktywność zamiast rosnąć, spada. "On to pierdoli, jest leniwy" - dochodzą mnie słuchy. Pamiętam, jak się nim jarałem słuchając kasetki Starego Składu, słychać było umiejętności, potencjał i szansę na czołowe miejsce wśród Gliwickich MC's, Niestety, wszystko wydaje się być przezeń marnowane. Chciałbym, żeby ten występ był zwiastunem powrotu, ale pewnie się łudzę.

Siedzę sobie przed komputerem, słucham muzyki i rozmyślam o ciepłych krajach, jak to trafiam gdzieś nad ocean, gdzie roi się od palm, gorących plaż i niuń w bikini. Spaceruje nadmorskim deptakiem w pełnym słońcu, wsłuchując się w szum fal. Obok przejeżdżają drogie, luksusowe samochody. Raj, jak to Zofffia mawia. Ten obraz wraca do mnie co jakiś czas, strasznie mocno wrył się w świadomość, taka druga rzeczywistość, odrywająca mnie od tego, co wokół, w którą wtapiam się przygnębiony ponurą, polską pogodą i zalatującym nieraz zewsząd tzw. "smętem". Jednocześnie sfera marzeń, nadziei na przyszłość. Lubię wmawiać sobie, że będę tam za lat piętnaście czy dwadzieścia...

01:05 / 30.07.2003
link
komentarz (2)
Co z tego, że te 15-letnie panny bywają atrakcyjne, do tego potrafią się ładnie ubrać i uśmiechnąć, by wyeksponować swój wdzięk i urok osobisty, że tak łatwo jest się nimi oczarować, uznać je za warte grzechu, jeśli dłuższe obcowanie kończy się wrażeniem, że nie mamy ze sobą o czym rozmawiać? Wiek rządzi się swoimi prawami, wrażenie wizualne jest złudne i mylne, sprawia, że stosujemy wobec predyspozycji intelektualnych pewną taryfę ulgową. Wmawiamy sobie, że skoro ona ładnie wygląda, jest wartościowa. Ale to bzdura, straszna, tak zaniżać kryteria. Nie chcę tych dziewczyn w żaden sposób określać, zero dyskryminacji, bo znowu ktoś zarzuci dzielenie ludzi na takich lub takich, po prostu nie widzę szans na dającą jakieś nadzieje konwersacje, na ciekawe spostrzeżenia, nietypowe ujęcie tematu, błyskotliwość. A to mi wystarczy. To tak, jakbym miał ze swoimi 15-letnimi kolegami podyskutować sensownie i przy użyciu argumentów, wymienić się poglądami, przemyśleniami. Których nie ma.
Rozglądam się dalej.

00:28 / 21.07.2003
link
komentarz (1)
Co za gry teraz robią, kolejna doomopodobna strzelanka, różniąca się od poprzednich tylko tym, że zwiększono ilość krwi, lejącej się z zabijanych ciał strumieniami. Do tego urozmaicenia w postaci łopat, którymi można komuś przetrącić łeb, odpada on po kilku uderzeniach, następnie leży na ziemi i służy jako piłka. Beznadzieja, żenada, głupota, nie wiem jak to określić. Kim są twórcy? Kim są ludzie, którzy w taką grę grają i sprawia im to przyjemność? Mnie samo spoglądanie na nią przychodziło z trudem, odpychało od monitora. Zdecydowanie nie jest to coś na moje zmysły estetyczne, te mają pewne ograniczenia i nadmiernej obrzydliwości zwyczajnie nie strawią. Fuj.

Byłem w Łabędach na imprezie, niestety, jeden z większych niewypałów w jakich w życiu uczestniczyłem. Tragiczny sprzęt nagłaśniający, publiczność w liczbie kilku osób, jednym słowem, lipa (bez miodu,0) a nie hip-hop na żywo. Zresztą, przy cenie 5 zł i minimalnej promocji ciężko było zachęcić kogoś do wizyty w tym miejscu. Siwego sama nazwa "Łabędy" odstrasza, przy takiej renomie trudno się dziwić. Dobrze, że Mad spróbował coś tam zrobić, szkoda, że właśnie tak to wyszło. Wracać musiałem z Kurakiem na nogach, szczęście, że dzięki uprzejmości innych z Waryńskiego, a nie z Łabęd. Tak czy inaczej kawał drogi. W piątek ma się coś dziać obok Endeq, oby było chociaż trochę lepiej.

13:06 / 17.07.2003
link
komentarz (0)
Dawno po powrocie do domu, ale ciężko było się zebrać i coś napisać, ostatnio do tego, z niewyjaśnionych powodów, nie mogłem się tutaj zalogować, wreszcie wszystko wróciło do normy.

Wakacje w Rowach potwierdziły pewną, dobrze chyba wszystkim znaną, tezę: wyjazdy zagraniczne mają nad krajowymi potworną przewagę, podejrzewam, nie do odrobienia. Jadąc na południe Europy nie zadręczamy się myślami, czy pogoda dopisze, czy będziemy mogli się poopalać, czy woda w morzu będzie ciepła... mamy to zazwyczaj gwarantowane. Nad Bałtykiem natomiast temperatura powietrza w ostatnim czasie nie przekracza dwudziestu stopni, słoneczne dni występują raz, dwa razy w tygodniu, do najgorętszych wcale nie należą (nie ma to jak "wygrzewać" się na słońcu z gęsią skórką, wiwat polskie lato,0), a zwykle jest po prostu pochmurno, deszczowo, ponuro. Nie o takim wypoczynku się marzy, nie na to się czeka. Zdrowy rozsądek podpowiada, aby poważnie się w przyszłości zastanowić, czy nie lepiej zapłacić trochę więcej, bądź dłużej zbierać pieniądze, ale mieć pewność, że słońca nam nie zabraknie. Prawda jest taka, że gdziekolwiek by się nie pojechało, w strugach deszczu nie odczujemy z takiego pobytu satysfakcji.

15:44 / 20.06.2003
link
komentarz (3)
Padłem ofiarą spisku. Ktoś (kto, jeszcze nie ustalono,0) podał mi błędną informacje na temat godziny zakończenia roku szkolnego w dniu dzisiejszym i przekonany, że nastąpi ono o 9:00, wybrałem się do szkoły o całą godzinę za późno W ten sam błąd wprowadziłem 3 inne osoby, które następnie niesłusznie miały do mnie pretensje. Na miejscu nie zastaliśmy już nikogo, świadectwa, szczęśliwie, udało się uzyskać w sekretariacie. Niewiele brakowało, a wracalibyśmy bez. Pani z fizyki nie mogła się nadziwić, że dałem się tak wykiwać. Ja???

Za parę godzin będę sobie siedział w pociągu wiozącym mnie i rodziców nad morze. Dwa tygodnie odpoczynku: plaża, słońce, gorące niunie w bikini, którym będę smarował plecy olejkiem, szalone drinki w przybrzeżnych barach (z kolorowymi słomkami, parasolkami itp.,0), no i hawajska koszula rozpięta, też od wszystkiego jak ja odcięta. Zobaczycie, czas mi będzie słodko mijał. Rozwalony na dwóch leżakach, będę strzelał sobie relaks. Uwolniony od telewizji, Internetu, prasy... tylko z książką z historii w ręku. Wiecie, jak bardzo lubię te ciepłe kraje. Tylko patrzeć, jak w Polsce słońce zaświeci dziś jak nad Hiszpanią.

18:40 / 18.06.2003
link
komentarz (0)
Miło wspominam ostatni weekend, trzydniowa seria melanży (to słowo, odkąd jest cierpło, zrobiło się wyjątkowo popularne,0), różne towarzystwo, różne miejsca, ze stałych rzeczy natomiast alkohol oraz satysfakcja... narastająca bardziej niż Cyna, Ali i Ferris :,0)

W piątek grillowałem u Małków na działce, spontaniczna decyzja o wyjściu, okazała się świetnym pomysłem. 10 osobowe grono z Sikornika, wszyscy w dobrych humorach, wyluzowani... gorąco było, kiedy Kuba (utrzymuje, że przez przypadek,0) przewrócił grilla i ten legł pod moimi nogami, zmuszony byłem do odruchowej reakcji obronnej. Gdy wracaliśmy, doskwierał mi chłód.

Sobota – miał być koncert KGK w klubie bokserskim, ale sprawa była podejrzana i faktycznie, zgodnie z obawami, do niczego nie doszło (powodów nie znam, ale wieść niesie, że Kecaja ścigają za koks i musi się ukrywać. Tak się kończą z mafią układy, a nie showbiznes,0). Wybraliśmy się zatem z Escobarami na miasto, chłopaki zaproponowały coś mocniejszego do picia, a jako że nie zwykłem stwarzać, trafiliśmy do parku z dwiema butelkami Absolwenta. Po drodze próbowaliśmy powiększyć nasze grono o damskie towarzystwo, bezskutecznie. Operacja „niunia” pojawiła się dużo później, tyle że z fatalną realizacją. Wylądowaliśmy po spożyciu w innym parku, u podnóży Toszeckiej, gdzie Brus kazał czekać, aż sprowadzi swe koleżanki. Zostawił nas na niezłym lodzie, a sam poszedł... i korzystał solo. W końcu ich dorwaliśmy, zostawiając naszego winowajcę ze swoją, nawiązaliśmy rozmowę z pozostałymi dwiema. Mogły być, szczególnie jedna, tyle że konwersacja prowadziła się jakoś niemrawo. W końcu odprowadziliśmy je do domów, późno się zrobiło, a swe kroki skierowaliśmy na Plac Piastów. Po drodze spotkaliśmy – uwaga – Anglika. Podbił do nas, by, w swym ojczystym języku oczywiście, zapytać, gdzie znajduje się „London Pub”, bo on jest w Gliwicach pierwszy raz i nie może trafić. Nikt z nas nie wiedział, ale droga, którą obrał, na pewno była „wrong”, czego sam się w trakcie rozmowy domyślił. Szedł bowiem w stronę Toszeckiej, gdzie o tej porze było już ciemno i pusto, oddalając się od Centrum. Skierowaliśmy go w przeciwnym kierunku, do Placu Piastów, tyle dobrego. Tam gdzieś właśnie jest ten pub, jakoś musiał trafić.

A w niedziele ognisko na polach, hen daleko, celebracja małkowych urodzin. Olbrzymia przestrzeń, rozłożone koce, masa osób. Zapłonął ogień, pobudzany w późniejszych etapach do życia sianem, piekliśmy kiełbachy, bądź sam chleb. Do tego browary, freestyle, śpiew (pozdro Dominika,0), jednym słowem, zagościł niezły klimat. Czas po prostu zapieprzał. W końcowej fazie leżeliśmy na kocu wyczekując końca, który nie nadchodził. Była 2:00 w nocy. Powoli zacząłem się zbierać, zgarniając ze sobą Kuraka, Lecha i butle, za które kupiliśmy sobie później napój w całodobowym. W domu znalazłem się o 3:00 w nocy, a następnego dnia szkoła...

Cóż powiedzieć, wiodę ciekawy i satysfakcjonujący żywot. Nie narzekam, raz że nie lubię, dwa nie mam na co, oszczędzam sobie więc tego zajęcia. Zastanawiam się, co zmusza ludzi, szczególnie młodych, do utyskiwań na swą egzystencję, tak często przecież dolatujących z ich ust. Co leży u podstaw stwierdzenia „jest źle”? Czasem próbuję dojść, ale rezultaty są śmieszne. Mam w klasie koleżankę, która powtarza, że jej życie jest do dupy. Zapytałem kiedyś - dlaczego? „Po prostu, ja tak jakoś mam, że nic mi się nie podoba”. Dziewczyna, która ma dom, mamę, znajomych, pieniądze na jedzenie, ubrania, imprezy, dobrze się uczy, właśnie zdała do czwartej klasy. Narzeka dla zasady. Bo to chyba w modzie, nowe hobby. Czytam potem blogi i widzę młodych męczenników kumulujących tam swe cierpienia. Czekających, aż ktoś uczyni ich życia szczęśliwymi za nich. Jeśli teraz mają ciężko, ciekawe jak spojrzą na rzeczywistość później, w wieku dwudziestu-kilku lat. Rozumiem, że życie ma być pasmem cierpień, ale jeśli tak, zrobię wszystko, by było ich jak najmniej. Póki co mam 18 lat, to ponoć najpiękniejszy okres. It’s no use complaining. Wypijmy, moi mili, za nasze dzieci, by miały bogatych ojców i piękne matki.

13:32 / 13.06.2003
link
komentarz (4)
Właśnie wsuwam czereśnie, które wczoraj zbierałem z chłopakami na działce jednego z nich. Duże, dojrzałe, soczyste, czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Oprócz tego, że w wyniku sprawiedliwego podziału łupu przyniosłem do domu sporą ilość, to w dodatku bardzo dobrze się bawiłem siedząc z Kubą, Hollem, Knapem, Pasiem i Emro na drzewie (a właściwie na dwóch,0). Z górnych partii gałęzi rozciągał się ciekawy widok na Sikornik, na tle zmierzającego ku zachodowi słońca. Czasem warto wznieść się wyżej, by więcej zobaczyć. Czereśnie posłużyły mi potem jako przysmak przy oglądaniu filmu, a był to "Heartbreakers", który urzekł mnie dwiema rzeczami: scenerią (Palm Beach, czyli plaża, słońce, zieleń, luksusowe hotele, sportowe samochody, kto grał w GTA Vice City wie o co chodzi,0) oraz parą głównych aktorek: S. Weaver, (przez jakiś czas mówiła z rosyjskim akcentem,0) oraz młoda i ładna Jennifer Love Hewitt. Historia dosyć ciekawa, o kobiecie doprowadzającej facetów do ołtarza w celach zarobkowych, i jej córce, która podczas jednego z takich numerów postanawia działać na własną rękę... ale się zakochuje. Szkoda, że film jest taki długi, przez ostatnie 20 minut, prawdę mówiąc, wyczekiwałem z niecierpliwością końca. Jako całość jednak obraz jednak lekki, łatwy i przyjemny, dla umilenia sobie wieczoru jak najbardziej wskazany.

Tydzień do zakończenia roku, tymczasem nie ma już w szkole mowy o lekcjach, chodzi garstka osób i albo rozmawiamy z nauczycielami na jakiś, najczęściej pierwszy lepszy, temat, albo coś oglądamy - dziś np. wziąłem kasetę ze starymi odcinkami South Park (ktoś kojarzy czterech małych, wulgarnych chłopców?,0) zapewniając klasie ubaw na historii i fizyce. Przy okazji sam przypomniałem sobie, ile uroku ma ten serial, bowiem ostatnia moja przygoda z nim miała miejsce chyba jeszcze w podstawówce. Nawet pani z angielskiego się śmiała, słuchając niektórych dialogów. Całe szczęście, że są jeszcze nauczyciele, których ta profesja nie pozbawiła resztek poczucia humoru, jak to zazwyczaj bywa. Brawo.

Co jeszcze? Z polskiego mam 4, to w sumie wysoko, nie liczyłem na pięć, i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie piątka u klasowej kujonki, która do perfekcji opanowała sztukę uśmiechania i podlizywania się pani, i to z niedostateczną z jedynego w tym semestrze wypracowania (pamiętam bzdury, jakie wypisywała, o pani Dulskiej jako indywidualistce, wyśmiane przez samą nauczycielkę,0). Ja dostałem wówczas 5, zbierając pochwały przed całą klasą. W ostatecznym rozrachunku jestem niżej. O jak słodko mieć tą świadomość...

19:00 / 10.06.2003
link
komentarz (3)
Tarnowskie Góry to frekwencyjna porażka - na boisko szkolne zawitała zaledwie grupka osób, które, rozsiadłszy się po bokach, występy podziwiały z pozycji siedzącej. Minimalne poruszenie wywołał Gano, któremu udało się zaprosić do siebie z 10 osób, zabawy już jednak nie sprowokował, nikt nie miał zamiaru reagować na jego kawałki inaczej, niż pasywnie. Po kilku kawałkach z płyty i zwrotce z „Nie jestem kurwa biznesmenem” zaprezentował udany, a całkiem długi, freestyle. Podejrzewam, że doceniło go parę osób. Przykro patrzeć, jak ten wykonawca, niegdyś nagrywające klasyczne kawałki, dobrze rokujący na przyszłość, teraz traci słuchaczy, pozycję oraz zaufanie współpracowników, i gra na podrzędnych imprezach dla kilku osób.
Koligacja i Sool wystąpili dobrze, ale co z tego, jak nie było dla kogo. Grono biernych widzów zamiast się powiększać, zmniejszało się. Gdy przyszło grać Eskapadzie, prawie nikt nie został. I tak nie miało to większego znaczenia, grupa nie wzięła bitów, uskutecznione próby odegrania kawałków, zakończone dość szybko, trudno uznać za występ.

Nie było najgorzej na Wilkach w niedzielę. Koncert umiarkowanie mnie zainteresował, natomiast cenię sobie czas spędzony w sympatycznym towarzystwie. Wędrówka z Szadką po placu w poszukiwaniu kogokolwiek, kogo można by uznać za interesującego rozmówcę, zakończyła się sukcesem. Okazało się, że obie z napotkanych dam mój znajomy kojarzy z osiedla, wywiązała się więc rozmowa, głównie a propos wspólnych znajomych, a przy okazji udało mi się złapać koszulkę rzuconą ze sceny. Niestety, generalnie nie zastosowaliśmy się do hasła imprezy „nie pij – wybierz rodzinę”. Chociaż nie mamy jeszcze swoich rodzin, może to nas nie dotyczy?
Wieczór zakończyliśmy freestylami, sprawdźcie TegoTypaEscobara. Koniecznie.

Denerwują mnie ludzie źle reagujący na odmienność. Przyzwyczaiłem się już do dziwnych spojrzeń na moją fryzurę, ale pretensje starego, zżulałego gościa do nietypowej czapki w kolorach reggae to przesada. Nikt nie każe mu się nią zachwycać, ale niech swoje prymitywne komentarze pozostawi dla siebie, bądź też wygłasza je trochę ciszej, tym bardziej trzyma łapska przy sobie. Może za jego czasów obowiązywały sztywne trendy, ktoś kazał mu nosić takie a nie inne rzeczy, teraz młodzież ma wolność wyboru, także nakrycia głowy. Strach wyjść na ulicę w czymś, czego nie nosi 90% społeczeństwa. Też nie podobają mi się niektóre rozwiązania a propos zewnętrzności, ale nigdy nie posunąłbym się do tego, by manifestować to na ulicy w ordynarny sposób. Tolerancja made in Poland, a jak.

12:55 / 07.06.2003
link
komentarz (5)
Autonomiczny melanż, tym razem z domieszką hardkoru i osiedlowych akcji. Najpierw trzeba było przeczekać ulewny, ale na szczęście chwilowy deszcz. Gdy już ustał, spotkaliśmy się na Rynku - średniej liczebności grupa z ochotą na udany wieczór, pomysłami na jego spędzenie i wystarczającą ilością pieniędzy, by przedsięwziąć realizację. Po jednym piwku trafiliśmy do meksykańskiej knajpy w pobliżu, gdzie przy jednym ze stolików zasiadał Oko ze znajomym. Przyznam, świetny lokal: elegancko wystrojony, bardzo klimatyczny, z ozdobami na ścianach w postaci kaktusów czy platynowych sombrero, jednym słowem: „to nie z mafią układy, tylko showbiznes....”. Zdecydowanie taki napis powinien widnieć obok umiejscowionego już przy ladzie, zapewne mocno zachęcającego klientów, „po jabłeczniku poczujesz się jak w Meksyku”. Oko zakupił tequille, a następnie ogromny kielich nieznanego mi trunku, pełnego, tworzących niepowtarzalny smak, owoców. Pięć wystających słomek szybko znalazło swoich właścicieli. Mniam. Potem przyszedł czas na powrót do rzeczywistości. W zdecydowanie odchudzonym składzie trafiliśmy do Żabki, a proces zejścia na ziemię polegał na dalszej konsumpcji nieco tańszych i gorszych jakościowo napojów wyskokowych. Trwały dyskusję o wyborze miejscówki, ostatecznie padło na ławki przy Zameczku Piastowskim (jakiś czas po nas wylądowali tam również Viruz i Paweł z ekipą,0). Co się działo? W obieg szły kolejne butelki, a czas spędzaliśmy na rozmowach... potwornym błędem z mojej strony było pozwolić Ani Sool uwierzyć, że wiem coś na temat recenzji jej płyty. Następnym razem będę ostrożniejszy. Chłopaki oczywiście, jak to na melanżu, zaczęły się dogadywać a propos najbliższych nagrywek. Tak, takie spotykania ewidentnie łączą ludzi i pozwalają przełamać wszelkie bariery. Po wyczerpaniu się alkoholowych zasobów Majkel z Keczapem pognali na Pszczyńską, do ostatniego, czynnego jeszcze sklepu. Jak niebezpieczna była to wędrówka świadczy ich krótka relacja, mówiąca o napotkanej grupie nieciekawych osobników. Cudem uniknęli kłopotów. Pod ich nieobecność zaczęliśmy ze Skorupem freestylować, niesamowity widok zioma z Eska gestykulującego przy tym jak mentor. A przy tym całkiem nieźle składającego słowa, aczkolwiek podejrzewam, że urok tkwi w charakterystycznym, skorupowym flow. Zarymować coś na wolno próbował też wcześniej Keczap, bezskutecznie. Grubo po północy zapadłą decyzja – uderzamy na Sikornik, do Kruka, gdzie miała się odbywać jakaś 18-stka. Po drodze okazało się, że pijany Keczap stłukł jedną z nalewek. Dramat. U podnóży alejki kolejny niepowtarzalny obraz: Skorup wchodzi do budki telefonicznej, łapie za słuchawkę i zaczyna freestylować, będąc przekonanym, że on to O.S.T.R. Zachęcał do tego również mnie i Keczapa. W tym momencie było już wiadomo, że wkręcił się w to na dobre, gdyż odtąd nawijał na wolno przy każdej możliwej okazji, ot w połowie alejki podjechał radiowóz z poleceniem, by się rozejść: Skorup lirycznie skomentował zajście. Oczywiście Keczap nie byłby sobą, gdyby nie podszedł do gliniarzy i nie zaczął swojej tradycyjnej, pijackiej gadki. Pytał, gdzie tu jest toaleta publiczna, na co przemiły policjant odpowiedział: "a co ja jestem, informacja".
Ostro zrobiło się jednak dopiero na Sikorniku. Impreza w Kruku wyglądała słabo, do tego już się kończyła (Majkel z Anią nawet nie wchodzili do środka, poszli od razu na taxi,0), wylegliśmy więc na zewnątrz, a za nami po chwili cała ludzka zawartość lokalu. W tym momencie pojawiły się, jeden za drugim, trzy radiowozy. Panowie z pierwszego nakazali po cichu się rozejść (znów Skorup freestylujący o tym na boku, znów Keczap niepotrzebnie nawiązujący z nimi zbędną konwersację, do tego swoim agresywnym tonem,0), drugi po prostu stał, z trzeciego natomiast po paru sekundach wyskoczył nadęty grubas z karabinem, oddający jeden za drugim strzały ostrzegawcze, zaczął się wydzierać, krzyczeć na wszystkich zgromadzonych przed lokalem, kazał im oprzeć ręce o mur i się nie ruszać, poczułem się, jakbym uczestniczył w ulicznych zamieszkach, a przecież imprezowicze zachowywali się spokojnie. Intuicyjnie przebiegliśmy na drugą stronę ulicy obserwując nawiedzonego, tracącego zmysły gliniarza, traktującego ludzi jak zwierzęta. Widząc, co się dzieje Keczap nie mógł się powstrzymać i począł wykrzykiwać „jeeeebać pooolicję, jeeeebać”. Gliniarze momentalnie rzucili się za nami, w tym momencie cała ekipa w nogi, w dół alejki. Skręciłem przy pierwszej nadarzającej się okazji w prawo, między bloki, cały czas biegnąc. Za siebie obejrzałem się dopiero po jakimś czasie. Nikogo już nie było.

15:09 / 04.06.2003
link
komentarz (2)
Nie będzie jednak piątki z historii, mimo wczorajszego, długotrwałego obcowania z podręcznikiem nie udało mi się dzisiaj omówić wymaganych zagadnień w sposób satysfakcjonujący profesora. Zawaliłem, przyznaję. O cechach systemu totalitarnego wiem więcej, niż powiedziałem. Trudno, piątka będzie za rok (jak już kupie sobie podręcznik, by na bieżąco go analizować,0), póki co muszę zadowolić się 4.

Plan działania na wakacje wygląda natomiast następująco: kompletuje wszystkie książki, od starożytności po współczesność, i sukcesywnie, dokładnie, ze zrozumieniem zapoznaje się z poszczególnymi faktami. Podarowałem sobie to wcześniej, teraz pora nadrobić, nie ma zmiłuj się. I proszę mi przypominać, w razie gdyby moja motywacja nie wykazywała się należytym natężeniem (czysta hipoteza,0).

Trafiłem ostatnio w TV na "Rower Błażeja", założeniem tego odcinka było wyjaśnić widzom, jak robić, w czasie wakacji i nie tylko, dobre zdjęcia. Zaproszono do studia pewnego młodego człowieka, którego przedstawiono jako fachowca w tej dziedzinie. Koleś nie dość, że siedział tam rozwalony jak pijak w knajpie po 5 piwach i żuł gumę, mówił z większym zniechęceniem niż uczniowie z mojej klasy przy tablicy, to jeszcze nie powiedział nic ponad to, co wie na temat robienia zdjęć każde dziecko. Dowiedziałem się na przykład, że są dwa rodzaje aparatów, kompaktowe i lustrzanki. Różnice? Cena. Innych fachowiec nie zna. Wie natomiast, że i tym i tym można zrobić dobre zdjęcie. Super. Jak dobrze sfotografować znajomych, by nie powychodzili za grubi? Znajomy musi się dać sfotografować. Potem prezenterka rysuje na kartce ludzką postać i pyta gościa, jak dobrze sfotografować ją z pomnikiem, gdzie ma ten pomnik umiejscowić? Fachowiec: nie wiem... z tyłu? Brawo. Już myślałem, że przed postacią, tak by jej nie było widać.
Program edukacyjny, nie ma co. Marudzący pod nosem oczywiste rzeczy typ w roli znawcy, prezenterzy przerywający każdą wypowiedź i wtrącający swoje dwa słowa, nie mniej oczywiste, no i oklaski za samą próbę zamknięcia kwestii "jak zrobić dobre zdjęcie" w paru zdaniach w ciągu 10 minut. Strata czasu.

22:21 / 01.06.2003
link
komentarz (7)
Trzy imprezy pod rząd, dzień po dniu, dużo zabawy, przemieszczania się z miejsca na miejsce, za to mało snu.

Czwartek: Opole. Podobnie jak w roku ubiegłym i tym razem, mimo prób, nie udało się uzyskać akredytacji. Jeszcze trochę i dołączę do grona anty-fanow Hirka Wrony, wtedy zapewniał, ze wszystko będzie w porządku, okazało się ze bez identyfikatora mogę sobie popatrzeć na zaplecze przez kraty, teraz powierzyłem sprawę Kuli, zero odpowiedzi. Po fakcie dowiedziałem się, ze na miejscu byli Cess i Flint z zapewnionym wejściem, ponoć również dla mnie. Miło.
Występy wypadły jak należy, przede wszystkim opolskie, festiwalowe nagłośnienie jest nieporównywalne z klubowym - wszystko po prostu idealnie słychać. Najlepiej bawiłem się przy Łonie, szkoda, że ludzie nie reagowali tak żywiołowo jak przy innych wykonawcach. Wyszło na jaw, czego słucha polska dzieciarnia: Peja, mimo wczesnej godziny zebrał mega aplauz, fani dzielnie powtarzali za nim "CHWDP" czy szerzej "Jebać polską policję". Obok mnie grupka kolesi tak się w to wczuła, że pododawali sobie "Jebać S.O.K." i inne tego typu manifesty. Ileż można słuchać podobnych bzdur? Śmiechu warty był Peja zapewniający, że nie daje się prowokować małolacie z pierwszego rzędu, która coś tam mu pewnie powiedziała lub pokazała, a uparcie skandujący do niej "wypierdalaj, jesteś dziwką, szmatą". Faktycznie, nie przejął się ani trochę.
Szkoda również, że ludzie nie znali materiału Hasta, który musiał namawiać do unoszenia rąk w górę. A przyznam, że grał, razem z Jajonaszem, bardzo dobrze. Aha, ktoś powinien uświadomić Hirka, że podkłady na tą płytę robił Jajo, nie Igor. Prezenter Teelexpresu to oczywiście truskulowiec, ale trochę współczesnej wiedzy też by się przydało.
Zastanawiam się, czemu obecny w Opolu Liber nie wyszedł z Doniem i Krisem na scenę. W duecie nie zagrali źle, aczkolwiek występ Ascetoholix mógł być lepszy.
Z dobrej strony pokazali się Owal i Mez, chociaż strój tego drugiego był mało gustowny. Płyty natomiast chętnie posłucham.
Mor W.A. to popis odzieżowej ekstrawagancji, rozumiem, że przed tak liczną publiką trzeba wyglądać efektownie, ale poowijane głowy to przesada, przynajmniej mnie (i nie tylko mnie,0) to rozśmieszyło. Fatalny dobór bitów. Żywe instrumenty na ogół też do mnie nie trafiały, tutaj było to szczególnie odczuwalne.
Borixon i HaKa uraczyli nas najbardziej chaotycznym występem, fragmenty kawałków, dużo gadania. O ile Borys potrafi nawiązać kontakt z widownią (jeszcze lepiej było to widoczne we Wrocławiu,0), tak Platynowy BMW brzmiał irytująco.
Nie widziałem występów O.S.T.R'a i Tedego, od dziś krzyczę "CHWD-PKP" za ilość pociągów, którymi mogliśmy wrócić do Gliwic.
Co potem? Sympatyczny powrót z Diktatoros i Ha2, początkowo na korytarzu, potem w przedziale, gdzie udało nam się rozśmieszyć niektórych wyjątkowo ponurych podróżnych. Przyznam, dobrze się bawiłem. Pozdrowienia dla przemiłego konduktora, który ledwo nas zobaczywszy wsiadających do pociągu jął wykrzykiwać "pokazywać, kurwa, bilety, nie mam zamiaru stracić pracy", chociaż każdy z nas miał bilet i wcale nie zamierzał przed nim tego ukrywać. Potem przyszedł jeszcze ze 3 razy, chyba ze zniedowierzania, że polscy hip-hopowcy wracają z imprezy nie na gapę.

Piątek: „Endeq”, Gliwice. Organizowana przez nas impreza. "Ten dzień od rana był piekłem". Do klubu wpadłem o 13:00, trwały przygotowania sprzętu, koszmar zaczął się powoli rozwijać i nabierać kształtów. Najpierw okazało się, że dostawcy komputera padła płyta główna, DacO zgodził się wykorzystać swój, spacer + dojazd tramwajem do niego i tzw. "taszczenie" z powrotem. Co dalej? Sprowadzony komp nie wykrywał dysku, na którym wszystko było (muzyka na imprezę, bity,0), pięknie. Przy okazji okazało się, że są problemy z wzmacniaczem (w końcu jednak zadziałał,0). Wracając do dysku, Kurak wziął ten DacO do siebie, żeby wszystko ze swojego tam przegrać, i co? Nie wykrywa! Spacerował z nimi po znajomych próbując skopiować zawartość, była już godzina 17:00. Nigdzie ani cienia powodzenia. W końcu wzięli dysk Lecha... szliśmy do Endeq na imprezę niepewni, czy go wykryje. I jak tu, weź, nie łapać stresów.
Wnioski: następnym razem prace przygotowawcze odbędą się na dzień przed imprezą. Oby nie było płonących płyt głównych, niepewnych dysków twardych, psujących się odtwarzaczy CD i innych tego typu wypadków.
Impreza się udała, przyszło sporo ludzi i ewidentnie dobrze się bawili. Na Splendor, Eskapadę i Sool czekała największa energia fanów, przy KGK trochę już osłabła, aczkolwiek "Koligację Stylów" powitano prze żywiołową zabawą. Kecaj pokazał klasę na wolno, niekoniecznie zza mikrofonu. Do 2:00 parkiet był wypełniony, bawiliśmy się przy różnego typu hitach, polskich jak i zagranicznych. Zostałem do końca, potem powrót piechotą i tylko 4 godziny snu, by zdążyć na pociąg. Zasypiałem usatysfakcjonowany.

Sobota: Wrocław. Ledwo zdążyłem na pociąg, autobus był na bardzo krótko przed jego odjazdem i gdyby nie Jurand trzymający kolejkę, nie dałbym rady kupić biletu (szczęka mi opadła kiedy zobaczyłem kolejki do połowy sali,0). Bilet 20 zł w jedną stronę, już wiedziałem, że będzie trzeba oszczędzać (Keczap za to był w ogóle pozbawiony pieniędzy,0). Dwugodzinna podróż i trafiliśmy na Wrocławski Rynek by czekać na kolesi z Buntu. Czas umilił nam nie dość, że okropnie ubrany, to jeszcze z nużącym głosem koleś, regularnie powtarzający kwestię "zapraszamy wszystkie dzieci do Feniksu" (Feniks to sklep,0). Raz wymówił to w taki sposób, że wybuchliśmy śmiechem. Otyły, ubrany w baunsową koszulę przedstawiciel Buntu był niemniej zabawny. Serio mówię, bez ubijania piany.
Wyspa, na której odbywał się festiwal, okazała się być bardzo obszernym miejscem, zastaliśmy już rozłożone, elegancko brzmiące nagłośnienie. Jeszcze przed występami natomiast udaliśmy się z powrotem do miasta, by coś zjeść. Wylądowaliśmy w pewnej restauracji, gdzie znajdującej się wewnątrz ubikacji pilnowała starsza, wyjątkowo wygadana kobieta. Wywiązała się całkiem ciekawa i zabawna rozmowa, m.in. o tym, że Jurand, który skorzystał z toalety nieświadomy konieczności płacenia za tą przyjemność, nie musi się martwić, pani będzie na tyle łaskawa, że nie obciąży go kosztami. Ziom skomentował, że jakkolwiek by się zachowała i tak nie miał najmniejszego zamiaru płacić. Dobry był Keczi reagujący na pytanie, czy chce zamówić pierogi, stwierdzeniem (słyszanym swoją drogą co 5 minut w ciągu całego wyjazdu,0) "ja stwarzam".
Koncerty. Borixon udowodnił, jak świetnie czuje się na scenie, grał zwykle po jednej zwrotce z poszczególnych kawałków, do zachodnich bitów, ale znakomicie wszystko urozmaicał, spodobało mi się, gdy swoim i tak zabawnie brzmiącym głosem stwierdził "ej, zróbcie hałas dla DJ'a bo on tam gra z tyłu i nikt nie robi mu hałasu". Jedną zwrotkę przerwał przywitaniem: „o, siema Eldo”. Myślę, że pokazał dobry bauns.
Mniej fajnie wyszedł już show Onarowi i Stasiakowi (na plakacie Onar i Ośka,0). Powtarzane w kółko refreny trochę męczyły, a już totalnym przegięciem były antypolicyjne okrzyki w stylu Peji. "Jebać policję", "CHWDP" i tak w kółko. Chłopaki poinformowały wszystkich, że Mes i Lerek, ich kumple, zostali pobici przez policję. Teraz w ciężkim stanie przebywają w szpitalu. Dlatego wszyscy powinni "jebać" policję. Nie jaram się.
Genialny był występ zagranicznych gości - Culcha. Do you want reggae music??? Dali, mówiąc zwyczajnie, czadu. Niech żałuje, kto nie widział.
Grammatik rewelacyjnym koncertem dał jasno do zrozumienia, że jeszcze istnieje i przypomniał wszystkim klasyczne numery z "Ep+" i "Świateł Miasta". Eldo zagrał natomiast dwa numery z "Eterni" (jednym z nich był "Zza szyby",0), płyta zapowiada się wielce interesująco.
Koligacja G.K. + Keczap + Sool niestety wzbudzili mniejsze zainteresowanie. Robili co mogli, ruszali się, namawiali do unoszenia rąk i robienia hałasu, ale spora część ludzi pozostała niewzruszona. Poza tym nie było ich tak świetnie słychać, albo akustyk coś porobił, albo źle trzymali mikrofony (bez porównania z np. występującym później Włodim,0). Sool wprawdzie efektownie wykonała truskulową zwrotkę z motywem o Godzilli, ale zabrakło kawałka o edukacji. Szkoda. Oby, jak już wyjdzie płyta, było lepiej.
Na Fenomenie i Kaście zabawa była przednia.
Spodobał mi się występ Włodiego, wyraźny, bardzo wyraźny rap, docierał do mych uszu każdy wyraz. Bity co prawda hardkorowe, ale dobrze współgrające z wokalem. "Armagedon" do podkładu "One Mic" Nasa - jarałem się motywem w refrenie, brawo DJ. Brawo Włodi, za skromny, mało gwiazdorski strój.
Tekst imprezy? "Jarają wszyscy, urzędnik i terrorysta/jara też organista z twojej parafii/jarają ludzie z mafii/ od wielu lat skręcać każdy potrafi". Czekam na płytę.
Zrobiłem trzy spontaniczne wywiady, upity Onar trochę bredził, nie dość, że jest przeciwko Unii, to jeszcze beznadziejnie uargumentował. Właściwie wcale tego nie zrobił. Włodi też jest przeciwko, natomiast zabrzmiał trzykrotnie bardziej przekonywująco.
Koligacja miała zapewniony hotel, z którego ja, Jurand i Kecaj zrezygnowaliśmy. Ponoć 2 godziny drogi piechotą. Pozostali poszli, z zamiarem uprzedniego melanżu, by w składzie: Ania Sool, Majkel, Keczap jednak wrócić na pociąg (wsiedli w ostatniej chwili,0). Sool podjęła taką decyzję. Zasnąłem w czasie jazdy. Obudzili mnie w Gliwicach.

Ciekawe, urozmaicone, pełne wrażeń trzy dni. Ludzie, ile ja mam przygód. Miło będzie powspominać.

15:22 / 26.05.2003
link
komentarz (1)
W ostatnim czasie, jak podejrzewam, większość polskich obywateli, jestem z różnych stron zasypywany masą informacji na temat Unii Europejskiej. Propaganda przybiera najróżniejsze formy, wystąpienia w telewizji, artykuły w gazetach, wizytatorzy w szkole, liczne dyskusje z poszczególnymi nauczycielami. Dostałem też do domu pismo Aleksandra Kwaśniewskiego. Przeważający procent tych źródeł idealizuje rzeczoną wspólnotę, bądź głównie chwali. Rozumiem tych, którzy postrzegają to za pewną nieuczciwość względem nas, ale prawdę mówiąc akceptuję takie a nie inne postępowanie - pewnie zbyt wielu ludzi usłyszawszy o jednym choćby minusie dopatruje się w tym zagrożenia, automatycznie zraża się do całej Unii i zaczyna być przeciwko, nie myśląc o ogólnej poprawie, jaka może nas za jej sprawą spotkać. Mam wrażenie, że niektórym nieuświadomionym, ograniczonym, bojącym się zmiany na lepsze jednostkom po prostu trzeba podawać tylko korzystne konsekwencje, inaczej gotowi przeklinać Unię. Podoba mi się stanowisko Fedorowicza (kojarzycie, ten od "Dziennika Telewizyjnego",0), niech no zacytuję: "tak w referendum - jest to oczywisty wybór dla każdego, kto ma trochę oleju w głowie, zgodnie z maksymą, że zawsze lepiej być bogatym i zdrowym niż biednym i chorym". A u nas się narzeka, że bieda, zacofanie, ciężkie warunki, ale ryglujemy drzwi przed UE, bo po co dążyć do zachodnich standardów życia.
Prawdziwy szok przeżyłem ostatnio, gdy do mych rąk wpadła ulotka wyjątkowo nawiedzonych euro-sceptyków. Dwie strony A4 czystych, katastroficznych wizji Polski po wstąpieniu do Unii. Nazwa partii, czy kto to tam pisał, brzmi "Przymierze ludowo narodowe". Podaje najlepsze kąski:

- zdominowana przez Kahał i Niemców Unia atakuje polską wieś (Kahał to tajna organizacja żydowska posiadająca cechy: mafii, sekty religijnej i podziemnego państwa,0)

- z twoich podatków finansowani będą homoseksualiści i inni zboczeńcy

- czy zdajesz sobie sprawę, że ci, którzy tak usilnie wpychają Polskę do UE szykują sobie posadki w Brukseli a tobie i twoim dzieciom los bezdomnych wegetujących na dworcach i w kanałach?

- W UE obowiązują wilcze prawa i kult pieniądza, dlatego szkoda naszej dobrej i wrażliwej młodzieży by ją tam inni deptali i upokarzali

- nie ufaj nawet duchownym propagującym wejście do UE i nadużywającym w tym celu wypowiedzi Ojca św. Niektórzy z nich pogubili się i weszli do obozu wroga

- jeżeli czujesz się Polakiem i nie chcesz, by na polskiej ziemi do twoich dzieci czy wnuków strzelano tak, jak teraz strzela się do dzieci palestyńskich na palestyńskiej ziemi, by chodziły po niej głodne, albo zostały z niej wypędzone przez głód, nędzę czy prześladowanie, organizuj się, najlepiej w obrębie parafii

- pozostając biernym albo głosując za opowiadasz się po stronie nowej targowicy, stajesz się wyrodnym synem polskiej ziemi i gotujesz straszny los swoim dzieciom i przyszłym pokoleniom, taki jak mają Palestyńscy Kurdowie czy Czeczeńcy. To one będą Cię przeklinały gdy im przyjdzie przelewać krew, a Ty będziesz nosił piętno zdrajcy, przekleństwo swoich dzieci i przyszłych zniewolonych pokoleń

To jakieś 10%, jeśli ktoś jest zainteresowany całością, zostawcie mejle. Polecam :,0)
Tylko nie wysyłajcie potem tego na wieś.


22:49 / 24.05.2003
link
komentarz (3)
"Autonomiczny melanż, ja takie chwile kocham. Autonomiczny melanż, a po koncercie nokaut".

Cytat z Ani Sool dokładnie opisuje to, co działo się wczorajszego, piątkowego wieczora. Koncert, niestety, wypadł gorzej niż można by przypuszczać, nie wiem czy najczarniejsze wizje zakładały taką porażkę. Koligacja G.K. grała w IV LO jako absolwenci tej szkoły, uwaga - podczas dyskoteki szkolnej. To już nie nastraja optymistycznie i każe zachować sceptycyzm (Skori słusznie zapytał załamanego sytuacją Siwego: a czego się spodziewałeś?,0), ale bez przesady. Sala wyglądała jak były kościół (ktoś niezainteresowany występem mógł podziwiać wspaniałe witraże,0), do środka wdzierało się światło słoneczne, co tworzyło iście imprezową atmosferę, uczestnikami byli natomiast gimnazjaliści w liczbie może 20 osób, z których bawiło się 5-10. Początkowo ostro przygrywała techniawa, w końcu zaczął się koncert i kolejne nieprzyjemne zaskoczenie, mianowicie nagłośnienie. Czy sprzęt może zagadać gorzej niż na Skłocie? Oczywiście. Nie ma najmniejszych przeciwwskazań. Uwierzcie, nic nie było słychać. Escobar słusznie zauważył, że lepszym rozwiązaniem byłoby odłożyć mikrofony i nawijać bez nich. Jeden, wyobraźcie sobie, uroczo trzeszczał. Po prostu zdzieranie gardeł, podziwiam Majkela i Kecaja, że zagrali aż tyle kawałków (około 7,0). "Gram w to" był zdecydowanie najbardziej na miejscu, wyjątkowo trafny komentarz. Cóż rzec, big mistake. Najlepsze jest to, że decyzją szkoły wstęp na tą prze imprezę kosztował 3 zł. Waść, wstydu oszczędź.
Ciekawiej się zrobiło, gdy, niestety opuszczeni przez Siwego, Kacpra i Kecaja trafiliśmy na Rynek. Przyjemna, wieczorna atmosfera, spora ekipa ludzi, zośka, browary, rozmowy. Pobliski sklep monopolowy okazał się być przydatnym. W dalszym etapie melanżowania przenieśliśmy się za kiosk parę metrów od Rynku, Majkel cały czas, z alkoholem w roli pomocnika, dzielnie leczył huśtawki nastrojów Ani Sool. Po jakimś czasie dołączyli do nas m.in. Oko, Siemian i Keczap. Wspierani przez kolejne butelki czerpaliśmy satysfakcję z wydarzeń, aż mundurowi nie zmusili nas do opuszczenia miejscówki. Wylądowaliśmy w parku, by następnie podjąć wędrówkę na Plac Piastów. Zostałem ja, Majkel, Keczap i Sool. Druga w nocy. Głód dał się nam we znaki. Wyczailiśmy całodobory bar, gdzie Keczap zaprezentował popis nieuprzejmego zachowania względem ekspedientki i vice wersa. Otóż za ledwo ustukaną kasę zamówiliśmy na pół hot-doga. Po paru minutach coś trafiło na ladę i Keczap, przekonany, że chodzi o nasze upragnione żarcie, zapytał, czy to hot dog (a leżała tam czyjaś zapiekanka,0). "Czy to wygląda jak hot-dog?" zapytała zirytowana babka. Odpowiedział na tyle niesympatycznie, że wywiązała się mała sprzeczka ( przypomina mi się w tym miejcu podobne zdarzenie z Pyskowic, gdzie wykłócał się z szefem klubu o Goliata, którego wniósł do środka. On, będąc pijanym, ma chyba talent do wszczynania słownych utarczek,0), w końcu pijany członek Eska opuścił lokal i chyba dobrze, jeszcze nie dostalibyśmy hot-doga i skazałby nas na umarcie z głodu.
Udany melanż, sympatyczne chwile, warto będzie powspominać.

Dzisiejszy dzień natomiast spędziłem razem z rodzicami w Sławięcicach, rodzinny grill i raczej umiarkowany entuzjazm z mojej strony. Babcia (gospodarz,0) ma specyficzny sposób konwersacji, przerywa innym dopiero zaczęte wypowiedzi, wtrąca dygresje czyniąc z nich nowe tematy, opowiada o ludziach zahaczając wyłącznie o złe strony ich życia (tym razem dominowały choroby,0), a pół-poważne uwagi bierze do siebie i się oburza. W pewnym momencie nie wytrzymałem i wpadłem na pewien ryzykowny pomysł - zacząłem wykładać o tym, co dobre, od łagnej pogody po wejście do Unii. Nie dało to wiele, każdy wątek został przerwany zaraz przy rozwinięciu a komentarze były dziwne i mało zachęcające do dalszych wywodów. Babcia pozostała babcią. Z jednej strony rozumiem, że mieszka sama, że widuje się z kimś raz na dwa tygodnie, czasem raz na tydzień i ma prawo się tak zachowywać, tzn. cały czas mówić. Z drugiej strony w sytuacji, kiedy rozmowa ma być przyjemnością dla obu stron, trudno mi zaakceptować pewne nawyki. Kiedyś nie zwracałem na to uwagi, babcia mówiła, ja siedziałem cicho, słuchałem, do niczego się nie wtrącałem. Teraz mam trochę więcej lat i inaczej, na pewno z większym zaangażowaniem, reaguję na to, co się wokół mnie mówi. Ciężko mi pozostać obojętnym. Podjąłem się podczas tego wyjazdu również prób dyskusji z Mamą, zawiodłem się. Ogólnie narzekam na wyjazdy z rodzicami, niestety ani śmiesznie, ani ciekawie, szkoda, szkoda. Wkrótce mamy spędzić razem 2 tygodnie. Doceniam, bardzo doceniam fakt wakacyjnego wyjazdu, tylko żeby udało się znaleźć wspólny język.

17:15 / 22.05.2003
link
komentarz (2)
Wybraliśmy się dzisiaj całą klasą do sądu, pomysł świetny, trzeba to przyznać, chociaż zrealizowany przez wychowawczynię długo po tym, jak go zapowiedziałą, bowiem pierwsze wzmianki o takim wyjściu pojawiły się chyba jeszcze w ubiegłym roku szkolnym. Nic to, w konću się doczekaliśmy. Sprawa karna, czterech oskarżonych, każdemu postawiony zarzut rozboju. Swe ofiary spotykali przypadkowo na ulicy i dostrzegając w ich posiadaniu telefony komórkowe nie pozostwali obojętni. W zależności od delikwenta, albo podchodzili i, jak utrzymują, grzecznie prosili o komórkę, albo wpychali przestraszonego dzieciaka do bramy, gdzie (podobno grożąc nożem, czego się wypierają,0) dokonywali czynności przejęcia telefonu. Jeden z oskarżonych okazał się być moim dawnym znajomym, chodziliśmy razem do podstawówki. Tylko rok, potem nie zdał. Nie powiem, żeby jego obecność na sali sądowej w takiej roli była dla mnie jakimkolwiek zaskoczeniem, odkąd pamiętam wiele w jego zachowaniu wskazywało na to, że może nieciekawie skończyć. Jakieś ucieczki z lekcji, bójki, charakterystyczne towarzystwo. Na rozprawie był głównym oskarżonym, czterokrotny rozbój, w jednym przypadku kopnięcie dziewczyny w brzuch. Dowiedziałem się, że niedawno leczony psychiatrycznie. Pamiętam, jak pani w podstawówce pytała go o fakty z "W pustyni i w puszczy", na które z trudem odpowiadał. Teraz jako przestępca stoi przed sądem w towarzystwie dwóch policjantów i mota się w zeznaniach, nie pamięta, czy kopnął chłopaka dwa razy w głowe, czy tylko go straszył używając wulgarnych słów i przeszukiwał w celu odnalezienia czegokolwiek wartościowego. Sędzia wspominał, że już odsiadywał jakiś wyrok. Prosił wówczas o przeniesienie z tego zakładu, gdyż był zastraszany i bał się współwięźniów, rzekomo chodziła plotka, że wydał pól Sikornika i może źle skończyć. Straszył samobójstwem. Obecnie przebywa w areszcie, do sądu dowozi go policyjny konwój (pozostali oskarżeni póki co wolni,0). Prokurator wnosi o 3 lata pozbawienia wolności.
Na koniec pytano nas, czy to naszym zdaniem adekwatny wyrok. Ktoś zareagował, że zdecydowanie za mało. Pani Cebulowa zaprotestowała. Jej zdaniem zbyt długie kary więzienia w przypadku młodych ludzi mogą mieć niekorzystny wpływ na psychikę. Obrońca uciśnionych się znalazł. Ona pewnie upomniałaby każdego złodzieja czy bandytę swoim uniwersalnym "opanuj się!" licząc, że poskutkuje. Przecież biedni przestępcy nie mogą zbyt długo siedzieć w kiciu, co by to było, jeszcze od tego odizolowania powpadają w jakie depresję...

I chyba chociażby po to, by robić z takimi ludźmi co trzeba, warto zostać prawnikiem.

23:39 / 20.05.2003
link
komentarz (0)
Zdecydowanie nie był to dzień pełen wrażeń, całość popołudnia właściwie przesiedziałem przed komputerem i przespałem, nie ciągęło mnie jakoś na dwór, może to pogoda, może potrzeba chwilowego posiedzenia w domu i nic nie robienia, w każdym razie zafundowałem sobie najprostrzy z możliwych relaks. Wieczorem wrzuciłem komedie pt. "Not another teen movie", prymitywny obraz z gatunku "American Pie", parę momentów natomiast całkiem śmiesznych, także w ramach odprężenia można popatrzeć. Naszym oczom ukazuje się niezwykle ciekawy styl życia amerykańskich teenagers, zupełny kontrast w porównaniu z tym, jak zachowują się moi szkolni znajomi, trwoga i grobowe miny vs nieustanne wygłupy i totalna beztroska. Drogie koledzy i koleżanki, patrzcie, że można inaczej.
16:09 / 14.12.2002
link
komentarz (1)
Czemu zaglądam tu tylko w weekend? A dni powszednie? Brak czasu, a może zorganizowania? Daleko mi w tej kwestii do Prezesa.

Zrecenzowalem ostatnio "Kodex" i "IQ" (obie bardzo polecam,0), z jednej strony to dobrze, że dostaje zlecenia, to motywuje do pracy, tym bardziej, że chodzi o magazyn, który będzie czytała cała Polska, a z drugiej - czuje, jakbym robił to na siłę, z przymusu, bo trzeba. A gdyby nie trzeba było, to pewnie bym nawet nie otwierał Worda. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Po zakończeniu recenzji wydobywam z siebie wielkie "uff" mówiące: narzeszcie! Koszmar się skończył. Kiedyś pisałem, bo miałem taką potrzebę, nic mnie nie goniło, robiłem to jednocześnie z dużo większą swobodą i przyjemnością. Działałem z weną, nie z terminami. Nie zwracałem takiej uwagi na każde zdanie, nie wymagałem od siebie nie wiadomo czego, nie porównywałem się z innymi. Teraz siedzę nad wordową kartką i nie wiem, jakie zdania stawiać. Męcze się okrutnie. W końcu, gdy miną już wieki, coś tam wymyślę. Potem ponownie czytam, co o tej samej płycie napisał np. Flint, i się załamuje. Niby recenzje są ok, tzn. "przełożeni" chwalą (chyba mogę im wierzyć?,0), ale wiem, że coś tu jest nie tak. Przykład? Dziś wstałem o 6:00 rano, żeby zdążyć z Dizkretem do 9:00. O której zamknąłem tekst? 14:00.

Przeglądałem recenzje niejakiego Domino z Buja.pl, dobry jest.

Czym kieruje się rodzić, który widząc swoje dziecko pijące ze znajomymi u siebie w domu wódkę, nic nie robi, wychodzi z pokoju bez słowa? Rozumiem, że potem, po wyjściu towarzystwa, zgotuje mu niezłe represje, ale zostawić ich z flaszką, by ją dokończyli? U mnie taka akcja skończyłaby się z goła odmiennie. Tak czy inaczej przykro mi, że to przez nas.

Nie wiem, czy Albin jest gotowy do jazdy samochodem (drugi raz nie zdał egzaminu,0). Nawet jeśli tak, to chyba nie po wypiciu połowy zawartości półlitrowej butelki wódki. Jakoś dojechaliśmy bez rozbicia samochodu z Kruczej na Perkoza, ale bez potrącenia innych pojazdów się nie obylo. Aż strach pomyśleć, co by się działo, gdyby na drodze był jakikolwiek ruch. Nigdy więcej z nim za kółkiem.

Dostałem propozycję na Sylwka. Chciałbym tam iść z Dominiką. A jeśli nie będzie mogła/chciała? Co zrobię? Nie wiem. Poprzedni był niezły, miło wspominam, mam nawet fotki... tyle, że ten skład się już nie powtórzy. Za to będzie lepszy :,0)

Niedługo znikam na party do Mega.
09:06 / 07.12.2002
link
komentarz (0)
Na dworze zimno, ale wcale nie postawiłem na ciągłe siedzenie w domu. Cóż, czasem pomysły nie są najlepsze i zdecydowanie źle się kończą (interwencja policji, a my tylko chcieliśmy za bezpieczny weekend...,0), ale okres należy do ciekawych.
Dwukrotnie byłem na roratach - zasługa Dominiki, od której wyszła propozycja. Po bardzo długiej przerwie mogłem przypomnieć sobie, jak wyglądają te msze. Wrażenia? Bardzo pozytywne. Po zmroku, przy zgaszonych światłach, a zapalonych jedynie świecach i lampionach na ołtarzu, w kościele tworzy się specyficza atmosfera. Wygląda on zupełnie inaczej, niż zwykle, klimat sprzyja kontemplacjom, łatwiej jest się odciąć, zapomnieć o codzienności. Szkoda, że po 15 min. wszystko wraca do normy i wnętrze kościoła znów ogarnia jasność, ale symbol to symbol. Stanę się chyba stałym uczestnikiem roratnich mszy św, o ile Dominice nie będą przeszkadzały spojrzenia księdza Macieja, lub pobliskich staruszek, odwracających się za każdym razem, gdy otwieram buzię (wiem, że tak nie wolno,0). Może uda się nawet uodpornić się na potworny chłód, który towarzyszy nam po wyjściu z kościoła. Ewentualnie poczekamy do wiosny.
Znacznie cieplej jest za to u Iwony, u której miło się spędza czas w naszym wspólnym, 4-osobowym gronie. Polubiłem tą dziewczynę, miewa momenty, że luzu ani trochę jej nie brakuje, potrafi być interesującym rozmówcą, no i znosi alkoholowe wybryki swojego chłopaka, za co najwięjszy podziw. Spotkania u niej dostarczają przyjemności, gra odpowiednia muzyka, sypią się żarty, i mamy poczucie chyba poczucie, że nie jesteśmy na tym świecie sami. Zżyliśmy się trochę ze sobą, nie? Dziś w miasto wyruszamy, ciekawe, na ile elokwentny będzie to melanż.
Mikołaj to dzień, jaki lubie, wszyscy są weselsi, dużo sympatyczniej jest w szkole, w sklepach panowie w czerwieni i ze sztuczną brodą wręczają nam prezenty, nawet sprzedawcy zakładają czerwone czapki i nie żałują czasu na żarty z klientami. Szkoda natomiast, że obchody tego dnia w naszej klasie przyniosły przykrość. Otóż niektórzy na własną rękę postanowili nie brać udziału w zabawie i zwyczajnie zrezygnowali z zakupu prezentu osobie, którą wylosowali. Nie poważne, a wręcz chamskie. Dlaczego ktoś, kto uczciwie przygotował podarunek, sam ma go nie otrzymać? Ciekawe, jak rozwiąże tą sprawe nauczycielka. Niech tylko spróbuje nic nie zrobić, będzie miała ze mną do czynienia.
13:47 / 01.12.2002
link
komentarz (1)
Sporo się dzieje, całkiem sporo. W piątek – lekkie rozczarowanie. Zanosiło się na ciekawą imprezę w Knurowie, gdzie główną atrakcją miał być duet Król Maciuś & Siwy. Niestety, obawy tego pierwszego przed występem sprawiły, że zrezygnował z wyjazdu. Wpływ na taką a nie inną decyzję miał też Siwy, który tylko połowicznie opanował materiał. Bez Króla nie było sensu jechać, tym bardziej, że w końcu i Siwy znalazł lepszy pomysł na spędzenie piątkowego wieczoru. Szkoda. Miało być tak pięknie... Nie zamierzałem jednak siedzieć w domu i po krótkim namyśle zadzwoniłem do Bora, okazało się, że nie ma żadnych planów i spokojnie mogłem zawitać w Centrum. Odwiedziliśmy wypożyczalnię, Plusa (piliście kiedyś 10%-owe piwo Imperator? Nawet idzie przełknąć,0), potem trafiliśmy na Plac Krakowski, rampa okazała się odpowiednim miejscem na dłuższą pogawędkę. Ogólnie było spoko, jak to z Borem. Idealnie, że ziom miał czas i ochotę wyrwać się z domu, bo tak pewnie siedziałbym przed komputerem żałując, że knurowska impreza nie wypaliła. Bardzo nie lubię sytuacji, kiedy nastawiam się na coś, odliczam godziny do tego wydarzenia, a potem (najgorzej, jeśli w ostatniej chwili,0) okazuje się, że nic z tego. Koniecznością staje się znaleźć inne rozwiązanie, bo z trudem przychodzi nie robić nic, albo oddać się domowym zajęciom. Parokrotnie mnie to spotkało, zasługa niektórych osób (pozdrowienia, Ania,0).

Sobota... lokale oczywiście porezerwowane, więc zdecydowaliśmy się (ja, Albin, Iwona, Dominika,0) na tradycyjny sposób melanżowania: na świeżym powietrzu. W Piaście niezbędne zakupy, a stolik w lokalu zastąpiła nam parkowa ławka. Warunki idealne, za wyjątkiem niezbyt wysokiej temperatury. A i tak było gorąco. Aż do samego końca, tj. pożegnania pod blokiem na ulicy Czajki, już na Sikorniku, o wpół do pierwszej w nocy. Przemyślenia? To dopiero początek.
10:28 / 30.11.2002
link
komentarz (0)
Bardzo przyjemnie spędziłem czwartkowy wieczór. Zasługa dyskoteki akurat niewielka, ekipa prowadząca dała lekcje z cyklu "jak nie powinno się robić imprez". Pomijam kwestie sprzętu i charczących kolumn, szkoła to szkoła, nie wolno wymagać zbyt wiele, ale nic nie tłumaczy DJ'ów obsługujących Winampa, którym bezbłędne puszczanie kawałków i znośnie przechodzenie z jednego do drugiego sprawiało wyjątkowe problemy. Dobór utworów także nie satyscakcjonował przeciętnego uczestnika tej nadzwyczajnej biby, mamy rok 2002, tymczasem można było odnieść wrażenie, że "Gangstas Paradise" Coolia to najświeższa rzecz, jaką panowie od Winampa dysponowali. Dopisało za to towarzystwo, rozmowy pozwalały się oderwać od ciągłego narzekania na mankamenty dyskoteki. Hałas (zaraz, to impreza, jaki hałas?,0) nie był trudny do przezwyciężenia.

Ku własnemu zadowoleniu opuściłem lokal przedwcześnie, by jeszcze tego dnia zawitać w kinie. "Czerwony Smok" robi wrażenie, oj robi. Hopkins, gdy tylko się pojawia, nie pozwala oderwać wzroku od ekranu. Genialny aktor, stanowi zdecydowanie główną atrakcję filmu. Dla niego tylko warto się wybrać, a przecież "Smok" ma jeszcze wiele innych atutów: fabułę, realizację, i momenty, gdy ciało samo drży. Polecam, naprawdę. Denerwuje tylko tłumaczenie niektórych wyrażeń, książkowe przezwisko "Szczerbata Lala" znacznie bardziej przypadło mi do gustu, niż filmowe "Pan Ząbek" (ochyda,0). Ale i tak trzeba obejrzeć, obowiązkowo. Zadowolenie osiąga zenit. Nie ma oczywiście porównania z książką, chyba każdy, kto się z nią zapoznał doskonale sobie zdaje sprawe, że ma ogromną przewagę, wnętrza bohaterów i rozgrywających się w nich wydarzeń nie da się przenieść na ekran.
Także najlepiej zacząć od lektury. Masz do biblioteki, potem do kin. Powinniście zdążyć.
19:43 / 26.11.2002
link
komentarz (6)
Pani Cebulowa, nasza wychowawczyni, za którą raczej nie przepadam, ma dar do czynienia aluzji w klasowym gronie. Zauważywszy dany problem, porusza go otwarcie, jednak nie chcąc być niegrzeczną (chyba uznała, że krytyka poprzez rzucanie nazwiskami nie przystoi nauczycielowi,0) nie wymienia ucznia, który jest jego sprawcą, jedynie wymownie na niego spogląda. Dziś miałem nieprzyjemność odczuć na sobie takie spojrzenie, kiedy "Cebula" oznajmiała "klasie", że "jeśli uczeń ma z przedmiotów humanistycznych same piątki, a z innych jedynki i dwójki, to coś tu jest nie tak". Już któryś raz z kolei byłem bohaterem jej uwag, szkoda tylko, że to żaden zaszczyt. Nie zdarzyło się chyba, by komentarze miały charakter pochwalny (może biedaczka nie ma za co chwalić?,0). Trzeba się postarać, by w końcu i do tego doszło, wtedy nie będzie musiała ukrywać, o kim mówi. Będę miał swoje 5 minut sławy.
A poza tym, nie opuszczając terenu szkoły, bunt klasy przeciwko nauczycielce z niemieckiego, od którego jednak się odcinam, gdyż dobrze wiem, że nienajlepsze oceny z tego przedmiotu to w moim przypadku kwestia braku chęci do nauki, a nie złe metody przekazywania wiedzy u Pani Górskiej. Niektórzy jak widać wolą obwinić ticzera, bo przyznanie się do lenistwa względem niemieckiego przychodzi im z trudem. Wszyscy mamy ręce, nogi, mózg, zeszyt, książkę i możliwość działania, w czym problem? Poszkodowani z wyboru.
22:26 / 23.11.2002
link
komentarz (2)
Dzisiejszy wieczór spędzilem w towarzystwie, głównie Dominiki, z którą udało mi się pierwszy raz trochę dlużej porozmawiać. Ta niedawno poznana koleżanka Iwony (dziewczyny Albina, oby jak najdlużej,0) okazała się być bardzo otwartą, szczerą a to tego dość elokwentną osobą. Oto moje pierwsze wrażenie, myślę, że nie mylne. Nie odnotowałem ani chwili nudy podczas drogi powrotnej z Ogrodu, kiedy to konwersowaliśmy głównie na temat stosunków międzyludzkich. Zauważyłem pewną nowość: byłem w rozmowie z kimś 1-1 słuchaczem, nie mówiącym. Nie zdarza się to często. Z podobnych sytuacji przypominam sobie, bardzo uroczą zresztą, wizytę w Warszawie tego lata, kiedy to przy Flintstonie i Kuli byłem tym, który milczał najczęściej. A do siedzenia cicho raczej nie jestem stworzony, co niektórym wyjątkowo działa na nerwy. Wielkie yo dla nich.
Zastanawia mnie, a jednoczesnie trochę denerwuje, dlaczego mejle wysyłane do Flinta wracają. Dotyczy to tylko tych adresowanych do niego. Dobry P. zapewnił, że adres się nie zmienił, więc co jest grane? Sprawa do zbadania.


22:15 / 20.11.2002
link
komentarz (1)
A wiec to jest blog, tak?