kiedy nie robiłam nic, jakoś tak samo wszystko wychodziło. kiedy robię, co tylko mogę, nie wychodzi mi nic. może trzeba było zostać przy nic-nierobieniu? boję się, że to absurdalnie prawdziwy paradoks, że tak to działa.
czasami mam wrażenie, że ta nie-ja jest najlepszą mną.
"jeżeli nie będziemy dbać o język, zginie", mówi osoba, od której usłyszałam wczoraj "wzięłam i se zerkłam" albo "przyszłeś". zaczynam zastanawiać się, czy to ja cierpię na schizofrenię (już?!), czy może ludzie wokół zwyczajnie nie mają za grosz samokrytyki dla własnej kultury języka, "co nie?". albo zwyczajnie zwariowali.
w sumie powinnam iść za głosem sumienia - zrobić "se"* drinka i mieć to wszystko głęboko. amen.
* na szczęście moje sumienie w ten sposób do mnie nie mówi, nie śmiałoby. inaczej pozostałoby nam rzucić się z balkonu - mojemu sumieniu i mnie. z pierwszego piętra? chyba podziękujemy za połamane ręce i tłumaczenie się z lądowania w ogródku antagonistycznych sąsiadów, "co nie", sumienie? a drinka zrobimy tak, czy inaczej. na twoje skołatane serce, na moje skołatane sumienie o skołatanym sercu.
drop the game, dziewczyno. po prostu idź dalej, którędy tylko chcesz. nawet jeśli zabłądzisz, zrobisz to najlepiej, jak tylko można - nigdy o tym nie zapominaj.
z ust leci dym i mróz. i ten przerażający nocą we mgle park.
wczoraj usiadłam z Poduszkowcem i winem na kanapie, i powiedziałam "jesteśmy u siebie". pyta, czy nie będę się bała zostać tu sama. w prawie pustym mieszkaniu słychać tylko echo butów. chcę dywanu. i lampy w przedpokoju. komody na buty, kosza na bieliznę, szyfoniery, regałów do gabinetu, lustra w łazience, czy choćby łóżka w sypialni! oraz pozostałych. Poduszkowiec pyta kontrolnie, czy jestem szczęśliwa. jestem. w końcu jesteśmy u siebie. będziemy tęsknić za najwyższą wieżą - okazało się, że oboje. po najwyższej wieży niesie się echo butów. w najwyższej wieży wszystko było dla nas za małe. w najwyższej wieży już prawie nikt nie mieszka, wyprowadziła się nawet przeszłość.
tu wszystko jest za duże - im bardziej tu jestem, tym bardziej mam takie wrażenie. nawet łazienka, którą dla nas zrobiłam - pomieściła wszystkie graty i wciąż mamy dwie szafki w odwodzie. w naszej "mondrianowskiej" łazience czuję się geniuszem, przysięgam.
po mieszkaniu niesie się echo stukania w klawisze. nie, nie będę się bała zostać tu sama. w końcu jesteśmy u siebie, nie "u mnie". tu nawet bycie samemu jest inne, pachnie przyszłością.
zawsze wydawało mi się, że współczesne samochody i współczesna muzyka szybko się starzeją. spojrzałam na mój samochód i stwierdziłam, że to auto już wyprzedziło swoją epokę.
co do muzyki, chyba też nie miałam racji.
słuchałam tego w kółko, chcąc usłyszeć całość. moja Werka odpowiedziała, że jej sąsiadka słucha dla odmiany w kółko Bibera, licząc chyba, że się zmaterializuje.
nie usłyszałam całości. podejrzewam, że sąsiadka Wery również nie spędziła upojnego wieczoru z Biberem - tête-à-tête jak "poproszę whiskey z whiskey".
aż w końcu jest! i całe szczęście, że nie Biber.
na szczęście moje pragnienia są dużo mniej oderwane od rzeczywistości. a może na nieszczęście. dream big, jak to mówią. ale nie o Biberze, proszę cię.
na chwilę obecną nie lubię siebie tak na co dzień. nie lubię swojej szafy ani fryzury. chociaż nie, tę ostatnią całkiem lubię od zeszłego tygodnia. nie lubię swojego mieszkania i swojego mieszkania też nie lubię. albo nie lubię wiecznej przeprowadzki do niego. nie lubię ludzi, z którymi spędzam całe dnie. a może nawet ich lubię, źle powiedziałam. ale nie lubię tego, co robimy na co dzień. chodźmy pograć we frisbee do parku, co? nawet w badmintona możemy zagrać, tylko chodźmy stąd.
tak właściwie nie lubię tego co robię. nie lubię tego tak bardzo, że uśmiecham się na samą myśl, bo każdy dzień tego dramatu oddala mnie o krok od niego. i dziękuję Bogu za wszystko, w czym się babrzę. za ten cały syf, który jakimś cudem czyni mnie codziennie mądrzejszą i codziennie pozwala wymyślić kolejne pozwalające normalnie egzystować w tym bajzlu narzędzie, o wymyślenie którego nawet bym się nie podejrzewała. gdybym miała tak spędzić kolejne 40 lat, dostałabym Nobla, przysięgam. albo raka mózgu, jedno z dwojga na pewno.
kiedyś chciałam stąd uciekać. teraz chcę stąd spokojnie odejść. pożegnać się, obiecać, że wyślę kartkę albo kiedyś na pewno wpadnę na kawę opowiedzieć o swoim nowym, wspaniałym życiu bardzo daleko stąd. ucałujemy rodziców na pożegnanie i obiecamy dzwonić, a potem się spakujemy. ale nie tak w pośpiechu, tak zupełnie spokojnie, przemyślanie. i odejdziemy stąd razem. z Poduszkowcem nie muszę już nigdzie uciekać, mogę spokojnie odlecieć.
tulę się do wielkiej, czarnej chmury.
mówię jej "dzień dobry", a ona nie odpowiada. życzę jej miłego dnia nie dlatego, że tak wypada, ale dlatego, że naprawdę jej tego życzę. a ona warczy na mnie i grzmi jak burza nad pustynią.
wielka, czarna chmura śni mi złe sny. takie, przez które nie możesz długo zasnąć, kiedy w końcu uda ci się z nich obudzić. a kiedy zaśniesz, śni je dalej. potem budzisz się z opuchniętymi oczami.
próbuję zgnieść ją absurdalnie chudymi palcami i schować do pudła, które trzymam na dnie szafy. moje absurdalnie chude palce małej dziewczynki zgniatają ją tylko na chwilę. na 5 minut, na jeden wieczór, na jeden weekend. a później widzę, jak podnosi wieko i wypełza z szafy.i słyszę, jak łamią się paznokcie, jak odpryskuje lakier, i czuję jak z dłoni płynie mi krew, a gromy przecinają opuszki.
przez moment wydawało mi się, że wypełzłam z wielkiej, ciemnej dupy, za przeproszeniem i zobaczyłam słońce. a potem słońce wpełzło do kolejnej ciemnej dupy, za przeproszeniem. a ja razem z nim.
chcę wracać do słońca na Venice. wypełznąć z wielkiej, ciemnej dupy, za przeproszeniem. śmiać się nad organiczną lemoniadą zamiast płakać nad piwem, które sama naważyłam. nie wyszło mi to piwo, zdecydowanie.
noce w Las Vegas z 65-tego piętra wyglądają genialnie. na 65-tym piętrze jestem szczęśliwa. najszczęśliwsza na świecie.
chciałabym zostać tu na zawsze. może nie w Vegas, ale tu, ogólnie.
nie chce mi się wracać.
w mojej pracy najfajniejsze jest to, że można w niej używać przez znaczną część czasu prawej półkuli mózgu, podczas gdy lewa może posłuchać muzyki na przykład. ostatnio moja lewa półkula i ja uczymy się niemieckiego słuchając jakiejś absolutnie odjechanej stacji radiowej, w której poranną audycję prowadzi pan - po angielsku, i pani - po niemiecku, i tak rozmawiają każde po swojemu, jak gdyby nigdy nic. moja lewa półkula i ja przez cały poranek, kiedy umysł człowieka jest podobno najbardziej chłonny, oswajamy niemiecki i słuchamy muzyki. w tym czasie prawa półkula chodzi do pracy.
ogólnie mój mózg i ja bardzo lubimy swoją pracę. uśmiechamy się czasem, kiedy ludzie robią wielkie oczy słysząc, co robimy, bo podobno nie bardzo nam to pasuje. ale my to lubimy. uczymy się i odkrywamy codziennie coś nowego jak dzieci. zarówno ja, jak i mój szef, który zęby zjadł na tym, co robi. i mamy dużo czasu na słuchanie muzyki - moje półkule i ja.
to ten sam gość, serio:
podsumowaniem niech będzie youtube'owy komentarz: "how can such ugly men make such sexy music?"
w mojej pracy niefajne natomiast jest to, że lewa półkula ma za dużo czasu na myślenie.
a czasem wszyscy nie mamy go wcale. też.
mojej pracy nie lubią tylko oczy. potem zdarza się, że całymi wieczorami płaczą. pojedynczo.
codziennie mówi o tym, jak bardzo nie lubi swojej pracy. mówi o tym jednak w taki sposób, że byłoby fajnie, gdyby napisał książkę. i byłaby to dobra książka, choć nie jestem całkiem obiektywna. a może ja ją napiszę.
kompletnie tam nie pasuje. z drugiej strony to jego świat. i absolutnie bosko wygląda w garniturze. tak, że mam ochotę pociągnąć go za krawat i rozerwać koszulę.
codziennie słucham cierpliwie. że to nie dla niego. że nie dla nas. że za szybko się zestarzejemy, żyjąc w ten sposób. mówi, że dom to my. mówi, że wybrałam trudne życie. wiem. samo mi uświadomiło.
mówi, że niczego nie będziemy żałować na starość. wierzę.
I just wanna make it home to you, to you.
kilka miesięcy temu znalazłam wpis sprzed jeszcze wcześniejszych kilku miesięcy o tym, że się przeprowadzamy, że remont i bla bla bla. potem był jakiś, że coś idzie nie tak, ale chyba wolałabym zapomnieć, co poszło nie tak. pewnie przeczytałam jeszcze trochę przeprowadzkowej bazgraniny, albo nawet nie przeczytałam, tylko mi się zdawało, bo miałam to wszystko napisać i nigdy nie napisałam. nawet od tego nienapisania minęło sporo czasu.
gonię go, a on mi ucieka. jesteśmy jak pies i ogon - łapię go z całej siły zębami tak, że aż sama wyję z bólu, a jednak nie przestaję biec w kółko, a potem znów przychodzi niedzielne popołudnie i jakiś impuls każe pakować walizki i odjeżdżać. milion dalekich rejsów, nawet nie ma czasu na wylizanie ran.
a ja lubię się po prostu przytulić. lubię mieć czas, nigdzie się nie spieszyć. położyć się na kanapie w sobotnie popołudnie, przytulić i się nie spieszyć. trochę mi żal tych wszystkich rzeczy, na które nie mamy czasu w niedzielę, bo pewnie lubiłabym je tak samo, jak lubię te, na które mamy. a potem zaczynamy biec.
powtarzam sobie, że gonimy nasze marzenia. i biegnę dalej.
chciałabym mieć już wreszcie wolny czas, ale to jak trening cierpliwości, w którym wygrywa mój perfekcjonizm.
mówi, że potrzebujemy planu. zapewne ma rację. ale nie takiego mniej-więcej, tylko szczegółowego. mówi, że to jak wojna. nie wygrywa się wojny bez planu.
naprzeciw tej wojny postawiłam chaos, w którym żyję. najwyższa wieża na pierwszym piętrze nie jest już najczystszym miejscem na ziemi. na rowerku treningowym zawisły wyjściowe sukienki w zdechłych pokrowcach. tam suszy się pranie, a tu leży walizka, której nie zdążyłam jeszcze do końca rozpakować. o rany, jak ja chcę się już stąd wyprowadzić! i to, i tamto, i jeszcze ta przeprowadzka. tylko to "i to, i tamto" to już nie dwie słownie rzeczy, ale absolutna zmiana myślenia co 30 minut, bo jedno "to" zakłóca drugie "tamto", a to z kolei kolejne "to" jak domino.
zrobiłam nawet plan. na razie mały, długopisem na kartce. jak na mały plan jest podejrzanie długi. jak na plan osoby, która na co dzień musi być doskonale zorganizowana, zawiera podejrzanie dużo podejrzanie zaległych spraw. i jeszcze ta przeprowadzka.
nie pozostaje nic innego jak biec dalej.
a może podświadomie nie chcę zamieniać najwyższej wieży na kolejną najwyższą wieżę, tylko jeszcze bardziej pustą. choć przynajmniej mniej zagraconą.
z drugiej strony chciałabym wracać do naszego domu. ale takiego naprawdę naszego, w którym ogon gania tylko pies.
miałam dziwny sen. siedziałam na tylnym siedzeniu samochodu prowadzonego przez Spidermana. gonił nas potwór, który wyglądał nie wiadomo jak, ale był jednym z tych potworów spod łóżka, nie wiadomo jakich, a jednak się boisz. najgorsze było to, że nie miałam butów, a Spiderman miał za chwilę zatrzymać auto, z którego chyba należałoby uciec.
umówmy się, że to skutek uboczny ciężkiej pracy, ok?
życie codzienne nine-to-five z przerwami na papierosa. przed obskurwiałym biurowcem z lat 70tych, przed którym jednak czasem parkuje Maserati (czasem, to znaczy raz, whatever), stoi starszy pan i rozgląda się, jakby kogoś szukał. poczęstuje mnie pani papierosem, pyta. kieruję w jego stronę paczkę, do której sięgałam i częstuję do połowy wyciągniętym papierosem z uśmiechem. bo wie pani, bo ja tu czekałem na pieniądze i poszedłem o tam, widzi pani, do el greco, ale szefa nie było, a szef, to wie pani, to mój znajomy jest, ale go nie zastałem. a czym się pani zajmuje? - odpowiadam bardziej z przegrzania mózgu nadmiarem informacji, niż z faktycznej potrzeby podzielenia się z ludzkością swoim zawodem - naprawdę?! to cudownie! bo widzi pani, ja się nazywam - i tu wyciąga dłoń, która zdecydowanie nie jest ręką dziada zbierającego śmieci i układającego je w stertę pod "biurowcem", która na pierwszy rzut oka wydaje się nieskładną stertą śmieci, ale kiedy patrzysz na dziada przerzucającego tę stertę, gdy na dworze robi się ciepło, masz wrażenie, że jest w tym jakiś sens - i właśnie wygrałem konkurs; pobiłem szefa izby, proszę sobie wyobrazić, no tego, jak mu tam? ten od pedetu! -tak, wiem - no właśnie! i proszę sobie wyobrazić, że pobiłem go i jaką on miał minę! no było warto, uwierz mi. ja się nazywam - tu znów chwyta mnie za dłoń i tym razem zamiast mocno ją uścisnąć jak poprzednio, całuje - i mam biuro w nocie - przyjdź, gdybyś szukała pracy - nie szukam - zapamiętasz, jak się nazywam? nie dość, że koleżanka po fachu, to jeszcze piękna kobieta! i znów całuje mnie w dłoń, ekhm... - jak myślisz, ile mam lat? 57! wyglądam? zniszczona życiem gęba, co? poczęstujesz mnie jeszcze jednym?
wyciągam paczkę z kieszeni - mieszkam o tam, widzisz ten blok? mój projekt. a kojarzysz te bloki na legnickiej? - tak, kojarzę - też moje! a na długosza? (...) ten konkurs to jest wielka sprawa, 16 000 metrów kwadratowych! jak to się nazywa? miasto czterech kultur? - pięciu chyba? - zaraz, ile było tych kultur? - wylicza na zadbanych palcach - żydowska, polska, śląska, czeska... a, no i niemiecka! no tak, pięciu. wiesz, ja mam tylko czterech ludzi, ale będę szukał, bo to duży projekt, przyjdź. mamy duże biuro, 90 metrów, pomieścimy się. zapamiętasz, jak się nazywam? masz może wizytówkę? - nie, nie mam. na co dzień ich nie potrzebuję. podobnie jak garsonki i warkoczyka - nie chce mi się wracać do domu, pusto tam. zostanę tu jeszcze z panią. kiedy żona odeszła i zabrała synów, pusto się zrobiło - to przykre w sumie - w poniedziałek zmarł mój przyjaciel i wie pani, nie mogę się pozbierać coś. no niesamowite, że jesteśmy kolegami po fachu! taka piękna kobieta! wie pani, ten konkurs to wielka sprawa, proszę w internecie o tym poczytać. parking dwupoziomowy pod ziemią! oczywiście, jeśli inwestor nie poskąpi. i jaka lokalizacja! samo centrum! 16 000 metrów kwadratowych! - i zatacza się z gracją - przyjdź do mnie do biura koniecznie i poczytaj w internecie! zapamiętasz, jak się nazywam? - tak, zapamiętam. przepraszam, muszę wracać do pracy.
wiem, kim był ten starszy pan. znam go, bo to legenda. ten człowiek w latach 80tych i 90tych był absolutną gwiazdą w swoim zawodzie i każdy dałby się pociąć, żeby dla niego pracować. a potem poznał się z panią wódką i poszedł w melanż. i nawet w środę o 14 było go nią czuć.
kiedy jechałam windą, zastanawiałam się, dlaczego powiedział mi to wszystko. wtedy przypomniał mi się facet, który opowiadał mi, jak układał babci linoleum w kuchni i kobieta, która opowiedziała mi swoje - w gruncie rzeczy - smutne życie na parkingu pod marketem. przypomniało mi się, że przecież mam taką twarz, że ludzie mi ufają i uśmiechnęłam się pod nosem.
chyba rzucę palenie, bez kitu.
dobrze, że właśnie zaczyna się niecodzienność five-to-six.
od kilku dni czuję taki dziwny niepokój. taki z uciskiem gdzieś między żołądkiem a kręgosłupem.
porysowałam auto. nadal go czuję.
czyli to nie przeczucie o przyszłym (a właściwie już przeszłym) porysowaniu auta było jego przyczyną. na to wychodzi.
budząc się w niedzielny poranek w hotelowym łóżku, przez dłuższą chwilę zastanawiałam się, w jakim mieście tak właściwie jesteśmy. osiem dni, sześć łóżek, pięć miast. w każdym budziłam się równie szczęśliwa.
kiedy wracałam późnym wieczorem do najbardziej naszego łóżka, pod koła samochodu rzucił mi się kot. widziałam tylko jego sylwetkę zeskakującą z chodnika prosto pod auto. gdy w lusterku zobaczyłam martwe włochate ciałko kota-samobójcy, rozpłakałam się. to pierwsze zwierzę, jakie kiedykolwiek przejechałam.
jak bardzo nieszczęśliwym kotem trzeba być, żeby popełnić samobójstwo? w dodatku w ten sposób?!
'kiedy byłam mała, fascynowały mnie słupy wysokiego napięcia', mówię, gdy mijamy nieskończone pola żółtego rzepaku. kiedy się na nie patrzy, zwłaszcza będąc dzieckiem, ma się ochotę na nie wdrapać, bo wyglądają jakby były do wdrapywania, ale nawet dziecko wie, że nie wolno. tym bardziej wydają się fascynujące, że patrzę na nie zawsze z daleka. 'każdy ma niby tę samą funkcję, ale kształty mają różne'. do tej pory nie wiem, od czego to zależy, ale chciałabym wierzyć, że od fantazji projektanta i nie psuj tego wytycznymi z centrali.
może nawet kiedyś zacznę robić im zdjęcia wszędzie, gdzie będę i może nawet kiedyś będzie mi się chciało je porównać, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście są różne, czy wszystkie są stawiane według jakichś z góry narzuconych projektów, a mi się tylko wydaje. albo po prostu zadzwonię do elektrowni i spytam, co będzie dużo łatwiejsze, ale chyba mniej satysfakcjonujące. albo nigdy się nie dowiem i do końca życia będę myślała, że jest tak, jak chciałabym, żeby było.
'lubię słupy wysokiego napięcia. takie groźne w tych żółtych rzepakach', mówię. 'słupy wysokiego napięcia i wielomiany', dodaje, uśmiechając się.
ostatnio chodzą za mną kawałki o weedzie. ten akurat siedział na kanapie przez cały długi weekend.
'kłócimy się, bo bardzo się kochamy', mówi, 'stąd tyle emocji'. wierzę mu.
chociaż kiedy powiedział, że może do siebie nie pasujemy, przez moment mu nie wierzyłam. nawet, że to powiedział.
była do tego notka o śniegu, siniakach, podróżach na wysokości 2300 m n.p.m. i ekspresyjnym wyrażaniu emocji na stacji benzynowej gdzieś w środku gór, po którym zapadła cisza na kolejne 12 godzin.
i że nie umiem się na niego gniewać nawet kiedy na wybuch gniewu ciężko zapracuje, bo zasypiam przytulona i z ciepłymi ustami na szyi.
standardowy trik z odzyskiwaniem takiej notki nie zadziałał. zawiodłeś mnie, nlogu.
złoszczę się na niego i wydzieram. że jak zawsze wszystko na ostatnią chwilę bla bla bla. w tym samym czasie on kupuje mi w prezencie słuchawki. pytam, z jakiej okazji. 'mówiłaś, że szukasz'. więc znalazł je dla mnie w czasie, kiedy byłam zbyt zajęta złoszczeniem się i wydzieraniem.
nie pogrzebię kolejnego pomysłu. nawet gdybym miała sama zdzierać paznokcie do krwi, nie schowam go do szuflady. zacisnę zęby, bo mam w tym wprawę. tak na wszelki wypadek.
nie będę czekać na decyzje innych, nie będę odkładać planów na święte nigdy. nie chcę śnić o lataniu, chcę latać.
poduszkowiec bardzo we mnie wierzy. w Berlinie zrobiłam może 30 zdjęć. to niewiele jak na początek. mimo wszystko pochwalił,że przynajmniej jedno z tych 30 jest może nawet fajne. to dużo jak na początek.
poduszkowiec wierzy w mój pomysł. we dwoje nie może nam się nie udać.
i doczekałam się kalendarza, wyobraź sobie. takiego z pożółkłymi kartkami i wyblakłymi datami, jak chciałam i wypełniam go sumiennie, codziennie rano rysując strzałki do kolejnych punktów programu przez co wygląda już bardziej jak mapa niż kalendarz. i każdy punk na mapie jest ważny, a ja jestem z siebie dumna, z tych wiosennych porządków i to widać. nawet dentysta to zauważył,że wpadam do gabinetu bardziej jak wiosenny ptaszek.
w weekend będziemy robić zdjęcia w Berlinie. coś czuję, że Poduszkowiec może jeszcze tak narozrabiać, że znów będę chciała to robić.
chciałam coś trochę pomarudzić, że tak mi źle, tak mi szaro i że same problemy, ale jeśli tak się nad wszystkim chwilę zastanowić, w mojej sytuacji marudzenie byłoby bluźnierstwem. to nic, że mój budżet na ten miesiąc zamyka się na zawartości lodówki, bo miesiąc za chwilkę się kończy, a lodówka jest na chwilę obecną wypełniona po brzegi. to nic, że od tygodnia wisi nade mną koszmarny pms, który co chwilę wywołuje zły nastrój na przemian z mikrozałamkami, bo na uspokojenie kupiłam mu słoik ogórków, po którym ułożył się grzecznie na czerwonym włochatym dywaniku i zasnął. to nic, że przeprowadzka ciągle i ciągle nie dochodzi do skutku, a nad naszym mieszkaniem wisi jakieś fatum i wszystko, co można było zrobić w nim źle, zostało zrobione źle, bo jutro do akcji wkracza dżin bez połowy górnej jedynki i w lekko za ciasnych dżinsach, który to naprawi (tu można trzymać kciuki za jego magiczne moce). mimo wszystko panowie ze straży miejskiej nie kasują mnie za zdjęcie blokady z koła i w końcu po miesiącach obijania na zmianę kolan i dupy, nauczyłam się zmieniać krawędzie na snowboardzie.
mimo wszystko, mimo tego, że będziemy żyć tak osobno do września co najmniej, leżąc w hotelowym łóżku palimy skręta, a potem długo rozmawiamy, śmiejąc się do łez na przemian z chwilami, kiedy rozmowa jest absolutnie zbędna. potem Poduszkowiec kładzie głowę w miejscu, gdzie mam bliznę i zasypia głaskany po włosach, a ja myślę, że to niesamowite, że codziennie kocham go bardziej i w końcu sama zasypiam. przy nim nie pamiętam nawet tych dziwnych snów, które się śnią prawie co noc. tylko jakoś tak bardziej przeklinam, wracając w słoneczne przedpołudnie do pustego mieszkania, to nic.
drugi koniec świata jest 270 km stąd.
już nie mogę się doczekać weekendu i śniegu, i nowych siniaków też. szczególnie tych na kolanach. ale i tak nie mogę się doczekać. zmęczenia, zasypiania jak kamień i Krakowa.
jeszcze tylko 2 bardzo długie i bardzo ciężkie jak sto kilo cegieł dni. bardzo bardzo trudne dni. a później każdy następny siniak będzie wywoływał u mnie wielki uśmiech, przysięgam.
jakoś tak cicho się zrobiło. został tylko bałagan, za który i tak się nie gniewam. dużo bardziej wolę bałagan z nim niż porządek bez niego. co prawda zabrał tylko jedną walizkę i mocno trzymajmy kciuki, żeby zaraz wrócił, ale kiedy wróci, wróci tak naprawdę na jedną noc, a później znów wyjedzie. chociaż jestem z tym stanem rzeczy chwilowo pogodzona, jest mi trochę smutno, bo zawsze jest mi trochę smutno, kiedy wyjeżdża, a ja zostaję sama. no, z bałaganem.
proces oswajania się z podziałem najwyższej wieży na pierwszym piętrze na dwoje zajął mi relatywnie dużo czasu. w końcu najwyższa wieża od zawsze była jednoosobowa, albo raczej ja od zawsze byłam w niej sama, a wszyscy inni byli tylko gośćmi, więc sam rozumiesz, że to był długi proces oswajania się. i burzliwy trochę też. a kiedy już się oswoiłam, wylądowałam na odwyku, na którym zresztą nie chcę wcale być, więc się nie odswoję, bo odwyk wbrew woli pacjenta nie ma szans powodzenia. takie moje fatum, no cóż. i sprzątać też nie będę. no, może troszkę.
ostatnio Karolina powiedziała, że bije od nas miłością. co prawda wypiłyśmy chwilę wcześniej trochę (ekhm) wina, ale prawda jest w winie, czy coś takiego. prawda to zawsze prawda, w czymkolwiek by ona nie była.
'byłoby cudownie, gdybyś jutro przyjechał'. wyłączył nocne powtórki 'rozmów w toku', bo któregoś dnia do reszty od nich oszaleję i zrobił tak,żebym przestała spać zawinięta w koc na kanapie przed telewizorem.
z czubka nosa dyndają mi krople frustracji. powoli zapominam, jak to jest zaplanować tydzień z góry. powoli zapominam nawet, jak to jest zaplanować dzień.
zawsze chciałam nosić w torbie kalendarz, w którym strony byłyby wypełnione równymi liniami wężyków czarnego długopisu. może z czasem doszłabym do wprawy i poszerzyła gamę wężyków o dodatkowe kolory dla rzeczy ważnych i najważniejszych. później przyklejałabym kolorowe znaczniki na brzegu kalendarza. z czasem wkładałabym do niego wycinki z gazet, bilety skądś tam, notowałabym fajne kawałki, które usłyszałam gdzieś przypadkiem i może gdzieś indziej też chciałabym je usłyszeć, już nie przypadkiem. kalendarz rósłby, pęczniał, niektóre kartki miałyby pozaginane rogi, bardziej z niechlujstwa niż celowo. gdzieniegdzie papier pochlapany byłby kawą, pobrudzony niewyschniętym lakierem do paznokci albo usmarowany czymś innym. może zaczęłabym nosić przy sobie kredki, kto wie. już nawet upatrzyłam odpowiedni kalendarz. taki z okładką jak z bajki, z żółtymi kartkami i wyblakłymi datami, jakby daty były sprawami drugorzędnymi.
tymczasem zapominam powoli, jak to jest zaplanować dzień, żeby szereg osób trzecich w ten plan się wtrącał. mojego czasu nie da się rozciągnąć, kurwa.
chciałabym skulić się w ciszy. tak na 24 godziny.
trochę nie wierzę, że za kilka miesięcy spakuję 7 lat życia do kilku pudełek, a resztę oddam w dobre ręce czy coś w tym stylu. niby nic się nie zmieni, to samo miasto, ludzie, tylko widok z okna troszkę inny, chociaż wcale nie taki obcy. rysuję kafle na ścianach i nie wierzę, że to moja ściana i moje kafle. nie wiem, co postawię na półkach, gdzie będę rozrzucać ubrania i gdzie upychać wszystkie rzeczy, z którymi nie wiem, co zrobić.
stoję na gołych wylewkach, wokół gołe ściany, a nad głową goła żarówka. wyobrażam sobie, że to taka szansa na rozpoczęcie wszystkiego od nowa. kiedyś powiedziałam, że nie wyobrażam sobie mieszkania tutaj z kimś. to miejsce jest przerażająco moje. pachnie mną, wygląda mną. wygląda podrapanymi podłogami, zepsutymi oknami i poplamioną na wieki kanapą.
to jestem cała ja. 54 metry kwadratowe mnie. kurcze, dużo mnie tutaj. i teraz weź bądź tu mądry, i zabierz, co trzeba.
tam jeszcze wcale mnie nie ma. czasem tylko siadam na balkonie, opieram się plecami o ścianę i paląc skręta, myślę, że po tym balkonie chodzi się naprawdę jak po molo. patrzę na ludzi spacerujących po parku, którzy są zdziwieni, że ktoś już siedzi na balkonie. bo wiesz, to może śmieszne, ale w mieście powstaje właśnie nowa tkanka. za plecami szumią tramwaje, a w tkance przybywa fachowców od robót wykończeniowych, a miejscami nawet pudeł z rzeczami i mebli. patrząc na to w szerszej perspektywie, jest coś pięknego w tworzeniu się takich miejsc. bez historii, bez przeszłości. szanse, że sąsiadka znała twoją mamę, czy babcię i pamięta, jak byłeś taki malutki i biegałeś z siusiakiem na wierzchu, są marne. białe plamy w środku miasta, które wypełniają się ludźmi.
tutaj z kompletnie obcych sobie ludzi ma powstać nowa społeczność, przynajmniej w teorii. jak dla mnie to tu na razie tylko pachnie tworzeniem się.
to miejsce jeszcze nie ma historii. ani mojej, ani żadnej innej. jest neutralnym skrawkiem ziemi. może to właśnie będzie dobre miejsce, żeby zacząć od nowa, sama nie wiem. póki co tak sobie stoję i nie wierzę, że za kilka miesięcy, mówiąc 'wracam do domu', będę miała na myśli tutaj. i za kilka miesięcy to będzie oczywiste, że czasem zjawię się na tym balkonie, żeby zapalić. a może rzucę palenie, kto wie. w końcu od nowa, to od nowa. i może zamienię moją historię na jakąś inną, nigdy nie wiadomo.
Danger Mouse & Daniele Luppi - The World (starring Jack White).
jego zapach odbija się echem w pościeli. nie mogę zasnąć i poniekąd sama jestem sobie winna,bo przyłożyłam rękę do jego wyjazdu. więc czego pani szanowna się spodziewała?!
zaglądam tu codziennie. codziennie notuję na czystym arkuszu kilka zdań, a potem długo głaszczę mojego kolegę, backspace'a. taki kinetyczny romans.
wciskam go i trzymam, póki nie wrócimy do stanu czystego arkusza. chyba wolę zachować to wszystko dla siebie.
układałam niezliczone historie o tym, co robiłam 28 lipca albo 6 września. jak to wtedy dzwonił telefon z wiadomościami, że mam pakować pidżamę i kosmetyki, a teraz dzwonił budzik, a ja w spodenkach w groszki biegałam po mieszkaniu, próbując spakować na szybko rzeczy na wyjazd. jak paliliśmy jointy, a kilkaset metrów od nas duzi chłopcy zmieniali na czas opony i zarabiali na tym duże pieniądze i o tym, jak to było wtedy. i jaki Budapeszt jest piękny, a Dunaj ogromny. jak rok później jechałam w drugą stronę, z zupełnie innymi wspomnieniami ostatnich tygodni i jaka teraz jestem zupełnie inna, szczęśliwsza o 180 stopni chyba nawet. jak budziłam się o 6 rano, a potem o 17 i o 19, i jak o 21 wyciągali mi respirator, a dzisiaj siedzę przy stole w kuchni i piję wino. nasi znajomi mówią o tym miejscu, że jest domem. i myślę, że to ładne - stworzyć takie miejsce, w którym pije się wino w kuchni, bo w kuchni zawsze jest sto procent domu, i opowiada się o tym, co zdarzyło się dokładnie rok temu, i czuje się, jak bardzo to wszystko jest daleko i jak cudownie bezpiecznie jest tu i teraz.
myślę, że nie chcę opowiadać o tym, jak mi było, kiedy spakowaliśmy wszystkie jego rzeczy, poodkurzaliśmy pokój i usiedliśmy na nie jego kanapie. myślę, że chcę to wszystko zachować dla siebie. niech to codzienne zaglądanie będzie chwilową próbą odzyskania równowagi, po której nie zostanie żaden ślad.
bo wiesz, to wszystko takie nieubrane późną nocą w mojej głowie ma więcej i sensu, i seksu. i niech tam zostanie.
Danger Mouse & Daniel Luppi - Two Against One (starring Jack White). 'Rome' to naprawdę dobry album, który w założeniu miał być żartem. myślę, że jeszcze kilka razy do niego wrócę.
Danger Mouse & Sparklehorse - Everytime I'm With You.
co tu dużo mówić.
byle do czwartku. do czwartku muszę być esencją ogarnięcia. odetchnę w czwartkowe popołudnie w nagrodę za to ogarnięcie. i to będzie jedyne w swoim rodzaju odetchnięcie, przysięgam.
mam taką twarz, że obcy ludzie pod supermarketem opowiadają mi o swoich problemach z ułożeniem linoleum w kuchni.
skoro już o małych remontach mowa, to klik.
taka właśnie się czuję. pełna niepokoju.
miotam się. dzielę sprawy na te bardzo ważne. na te, które dobijają mnie tu i teraz.
może mam złe priorytety i nie daję sobie nic przetłumaczyć.
może jestem zbyt emocjonalna i za bardzo próbuję być we wszystkim akuratna. może zbyt łatwo odpuszczam. nie od wczoraj taka jestem.
może jestem totalnie oderwana od rzeczywistości i nie wiem, co to prawdziwe życie. może tylko wydaje mi się, że coś przeżyłam. że czegoś dotknęłam. że wiem, co jest ważne. może jestem królową wymówek.
bo właśnie tak się czuję. że nie wiem.
może to wszystko we mnie jest po prostu nie do wytrzymania.
6 rano. otworzyłam oczy, sama nie wiem po co. bo kiedy już raz je otworzyłam, nie mogłam ich zamknąć. po bardzo długiej nocy przyszedł bardzo długi dzień. a po nim znów przyjdzie bardzo długa noc. a spać to kiedy szanowna pani zamierza?
jestem wkurzona dniem dzisiejszym po same włosy. jestem wkurzona wkurzeniem człowieka niewyspanego, którego czeka kolejna długa noc. więc nie drażnij lwa, bardzo cię proszę, bo takiemu lwu wystarczy,że go za ucho pociągniesz, żeby się odezwał. niewyspanemu lwu. wrr.
nie wiem, skąd to się bierze. rośnie bez pamięci, a później wybucha, sami nawet nie wiemy kiedy. eksplozja trwa czasem minutę, czasem dwie, a czasem nawet kilka godzin. szarpie nerwy na strzępy i po angielsku uchodzi z miejsca zdarzenia. mimo to stresu jakoś tak nie bardzo ubywa.
na egzamin poszłam z torbą pełną piasku z plaży. na plaży było pięknie, wiesz. zabrakło tylko jeszcze kilku takich chwil, których nie trzeba z nikim dzielić jak ten joint nocą nad morzem albo spacer-instant na koniec Polski, chociaż było tak strasznie zimno.
ostatni weekend lipca przyjdzie szybciej, niż myślę. będzie nasz. i będzie bardziej bezcenny, niż to sobie wyobrażam.
gapię się w to ogłoszenie od kilku godzin. nie wiem, co robić. przecież plan był zupełnie inny.
to niby tylko niezobowiązująca rozmowa. a co, jeżeli poczuję, że bezstresowe, przyjemne życie jest w zasięgu ręki? a co, jeżeli już nie będę chciała wracać do świata zależności z widokiem na absolutną wolność?
wisi nade mną to przeczucie,że podejmuję właśnie decyzje ostatniej szansy. za chwilę będzie za późno, żeby cokolwiek zmienić.
moje przeczucia zwykle są złe. najgorsza jest ich trafność.
jutro zderzę się z rzeczywistością. może boleć. nie musi. może komuś być smutno. nie musi. ktoś może się zdenerwować. nie musi. ktoś może powiedzieć o dwa słowa za dużo. nie musi. ktoś może pozamiatać sobie przyszłość w tym mieście, jeśli puszczą mu nerwy.
tym ostatnim ktosiem jestem ja sama. wystarczy tylko dać cierpliwości dzień wolny i spuścić wkurwienie z łańcucha. masz szczęście, że jestem damą, jego mać!
na pewno jest tylko to, że jutrzejszy dzień będzie zdecydowanie za długi i za ciężki.
humor poprawiłby mi jego powrót. no, ewentualnie szmizjerka w kwiatki.
Starfucker - Mona Vegas. wejście smoka, a dalej już coś nie poszło.
czasem nie dociera do mnie, że herbata we własnym ogrodzie i trójka bawiących się w nim dzieci dotyczy nas obojga. przynajmniej nie od razu to do mnie dociera.
latem długim nogom w krótkich spodniach więcej uchodzi na sucho. latem długie nogi w krótkich spodniach mogą przechodzić przez ulicę na czerwonym świetle,a wkurzeni kierowcy w swoich wkurzonych samochodach brzmiących wkurzoną muzyką,zamiast wkurzać się jeszcze bardziej,uśmiechają się do długich nóg w krótkich spodniach,bo każdy z nich woli patrzeć niż wkurzać się jeszcze bardziej.
bycie fantazją jest chyba dużo prostsze niż bycie codziennością.
znów zrobiło się gorąco. znów zepsuło mi się auto. znowu jestem bez kasy. znów wyjeżdża na czas bliżej nieokreślony. déjà vu. nie bądź zdziwiony,że jestem trochę niespokojna.
nie chcę powtórki zeszłego roku. już tam byłam,już to widziałam. wystarczy.
mam taki durny nawyk obgryzania wewnętrznej strony policzka. ze zdenerwowania,z zamyślenia albo z wkurzenia,że ze zdenerwowania albo z zamyślenia tak go obgryzłam,że nawet mój język jest wkurzony,że aż tak się zdenerwowałam albo zamyśliłam.
mam szalony plan. przemyślałam go starannie. wewnętrzną stronę prawego policzka doprowadziłam do ruiny. kiedy we wkurzeniu,że aż tak starannie się nad nim zamyśliłam,obgryzałam go dalej,poczułam na dłoniach jego zapach.
przed chwilą gadaliśmy o moim szalonym planie. 'jaram się',powiedział. jaram się. jaram się,że zamiast pukać mi do głowy,jara się. jaram się,że go mam. chociaż to za mało powiedziane.
Supra1 - Ghoster.
- koleś,który zrobił ten kawałek siedział na twojej kanapie,a ty zupkę w tym czasie gotowałaś!
- ale zupka wyszła pyszna,co?
rozmawialiśmy. a może słuchaliśmy muzyki,sama nie wiem. nagle zauważyłam,że za oknem zrobiło się już jasno.
Wrocław znów jest najszczęśliwszym miejscem na ziemi,pomyślałam w drodze do ubrań na zmianę.
ciepłe,słoneczne przedpołudnie. koszula w kratę i skarpetki w paski. na nogach tenisówki. ciemne okulary z widokiem na zalaną słońcem najdłuższą ulicę miasta,na jej staromiejską część. na sunący nad nią po wiadukcie jak z bajki pociąg,na samochody,na rowerzystów i pieszych. za uchem szumi tramwaj,za oknem pachnie ciepłe słońce. jest mi dzisiaj trochę smutno.
lubię Wielkanoc,najbardziej Wielki Piątek. jeżeli nigdy nie widziałeś tych wszystkich ludzi,tego ich zadumania,nie zrozumiesz. i chyba nie trzeba nawet w to wierzyć,żeby poczuć kadzidła i usłyszeć,że nie dzwonią dzwony i nie grają organy. a przecież niby nic się nie stało.
stałam nad maszyną do bindowania i robiłam książeczkę z zieloną okładką. za oknem świeciło słońce i słychać było bawiące się na podwórku dzieci. podpisywanie swojego pierwszego projektu do urzędu to fajna chwila. takiego naprawdę,już nie na niby. w okładce koloru kobaltowej zieleni.
kiedy późnym wieczorem szłam parkingiem tak dramatycznie obładowana torbami,przypomniał mi się obrazek z wp,czym różni się noc u przygodnego kochanka od nocy u stałego partnera. do kompletu brakowało mi tylko podpasek i zapasowych rajstop.
ok,ta drzazga to była wykałaczka. kawałek na dnie torby,a drugi pod paznokciem. ten widok mnie przerósł,a świadomość,że to mój paznokieć,kopnęła w rozprute dzień wcześnie plecy.
mimo wszystko to był weekend pełen szczęścia.
nie wiem,co rekompensuje ten mój absolutny brak gracji,ale bardzo wierzę,że gdzieś tam trochę tego schowałam.
i jeszcze jak ja wysiadam z samochodu! no wstyd! wstyd! i wsiadam też wcale nie lepiej.
zaczynam się bać szukania czegokolwiek w swojej własnej torbie. seria wypadków i urazów dała mi do zrozumienia,że jednak nie jestem niezniszczalnym dzieckiem szczęścia.
serce kolibra uderza 600 razy na minutę. koliber żyje średnio pięć miesięcy.
serce żółwia uderza 7 razy na minutę. żółw może dożyć nawet 177 lat.
taki żółw to nie ma w życiu ani lekko,ani szybko,ani jak w bajce. bo gdyby chciał jak w bajce wyskoczyć ze skorupy,zaraz za nim wyskoczyłyby jelita i takie takie. na szczęście dla żółwia matka natura nie inspiruje się ludzką fantazją i nie kazała mu chodzić na dwóch nogach,a w prezencie nie dorzuciła chwytnych kończyn górnych. gdyby coś biedakowi upadło,nie mógłby się nawet po to schylić.
co innego koliber. koliber jest jak z bajki. i tak krótko żyje. kurcze,trochę szkoda ptaszyny.
pomyśl o miłości z przedszkola. albo z podwórka. pomyśl o miłości z podstawówki. o miłości z pierwszej koloni. o miłości z pierwszego samodzielnego wyjazdu. o miłości z liceum. pomyśl o pierwszym pocałunku. o pierwszym razie.
level 10 - mają dwadzieścia kilka lat. poznali się nad morzem,to było lato. trzy miesiące temu wszedł na dach jakiegoś osiedlowego sklepiku i puszczał z niego fajerwerki. dla niej. płakała. pomyślałam,że tak kocha się tylko raz.
dzisiaj też płacze. przed chwilą się rozstali.
level 12 - wyjechał. zjadłam pół paczki śmiejżelków,które nazywają się na wyrost,spaliłam (yyyyy...) za dużo i popiłam dwoma piwami. jest mi trochę smutno. chociaż z drugiej strony nie jest. będzie dobrze się bawił z fantastycznymi ludźmi i wróci taki całkiem nowy,zrelaksowany i taki unplugged,kiedy tu wpadnie zaraz po powrocie. 'i właśnie dlatego nasza miłość jest zajebista',powiedział.
po przemyśleniu sprawy,doszłam do wniosku,że Tomaszów,Wrocław,Warszawa,Szanghaj czy Kalifornia to w sumie nieistotne. tak też kocha się tylko raz.
level 11 to wszystko pomiędzy.
nie wiem,co jest po levelu 12.
Girl Unit - Wut.
edit: w podróżach nadal najbardziej lubię powroty.
a może byśmy tak,najmilszy,wpadli na dzień do Tomaszowa? oczywiście po tym,jak już ustalimy,jak policzyć ilość boków w wielokącie opisanym na okręgu (swoją drogą z internetu dowiedzieliśmy się,że z podobnymi problemami boryka się wielu 13-latków w Polsce,ekhm) i dojdziemy do tego,jak w robocie napędzanym mózgiem szczura zamontowane są te żywe komórki.
buty. buty i baby. szaleństwo.
mam ponad 80 par butów. pewnie gdybym zrobiła porządek w szafie i je policzyła,wyszłoby ponad 90. nie,nie dlatego,że nie mam na co wydawać pieniędzy.
ponad 80 par butów. i kolejne 6 par na oku...
buty to coś więcej niż tylko podeszwy,wkładki,języki,obcasy czy sznurówki. każda para to moja chandra,nagroda za wielki sukces,okazja jedna na milion albo miłość od pierwszego spojrzenia na ekspozycję. w tych pudełkach są kawałki mnie i pewnie dlatego nie umiem pozbyć się żadnej pary.
kiedy przekroczę 100,zrobię z nimi porządek,przysięgam.
byłam księżniczką w najwyższej wieży na pierwszym piętrze notorycznie strzelającą sobie w stopę. byłam niefartem,który nigdy nie pudłował. byłam utykającym od tych wiecznych postrzałów garbusem z liszajem na twarzy.
chciałam się schować. chciałam uciekać. chciałam pakować się w środku nocy i jechać przed siebie. chciałam być niewidzialna. chciałam zniknąć. chciałam być nikim.
mogłam. mogłam nie mieć niczego. mogłam zniknąć na zawsze - wystarczyłoby na sekundę schować charakter do szuflady. mogłam wszystko zniszczyć jednym pstryknięciem palców.
jestem Agnieszka. mam wszystko. chce mi się.
to była zajebiście długa droga. jestem zmęczona. chcę herbaty. mogę wreszcie odpocząć.
w taki dzień jak dzisiaj.
każdy chciał być absolutnie wolny. jak te dzieciaki,które przebiegły pod moim balkonem. czterech małych chłopców,cztery ogromne tornistry. 'kto ostatni do drzwi,ten coś tam coś tam (tu pada określenie zrozumiałe tylko dla małych chłopców)! - a kto pierwszy,ten coś tam (tu pada określenie zrozumiałe tylko dla małych chłopców)!'. ojcowie dzieciom,mężowie żonom,szefowie pracownikom - wszyscy chcieli być tymi czterema małymi chłopcami albo przynajmniej ich ogromnymi tornistrami.
kiedy obudziłam się rano,poczułam,jak obejmuje mnie ta absolutna wolność. aż miałam ochotę zrobić wolności śniadanie.
24 godziny temu przyszła wiosna. będzie ołrajt.
SSQ - Jet Town. you don't need money here in paradise.
kiedy leżałam w szpitalu,lekarze mówili,żebym dała sobie pół roku.
6 marca minęło 6 miesięcy. żebra się zrosły,rany zagoiły,chociaż na przegubach jeszcze widać dziury po igłach. no i ta blizna,do której już tak naprawdę się przyzwyczaiłam.
kiedyś tak sobie gadałam,że przyjedzie taki dzień,w którym wszystko się zmieni. przyjedzie taki poniedziałek,kiedy zacznę od nowa. nie wiem,czy to był ten 6 września,czy 7 marca,to nieważne. nieważne,że tak długo go nie było,bo w końcu przyszedł.
wziął mnie za rękę i wyprowadził na ludzi.
każdy dobry czas jest indywidualnością. dobrych czasów nie da się do siebie porównać. jedyne,co je łączy,to odczucia.
w telewizji lecą nocne wróżki. dzwoni pani Małgorzata (rocznik '79). pyta,czy ponownie zejdą się z Maćkiem (rocznik '89). karty mówią,że ciągnie ich do siebie,ale tylko w sensie erotycznym.
nieba nikt nam nie odbierze. resztki zachodu słońca nad Bałtykiem. Oriona,Wolarza,Lwa,Raka,Panny i Bliźniąt. Kastora, Deneboli ani Arktura. Saturna nad autostradą nikt nam nie zabierze. są nasze.
budynek zawsze rozpada się od podstaw. jeżeli ktoś w deseń moich całkiem nowych sąsiadów,którzy wieczorami bardzo chcą się przyjaźnić przy (niejednej) butelce cytrynówki,a rano leją beton w jedno z chyba najbardziej spektakularnych przedsięwzięć tego miasta,ma (nazwijmy to w cudzysłowie) gorszy dzień,może zniszczyć pracę setek osób i przepuścić tak ogromne pieniądze,że żaden normalny człowiek nie ogarnia takiej ilości zer. wystarczy kilka niezanotowanych dziur w izolacji,której nie da się położyć inaczej jak tylko chodząc po niej i która ma (uwaga) 15 mm. rozumiesz?! 15 mm poliuretanu chroni 50 pięter przed matką naturą! człowiek potrafi stworzyć rzeczy naprawdę niezwykłe. jak 15 mm bezpieczeństwa.
no właśnie,budynek rozpada się od podstaw. dlatego każdą konstrukcję trzeba przemyśleć 100 000 razy zanim stwierdzi się,że ta konstrukcja wytrzyma wszystko. no,może nie wszystko,ale bardzo dużo.
długo zastanawiałam się,czy dobrze robimy. czy ja dobrze robię. bo wiesz,nie należę do kobiet,które dokonują słusznych wyborów zbyt często. raczej do tych,które nie dokonują ich prawie nigdy. do tych,które kupują niekoniecznie wygodne buty i nie potrafią poruszać się skrótami,nawet myślowymi.
długo zastanawiałam się,czy robimy dobrze,bo kiedy gra się o wszystko albo nic,trzeba się porządnie zastanowić. długo myślałam nad tą konstrukcją i jasne,że miałam wątpliwości,czy aby na pewno nie walnęłam się w obliczeniach. bo wiesz,czasem taka pomyłka ma dramatyczne konsekwencje,jak w przypadku konstruktora Mostu Grunwaldzkiego,który nie dość,że się pomylił,to pomylił się,że się pomylił. i nigdy nie miał okazji zobaczyć spektakularnych korków na swoim spektakularnym moście.
długo zastanawiałam się,w którym miejscu mogłam się pomylić. to taka gra,która wymaga stalowych nerwów do samego końca. bo kiedy nerwy puszczają,to już koniec. i wiesz,dzisiaj jestem potwornie dumna. przetrwaliśmy wakacyjne trzęsienie ziemi,którego przecież nikt nie mógł przewidzieć na naszej szerokości geograficznej. przetrwaliśmy trzęsienie czasu i spokoju.
i wiesz,myślę,że wiele zmieniło się w naszej konstrukcji. najlepsze w tych zmianach jest to,że żadne z nas ich nie wprowadzało do projektu,zmiany zrobiły się same. dobra konstrukcja pracuje sama.
i z każdym dniem jestem coraz bardziej dumna z konstrukcji,którą stworzyliśmy,kiedy patrzę,jak pracuje. namiętnie.
ostatnio naprawdę często zbiera mi się na płacz. ze szczęścia. idzie wiosna i wszystko będzie najlepiej. ktoś ostatnio tak powiedział. i miał rację. a może to hormony. może to chemia,że gdzieś tam w środku robi się ciepło i aż ściska. może to ta emocjonalna więź,od której zaczynaliśmy,tylko rozwinięta o kotylion lat świetlnych.
jaram się. nim,nami,naszymi sprawami. 15 mm absolutnego bezpieczeństwa.
znalazłam 70 plnów. głupi to naprawdę ma zawsze szczęście. no prawie zawsze.
słono gdzieś tam w środku. słono bez powodu. słono wbrew naturze. jakoś tak. nie wiem,przywal mi albo coś. bo chyba mi się należy.
dziwnie. nocnie. nie każdemu. nie dla wszystkich. trochę smutno. tak jak lubię.
powinnam już spać. podobno warunkiem spokojnego snu jest brak zegarka w zasięgu ręki. z kolei warunkiem niezaspania jest budzik,a budzik tak już ma,że z natury jest zegarkiem.
żeby spokojnie spać,potrzebuję budzika bez zegarka. skąd ja wezmę coś,czego nie ma?
z drugiej strony,po dzisiejszej pogadance o preprufe'ach,zaczynam wątpić,że istnieje coś,czego nie da się zrobić.
całkiem świeżutkie Metronomy - She Wants. she wants wiele rzeczy tak w sumie. chociaż w tej chwili nie przychodzi jej do głowy nic,co jeszcze mogłoby być potrzebne do szczęścia. to się chyba zen nazywa. czy jakoś tak. de facto she doesn`t want,bo 28 lutego 2011 o 23:45 we Wrocławiu ma wszystko.
czasem mówi do mnie malutka. ostatni raz malutka byłam,kiedy dostawałam wychowawcze zjebki od taty za narozrabianie. odpowiadałam wtedy 'nie krzycz na mnie. jestem jeszcze malutka i nie rozumiem'. a później urosłam 20 centymetrów w ciągu jednego roku. malutka zaczęła brzmieć absurdalnie w ustach większości facetów. teraz odpowiadam 'nie mów do mnie malutka,bo zacznę krzyczeć vel. w odwecie mogę napluć ci na czubek głowy'.
na niego nie mam ochoty krzyczeć. czasem przyciska mnie do siebie i całuje w czoło mówiąc 'moja malutka'. obejmuję go wtedy w pasie i uśmiecham się. do niego,do siebie,nieważne. i wtedy znów jestem malutka. tylko teraz rozumiem już prawie wszystko.
jutro w samo południe.
jeżeli się uda,kupię wino i ugotuję dla nas kolację,której geniusz zadziwi nawet mnie samą.
jeżeli się nie uda,kupię butelkę wódki i przez najbliższe dwa dni będę żywić się popcornem z mikrofalówki gapiąc się w telewizor .
taki jest plan. trzymaj kciuki. po wódce mam paskudnego kaca. za popcornem z mikrofalówki też nie przepadam. w telewizji pewnie nie będzie niczego oglądalnego.
Mice Parade - Tokyo Late Night. nie Tokio i nie takie znowu late night,ale to akurat nieważne.
butelka wina z Chile. na etykiecie informacja,że rodzina jakichś tam wieki temu eksportowała się z Włoch. w Chile założyli winnice i tak sobie od pokoleń produkują to wino. ładne życie.
importerem wina rodziny jakichś tam jest warszawska firma z siedzibą na Puławskiej. pamiętam,kiedy byłam tam pierwszy raz. pamiętam to przerażające mieszkanie,które wynajmował Krzysiek. rozklekotany parkiet,meble z końca lat 40-tych,szaro-brązowe ściany,a na nich poroże jelenia,ciemna kuchnia wieczny syf inside,nawet po sprzątaniu. i zepsuta spłuczka,od której zaczęła się moja teoria,że większość spłuczek w Warszawie jest zepsuta. bez urazy,może to tylko takie moje głupie szczęście. mieszkanie było po jakimś starszym panu. podobno umarł w nim którejś nocy.
wtedy byli jeszcze parą. pamiętam,jak sadzał ultra filigranową blondyneczkę na swoich ultra niefiligranowych kolanach i nabijał się z jej niestarannie ułożonych mlekołaków. Krzysztof to specyficzny człowiek - na co dzień powściągliwy i małomówny. właśnie w ten sposób okazuje miłość - złośliwością. właśnie stąd wiem,że kocha mnie jak najprawdziwszy brat - nabija się ze mnie od urodzenia.
minęło 10 lat. są małżeństwem. już nie wynajmują ohydnego mieszkania przy Puławskiej. w ich mieszkaniu na pewno nikt nie umarł.
budują dom,ogromny dom. i nie wiadomo,czy kiedykolwiek będzie on pełen dzieci. nie wiadomo,czy będzie pełen chociaż jednego dziecka. a raczej wiadomo. w ich przypadku,będzie to kwestia przypadku. taki wielki dom tylko dla nich dwojga. w takim wielkim domu człowiek może poczuć się naprawdę samotny.
dowiedzieli się o tym niedawno,to był maj. Ursus nie pachnie jak Saska Kępa,niestety.
tak naprawdę wolę półwytrawne wino.
na ławce w supermarkecie siedziała kobieta. ładna brunetka,koło 30. jadła frytki z kfc i przyglądała się witrynie naprzeciwko siebie. to była witryna tego biura podróży,które żyje wakacjami. na niej pewnie Peloponez i Teneryfa. na zewnątrz znowu padał śnieg. śnieg wcale jej nie dotyczył. w tym obrazie było coś uderzająco ładnego.
kiedy hormony walą do głowy,rozczulają naprawdę pokręcone rzeczy.
na przykład ten numer. James Blake - Limit To Your Love. a najbardziej ta wyprana torebka herbaty w szklance wody. pewnie niezbyt ciepłej.
ostatnio śniło mi się,że ktoś powiedział,że Céline Dion nie żyje. ostatnio w ogóle dużo się dzieje. dużo się widzi,dużo się słyszy. i czuje też się dużo. i wcale nie ma się dość. im bardziej,tym chce się więcej.
fake tales of Wrocław. bawią mnie ludzie,którzy myślą,że widzieli już wszystko. bawią mnie ci,którym się wydaje,że przeżyli już wszystko. i ci,którzy mówią,że już nic ich w życiu nie zaskoczy.
a najbardziej bawią mnie ci,którzy tłumaczą się ze swoich decyzji. ze wszystkich tłumaczących się,najzabawniejsi są tłumaczący się bez pytania. każdy ma wątpliwości,jasne. wątpliwości wcale nie są zabawne. nawet pies przechodzący przez ulicę ma wątpliwości. wątpliwości nie mają jedynie dżdżownice na chodniku po deszczu. zwyczajnie ich na nie nie stać.
wątpliwości nie są zabawne,dopóki są twoje i nie stają się dobrem/złem (niepotrzebne skreślić) publicznym. bo kiedy tłumaczysz się ze swoich decyzji w dodatku w kretyński sposób,to znaczy,że masz świadomość,że robisz źle. i mimo wszystko brniesz dalej w wyższy level głupoty. zabawnej głupoty.
przestrzeń. organizuję ją,porządkuję i oswajam. fetysz formy i funkcji. dzielę horyzontalnie. mnożę wertykalnie. czasem spędzam z nią kilka jej pierwszych nocy na tym świecie,a rano oddaję w ręce innym jak alfons dziwkę.
przestrzeń. mam wiele przestrzeni. metry kwadratowe. ary i hektary. mam przestrzeń w każdym porcie i z żadną nie zostaję na zawsze. biorę je do siebie tylko po to,żeby kiedyś cieszyły oczy innych. żeby dawały im komfort. żeby umiały sprawiać,że zechcą zostać w nich na zawsze. żeby dawały im wytchnienie,zapomnienie,bezpieczeństwo. żeby chcieli budzić się w nich i zasypiać. żeby każdy chciał je mieć tylko dla siebie,chociaż na chwilę.
przestrzeń. z tych wszystkich metrów kwadratowych,arów i hektarów wybrałam jeden kawałek tylko dla siebie. to taki kawałek,którego nikomu nie oddam. taki kawałek,którego nie trzeba organizować,nie trzeba go projektować,zagospodarowywać ani nawet sprzątać. samo się robi. przestrzeń między naszymi ramionami. między ustami. ze wszystkich metrów,arów i hektarów wybrałam kawałek o powierzchni opuszek palców. nadprzestrzeń.
podwójne zrywy. ostatnio jakoś nie umiem ogarnąć wszystkiego za jednym zamachem.
nie wiem,jak to robi,ale robi to tak,że w momencie,kiedy moje wkurwienie sięga zenitu i dzielą nas sekundy od wybuchu jak w sensacyjnym filmie,przecina czerwony kabel,chociaż każdy rozsądny saper powiedziałby,ze powinien przeciąć zielony. i wtedy zegar przestaje tykać. i wtedy patrzę tak,jak potrafi patrzeć tylko zakochana kobieta.
rozwijając myśl.
'to nie będzie na zawsze'. ile to jest 'nie na zawsze'? 3 miesiące? pół roku? rok? 5 lat? bo wiesz,podobno do domu nie wraca się nigdy. Hesse tak napisał,a ja mu uwierzyłam. wiem,to nie jest dom. nie o to idzie w tym momencie.
bo wiesz,jedna próba sił za mną. niewielu zniosłoby tę próbę. ja zniosłam. drugiej mogę już nie wytrzymać. nie bądź zdziwiony,że takie gadanie - nawet jeśli jest tylko gadaniem - budzi we mnie niepokój. nie bądź zdziwiony,że się boję. a jeśli jesteś,przejdź się w moich butach. w moich najwyższych szpilkach albo najwygodniejszych trampkach,nieważne. pewnie i tak głupio byś w nich wyglądał. no i na pewno się w nie nie zmieścisz. nieważne.
karma,kurwa. whatever.
mogę nawet nauczyć się robić wontony z krewetkami.
mogę,serio. to tylko kwestia chęci.
w świeżo upranej pościeli jakoś tak trudno się zasypia. a może to też tylko kwestia chęci.
przejechałam 10 km nie ruszając się nawet o milimetr. absurd. produktywny absurd. i to jest w nim najbardziej absurdalne,produktywność. no bo umówmy się - nikt nie oczekuje produktywności od absurdu.
jestem głupia albo ślepa,no przysięgam! to prawie niemożliwe,żeby niby dorosły człowiek był aż tak głupi. albo ślepy.
na szczęście jest ktoś dużo mądrzejszy ode mnie,kto nie pozwolił mi wszystkiego spieprzyć.
sama w to nie wierzę,że tyle czasu zajęło mi dojście do tego wniosku.
nie wiem,nie umiem tego powiedzieć. za każdym razem,kiedy chcę,nie umiem. zawsze wydaje mi się to absolutnie z dupy,kompletnie wyrwane z kontekstu.
chciałabym kiedyś bardzo się upić. tak bardzo,żeby się odważyć. rano zawsze mogłabym udawać,że nic nie pamiętam.
no bo ile to jest 'a nawet więcej niż lubię'?
Mark Ronson & The Business Intl – Somebody to Love Me (feat. Boy George & Andrew Wyatt).
tak naprawdę wcale nie lubię się spóźniać. bardziej niż się spóźniać,nie lubię się spieszyć. bardziej niż się spieszyć,nie lubię spieszyć się,kiedy mam kotylion rzeczy przy sobie. tak jest zawsze,kiedy muszę wyjść z domu bardzo wcześnie rano na bardzo wiele godzin - obwieszam się tym kotylionem różnych rzeczy,które pewnie nawet nie będą mi potrzebne,ale obwieszam się nim tak na wszelki wypadek,żeby w czasie tego bardzo długiego dnia nie okazało się,że czegoś zapomniałam.
jest wyjątkowo wcześnie rano,kwiecień. może maj,nieważne. sam wiesz,jakie są te kwietniowe poranki. a może majowe,nieważne. chłodne poranki,które kompletnie nie pasują do ciepłych popołudni. i weź się tu człowieku ubierz jak trzeba,żeby rano nie stukać zębami z zimna,a popołudniu nie musieć dźwigać tej jednej dodatkowej rzeczy,bo kotylion rzeczy do dźwigania już wystarczy. zdradliwe kwietniowe poranki. a może majowe,nieważne. jest mi zimno w dłonie. i nie mogę schować ich do kieszeni,bo przecież niosę ten kotylion rzeczy,który muszę cało donieść na miejsce. bo bardziej niż spóźniać się,spieszyć się i nosić tylu rzeczy przy sobie,nie lubię niczego gubić.
mimo że jest bardzo wcześnie czuję,że relatywnie jest już bardzo późno. pomiędzy budynkami zauważam sunący na przystanek niebieski autobus. nie wiem,jaki ma numer. nie wiem,dokąd jedzie. w sumie to nawet nie wiem,jakie to miasto i dokąd się spieszę,ale wiem,że jeśli do niego nie wsiądę,na pewno się spóźnię. zaczynam biec,przeskakując dziury w chodniku. przebiegam przez ulicę i mijam zaparkowane przy niej samochody. nie wiem,skąd to wiem,ale wiem na pewno,że autobus zwolni jeszcze przed skrzyżowaniem i jeśli nie przestanę biec,zdążę do niego wsiąść. idzie mi,a raczej biegnie całkiem nieźle. biegnie mi lekko i sprężyście. czuję,jak tenisówki odbijają się od asfaltu i że z każdym krokiem biegnie mi coraz szybciej. jeszcze tylko przebiegnę mały parking wylany z cementu,później przejście dla pieszych i zdążę wbiec do niebieskiego autobusu tylnymi drzwiami.
wbiegam na chropowaty cement. na takim samym cementowym placu obdarłam ze skóry kolano,kiedy miałam 7 lat. zostało jeszcze kilkadziesiąt metrów. autobus sunie przez skrzyżowanie,na którym profilaktycznie zwolnił,a ja chciałabym biec szybciej. chciałbym i już nie mam siły. tenisówki zamiast odbijać się od cementu,grzęzną w nim. jakbym próbowała biec w zastygającej wiśniowej galaretce. jakby ktoś trzymał mnie za ramiona i dociskał,a ja się uparłam,że jednak się odbiję. ktoś trzyma dłoń na mojej głowie i wciska mnie w ziemię,a ja próbuję pokonać ten opór. jak w kreskówce,kiedy jakieś maleńkie coś ciska się z pięściami do pełnogabarytowej postaci,a ta trzyma to małe coś za czoło na odległość wysuniętej ręki,no przysięgam. i wiesz,czuję wręcz fizyczny ból,kiedy tak walczę z tym niewidzialnym oporem,który chce,żebym się spóźniła. a ja naprawdę nie mogę. nie wiem dlaczego,nawet nie wiem dokąd nie mogę się spóźnić,ale wiem,że na pewno nie mogę.
kiedy kolejny raz patrzę na przystanek,mam przeczucie,że niebieski autobus zaraz odjedzie. zawisam na krawędzie cementowego placu nad przejściem dla pieszych. i wtedy się budzę. bolą mnie kolana. i żołądek. to z nerwów.
od lat śni mi się ten sen. jeszcze nigdy nie dobiegłam w nim do niebieskiego autobusu. szkoda. jestem ciekawa,dokąd tak się spieszyłam.
załatwiłam dzisiaj mnóstwo ważnych rzeczy,ale jeszcze więcej nie załatwiłam. jestem na siebie okropnie wkurzona,że odłożyłam wszystko na ostatnią chwilę,jak zwykle zresztą. nie lubię tego okresu przed Świętami,wszędzie tłum,jakby wszyscy musieli załatwić wszystko w ostatniej chwili,a ja jestem tą jedną osobą za dużo! od Mikołaja chciałabym dostać,żeby cały świat nie załatwiał wszystkiego w ostatniej chwili. oczywiście,że łatwiej by było,gdybym to ja nie odkładała,ale chcieć taki prezent zawsze sobie mogę.
od siebie chciałam dodać,że słowa to takie małe kotki,z którymi trzeba się bawić,żeby mruczały i żeby zostały kiedyś szczęśliwymi kotami. inaczej zdziczeją i będą miały pomierzwione futerko,heh. albo jak małe króliczki w sklepie zoologicznym. siedzą tak jedno na drugim i czekają,żeby ktoś je pokochał. bo inaczej co się z nimi stanie? może to,co z tym,którego spotkałam w tesco. od mojego kudłatego diabła spod stołu różnił się jedynie tym,że był łysy i od wczoraj leżał w lodówce,a jutro będzie opalony leżał na stole.
doszłam do wniosku,że wolę jednak,kiedy facet ma charakter i czasem warknie niż kiedy rozpływa się w ustach.
robiąc tiramisu pierwszy raz w życiu,pomyślałam,że chciałabym mieć z tobą choinkę. też pierwszy raz. nigdy z nikim nie miałam choinki. i nie chciałam jej mieć.
tiramisu wyszło pyszne,tak na marginesie.
o matko,jak mi tego brakowało! i chociaż to nie był debiut,dopiero dzisiaj poczułam,jak bardzo za tym tęskniłam. i jeszcze ten śnieg,i ta mroźna noc,i Nina Simone śpiewała,że here comes the sun. i mimo że nie tutaj i że nie słońce,to jednak coś przychodzi. sama nie wiem,jak to nazwać. bo wiesz,jest już bardzo późno i bardzo pusto na ulicach,a pod kołami jest ubity śnieg. i wreszcie spokojnie można pomyśleć. zawsze zastanawiałam się,co mój ojciec robi w samochodzie i dlaczego bez niego rzadko rusza się z domu. teraz go rozumiem - w samochodzie jest chwila odpoczynku od poskładanych kości i połamanych myśli,których się nie da przeskoczyć ani obejść. można je natomiast rozjechać. zresztą kwestia rozumienia ojca to bardzo obszerny temat na jakieś dwadzieścia pięć lat opowiadania.
a potem wpadam w chwilową katatonię nad brudnymi naczyniami w zlewie. budzę się z dłońmi w ciepłej wodzie i w jakiejś niewyobrażalnie nieekonomicznej ilości płynu do naczyń. lubię,kiedy jest dużo płynu,każdy ma jakieś złe nawyki. i myję te gary o 3 w nocy,jakby od tego zależała moja przyszłość. bo w gruncie rzeczy od tego zależy moja przyszłość,przynajmniej ta najbliższa. nie przywitam się rano ze stertą garów w zlewie. miło wypić pierwszą kawę w posprzątanej kuchni. zawsze to lepiej,kiedy takie bzdury nie kopią prosto w twarz o poranku. albo po prostu nie mogę jeszcze spać,chociaż powinnam,jeśli w ogóle poranek ma nie być popołudniem.
strasznie późno się zrobiło. nie pamiętam,do czego zmierzałam. chyba do tego,że smutno by było,gdyby nie było już tego chrupania śniegu,szczypania mrozu i ciepła wody na dłoniach,nieważne.
podobno sto pociągnięć szczotką po włosach daje fantastyczne efekty (czy komuś w ogóle chce się robić takie rzeczy?). tak samo jest z myśleniem - po każdej myśli trzeba przejechać mózgiem sto razy,żeby myśl stała się gładka,zdrowa i błyszcząca. to dlatego w kółko wałkuję w głowie tę niefortunną myśl o tym,co się stało i próbuję zrozumieć. i wiesz co? nie rozumiem.
myślisz,że wiesz coś o ludziach? nie wiesz. i ja też nie wiem. oni sami nawet nie wiedzą. sami siebie nie przewidują. wyobraź sobie,że ślizgasz się na łyżwach po zamarzniętej rzece. jest frajda. ganiacie się,śmiejecie. jak dzieci. nie ma nic złego w byciu czasem dużym dzieckiem. nie ma nic złego w pozwalaniu sobie na odrobinę beztroski. beztroska też jest potrzebna. tobie,mi,nam wszystkim. dla równowagi. równowagę łatwo stracić. szczególnie na łyżwach. ktoś w końcu ją traci. ktoś upada. ktoś swoim ciężarem łamie lód na rzece,bo niechcący trafił na kruche miejsce. ktoś wpada do cholernie zimnej wody. i co wtedy? wyciągasz go? jedziesz po pomoc? uciekasz? nie zauważasz? nieważne,za jak bardzo porządnego człowieka się uważasz i co odpowiesz. i tak zrobiłbyś inaczej. ja pewnie też. odpowiedzi są weryfikowalne jedynie w praktyce. idealizm to tylko teoria,więc lepiej nie mów,jaki to byś był świetny i szlachetny. w teorii wszyscy ociekamy altruizmem. w teorii wszyscy jesteśmy zajebiści.
ktoś mi kiedyś powiedział,że cała zabawa polega na tym,że kiedy jedno spada na dno,drugie ciągnie je ku górze. a co,jeżeli to drugie przeoczy spadanie? a co,jeżeli pozwoli utonąć temu pierwszemu? a co,jeżeli nie zauważy? albo nie chce widzieć? nie daje mi to spokoju aż do znudzenia. odbijanie się od dna o własnych siłach bolało bardziej niż przecięty mostek i dreny w płucach razem wzięte. ale odpowiedzi są weryfikowalne jedynie w praktyce.
może po stu pociągnięciach mózgiem po tej okropnej myśli,stanie się ona gładka,zdrowa i błyszcząca. i przestanie w końcu uwierać. i przejdę z nią do porządku dziennego zupełnie jak z czesaniem włosów. może kiedyś przyjmę po męsku na klatę tę myśl,że sama muszę dźwigać swoje problemy. i w końcu przestanę być tym zdziwiona.
bo na razie to w głowie mam kołtun.
dlaczego w winampie nie ma takiej funkcji jak 'wyłącz po ostatnim utworze w kolejce'? a może jest,tylko ja jestem za głupia,żeby to ogarnąć. wiem,jak uczynić taki cud techniki ekhm,ale dlaczego nie ma takiej funkcji?
Yeasayer - Rome. 'Odd Blood' jest bardzo dziwnie fajnym albumem,no nie mogłam sobie tego podarować.
siedząc nad projektem w najbardziej niekorzystnych dla kręgosłupa pozycjach świata,powtarzam sobie,że nie można zmarnować drugiej szansy. ja nie mogę. i ty też nie możesz. nikt nie może. nie wolno marnować drugiej szansy. ktoś,kto ją marnuje,jest głupi.
i słucham,kurcze,Chromatics,i tak sobie myślę,że kobieta powinna być z pluszu. kobieta powinna być taka,że aż masz ochotę się do niej przytulić. kobieta powinna być miękka i taka,że nie możesz się opanować,żeby jej nie dotknąć. kobieta nie powinna mieć blizn. kobieta nie powinna być wkurzona. ja jestem wkurzona,a to bardzo źle,bo brzydko się wkurzam i ostatnio za często,a przy każdym wkurzeniu wychodzi ze mnie zła wiedźma na miotle. o matko,a o co ja się wkurzam! no bajka po prostu,że aż nie mogę wyjść z podziwu dla samej siebie,przysięgam!
a ona tam śpiewa cover Kate Bush,że it doesn`t hurt me,don`t you wanna feel how it feels? don`t you wanna know that it doesn`t hurt me? czy coś tam takiego,i myślę wtedy,że mam święte prawo do bycia wiedźmą od czasu do czasu i muszę je wykorzystać,żeby się wiedźma czasem wyhasała,aż się wywiedźmię do końca,bo inaczej nigdy nie da mi spokoju.
przez te wszystkie tygodnie w szpitalu powtarzałam sobie,że jeszcze będzie czas,żeby się wkurzać. ten czas jest mi naprawdę potrzebny. inaczej mózg mi się zagotuje przez tę wiedźmę inside.
po długich tygodniach w gwiazdozbiorze To Nie Jest Czas Na Pogaduszki O Emocjach,zaczynam ulegać wpływom planety A Teraz Jest. jeszcze chyba nie jestem gotowa,żeby to wszystko tak do końca z siebie wywalić,chociaż to już najwyższa pora.
najtrudniejsze są chyba te najprostsze rzeczy. po spacerze nie bolą nogi,tylko głowa. od tego ciągłego powtarzania sobie w myślach,że nadjeżdżający samochód jest w takie-a-takiej odległości,że masz tyle-a-tyle czasu na przejście przez jezdnię i dopóki sobie tego nie powiesz,nie będziesz w stanie sobie tego uzmysłowić. to jakiś obłęd,być w zwolnionym tempie i uczyć się od nowa funkcjonować z normalną prędkością. uświadomiłam to sobie,kiedy zdałam sobie sprawę,że właśnie tak funkcjonuję. dopóki sobie czegoś nie powiem,jakoś tego nie ogarniam. strasznie skomplikowany jest ten proces myślowy nad prostymi rzeczami. gdybym miała napisać instrukcję obsługi najprostszych rzeczy w życiu,byłaby to potwornie gruba książka. a może ja sama komplikuję.
najgorsze jest to 1000% uwagi,które muszę poświęcać najprostszym rzeczom,te oczy dookoła głowy,bo coś okropnie głupiego mogłoby się stać,przez co znowu musiałabym z tylu ładnych rzeczy zrezygnować. nawet te durne spacery mnie jakoś cieszą.
nie mam o czym marudzić. nie spodziewałam się,że kiedyś to powiem. już miałam wysmarować jakąś malkontencką notkę,a tu proszę - nie mam o czym marudzić. kiedy nie mam o czym marudzić,zazwyczaj nie chce mi się w ogóle gadać,bo nudzi mnie moje własne gadanie.
przed operacją mama powiedziała,że takie rzeczy zmieniają ludzi. że jej koleżanki mąż po przeszczepie ją zostawił. no ładnie,odpowiedziałam. ciekawe,czy ja się zmienię ha ha,taki suchy żart na rozluźnienie atmosfery.
i wiesz,że coś w tym chyba jest. w normalnych okolicznościach w życiu nie poszłabym na egzamin z obecnym stanem wiedzy (i tak już znacznie większym niż w czasie egzaminu). a nawet gdybym poszła,to w życiu bym go nie zdała z moim normalnym nastawieniem,że i tak nie zdam,więc po co ja się w ogóle męczę. no i zdałam,i już mnie ta historia znudziła.
dzisiaj z kolei nawrzucałam producentowi mojego ulubionego programu w ankiecie,że ich pomoc jest kompletnie niepomocna i coś tam,coś tam. wyczyn niekoniecznie oszałamiający,ale muszę się podbudować,sam rozumiesz.
mama piecze ciasto,a ja wyjadam krem,którym to ciasto ma być wysmarowane. krem trzeba jeść koniecznie palcem i koniecznie prosto z garnka,bo właśnie tak smakuje najlepiej. z tego nigdy się nie wyrasta.
Modeselektor - The White Flash (feat. Thom Yorke). pyszne jak krem jedzony palcem prosto z garnka.
w ramach rekonwalescencji całymi dniami siedzę na kanapie i oglądam koszmarnie nudne filmy wyprodukowane dla HBO albo Hallmarku. nawet mój królik wydaje się być nimi znudzony,serio. szczególnie tymi drugimi.
dobrze w końcu wrócić do domu.
Moderat - Les Grandes Marches. na szczęście mam też dużo czasu na słuchanie radia.
któregoś dnia wyszłam z mojego życia zostawiając jedzenie w lodówce i otwarte okna. wyszłam tylko na chwilę,wzięłam kilka najpotrzebniejszych rzeczy i przekręciłam klucz w zamku. chyba nawet nie zgasiłam światła pod szafkami w kuchni,bo w końcu wyszłam tylko na moment,dosłownie na kilka dni. a potem ktoś mądry powiedział,że mogłam już nigdy do niego nie wrócić.
miałam zacząć od piasku we włosach i złotej od słońca skóry,a potem dodać do tego jointy na plaży,wschody słońca i upalne popołudnia. i nagle zostałam wyrwana z życia bez znieczulenia. wysłana w kosmos bez treningu.
miałam zacząć od tego,że minęły już dwa tygodnie w kosmosie. poprosiłam nawet o notes i długopis. a potem minęły trzy. i sześć. i osiem.
tutaj jestem zupełnie wyjątkowa. jestem inna niż wszyscy. jestem interesującym przypadkiem naukowym. intrygującą historią do opowiedzenia. jestem jak Ziggy Stardust w pidżamie i kapciach. jestem kolorowa. jestem zdecydowanie za młoda i za delikatna,żeby tu być. jestem tu przypadkiem. jestem przypadkiem. jestem przypadkiem rzadko spotykanym. jestem zupełnie inna. zupełnie tu nie pasuję. jestem zupełnie sama. codziennie ktoś siada przy łóżku i trzyma mnie za rękę,a ja jestem cholernie sama jak liczba pojedyncza. jakby mój statek rozpieprzył się na jakimś totalnym,międzyplanetarnym zadupiu.
tylko gniew jest naprawdę. odwagę można udawać. można udawać optymizm. w porywach nawet entuzjazm. gniewu się nie udaje. i wiesz,ten gniew nie jest skierowany nawet w nikogo ani nic konkretnego. nawet do siebie samego nie możesz mieć pretensji. przecież to nie twoja wina. ten gniew wybucha tylko wtedy,kiedy ktoś znowu mówi,że nie możesz się bać. wtedy masz ochotę krzyczeć. albo przywalić mu wieszakiem na kroplówkę. albo spytać,czy on by się nie bał. tylko idiota by się nie bał. można więc spytać,czy jest idiotą.
no bo spróbuj to sobie wyobrazić. któregoś dnia budzi cię telefon z wiadomością,której nie chcesz usłyszeć. mówi,że to się praktycznie nie zdarza,bardzo mu przykro. mówi,że tego się w sumie nie spotyka,naprawdę mu przykro.
po pięciu tygodniach wśród wenflonów,rozruszników,odparzeń od elektrod i zawałów myślisz,że to najodleglejsza planeta,na jakiej mogłeś wylądować i chyba czas się zbierać do domu. kiedy jesteś już gotowy,żeby wracać,wytrenowany,gruntowanie przygotowany do powrotu i myślisz,że to koniec,słyszysz,że naprawdę jest im wszystkim przykro. że mieli nadzieję,a teraz jest im bardzo przykro.
a potem budzisz się w sali pełnej monitorów,w której wszystko wydaje się wydawać jakiś dźwięk,nawet twoje własne żyły. powieki masz ciężkie jak ołów,a dłonie jak odlane z betonu. jest ci chyba gorąco. chyba cię boli. twoje ciało jest chyba jeszcze kompletnie bezwładne. i chyba właśnie udało ci się przeżyć połowę najtrudniejszej doby w swoim życiu. znów możesz spokojnie zasnąć.
dopiero kiedy budzisz się drugi raz,zaczyna do ciebie docierać,co się stało. uświadamiasz sobie,że jeszcze oddycha za ciebie maszyna,a z ciała wystają ci dreny i przewody. tętnice masz podłączone do monitora,a w szyi igły i kable. najgorsze są jednak te otwarte przez kilkanaście godzin usta,których nie możesz zamknąć,bo pełno w nich karbowanych rur. i chce ci się pić. i woda w plastikowym kubku jest najlepszą wodą na świecie. i boli. i już na pewno jest ci gorąco. i sto kabli krępuje każdy twój ruch. i przy każdym ruchu monitor nad głową drze się jak opętany. i przy każdym ruchu boli,jakbyś przez ostatnie kilkanaście godzin był okładany kijem baseballowym. jeszcze niedawno twoja krew krążyła poza twoim ciałem. przez kilka godzin po prostu cię nie było. teraz odzyskujesz świadomość z Etch-A-Sketch wyczyszczonym do ostatniej kropki. to naprawdę boli,kiedy zaczyna się życie zupełnie od nowa. to naprawdę duża rzecz,kiedy zaczyna się życie zupełnie od nowa. to naprawdę wielkie szczęście,że na początku zupełnie nowego życia możesz poprosić o morfinę. robi się miękko. robi się dobrze. i jakoś łatwiej zacząć życie zupełnie od nowa.
to była trudna lekcja pokory i jeszcze trudniejsza lekcja odwagi,po której zostanie tylko blizna. nie każdy może się taką pochwalić. ktoś dotknął mojego serca,ktoś inny w nie zajrzał,a jeszcze inny je zszył. i to wcale nie są metafory.
lubię jeździć autobusami,chociaż wyznaję teorię,że komunikację miejską wymyślił ten sam człowiek,który stworzył stringi,rajstopy i piwo bezalkoholowe. lubię autobusy,bo mam w nich czas na czytanie łamany przez czas na gapienie się na ludzi spod okularów przeciwsłonecznych,łamany przez czas na układanie planów,które wypełniają dni po same brzegi. kiedy nalejesz w swój dzień zadań z meniskiem,nie ma już miejsca,żeby cokolwiek spieprzyć,serio. doba jest jak szklanka - nie da się jej rozciągnąć. i całe szczęście.
możesz mi zarzucić,że w takich dniach nie ma miejsca na spontaniczność,ale uwierz,że są ludzie,którzy błagają o jej brak,mimo że nie mają prawa prosić o cokolwiek. a jeśli uda się nalać zadań z meniskiem wklęsłym,spontaniczność sama się dolewa do menisku wypukłego. na przykład 10 minut później jestem jeszcze bardziej ruda,niż byłam 10 minut wcześniej.
Nine Inch Nails - The Big Come Down. 'The Fragile' niedługo będzie obchodził swoje 11 urodziny. po wydaniu tego albumu fani NIN orzekli,że Reznor się skończył. jeżeli tak wygląda koniec,to życzyłabym sobie właśnie takiego. jest to jedna z płyt,które nadal mnie zachwycają,choć w trochę inny sposób niż 11 lat temu. i moje marzenia są już znacznie większe niż walkman z autoreversem.
to była ciężka noc. wyrwałam sobie połowę lewej brwi,udało mi się precyzyjnie i logicznie ustalić,jak to się stało,że zepsułam samochód,a na koniec się pokłóciliśmy.
rano obie brwi nadal były na swoim miejscu,usłyszałam kolejną teorię panów warsztatowych o dzwonie na parkingu i wcale się nie pokłóciliśmy. przecież my się nigdy nie kłócimy.
w nagrodę za zdanie analizy sprawiłam sobie bluzkę,której bardziej nie ma niż jest. przez ten upał i tak chodzę bardziej rozebrana niż ubrana,więc to w sumie bez różnicy,czy ta bluzka bardziej jest,czy bardziej jej nie ma.
'happy girls are pretty',jak powiedziała Audrey Hepburn. od siebie dodałabym jeszcze,że szczęśliwe dziewczyny chodzą z głową w chmurach,a nie wiszą z głową w sedesie.
mam za karę. za włóczenie się nocą po obskurnych klubach,picie drinków,w których nie czuć wódki i palenie duńskiego haka z Pakistanu. naughty me,naghty naughty.
chciało mi się spokoju,dopóki nie zadzwonił telefon. do miasta wrócił na chwilę najbardziej niefartowny kowboj na planecie. ja przynoszę pecha,on jest pechem. no i zadzwonił,i nawet nie wiedziałam,od czego zacząć. ostatnio widzieliśmy się chyba jeszcze w marcu. czasami chłopaki się śmieją,że mam trzy koleżanki - on jest tą trzecią.
tak się ucieszyłam,że dzisiaj się zobaczymy,że nie mogłam pozbyć się rogala przez całą drogę do apteki.
teoretycznie mam już wakacje,a jestem tu uwięziona co najmniej do środy. wakacje od wakacji,można powiedzieć. żeby nabrać mocy przed najcięższym rokiem w życiu. znowu coś się za poważnie zrobiło.
bodajże w kulturze żydowskiej opowiada się cudną historię o tym,skąd bierze się dołek nad górną wargą. człowiek płacze przychodząc na świat,bo zna cały swój los. wtedy przychodzi anioł i kładzie palec na ustach sprawiając,że się ten los zapomina i przestaje się płakać. zostaje tylko ślad nad górną wargą.
gdyby nie ten cholerny dołek,znałabym zadania na dzisiejszy egzamin. do czego on w ogóle ma służyć?
dopiero po chwili zdałam sobie sprawę,że jest to kolejna informacja z kategorii 'wiedza kompletnie zbędna'.
Circlesquare - All Live But The Ending. po 13 minutach piosenek o tańcu i narkotykach,czas się zbierać.
zobacz,jaki ładny księżyc. jak z filmu braci Lumière. szkoda tylko,że świeci prosto w okno mojej sypialni. mogłabym się odwrócić do niego plecami,owszem,ale ostatnio jakoś źle się zasypia na lewym boku.
miało być coś innego,ale to bardzo fajny zbieg okoliczności.
otworzyłam wino,zapaliłam papierosa i usiadłam przed komputerem. w połowie kieliszka i pod koniec papierosa się rozbeczałam. rzadko płaczę. jeszcze rzadziej się do tego przyznaję.
nawet nie wiesz,że codziennie w okolicach 22 staję przed pochlapanym lustrem w łazience i mówię do siebie głośno,że jutro kompleksowo poradzę sobie ze wszystkim. opieram się rękoma o umywalkę,pochylam lekko do przodu i robię bardzo poważną minę do tego pochlapanego pastą do zębów i mydłem lustra. wdech nosem,wydech ustami. bardzo długi wydech. w tym lustrze jestem cała ja. jestem łazienką na wysoki połysk z brudnym lustrem. dodatkowo jeszcze reprezentuję syf za pralką,no nieważne.
codziennie o 22 podejmuję decyzję,że jutro poradzę sobie ze wszystkim. deklaruję,że jeżeli sobie nie poradzę,powiem ci o tym. nie,nie o tym,że sobie nie radzę. powiem ci o tym,z czym sobie nie radzę. opowiem,dlaczego czasem nie mogę zasnąć. a nawet częściej. powiem ci,czego się boję. opowiem o tym,co mnie przeraża. powiem,co mnie przerasta. uwierz mi,takich rzeczy jest zbyt dużo. wiesz o tym,chociaż nigdy o żadną z nich nie pytasz. może boisz się spytać,chociaż ja wolę wierzyć,że nie pytasz,bo jesteś superbohaterem,który zniesie wszystko. wolę wierzyć,że wiesz,że trawią mnie tajemnice,o których wstyd powiedzieć,chociaż zdajesz sobie sprawę,jak niewiele jest we mnie wstydu. wiesz,co myślę? że wstyd to się przyznać,że to wino odpaliłam o 15,a godzinę później już go nie było. wstyd,że boję się tego,o czym myślę,a jeszcze bardziej wstyd powiedzieć,o czym myślę. wstyd mi się do tego przyznać nawet przed samą sobą,uwierz.
nie jestem już dawno z siebie dumna. nawet,kiedy coś mi się uda,nie jestem z tego zadowolona,a bardziej traktuję to jako nagrodę pocieszenia. dumna pozostała we mnie już tylko resztka kobiecości. dumne natomiast nie jest moje człowieczeństwo. przestraszone człowieczeństwo nie ma czasu na unoszenie się dumą. najbardziej boję się,że już tak mało mnie cieszy.
o 22:01 zrobiło mi się niedobrze na swój własny widok.
nie boję się tego,co zobowiązałam się oddać,nie o to chodzi. to tylko kolejna cegiełka do kompletu. rozbeczałam się,bo już nie mam siły dźwigać tych cegieł. dziś naprawdę nie potrzebuję krytyki. jestem świadoma tego,jaka ze mnie kretynka i że to ja sama dokładam każdą z nich,serio. na co dzień nie bywam histeryczną,rozbeczaną lalą,przecież wiesz. dziś nie mam po prostu już siły być wonderwoman.
a wczoraj w dodatku gdzieś przeczytałam,że dużo łatwiej powiedzieć,że jest spoko,niż tłumaczyć komuś,dlaczego ma się ochotę walić łbem w ścianę.
a tak w ogóle to miałam składać dzisiaj portfolio,zdaje się. widocznie za mało mam wrażeń,bo jeszcze mój komputer oszalał w trosce o wysoki poziom adrenaliny.
stojąc na przystanku pełnym ludzi,po drugiej stronie ulicy zobaczyłam stado kominiarzy. zauważyłam,że na ten widok wszyscy dyskretnie łapią się za guziki. wszyscy,oprócz Koreańczyka w koszulce z logo firmy na dwie litery. widocznie w Korei kominiarz nie przynosi szczęścia.
swoją drogą,to interesujące,jak idiotyczne zachowania potrafi wywołać kultura,w której jesteś wychowany. bo to trochę głupie,gdy dorośli ludzie publicznie trzymają się za guziki,nie sądzisz? głupie i ładne.
tak w ogóle to bzdura,że kominiarz przynosi szczęście. dzisiaj jestem tego więcej niż pewna.
The Roots - The Day (feat. Blu,Phonte & Patty Crash).
odstawiając samochód na lawetę,dowiedziałam się o sobie jednego. jest coś takiego,czego jestem w życiu pewna - nigdy już nie kupię auta,które mali chłopcy pokazują swoim tatusiom małymi paluszkami na ulicy i przez które ci tatusiowie małych chłopców zaczepiają mnie na parkingach z pytaniem 'a silnik jaki to ma?'.
całej reszty nie wiem.
Bonobo - All In Forms. 'Black Sands' nie było moją miłością od pierwszego słyszenia,co akurat dobrze wróży tej płycie - w miłości od razu łatwo się pomylić.
à propos brutalnej erotyki,ostatnio odkryłam kino erotyczno-sensacyjne. to był film o amerykańskim twardzielu z cygarem w Moskwie. ten twardziel wpada do jakiejś moskiewskiej sali gimnastycznej z drabinkami na ścianach urządzonej w korytarzu,a tam zła kobieta topless i w rękawicach bokserskich. twardziel robi to,co każdy facet zrobiłby na jego miejscu - okłada ją póki ta nie padnie bez przekonania na podłogę,oczywiście. i nagle zza winkla wyskakuje kolejna zła kobieta,tym razem już tylko w samych rękawicach bokserskich. co ty byś zrobił w tej sytuacji? zlał ją,rzecz jasna. reżyser jednak zadbał o zwroty akcji i w kolejnej scenie następuje radykalna zmiana tempa - miłość martwych ryb. on się zmęczył tym biciem nagich bab,a jej to zmęczenie się udziela. i tak się nie ruszają przy kominku przez dobrych kilka minut. a może to seks tantryczny,jakaś wyższa szkoła jazdy,no sama nie wiem. po tych dwóch scenach przełączyłam. staram się rozumieć wiele,ale to mnie przerosło.
ciekawe,czy ktoś już wpadł na pomysł dramatu pornograficznego. bo pornorry zostały już dawno wynalezione.
The Roots - Ride On (feat. Joanna Newsom & STS). nowy album The Roots natomiast jest taki,że ojej.
zdawało mi się,że jestem już bardzo zmęczona. myślałam,że wystarczy przyłożyć głowę do poduszki i mieć najświętszy spokój przerywany głupimi snami,w których rozmawia się o głupich sprawach w głupim świecie miejsc znajomych nie wiadomo skąd. pełno w tych głupich snach znajomych zapachów i dusznych pokojów w półmroku. jak film. to takie sny,z których pamięta się tylko atmosferę,a nie pamięta się treści. pamięta się odczucia,a nie pamięta się słów. te sny można odtworzyć jedynie w kilka sekund po przebudzeniu gdzieś nad ranem,mówiąc o nich na głos i w dwóch zdaniach,i myśleć,że kiedy naprawdę się obudzi,te dwa zdania wystarczą,żeby je odtworzyć. a rano już nic się nie pamięta,jakby ich nie było. i wtedy zaczyna się zastanawiać,czy te sny śniły się naprawdę,czy tylko śniło się,że się śni. podobno grzesznicy mają najpiękniejsze sny,bo śnią o świętości.
grzesznicy ciężko pracują na swoje sny. długo przewracają się w łóżkach albo gapią nieruchomo w okna. słuchają wycia bezpańskich psów,które wyją ze swojej bezpańskości. a potem ciarki im po plecach chodzą,gdy zaczynają drzeć się bezpańskie koty,które drą się w przeciwieństwie do psów ze swojej kociości. kocia miłość to jedno wielkie cierpienie i najgłośniejszy seks w mieście. to z bólu,poważnie. kocur musi trzymać kotkę zębami za kark,żeby ta go nie zaatakowała i nie spuściła mu batów. wkurzona baba jest zdolna do bardzo wielu rzeczy,uwierz. grzesznicy codziennie słuchają dźwięków tych nocnych gwałtów aż nie przestaną słyszeć w ogóle.
wtedy robi się cicho. robi się tak cicho,że aż boli ta cisza. wtedy zaczyna się myśleć,że chciałoby się,żeby jutrzejszy dzień był po prostu normalny. normalny,nie zwyczajny. myśli się o tym czasie,który można nazwać HDR hole,chociaż nie jest to czas ze zdjęć. nie było w nim nic ciekawego do fotografowania albo bardzo niewiele takich obrazów,którymi chciałoby się pochwalić. albo chce się je zachować dla siebie jako dokumentację zmarnowanych szans na poprawę. wtedy nie boli już cisza,bolą wyrzuty sumienia.
bo grzesznik musi mieć sumienie,żeby mogło czasem wyć do księżyca. gdyby grzesznik nie miał sumienia,nie wiedziałby,że jest grzesznikiem. i nie mógłby śnić o świętości,gdy zmęczy go już to sumienie.
bardziej niż sumienie męczy mnie tylko moja własna głupota. naprawdę chciałabym być lepsza,na to trzeba ciężko pracować.
wino,książki,skręty,które już dawno temu się skończyły. jeszcze tylko jeden egzamin. szkoda,że romans w Darłowie jest w tej chwili dużo bardziej absorbujący niż analiza matematyczna.
chciałabym spakować najpotrzebniejsze rzeczy i pojechać nad morze. wysiadając z samochodu,w pierwszej chwili pomyślałabym,że powinnam była wybrać lepsze miejsce na ziemi. takie z niemożliwie gorącym piaskiem pod stopami,gdzie całymi dniami można nie zakładać na siebie nic innego oprócz bikini. w drugiej chwili pomyślałabym,że przecież nie ma lepszego miejsca na ziemi. w trzeciej chwili pomyślałam,że pojechać to ja sobie mogę,ale do warsztatu co najwyżej,bo dziurawe wrocławskie ulice zepsuły mi samochód. przed wizytą w warsztacie skoczyłabym jeszcze ewentualnie do lekarza z tym okropnym kaszlem,który nie chce dać mi spokoju.
nawet nie wiesz,jak bardzo chciałabym pojechać nad morze.
- rozeszliśmy się,a raczej ona ode mnie odeszła. i słusznie. kochałem ją,ale to było za mało.
- jak to?
- kochałem ją za jej dobroć,urodę i jej miłość do mnie,ale nie kochałem się w niej nigdy. przyszedł ktoś,kto zakochał się w niej prawidłowo i zabrał ją. a jaki jest pani narzeczony?
- jest przeciwieństwem pana. dobry,niezdarny,pełen nauki a nie wiedzy. nosi okulary i źle się ubiera.
- jest zatem i przeciwieństwem pani. dlatego możecie się tylko kochać. ale nigdy kochać się w sobie.
- skąd pan wie?
- nie jesteście jednej krwi.
Goldfrapp - Dreaming. nowy album Goldfrapp jest nawet bardzo ładny. chociaż gdyby był człowiekiem,nie nazwałabym go pewnie bardzo sympatycznym.
do czego służy komar? pewnie sam Bóg się nad tym zastanawia. przestaje dopiero wtedy,kiedy widzi,jak ludzie zamiast zasypiać spokojnie w swoich łóżkach,wymachują rękoma,wymierzając sobie kolejne ciosy,żeby pozbyć się brzęczenia. kiedy któryś z nich w końcu przyłoży sobie tak,że aż mu w uszach zadzwoni,Bóg nie ma już żadnych wątpliwości co do słuszności stworzenia komara - komar służy do tego,żeby Bogu było wesoło.
przyznam,że komar i jego założenia funkcjonalne są pomyślane nawet całkiem nieźle. sama zaczęłam się śmiać,kiedy w końcu przywaliłam sobie w oko. mimo to brzęczenie nie ustało.
Goldfrapp - Hunt. nowy album Goldfrapp jest ładny. gdyby był człowiekiem,nazwałabym go pewnie sympatycznym. no,przynajmniej nie brzęczy.
Persuit Of Happiness v.2.0. chyba ładniejsza niż v.1.0. no i kompletnie oszalałam dla swetra z lizaków. pewnie byłoby mi wstyd wyjść w nim na ulicę,aczkolwiek ten wstyd wcale nie wyklucza,żeby dla niego oszaleć. ale nie o wstydzie miało być - o tym pogadamy już przy innej okazji.
podobno najlepsze pomysły powstają w najprostszy sposób. Renzo Piano i Richard Rogers wygrali konkurs na projekt centrum kulturalnego rysunkiem nasmarowanym na serwetce. dzięki temu za jedyne 5 euro można teraz zobaczyć Centre Georges Pompidou od środka.
mam przed sobą plan wykonany techniką ołówek na papierze,format A3. a tak właściwie są to dwa plany. byłoby naj naj naj,nie chcę zapeszać.
kilka dni temu urodził się nowy klip 30 Seconds to Mars i prawie od razu dostał ksywkę 'amazing'. to chyba za mocne przezwisko dla czegoś urodzonego pod znakiem 'egal',tak mi się zdaje. to znaczy klip jest ładnie zrobiony,bo zrobiony jest ładnie i tyle,kropka. w sumie to nawet niekoniecznie byłoby się do czego przyczepić,ale być może nie jest to po prostu sprawa kalibru 'hate it or love it'. więc po co o tym mówić?
coś jest takiego w dziewczynie,która zaczyna mówić w czwartej minucie i pięćdziesiątej siódmej sekundzie,że aż mnie ciarki po plecach przechodzą. to znaczy może nie w niej,ale w jej głosie,który nie jest niczym nadzwyczajnym. albo może w tym,co mówi. 'some people belive in God,I belive in music. you know,some people pray,I turn on the radio'. i do tego wygląda tak,że nawet jestem w stanie jej uwierzyć. no nieważne.
no i Jared Leto - zabawny,trochę jak Tyler Durden z kosmosu.
we Wrocławiu wszystko spływa - jak nie wodą,to potem. płynie masło,jeśli nie schowasz go wciągu dosłownie chwili z powrotem do lodówki,rozpływa się już nawet czekoladowe jajo,co mnie niezmiernie zasmuca. nawet mój biedny komputer źle znosi ten upał nielekki,a ja źle znoszę ciszę. i tu na ratunek przychodzi telewizor. jako szczęśliwa posiadaczka sześciu kanałów specjalnego wyboru nie mam,ale może to nawet lepiej - łatwo mogę zweryfikować swoją teorię,że dobry film w telewizji zdarza się raz na milion lat świetlnych (ale się zdarza). dzisiaj na pewno nie jest to ten raz na milion lat świetlnych.
i nagle baaang! - 'żona dla zuchwałych' w tv4! bollywoodzki klasyk z 1995 roku z Shah Rukh Khanem - film absolutnie nieoglądalny,ale nie o to chodzi. spójrz na fenomen kina bollywoodzkiego - każda produkcja jest kopią 'grease' w realiach tradycyjnego hinduskiego wychowania. i mamy Johna Travoltę,który jest łajzą,i Olivia Newton-John też się znajdzie,tylko bardziej zapłakana i naburmuszona. i jest wielki romans z fochem w tle,i podskakują,na gitarze grają i śpiewają bardzo niedobre piosenki,ale to akurat nie jest najważniejsze. najważniejsze jest to,że cała ta zabawa w film kosztuje pierdyliardy,a budżet idzie w gaże 30-latków,którzy udają nastolatków i plenery Szwajcarii,Paryża,Pendżabu,a nawet Zakopanego,wyobraź sobie,bo kilka scen w 'żonie dla zuchwałych' zostało nakręcone w Zakopanem właśnie. kilka scen w filmie,który trwa 189 minut! 189 minut,budżet z kosmosu,a wszystko i tak wygląda,jakby było z plastiku - jak oni tego dokonali?
a może jest w tym coś pięknego,że każdy z tych filmów jest nieoglądalny (tzn. na pewno dla kogoś jest,ale nie znam takich asów),a mimo to one nadal powstają. zrobić dobrą bollywoodzką produkcję graniczy z cudem*,a mimo to ktoś nadal konsekwentnie w to brnie. ktoś w to inwestuje,ktoś chce w tym występować,ktoś się w to angażuje i co z tego,że efekt jest jaki jest - ktoś musi być wybitnie konsekwentny w robieniu tej kichy i może to właśnie zasługuje na uszanowanie. bo wyobraź sobie wybitnie konsekwentny świat zatrzymany w 1978 roku,tylko w w wersji 2.0. to ja może pozostanę jednak przy wersji 1.0.
nagle obudziłam się z chwilowego letargu i zajrzałam na półkę z płytami.
DJ Shadow - Six Days. już nawet nie pamiętam,kiedy ostatnio tego słuchałam.
* 'monsunowe wesele' jest tym cudem. no może nie cudem,ale warto zobaczyć,tak myślę,bo to film z interesującą kobietą w roli reżysera w tle. dobra,koniec tematu.
przez chwilę myślałam,że Dudek przyszedł do studia w garniturze i halówkach. było to równie oczywiste,co założenie,że pewnie musiał je ubrać,bo mu korki na bramce przy wejściu piszczały. albo że pani dozorczyni go opieprzyła za rysowanie podłóg.
strasznie dużo wypiłyśmy,bez dwóch zdań. i nie jest mi wszystko jedno,też bez dwóch zdań. ta noc była potrzebna dla równowagi,bez dwóch zdań. a jeśli myślisz,że napisanie tego nie sprawiło mi problemów (chociażby natury klawiszowej),to jesteś w błędzie - bez dwóch zdań. bo nawet wyłączenie winampa stało się mega misją,w sumie uorever.
DJ Jazzy Jeff - All I Know (feat. CL Smooth).
P.S. i utopiłam papierosa w kubku whiskey z pepsi,też uorever.
w dusznym powietrzu jest jakaś bylejakość i niezdecydowanie,czujesz? nawet ludzie na ulicach są jacyś tacy wszystko jedno i w zwolnionym tempie przechadzają się po jezdni,tacy kompletnie niewiedzący,czy się zatrzymać,czy może przyspieszyć trochę w tym kisielu z zaduchu,czy może po prostu nic nie robić. i tak wszystko wisi w tej brei z wilgoci,i do przechodniów trzeba się prawie że przytulać zderzakiem,żeby łaskawie zdecydowali,co ze sobą zrobić. ktoś puścił świat w zwolnionym tempie,przechodniów i samochody,i tego faceta,który o 7:30 pod oknem grał serenady kosą spalinową. brzęczenie to zdecydowanie mój najmniej ulubiony dźwięk.
w zwolnionym tempie ktoś puścił pszczoły i kluczowe sceny w jakimś kopano-krzyczanym azjatyckim filmie. przez chwilę zastanawiałam się,czy skręcony kark boli,czy od razu się umiera i nie ma czasu,żeby bolało. po czym spuściłam głowę i wróciłam do malowania paznokci.
w tym powietrzu o zapachu małych puchatych kurczaków (wiesz,jak pachną takie kurczaki?) jestem jakaś chaotyczna i bez sensu. widocznie koncentracja też jest chwilowo w zwolnionym tempie i wraca tylko na te 2 do 15 minut,kiedy z nieba dosłownie leje się woda. coś niepokojącego jest w tym zwolnionym tempie,jakieś złe przeczucia. albo może to tylko mojej - pożal się Boże - intuicji jakoś nie idzie w kisielu z zaduchu.
piątek trzynastego może zdarzyć się na przykład w środę drugiego. można tego dnia - dajmy na to - wbić sobie nóż w sam środek dłoni. czy coś w tym stylu.
fotel fryzjerski często traktowany jest jak kozetka,a fryzjer jak terapeuta. ja traktuję fryzjera jak fryzjera i chodzę do niego po to,żeby obciąć włosy. tak po prostu,bez zbędnego zwierzania się. zaczynam podejrzewać,że być może dlatego czasem sobie nie radzę z samą sobą.
w radio przywitał mnie Cohen na jakiejś autorskiej liście wszech czasów. I smile when I`m angry,I cheat and I lie. dzięki Bogu,to nie takie proste in my secret life. jeszcze rok temu przekręciłabym się na drugi bok,demonstrując tym samym,jak bardzo mam wszystko w poważaniu i jak głęboko to poważanie sięga.
wcale nie chodzi o to,że ludzie się zmieniają. bardziej niż ludzie zmieniają się okoliczności. dzięki Bogu.
mieszkanie lśni. nie mogłam czekać ze sprzątaniem do rana - miałam zdecydowanie za dużo zbyt ważnych spraw do przemyślenia,żeby odkładać je na rano.
kiedyś będę miała duży dom. tak duży,że samo odkurzanie wystarczy,żeby wszystko przemyśleć.
brytyjscy naukowcy zbadali,że smak kawy składa się nie tylko ze smaku. w skład jej smaku (oprócz samego smaku S) wchodzi również otoczenie podczas jej picia (O),naczynie,w którym jest podana (N),towarzystwo (T) i pora dnia (C). i tak na podstawie wzoru:
M = 0,5S + 0,5O + 0,3N + 0,15T + 0,05C,
gdzie M oznacza najlepszy moment na kawę,okazało się,że kawa smakuje najlepiej o 11. akurat,kiedy zaczynam zajęcia. damn.
napisałam już tysiąc różnych wstępów. tak naprawdę powinnam zacząć od 'backspace'. albo od zrobienia formatu,żeby wszystko nie znikało,kiedy mój komputer łaskawie się zamyśla. ale od 'backspace' byłoby ładniej. według Philippa Keela ludzie nie piszą dzienników,bo wymaga to samodyscypliny,nie codziennie coś się dzieje,a w dodatku po jakimś czasie wstydzą się tego,co napisali. próbuję więc się samodyscyplinować,piszę wstęp i wciskam 'backspace'. Marta z kolei kiedyś napisała,że dobrze się pisze,kiedy jest chujowo,a im bardziej jest chujowo,tym lepiej się pisze. teraz Marta nie pisze,więc chyba po prostu nie jest chujowo. cieszę się.
może wszystko powinno zaczynać się w hali przylotów. mam nawet taką teorię,że każda hala przylotów jest najszczęśliwszym miejscem na ziemi. w halach przylotów nie ma ludzi nieszczęśliwych,bo każdy ma jakiś powód do szczęścia. nawet świadomość,że się cało wylądowało jest powodem do zadowolenia,a nigdzie ta świadomość nie jest tak duża jak w hali przylotów,gdzie widzisz masę ludzi,którzy na kogoś czekają. my byłyśmy z tych szczęśliwych ze spotkania już w innej epoce. starszej siostry nie widziałam od 8 lat. rozstałyśmy się jeszcze jako dzieciaki,a teraz spotykamy się jako dorośli. no,przynajmniej jedna z nas jest już dorosła. mimo to i tak w biegu do samochodu chwytamy się za ręce jak w dzieciństwie. Magda ma teraz dwójkę własnych dzieci i chyba tylko to się zmieniło,bo nadal jest taka sama jak 8 lat temu,jakby ją ktoś w czasie zatrzymał. jak zawsze szaleńczo odpowiedzialna,opiekuńcza Matka Polka z tatuażem na plecach. zawsze mówi,co myśli. teraz na przykład,że jest szczęśliwa. także poza halą przylotów.
tak naprawdę nie wiem nadal od czego zacząć,bo nie ma takich dni,kiedy nic się nie dzieje. w tzw. międzyczasie zaczęłam psuć wszystkie elektryczne urządzenia w zasięgu wzroku. zepsułam już telewizor,suszarkę,pralkę,komputer i kasę fiskalną,kiedy chcieliśmy zapłacić za lody. do tego zawieszam swój telefon i nie umiem zainstalować skanera. mam nadzieję,że jego też nie zepsułam. dużo by gadać. codziennie coś się dzieje,nawet kiedy nic się nie dzieje. wiosna się dzieje i to wystarczy. we Wrocławiu pachnie zakładem fryzjerskim w kamienicy na Jemiołowej,straszliwymi intrygami jak z filmów i szczęśliwymi ludźmi,i wszystkim się udziela jak w hali przylotów. pomyślałam,że w podróżach chyba najbardziej lubię powroty.
teraz powinnam wcisnąć 'backspace' i już nawet odruchowo się za niego chwytam. Marta miała rację,że dobrze się pisze,kiedy jest chujowo. a Philipp Keel miał rację,że kiedyś pewnie będę się wstydzić.
aniele mój,ty to chyba urlop na żądanie ode mnie wziąłeś. spakowałeś letnie skrzydła i krem z filtrem,i pojechałeś na jakieś Malediwy czy inne Kajmany. zresztą nic w tym dziwnego - sama chętnie wzięłabym od siebie urlop i pojechała z tobą.
aniele mój,ty to nie masz ze mną łatwego życia,no jak Boga kocham! czasem widzę,jak ukradkiem obgryzasz z nerwów aureolę,bo znów nie wiesz,co ze mną zrobić. musisz być naprawdę bardzo zmęczony tym wiecznym podnoszeniem mnie z ziemi,kiedy upadam. i tym nieustannym pilnowaniem,żebym się nie potknęła. i żebym nie wepchnęła widelca do kontaktu. i żebym groszku do nosa sobie nie wsadziła. wcale ci tego niełatwego życia nie ułatwiam,aniele mój,wiem. udaję,że nie słyszę,kiedy pytasz Szefa,za jakie grzechy. udaję,że nie zauważam,kiedy rwiesz sobie włosy z głowy i pióra ze skrzydeł. wszystko po to,żeby oszczędzić ci wyrzutów sumienie,aniele mój. anioły nie powinny ich mieć.
aniele mój,ty to musisz mieć anielską cierpliwość i jaja ze stali. z taką podopieczną pod skrzydłami każdy na twoim miejscu by zwariował. bądźmy szczerzy,aniele mój - ty to masz ze mną trzy światy,no jak mi Bóg miły!
aniele mój,ty to musisz mieć chyba oczy dookoła głowy. uciekam ci jak mała dziewczynka i chowam się przed tobą po kątach,i po szafach,i za łóżkiem,i pod biurkiem,i robię źle,i wystawiam do ciebie język. a ty nigdy się nie złościsz. i sadzasz mnie na kolanie,i głaszczesz po głowie,i mówisz,że wszystko będzie dobrze. i wiesz,aniele mój,wierzę ci jak nikomu innemu,choć tego nie mówię. nie powiedziałam też nigdy,jak bardzo jestem ci wdzięczna,że przy mnie stoisz. i gdzieś umknęło mi,jak bardzo jesteś dla mnie ważny. i zapomniałam też dodać,jak bardzo cię doceniam. na bakier jestem z ekspresją uczuć,aniele mój,na wznak z artykulacją emocji,na skos z fonetyzacją myśli. a ty się tylko uśmiechasz i bierzesz mnie pod swoje skrzydła,i mówisz,że wszystko będzie dobrze. wiem,że nieraz chciałeś rzucić tę robotę w cholerę,aniele mój. zresztą nic w tym dziwnego - na twoim miejscu już dawno złożyłabym wypowiedzenie.
aniele mój,ty stój przy mnie,bo bez ciebie kompletnie sobie nie radzę. ty ze mną zasypiaj,chociaż pewnie w nocy się wiercę i zabieram ci kołdrę i poduszkę. ty pozwól mi się do ciebie tulić. ty wypij ze mną poranną kawę. ty zjedz ze mną śniadanie,chociaż cierpię na permanentny deficyt chleba o poranku. ty wybacz mi moją nieporadność. ty przymknij czasem oko na moje dziwactwo. aniele,ty nie pozwól mi zwariować do reszty. a kiedy się zmęczysz i skończy się twoja anielska cierpliwość,spakuj letnie skrzydła i krem z filtrem,i jedź na zasłużone wakacje. ty odpocznij ode mnie. ty wyślij mi tylko pocztówkę z Malediwów albo innych Kajmanów,aniele mój,żebym się nie martwiła.
dziś w mieście jest chyba jakiś zlot duchów moich byłych. tych,którzy wyjechali setki kilometrów stąd i tych,którzy zapadli się pod ziemię setki lat temu.
co kuboty mają takiego w sobie,że większość facetów na ich widok wpada po uszy w sentymenty?
psuję profilaktycznie. no,przeważnie. zanim samo się zepsuje. to taka idiotyczna filozofia lewego trampka. i to ubłoconego w dodatku. wystarczy jeden głupi i zbyt gwałtowny ruch,po którym to ruchu z czystym sumieniem można odwrócić się i wyjść,bo z nieczystym sumieniem nie ma sensu tak tu siedzieć,nie sądzisz?
tym razem nie wykonuję żadnych głupich i zbyt gwałtownym ruchów. wcale nie chcę odwracać się i wychodzić. tym razem może nawet chciałabym zostać.
puk,puk. pytasz,kto tam - nikt nie odpowiada. patrzysz w wizjer - nikogo nie ma. zwykle jest to wieczór. puk,puk. na sobie masz coś,co umownie można nazwać pidżamą,,na głowie post-prysznicowy chaos,a w domu lekki rozgardiasz. pewnie planowałeś dziś wcześnie się położyć,bo jutro masz przecież masę rzeczy do załatwienia. a może chciałeś obejrzeć film. albo napić się spokojnie wina i poczytać książkę,cokolwiek. a tu proszę - goście. w dodatku tacy,którzy nie mówią i których nie widać. puk,puk.
kiedy otwierasz,jesteś nawet trochę zaskoczony,że ktoś za nimi stoi,pomimo pukania,które przecież słyszałeś,ale do ostatniej chwili wmawiałeś sobie,że tylko ci się wydaje. nawet trochę bardziej zaskakuje cię fakt,że skądś znasz tę twarz,którą widzisz przed sobą. ten ktoś wygląda przecież prawie jak. albo bardziej jak. i nie jest to bynajmniej pewien prezenter z pewnym proszkiem do prania. jakoś tak,że wiesz,że musisz wpuścić go do środka,chociaż - na litość boską! - z tego nie może wyniknąć nic dobrego. i jesteś zdziwiony nawet najbardziej na świecie,kiedy widzisz,że ta twarz - nie dość że włazi do twojego domu z buciorami bez zaproszenia - w dodatku ciągnie za sobą walizki!
- dobry wieczór,moja godność potwór,rączki całuję - mówi twarz i uchyla kapelusza. nic nie odpowiadasz,bo co można powiedzieć w takiej sytuacji,kiedy w domu masz obcą twarz,która wygląda prawie jak i patrzy na ciebie prawie tak,jakbyście się znali całe życie. bezczelna,odwiesza do szafy swój płaszcz,buty odstawia do kąta,a z walizki wyciąga parę kapci,które wyglądają przecie prawie identycznie jak - tu niepewnie rzucasz okiem pod nogi - jak twoje własne! nic nie mówisz,bo jedyne,co można powiedzieć w tej sytuacji to '?'.
kiedy ty tak stoisz i myślisz,jak najlepiej ująć '?',potwór zdążył już powiesić swój ręcznik obok twojego i wrzucić swoją szczoteczkę do zębów do kubka razem z twoją. kiedy ty zastanawiasz się nad '?',on rozgaszcza się w twoim fotelu albo rozkłada na twojej kanapie. kiedy ty tak dumasz nad tym swoim pierdolonym '?',on ma już wszystko,co należało do ciebie. no brawo,myślicielu. i nadal masz pewność,że skądś znasz tę twarz i nie mogłeś nie wpuścić jej do środka tak samo,jak teraz nie możesz jej wygonić.
potwór mógłby być nawet mało kłopotliwym lokatorem. sypia w szafie albo pod łóżkiem. no,czasem zdarzy mu się zasnąć gdzieś pod komodą albo w bębnie od pralki. czasem śpi tak całymi dniami,czasem są to tygodnie,a czasem całe miesiące. dziwny z niego lokator,no naprawdę. w dodatku kiedy tak śpi,staje się zupełnie niewidzialny,więc w sumie można by się do niego przyzwyczaić bez zadawania pytań. bo komu przeszkadza niewidzialny potwór z szafy,który nawet nie chrapie? potwór nie wymaga pielęgnacji ani wyprowadzania na spacer,a tlenu ci przecież nie zużyje - myślisz. gdyby się tak nad tym zastanowić,można potraktować go jak zwierzątko domowe,chociaż bliżej mu do złotej rybki niż do psa na przykład. choć potwór to raczej mocno osobliwy pupil.
z czasem myślisz,że mógłbyś nawet go polubić za to niebycie. mógłbyś przyjąć sam fakt jego wprowadzenia się pod twój dach jak chwilową niepoczytalność albo halucynacje po przedawkowaniu kawy. można by powiedzieć,że jego wcale tu nie ma,bo z całą pewnością nie można mówić,że jest. nie ma go,przepadł. można zapomnieć o tym głupim incydencie,posprzątać bałagan,który po sobie zostawił i poukładać swoją przestrzeń. w końcu tyle spraw się przez niego zawaliło.
potworność potwora z szafy wcale nie polega na tym,że potwór w owej szafie czy pod łóżkiem siedzi. potworność potwora zaczyna się w momencie,gdy potwór z szafy lub spod łóżka wypełza. okazuje się,że przez cały czas czuwał i czekał,i łypał na ciebie kątem oka,i starannie planował,kiedy z szafy wyleźć. najpierw leniwie się przeciąga,a ziewając,pokazuje garnitur zębisków. chwilę snuje się zaspany,parzy kawę,ostrzy szpony. kłapie paszczą i zamiata ogonem,i czeka,kiedy ta jego potworność będzie mogła obudzić się do końca. wydawać by się mogło,że potwór działa chaotycznie i na oślep wymierza ciosy swoimi długimi szponami,i bez mapy kąsa swoimi zębiskami. przecież drapieżniki atakują swoją ofiarę w momencie,kiedy ta jest najsłabsza. żaden rozsądny lew nie rzuca się na antylopę,która jest na tyle silna,że w każdym momencie może skopać mu dupsko - tak już to matka natura urządziła. całkiem logicznie zresztą. jednak w potworze nie ma logiki,myślisz. miał w końcu niezliczone okazje,żeby cię dopaść,kiedy byłeś na samym dnie. miał okazję,kiedy byłeś rozbity na kawałeczki,kiedy byłeś całkiem sam z daleka od swojego stada,kiedy leżałeś na podłodze taki słaby i bezbronny,i roztargniony,niepoukładany,i błądzący wzrokiem po suficie. każdy rozsądny lew rzuciłby się w takim momencie na swoją antylopę,to przecież całkiem logiczne.
potworem nie rządzi logika natury,potwór zawsze musi być wyjątkowy w każdym calu. czeka cichutko na dnie szafy albo pod łóżkiem na moment,w którym będziesz na szczycie. właśnie to budzi w nim najgorsze instynkty. długo obserwował cię zazdrosnym okiem,jakby sam testował swoją cierpliwość. jakby chciał uśpić twoją czujność. przecież ze szczytu można cię zepchnąć i to dopiero zabawa. kiedy tak lecisz w dół,kiedy krzyczysz przerażony,a na koniec rozbijasz się o dno. potwór nie lubi łatwych ofiar,bo tak naprawdę największy fun sprawia mu opór atakowanego. kiedy poczuje,że będziesz się stawiał,wskakuje ci na plecy i z całych sił łapie się zębiskami twojej szyi. od tej pory jesteście nierozłączni. wisi tak na twoich ramionach i szepce do ucha swoje zaklęcia,dopóki nie złamie twojego oporu i nie zniszczy wszystkiego. chociaż nic nie waży,czujesz jego ciężar na swoich barkach. najgorsza jest wtedy konfrontacja z innymi ludźmi,bo masz wrażenie,że oni go również widzą,a nawet jeśli nie widzą,i tak patrzą na ciebie,jakbyś miał 8 nóg,chociaż w lustrze wyglądasz jak całkiem zwykły Piotr,Krzysztof,Zosia czy Marysia. wytrawny sadysta z tego potwora,można by powiedzieć. wie,że nie może zagryźć cię na śmierć,bo skończyłoby to całą zabawę,więc swoją strategię oparł na czymś innym - na wstydzie. przecież nic tak nie łamie oporu jak wstyd. a później już samo idzie i trwa,póki się mu nie znudzisz. a kiedy już się tobą pobawi,znów zasypia. na kilka dni,tygodni,miesięcy. dopóki znów nie wdrapiesz się na sam szczyt,bo przecież na tym polega cała ta zabawa.
durnota jako jednostka chorobowa nie została wciągnięta na listę WHO tylko dlatego,że występuję z nieustalonych przyczyn i czasem ustępuje w niewyjaśniony sposób. durnotę występującą okresowo nazwijmy umownie zdurnowaceniem. nie sądzisz,że twoje zdurnowacenie trwa już dostatecznie długo? któregoś dnia potwór znów wyłazi z szafy albo spod łóżka - to chyba dobry moment,żeby zacząć zadawać pytania,nie uważasz? kim ty jesteś,do kurwy nędzy,pytasz.
- nie poznajesz? - odpowiada - przyjrzyj się uważnie.
zdurnowacenie ma to do siebie,że ustępuje tak naprawdę w jednej sekundzie. to trochę tak,jak odrywanie plastra od rany - jeżeli zrobi się to szybko i bez zbędnego zastanawiania,nawet nie poczujesz. jeżeli zdecydowanie szarpniesz zdurnowacenie,oderwie się od ciebie i zobaczysz wyraźnie,że ta twarz potwora wygląda prawie jak. no właśnie,jak twoja własna.
- jestem kompensacją twoich braków emocjonalnych - mówi potwór - jestem twoim zaburzeniem psychicznym,twoim załamaniem nerwowym,twoją nerwicą natręctw albo chorobą afektywną. jestem tylko twoją fobią,manią,twoją bezsennością albo uzależnieniem. sam sobie wybierz.
twarz potwora wygląda prawie jak twoja własna,jednak jest w niej coś,co sprawiło,że w pierwszej chwili jej nie poznałeś. w drugiej i w trzeciej zresztą też nie. potwór gapił ci się w oczy twoimi własnymi oczami,a ty go nie poznałeś,baranie jeden. może to ta jego mina cię zmyliła,zupełnie niepodobna do twojej. ten jego skrzywiony grymas,ta wściekłość w jego oczach,kiedy widział lepszego ciebie w lustrze. a może to przez wstyd nie miałeś odwagi mu się przyjrzeć. bo jak tu się nie wstydzić gorszego siebie?
w tym momencie myślisz tylko,że trzeba było udawać,że cię nie ma,kiedy słyszałeś pukanie.
właśnie tak to widzę. trudno przyznać się do bycia pojebem,uwierz.
powinnaś już spać,idiotko. jutro (a właściwie już dzisiaj) rano mieć w tornistrze zeszyt i piórnik. tfu,co ja w ogóle opowiadam?! no w każdym razie powinnaś być skoncentrowana i przytomna. przecież już jest rano,a ty jeszcze herbatę popijasz,kolejnego papierosa palisz i Dave`a Gahana słuchasz,kretynko jedna. nie tak się zaczyna brand new life,no proszę cię.
a może właśnie tak. może wystarczy podjąć w którymś momencie decyzję,że pora wziąć dupę w troki i przestać zwalać wszystko na okoliczności i złośliwość losu. los wcale nie jest złośliwy,a przynajmniej w jego złośliwości nie ma nic złego. ten jego ironiczny ton ma przywołać nas do porządku,a nie zrobić nam krzywdę. albo może bardziej chce nas sprowokować do myślenia. ten jego ironiczny ton chwyta nagle odpowiednia struna w naszej głowie i wszystko zaczyna grać.
tak właściwie to,czy będę spała 3 czy też 3,5 godziny,nie ma już najmniejszego znaczenia. podjęłam heroiczną próbę zaśnięcia,uwierz. Dave Gahan śpiewa,że you`ve got nothing to fear. i pewnie ma rację. więc niczego się nie bój,idiotko. przecież możesz spać spokojnie,chociaż przez te 3 godziny,kretynko jedna,no! zaśnij już,proszę.
ostatnio często dostaję kwiaty. widocznie jestem już w tym wieku,w którym kobietom daje się kwiaty. z różnych względów.
znałam kiedyś jednego rycerza,który zostawiał mi bardzo wczesną wiosną kwiatki na wycieraczce. krokusy i żonkile,które zrywał przed blokiem. najczęściej robił to nocą - zrywał je z trawnika,zakradał się pod drzwi i zostawiał bukiecik,który rano był smutny i kulił się z zimna. niezły numer był z tego rycerza.
znalazł się też śmiałek,który próbował pobić ten numer. zadzwonił jakoś w środku nocy z życzeniami imieninowymi. a potem był kolejny telefon. i następny. i jeszcze jeden. i parę innych. sam rozumiesz,to ten stan najebki,w którym wydaje ci się,że masz absolutną rację i nie dość,że wszyscy wokół się mylą,chociaż ci przytakują,to jeszcze w dodatku nie nadążają nawet za twoim błyskotliwym tokiem myślenia,nie mówiąc już o jego zrozumieniu - jest to po prostu Niemożliwe przez ogromne N. to był już ten stan,kiedy jesteś superbohaterem i wsiadasz do samochodu,chociaż za samo chodzenie powinieneś dostać zakaz prowadzenia wszelkich pojazdów,nie tylko mechanicznych,durniu jeden. dureń zostawił pod blokiem róże i napisał smsa,że one tam marzną,czekając na mnie. było koło -20. o 5 rano nadal czekały. mrożone róże na przełamanie lodów,bo z tego durnia też był niezły numer dwa.
niezły numer trzy z kolei przynosił arktyczne tulipany. i było w tym coś z dzieciństwa. zresztą kiedyś powiedział,że chwilowo poczuł się trochę jak nierozgarnięty trzynastolatek. na szczęście dość sprawnie się rozgarnął i mu przeszło.
tak naprawdę kwiaty to osobny język. uniwersalny język obcy. nie musimy rozmawiać tym językiem i niepotrzebnie go kaleczyć.
wiesz,jakie kwiaty ja najbardziej lubię? żywe - takie z korzonkiem w ziemi.
Grooveman Spot - Time For The Essence (feat. Grap Luva).
na czym skończyliśmy? bo widzisz,kiedy się tak zamyśliłam,nagle zrobiło się ciemno. któryś dzień się skończył i zapomniał się ponownie zacząć po nocy. chyba nie spytałam,która godzina. powinnam w końcu kupić ten zegarek,wiem. ale kiedy poszłam spać,obudziłam się nocą. spałam bądź też nie o różnych porach,w przeróżnych pozycjach i miejscach,bo może akurat tak się stanie,że obudzi mnie słońce,a nie zepsuta od lat latarnia za oknem. próbowałam doczekiwać dnia albo budzić się razem z nim. budziłam się zawsze nocą.
i wiesz,w tę wieczną noc nagle zrobiło się przeokrutnie zimno. czasami ulice bywały zupełnie puste,a innym razem tak pełne,jakby wszyscy ludzie w swoich domach jednogłośnie orzekli,że zaraz zwariują w tych betonowych czterech ścianach i trzeba je opuścić. najlepiej na rzecz czterech ścian blaszanych. tych,którzy zdali się na motorykę zamiast motoryzacji,opętał istny szał z tego zimna i - chyba z rozpaczy - próbowali rzucać się z poślizgu pod zderzaki,no przysięgam! na szczęście zostawali zamrożeni w czasie i w połowie drogi.
na czym skończyłam? wybacz,musiałam na chwilę zajrzeć do outernetu. o czym to ja mówiłam? ach tak,już pamiętam. innym razem ulice bywały zupełnie puste. pamiętam,że padał śnieg,a ja stałam w bramie jakiejś bardzo starej kamienicy. to była jak zwykle noc,tylko taka z zupełnie innej opowieści. było tak cicho,że słyszałeś swój własny oddech,bo zamarzał gdzieś na trasie płuca-nos. w tym zimnie zamarza nawet światło w latarniach. zamarza prąd w kablach. głos w gardle i krew w żyłach. pomyślałam,że to przecież centrum miasta,a słychać tu tylko,jak wypuszczam z ust kłęby dymu pomieszanego z zamarzniętym oddechem. trochę tak,jakby to miasto zamarzło.
i wiesz,to była prawie polarna noc. taka,która nigdy się nie kończy. jeszcze ten padający śnieg,który zasypał brud z błota pośniegowego na bryłach lodu poustawianych przy ulicy,jakby przeciw samochodom zmówili się wszyscy saneczkarze w okolicy,bo chcieli urządzić wyścigi na jabłuszkach ulicami Wrocławia. ten padający śnieg pokrywał ulice i chodniki idealnie gładką warstwą jak kożuch na budyniu. jeszcze nic nie zdążyło zmącić tego spokoju i nikt nie zdążył podeptać budyniowego kożucha. i wiesz,było tak pięknie i tak cholernie zimno! było tak pięknie,że chciało się,żeby ta sama magiczna siła,która zamraża oddech,zamroziła i tę chwilę. było tak,że chciało się podnieść głowę i wypatrywać zorzy - przecież to oczywiste,że tam będzie! nie ma? no trudno. tylko wiesz,takie momenty są zbyt delikatne,żeby mieć czelność je zamrażać.
która godzina? już tak późno? zamyśliłam się,wybacz - to dlatego nic nie mówię. zamyśliłam się tylko na moment,a kiedy spojrzałam przez okno,zrobił się dzień. to dobrze,że ta wieczna noc już się skończyła,nie sądzisz? pomyślałam,że jest mi po prostu dobrze. dobranoc.
wyobraź sobie idealną ciszę. w outernecie spadł śnieg. outernet wygląda trochę jak opuszczone miasto. jakby nagle wszyscy spakowali się i wyszli w pośpiechu,żeby zdążyć jeszcze zanim spadnie. jakby nie chcieli go podeptać,kiedy będą wychodzić. śnieg to delikatne stworzenie. wyobraź sobie,jak skrzypi pod butami. jak mroźne powietrze szczypie w policzki i nos. iskrzy i tuli się do śmietankowo-kudłatej czapki. aż masz ochotę zatrzymać się i pozwolić mu zaplątać się we włosy,i z zamkniętymi oczami czekać,kiedy rozpuści się na rzęsach.
wyobraź sobie,że długo cię nie było. taka noc jak ta dzisiejsza to dobra pora,żeby stanąć pod drzwiami,zapukać i powiedzieć 'zrobisz mi herbatę? strasznie dzisiaj zimno'. to dobra noc,żeby wrócić i być trochę zmieszanym. czasem dobrze nie wiedzieć,co wypada mówić.
rok później stoję w kolejce do kasy z fotelem SKRUVSTA. tym razem czerwony. poprzedni rozleciał się na kawałki. widocznie fotele z ikei są jak kineskopy,również mają określoną ilość godzin,które można w nich przesiedzieć,a później ulegają autodestrukcji. oczywiście spanie w takim fotelu liczy się podwójnie,a może nawet potrójnie,jeśli bardzo się wiercisz.
ludzie kochają rozpieszczać swoje domy. kupują im w prezencie imbryki i chochle. kupują dywaniki łazienkowe i świeczki o zapachu jabłka i cynamonu. kupują kanapy,pościele i systemy biurowe. dużo lepiej brzmi 'mam w gabinecie system biurowy' niż 'jak się trochę ogarnę z gratami,to może znajdzie się miejsce na mały stolik pod lapka'. ludzie kochają rozpieszczać swoje domy pierdyliardem gratów poupychanych po szafkach,bo to piętnasta filiżanka,siódmy otwieracz i czwarty komplet podkładek pod kubki. nieważne,że to wszystko jest niepotrzebne - ludzie kochają sam proces rozpieszczania,a hot dog za złotówkę jest nowym papierosem po seksie. na szczęście tylko tutaj.
rok później stoję na parkingu wśród metalowych kątowników i odpalam Jin Linga. wystarczy jeden,żeby zniechęcić do palenia na kilka godzin. rok temu nie wiedziałam,że istnieją takie papierosy,chociaż sama nazwa wiele o nich mówi.
na tym podwórku robi się campery i przyczepy barowe na specjalne zamówienie. wszystko z pordzewiałych kątowników chemicznych mas i wytwarzanych na potrzeby firmy żywic. podobno interes kwitnie. wyobraź sobie,że ludzie zamawiają dużo bardzo specjalnych camperów i przyczep barowych. wyobraź sobie,że ktoś realizuje te bardzo specjalne zamówienia dokładnie w takim kształcie,w jakim zostały złożone. po lewej mijamy bar na kółkach w kształcie pancernika,przynajmniej z twarzy. tułów ma bardziej jak łysy szczur obwiązany ciasno sznurkiem. do baru wchodzi się od strony zadniej. wyobraź sobie,że wchodzisz do takiego baru. do baru w kształcie kilkumetrowego pancernika. przez dupę. pancernik - jak to zwykle pancernik - w środku jest czerwono-różowy. wyobraź sobie,że siadasz w takim barze i zamawiasz setkę. wyobraź sobie,że ktoś to zamówił i że jego zamówienie zostało fizycznie zrealizowane. i wszystko po to,żebyś się uśmiechnął. wyobrażasz sobie?
Kid Cudi - Pursuit Of Happiness (feat. MGMT & Ratatat). i’m on the pursuit of happiness and i know everything that shines ain’t always gonna be gold.
moja mama zawsze powtarza,że w życiu trzeba być przede wszystkim konsekwentnym. nieważne,jak kretyńską decyzję podejmujesz - liczy się konsekwencja. pamiętaj,że nie możesz podjąć złej decyzji. każda decyzja będzie dobra,bo jest twoja.
czasem się zastanawiam,co by było,gdyby nie było tak,jak jest. gdybym nie powiedziała tego czy tamtego,nie zrobiła tamtego i owego,gdybym nie była,kim jestem. może byłabym kimś innym,może nie byłoby mnie tutaj,na tym włochatym fotelu. może byłabym zupełnie gdzie indziej,jakaś kompletnie inna i nie taka. może bym się nie spóźniała,może przychodziłabym na umówione spotkania,może nie zmieniałabym zdania w ostatniej chwili. może nie paliłabym paczki dziennie,bo się ograniczam - wszyscy wokół rzucili albo rzucają,może jest coś na rzeczy. może niczego nie odkładałabym na później,może byłabym poukładana i obowiązkowa. trochę jak bmw - solidna niemiecka konstrukcja,natürlich. no i oszczędne wnętrze,oczywiście. może nie przesadzajmy,może volkswagen,taki dla rodzin,porządne niemieckie auto. takie,na którym można polegać. które syn sprzeda ojcu na stare lata,bo bezpieczny jest.
najgorzej jest być nijakim. nie mieć żadnej cechy charakterystycznej. być tym kimś,o kim się mówi,że jest sympatyczny. sympatyczny stał się synonimem pozbawionego osobowości. najgorzej mieć twarz bez wyrazu,nie mieć żadnej blizny i żadnego zadrapania,nie mieć żadnej historii do opowiedzenia.
ktoś mi ostatnio powiedział,że jestem taka podobna do mamy. usłyszałam to pierwszy raz w życiu. niby mamy te same oczy i tak samo cały czas się uśmiechamy. moja mama jest konsekwentna do bólu. i mówi,że podziwia mój upór.
nagle wpadł mi w ręce artykuł o singlach,jako że biednemu zawsze wiatr w oczy. a tak poważnie to jest ktoś taki jak Noam Toran,który to stworzył kolekcję przedmiotów quasi-użytkowych dla samotnych facetów. teraz pewnie myślisz o dmuchanych lalkach z trzema otworami czy czymś takim. otóż wyobraź sobie,że samotnemu facetowi wcale nie brakuje seksu,nie o to chodzi. tak naprawdę żeby znaleźć seks,wcale nie musi specjalnie szukać,więc nie ma tu mowy o braku. tęskni za tym,żeby ktoś zabrał mu kołdrę w środku nocy. za zimnymi stopami tęskni. za gorącym oddechem na ramieniu.
pytanie brzmi,czy brakuje ci KOGOŚ,czy może bardziej CZEGOŚ - tego wszystkiego,co świadczy o obecności drugiej osoby i co zwykle doprowadza do szału,kiedy ta druga osoba rzeczywiście zasiedla twoją przestrzeń - walających się po podłodze skarpetek,dodatkowej szczoteczki do zębów w łazience,kubka odstawionego nie w tym miejscu,w które ty byś go odstawił albo spania po prostu nie na środku łóżka. nie wiem,czy zwróciłeś na to uwagę,ale jest taka scena w prawie każdym filmie,że ktoś się budzi (nie ważne w jakim stanie i z jaką żółtą kartką w życiorysie z dnia poprzedniego) i od razu zauważa,że poduszka obok jest pusta,a później dwie godziny weltschmerzu. wyobrażasz sobie taki film - 7 scen tego przebudzenia w interpretacji różnych reżyserów. coś jak sequel '10 minut później' tylko bardziej skupione na obrazie. chociaż lepsza byłaby seria zdjęć w takiej filmowej konwencji. kusi mnie aparat,ale dupy w troki oczywiście nie biorę. niestety nadal więcej myślę,niż robię. zamiast coś robić,czytam te kretyńskie artykuły na onecie.
chociaż pomysł z maszynką,którą wieszałoby się nad kranem w łazience i która co rano bzyczałaby jak golarka i rozrzucała męski zarost po umywalce jest całkiem fajnym pomysłem.
jednej nocy znaleźliśmy się w dowcipie o tym,ile żyraf zmieści się do malucha,w filmie Davida Lyncha,w środku cukrowej waty,na Mlecznej Drodze i w klasyku horrorów z czarnym jeepem w jednej z głównych ról. a to była tylko jedna z nocy. the middle of adventure is such a perfect place to start.
Jack London był pierdolonym grafomanem-rzemieślnikiem. podobno pisał minimum 1000 słów dziennie,żeby szlifować warsztat. załóżmy,że zaczął pisać,kiedy miał 20 lat,a zmarł w wieku lat 40 - daje to ponad 7 300 000 słów. mając do dyspozycji 7 300 000 słów można wydać naprawdę dużo książek. i może któraś z nich byłaby nawet nie najgorsza.
Idle Warship - Girls On The Dancefloor (Remix). i to jest cichy props w stronę tej osoby,która mi ten numer podesłała.
muszę się nauczyć mówić w mniej ekspresyjny sposób. gadaliśmy chyba o tym,że fajnie by było znaleźć taką pasję,w której osiągnie się szczyt swoich możliwości,sam rozumiesz. być w czymś tak doskonałym,że później wystarczy tylko odcinać kupony. stać się legendą za życia,zniknąć,kiedy będzie miało się dość i móc pozwolić sobie na olanie wszystkiego i znalezienie własnego miejsca. no nieważne. jesteśmy po prostu ludźmi,którzy osiągnęli wyższy poziom zajawki - poziom jej braku. robiliśmy tyle rzeczy,że tak właściwie na żadnej nie mogliśmy się od początku do końca skupić i stać się w niej doskonałymi. możesz to nazwać adhd.
Bartek namawia,żebym znów zaczęła robić zdjęcia. ostatnie zdjęcie z miłości zrobiłam chyba w tramwaju. mam na nim włosy zawiązane w kucyk i pewnie dunki na nogach. te dunki nadal stoją w szafie,zawsze miałam sentyment do butów. good ol` love. jestem dumna ze swoich znajomych,że są tacy zdolni,mówię. może i ja kiedyś będę w czymś tak dobra jak oni. a Bartek opowiada mi historię Pink Floyd,kiedy słuchamy 'Have A Cigar'. jest tyle historii,których jeszcze nie znam i które mogę poznać. znów czuję się jak za tych lepszych czasów. good ol` love,jak już mówiłam.
lubię te rozmowy,w które daję wciągnąć się bez reszty. do tego stopnia,że jakimś kompletnie nieskładnym ruchem wylewam białe wino na komputer. no,brawo. touchpad nie żyje. h do niedawna było w stanie agonalnym. bałam się,że będę musiała na zawsze zrezygnować ze słów takich jak 'huhro' albo 'zachachmęcić',że o 'chuju' już nie wspomnę. co jakiś czas trzeba było to h reanimować zaciśniętą pięścią. teraz jest już stabilne,najbliższe godziny będą rozstrzygające. tzn. zamiast h mam teraz h6. i od kilku godzin g5 zamiast g.
Pink Floyd - Have a Cigar. Mayera słuchałam bez przerwy przez 13 godzin. chociaż w sumie znacznie dłużej,bo Mayer wczoraj za mną chodził i śpiewał 'my green eyed love'.
długo siedziałam nad tą klawiaturą,na której wszystko się zaczęło,a ona już nie chciała mnie słuchać. długo głaskałam serdecznym palcem jej wyślizgane A i próbowałam nauczyć się dotykać ją bezwzrokowo. już nie umiem. to zupełnie tak,jak wrócić do kochanki sprzed lat i liczyć,że będzie łączyć nas coś więcej niż tylko przyjacielski seks od czasu do czasu. do pewnych spraw nie powinno się już nigdy wracać,bo ich piękno polega na tym,że zdarzają się tylko raz.
2:18. pytasz,czy śpię. wiesz,że nie,w końcu byłam Twoją bezsenną. udaję,że śpię,a ty udajesz,że o tym nie wiesz,że udaję. mogłabym poudawać,że czekałam,długo się nad tym zastanawiałam. a ty wtedy udawałbyś,że wszystko jest dobrze. że znowu jest tak,jak było. że znów jesteś mój i że jutro też będziesz. czekałabym na to jutro całymi tygodniami i tłumaczyła sobie,że pewnie jesteś bardzo zajęty,pewnie masz masę spraw na głowie,pewnie nie masz dla mnie miejsca. dopóki znów nie spytałbyś,czy jestem. a potem znów udawałabym,że nic się nie stało i że wcale nie roztrzaskałeś mi serca na okruszki. udawałabym,że posklejanie go z powrotem wcale nie było trudne,że wcale nie zajęło mi dużo czasu,mnóstwo wysiłku i jeszcze więcej cierpliwości. i że wcale nie boli,ani trochę. udawałabym,że nie zgubił się żaden okruszek,że nawet śladów po kleju nie ma,że nic nie widać. i wiesz,że tylko bym udawała,bo tak naprawdę pękłoby znowu na jeszcze mniejsze części,które coraz trudniej do siebie dopasować. i znów ogrom tych części by się zgubił,takie drobiazgi łatwo gdzieś zapodziać.
siedząc w środku dnia w szlafroku i gapiąc się tępawo w ścianę,długo zastanawiałam się,gdzie podziała się ta dziewczyna. ta pewna siebie,ta wygadana,ta odważna. ta konsekwentna,ta uparta jak osioł,ta zdeterminowana. ta,która wiedziała,czego chce i ta chorobliwie ambitna. nadal dużo gadam,a opowiadając z zaangażowaniem o czymś mało istotnym i pewnie nawet niezbyt zabawnym,kładę czerwone paznokcie na jego kolanie i sprawiam,że jego niechciana randka wychodzi bez słowa. pewnie wieczorem płakała,pewnie myślała,że coś między nimi będzie,pewnie chciała,pewnie oczekiwała,pewnie liczyła i planowała. pewnie teraz mnie nie znosi,pewnie wiesza na mnie wszystkie suki w obrębie śródmieścia. i jej koleżanki pewnie też mnie nienawidzą i pewnie będą powtarzać sobie miejską legendę,w której mam dwie głowy,trzy ręce i cztery cycki,i zmieniam przytulaśne misie w obślizgłe robaki,i sprowadzam niewinne misie na najgorsze tory,i wypruwam z nich gąbkę,i urywam im głowy,i wydłubuję czerwonymi paznokciami guzikowe oczy. i pewnie żadnej z nich nawet do głowy nie przyjdzie,że ta bezkształtna masa posklejana z okruchów to serce,i że to serce już nie jest gładkie,i że wystaje z niego milion ostrych fragmentów,które rozrywają i kaleczą tkanki,i przebijają worek osierdziowy,i wybijają się w płuca.
wiesz,że ta dłoń na kolanie to tylko mój sposób bycia. wiesz,że przytulę,że śmiejąc się,ucałuję. wiesz,że wsunę się pod twoje ramię,kiedy będziemy szli do taksówki. wiesz,że czasem się z tobą droczę,nie gniewaj się. chociaż mam za chude ręce,żeby udźwignąć nawet samą siebie,to przecież wiesz,że tak naprawdę zawsze mam ten najcieplejszy uśmiech specjalnie dla ciebie,kiedy go potrzebujesz,to tylko mój sposób bycia. ktoś mówi,że kobiety właśnie za to mnie nienawidzą. serce mam zalane klejem i nie ma w nim miejsca na nic innego,bo klej wypełnia je po brzegi. to tylko sposób bycia.
ktoś inny mówi,że jeśli nie mam naszej klasy i facebooka,nie istnieję. tylko wiesz,kiedy chcę wyglądać ładnie,po prostu zakładam sukienkę zamiast aktualizować swój profil. kalifornijskie słońce wlewam do kieliszka i mrużę oczy,na moim niebie nie świeci słoneczko z gadu gadu.
Crown City Rockers - That`s Life (feat. Jason Jasper). gotta do what`s best for me,you know.
miałam dzisiaj bardzo ładny sen. nie pamiętam jaki,ale obudziłam się z tym dobrym przeczuciem. a stojąc w korku na Podwalu w to słoneczne popołudnie miałam uczucie déjà vu. ogólnie to dużo dzisiaj mam,dużo ci mogę dać.
moi chłopcy wymyślili nową tradycję - czwartkowe obiady u mnie. co jest ogólnie bardzo fajnym pomysłem jak na moje. to znaczy,pewnie znowu wypiję za dużo,a w piątek za bardzo będzie bolała mnie głowa. co jest ogólnie też bardzo fajnym pomysłem.
Daniel powiedział,że kiedy pierwszy raz wszedł do mojej łazienki i zobaczył mini-pralkę,pomyślał 'jaka ona musi być samotna'. i zaczął się śmiać.
a kiedy zakładali mi facebooka,poczułam się trochę rozdziewiczona - w sensie stricto facebookowym - a trochę jak bardzo ważna osoba,której ktoś zakłada facebooka i zobowiązuje się go prowadzić,heh. nawet chcieli mnie wciągnąć w music challenge i facebookowe quizy,okrutni! na szczęście już nie pamiętam hasła. nigdy nie miałam pamięci do drobiazgów.
jedynym quizem,który rozwiązałam był test Becka. 'gratulujemy,kwalifikujesz się do farmakoterapii'. a dzień wystartował przecież fantastycznie na nowym materacu.
och,jak ja lubię poniedziałki! w poniedziałek układam plan i nawet udaje mi się go nie rozpieprzyć na starcie. w poniedziałek mogę zrobić reset. mogę też uciec w małej czarnej z bankietu w foyer Opery,choć gdyby nie google,pewnie nawet nie wiedziałabym,jak to napisać. po kopciuszkowemu zbiec czarnymi szpilkami po marmurowych schodach,uścisnąwszy wcześniej dłonie kilku bardzo ważnym panom zajadającym sushi z kuskusem,bo w foyer wśród stiuków,sztukaterii i kryształowych żyrandoli tak ogromnych,że każdy z nich waży pewnie więcej ode mnie,nie wypada przecież serwować schabowego z kaszą gryczaną.
w poniedziałek mogę nawet cierpliwie słuchać o połamanych sercach i wycierać zasmarkany od płaczu nos. w poniedziałek jestem ciepła i uśmiechnięta. pełna nadziei i entuzjazmu jestem. dopiero koło czwartku zacznę mieć wątpliwości,a w okolicach soboty zdam sobie sprawę,że plan rozsypał się jak cegły bez zaprawy.
na szczęście jeszcze jest poniedziałek.
okazuje się,że można załatwić wszystkie sprawy,które ma się do załatwienia i nie spędzić ani sekundy na zewnątrz. wcale nie trzeba przy tym nazywać się Stig Inge. wszystko jest tylko i wyłącznie kwestią odpowiedniej konstrukcji miejskiej tkanki. otwarte drzwi,korytarz,winda,podziemny garaż. kilkanaście minut w samochodzie,wielopoziomowy parking w centrum handlowym,na którym jak zwykle zgubię auto. ruchome schody,apteka,drogeria,delikatesy,księgarnia.
w takich miejscach pojedynczy od razu rzucają się w oczy,jakby mieli neony z informacją o samotności nad głową,chociaż każdy z nich stara się ukryć jakoś swoją pojedynczość. chowają ją w ogromnych szalikach. schowani są w słuchawkach na uszach. ukrywają się w jesiennych swetrach i w przyspieszonych krokach. albo w tych całkiem powolnych,jakby trochę zagubionych,całkiem niespiesznych,bo w końcu nie mają się do kogo spieszyć. przemykają cicho między rodzinami z dziećmi i parami,dla których szlifowanie podłóg w centrach handlowych jest sposobem na wspólne spędzanie czasu. jedyne,co ich zdradza,to zawartość koszyków. to te długie godziny spędzone w fotelach w księgarni. te kable zaplątane wokół szyi. studiowanie etykietek na puszkach kukurydzy jakby mieli doktorat z nich pisać. telefony,których nie nasłuchują,bo na żaden nie czekają. tak właściwie wszyscy mogliby mieć na sobie koszulki z nazwą swojego własnego klubu,bo samotność jest trochę jak gra,choć dla jednej osoby. nikt nawet nie zna reguł tej gry,a przynajmniej nie umie ich wytłumaczyć. to jak całodobowa partyjka krykieta. zasad krykieta podobno też nikt nie zna,nawet grający.
ukryta w męskiej koszuli z podwiniętymi rękawami,którą kupiłam kiedyś komuś w prezencie i której nigdy już temu komuś nie dam i w wysokich karmelowych kozakach,pakuję w pośpiechu swoje zakupy per one. chwilę później znów sterczę jak debil na wielopoziomowym parkingu i jak zwykle nie pamiętam,gdzie postawiłam auto - szlag! kilkanaście minut w samochodzie,parking podziemny,winda,korytarz. zaplątana w reklamówki i torbę otwieram drzwi. i wtedy dociera do mnie,że nie spędziłam nawet sekundy na zewnątrz,choć nie jestem Stigiem Inge.
rano wyruszę na wielką wojnę z własnymi demonami.
Jeff Baraka & Jill Scott - Slowly Surely (The Long Road Remix).
nie pamiętam,jak pachniał,nigdy nie poznałam tego zapachu. nie pamiętam,jakie miał oczy,ale patrzył na mnie tak,jak tylko mężczyzna potrafi patrzeć na kobietę. siedzieliśmy na żółtej kanapie i popijaliśmy moje ulubione wino śliwkowe z wielkich fioletowych kieliszków. jakoś podświadomie kupiłam tylko 2,jakby były zarezerwowane na takie właśnie tet-a-tet. coś wspominał,że nie przepada za winem,ale zrobi wyjątek.
nie pamiętam dźwięku jego głosu,chociaż wiem,że był ciepły i niski,i uspokajał jak mruczenie kota. nie pamiętam,jakie miał usta,ale pamiętam te ciepłe pocałunki na mojej szyi. pamiętam też jego ręce. piękne,silne ręce,których chciałam nauczyć się na pamięć. opuszkami palców przesuwałam po każdym ścięgnie,każdej żyle,każdej wypukłości i każdym wgłębieniu i pozwalałam mu schować mnie w tych ramionach. rozmawialiśmy. śmialiśmy się. a wina wciąż ubywało w butelce.
nie pamiętam,jak mnie dotykał. nie umiem ci tego opisać. długo się kochaliśmy. tak,kochaliśmy się,chociaż zwykle oboje tylko się pieprzymy. pamiętam za to te emocje. pamiętam ten dreszcz,który mnie przeszywał pod jego ciepłymi dłońmi. pamiętam,jak bezpieczna byłam,kiedy trzymał mnie tak mocno i blisko siebie. jakby nikt i nic nie mogło mnie zranić. pamiętam,że odwróciłam się przez ramię i powiedziałam,że idę pod prysznic,przeciągając po nim tym najbardziej rozmarzonym wzrokiem,jakim patrzą szczęśliwe kobiety.
obudziłam się,siedząc na łóżku i zaczęłam się śmiać z samej siebie. kiedy zasnęłam z powrotem,śniło mi się,że kładę mokre włosy na jego ramieniu i zasypiam taka bezpieczna i uśmiechnięta. w tym śnie było mi nawet wszystko jedno,że obudzę się z burzą loków,nad którymi nie będę umiała zapanować,bo tak jest zawsze,kiedy śpię z mokrymi włosami. przecież dla niego i tak wyglądałabym pięknie,w końcu to sen.
nocą wędruję po liście kontaktów w telefonie. to trochę tak,jakbym szukała kogoś schowanego za tymi cyframi,komu mogłabym powiedzieć,że ja też nie mogę zasnąć. nieco ponad 500 numerów,z których przynajmniej 499 mogłabym skasować. bezpowrotnie i bez żalu.
Proceente - Podróż Do Źródeł Czasu (feat. Jan Nowicki).
o 7 rano huk spadającej na chodnik miotły odbija się długo echem w mojej głowie. 'kochanie,zrobisz mi herbatę?',pytam. 'jasne,już idę',odpowiadam. ta ochota na ciepłą herbatę jest silniejsza nawet od tego straszliwego bólu głowy,który podpowiada,że lepiej poleżeć,bo mogę stracić równowagę,kiedy się podniosę. ból ma rację,błędnik jeszcze nie doszedł do siebie po wczoraj i do kuchni prowadzi dwa razy dłuższą drogą,znosząc przy tym na lewo. błogosławieństwem są ściany,które pozwalają nie upaść. jeszcze dwie minuty temu zadawaliśmy sobie odwieczne pytanie 'gdzie jestem?' - ból głowy,błędnik i ja.
za oknem ktoś podnosi miotłę z chodnika i wprawia ją w ruch. kiedy tak siedzę na brzegu łóżka i popijam gorącą herbatę małymi łykami,mam wrażenie,że miotła nie zamiata chodnika,a moje synapsy,neurony i zakończenia nerwowe. cytując klasyka,mówię do siebie: 'balsam,co ty żeś odjebał? pomyśl!'. myślenie nie wychodzi mi jednak najlepiej,wracamy pod ciepłą kołdrę - ból głowy,błędnik i ja.
nie lubię,kiedy ludzie przychodzą na spotkania przed czasem. zwykle się spóźniam,chociaż pracuję nad tym,żeby ograniczać spóźnienia do 15 minut,moi znajomi doskonale o tym wiedzą. a mimo to przychodzą 15 minut przed umówioną godziną,dzięki czemu czekają pół godziny zamiast 15 minut. a przecież dużo lepiej brzmi 'czekam na ciebie od 15 minut' niż 'sterczę tu już pół godziny,kurwa!',nie sądzisz? za te 15 minut mogę przeprosić,co zresztą zawsze robię. ale za pół godziny nie mam zamiaru brać odpowiedzialności.
zaplątana w 10-metrowe rolki tapet i 1,5-metrowe kable od żyrandola jestem. owinięta w dywany i czerwoną tapicerkę kanapy. nieposkładana jak to łóżko,którego jeszcze nie kupiłam. pomięta jak te sny,które wygniotły się od dwóch godzin przewracania się z boku na bok. nie,to nie jest kac,nie narozrabiałam aż tak bardzo. chociaż trochę żałuję,miałabym jakieś usprawiedliwienie dla tego stanu rzeczy.
przez 10,może nawet 15 minut słucham jak serce bije mi głośniej od tykającego na stoliku zegara wskazującego 9. amerykańscy naukowcy udowodnili,że to niezdrowo zrywać się z łóżka zaraz po przebudzeniu. obudził mnie dźwięk wiadomości,że wygrałam 30 000 zł. znowu? - pomyślałam - no to rewelacja! wygrywam średnio 2 razy w tygodniu od 20 do 100 000 zł. i nic z tego nie wynika. tak naprawdę nie wygrałam jeszcze niczego w życiu nawet w zdrapkę,w której niby każdy kupon jest zwycięski. i tak pod koniec miesiąca będę miała 59 groszy w portfelu.
wysokie szpilki kłują dziurawy bruk ulicy 1600 razy i 1000 razy roznoszą się echem po pustym o tej porze supermarkecie. w sklepowych głośnikach leci jakaś muzyka relaksacyjna,typowy numer na 4 akordy,który zawsze brzmi tak samo i który ma zachęcać do spędzania długich godzin na snuciu się między półkami,bo zawsze masz wrażanie,że skądś znasz ten numer i to jeden z twoich ulubionych. na szczęście w słuchawkach nawijają mi Pax & Pry o tym miejscu zupełnie innym niż regał z nabiałem. wiesz,że istnieje taka norma budowlana,że 80% światła w takich sklepach musi być pochodzenia sztucznego? ma to dezorientować klientów,żeby nie zdawali sobie sprawy z tego,ile czasu spędzają na szopingu i jaka faktycznie jest pora na zewnątrz. kiedy jesteś tego świadomy,jakoś bardziej kontrolujesz czas.
po jakichś 30 minutach stoję przy kasie nr 14,która obsługuje także ojro i przy której zwykle nie ma z tego tytułu kolejki,a ja naprawdę się spieszę,jako że żyję w tym idealnym rytmie regularnych posiłków co 3 godziny i powinnam za 20 minut gotować obiad. 76,84,mówi pan Tomasz,który całą wieczność kasował te moje nieszczęsne 12 artykułów,przez które nie załapałam się do kasy ekspresowej. pierdolona arytmetyka dnia codziennego. matematyka przyzwyczajeń. 17 herbat,3 kawy,29 papierosów. w kalendarzu październik,za oknem koniec grudnia,w sercu przełom stycznia i lutego.
rozpadnięta na milion kawałków jestem. na okruszki z tostera. na atomy,na kwarki. zamiatam się z podłogi i wysypuję do zlewu,zawsze byłam niepoprawnie pedantyczna.
i czekam na to coś,co zmieni wszystko,nie zmieniając nic. całymi godzinami czekam.
nie mogę spać,więc zabrałam się za wycieranie kurzu. może się zmęczę i zasnę. a jeśli nie,wypiję kolejną herbatę i posłucham,jak ten sam deszcz,który tak bezlitośnie przemoczył mi sweter,pobrudził buty i nawet starannie ułożonych włosów nie oszczędził,bębni o poręcz balkonu,jakby grał na cymbałkach.
nawet jeśli nic to nie pomoże,przynajmniej będzie czysto.
to chyba ostatni dzień czarno-białej sukienki w tym sezonie,za chwilę zawiśnie w szafie aż do przyszłego roku,ale dziś jeszcze cieszyła się słońcem i tym już odrobinę chłodnym powietrzem.
w sumie znamy się od dłuższego czasu. mam wrażenie,że razem jesteśmy trochę lepszą mną. czarno-biała sukienka jest trochę nierozgarnięta,fakt. jak ostatnia niemota snuje się przez 40 minut po sklepie meblowym w poszukiwaniu działu łazienkowego. nieco rozkojarzonym wzrokiem ogarnia kafelki,umywalki i baterie,żeby chwilę później usiąść przed panem Jurkiem,Darkiem albo Waldkiem i sprzedać mu kilka trochę sztywnych anegdotek w stylu bardzo oficjalnym,bo przecież trzeba przerwać to niezręczne milczenie w czasie wypełniania przez pana Jurka,Darka albo Waldka formularza zamówienia na szafkę łazienkową 50x52,6x21. lubię ten jej uśmiech satysfakcji,że w końcu uporządkuje pozorny ład,który tak naprawdę jest wzorcowym burdelem,kiedy zawiesi szafkę nad pralką. choć na jej miejscu wolałabym spalić jakiś niewybredny i mało poprawny żart na temat drażliwych problemów społecznych zamiast wysilać się na 'bo widzi pan,to najbardziej skomplikowany adres na świecie'.
czarno-biała sukienka fanatycznie uwielbia kawę - tę czarną,pachnącą brazylijskim słońcem o posmaku orzecha i czekolady. w sumie od ponad 50 godzin nie piłam kawy,bo ta dobra się skończyła i trzeba by było przedsięwziąć w celu jej zdobycia większą wyprawę,na którą nie miałam ochoty,więc wmówiłam sobie,że 50 godzin temu zaczęłam dbać o wątrobę i wrzód żołądka. czarno-białej sukience jednak nie umiem odmówić,kiedy ciągnie ją do kofeiny,nigdy nie umiałam.
podziwiam ten jej spokój,kiedy sterczymy w korku na obwodnicy,a typ w czarnym mercedesie wymusza pierwszeństwo,wyskakując nie wiadomo skąd jak pajac z pudełka. normalnie zwyzywałabym go pod nosem od chwiejów,cweli,jełopów i cepów,spoglądając złowieszczo w czasie mijania,ale czarno-biała sukienka zatrzymuje się grzecznie i z uśmiechem przepuszcza czarnego mercedesa,popijając tę ulubioną kawę,taka zasłuchana w Deloacha,trochę zamyślona,wystawiająca nos do słońca i z tym samym uśmiechem kręci pobłażliwie głową nad naszym zapominalstwem,bo chyba zostawiłyśmy pranie w pralce.
nagle przypomina mi się,że jakiś czas temu zamówiłyśmy przecież dywan,który miał być do odebrania w ciągu kilku dni,a tu już całe długie tygodnie minęły. zaraz chyba trzeba będzie kogoś opieprzyć,bo to wręcz śmieszne,żeby jeden mały dywan podróżował tak długo po Polsce - no umówmy się,że na urlop nad morze przy okazji przecież nie wyskoczył! oburzona niesłownością wchodzę do sklepu z obelgą na ustach,a czarno-biała sukienka uprzejmie wita się ze sprzedawcą i mówi,że byłaby wdzięczna i że nic się nie stało,bez dywanu jest nawet ładnie i jeszcze trochę możemy poczekać,do widzenia.
czarno-biała sukienka nie denerwuje się nawet,kiedy jakiś facet depcze nasze śnieżno białe tenisówki,z którymi czarno-biała sukienka tworzy związek idealny i wesoło odpowiada,że nic nie szkodzi. czarno-biała sukienka nie potrzebuje diety,w końcu zawsze leży doskonale. pranie też wiesza z jakąś większą gracją,nucąc pod nosem starą piosenkę. czarno-biała sukienka czuje się najlepiej w kudłatym sweterku zapinanym na guziki. i siedząc samotnie nad książką przy kawiarnianym stoliku też czuje się świetnie. nawet człowieka do położenia tapet udało jej się załatwić,choć było to praktycznie niewykonalne. razem jesteśmy jak wyczarowane z filmu z lat sześćdziesiątych.
wieczorem czarno-biała sukienka spada bezwładnie na podłogę,żeby za chwilę zawisnąć w szafie aż do przyszłego roku,zostaje tylko czarna bielizna. ona też ma swoją historię do opowiedzenia,ale to już zupełnie osobny temat.
lekarz powiedział,że dzięki tym tabletkom będę mogła pozwolić sobie na dużo więcej. na jego nieszczęście informacja o tabletkach przypomniała mi się w momencie,kiedy stał przede mną cały w 'przepraszam' i 'mam na ciebie ochotę'. no to sobie pozwoliłam.
teoretycznie mogłam zmieszać go z błotem,wylać wiadro pomyj i opluć. mogłam,przecież tego się spodziewał. w drugiej wersji padam mu w ramiona i szepcę do ucha 'chodźmy do mnie'. tak naprawdę nie zna mnie wcale. jedyne co mam do powiedzenia,to 'wybacz,ale łączy nas mniej niż nic,cześć'. bo wiesz,cadillac rocznik `85 zupełnie do niego nie pasuje. bardziej widziałabym go w tuningowanym escorcie rocznik `92. może nawet `93.
'with a style a little odd for any normal man to marry but she fits in just fine with the revolutionaries',powtarzam sobie pod nosem,choć zamiast Arethy w słuchawkach śpiewa mi Billie Holiday. głęboki wdech i wydech. 'if all things in this world should pass then show me something that's everlasting'.
lekarz powiedział,że dzięki tym tabletkom będę mogła pozwolić sobie praktycznie na wszystko.
obudziłam się z tym poczuciem dojścia do bardzo ważnego wniosku. co prawda nie pamiętam,jaki to wniosek,ale na pewno bardzo ważny. no i to uczucie jest całkiem fajne.
'when all i feel is pain
and all i’ve ever known has changed
all in time
i know i know i know
that this is my time to own
when all i feel is shame
And all i’ve ever hoped to gain
falls in line
i know i Know i know
that this is my time to grow'.
dzwoni zadowolony,jakby mu ktoś w kieszeń nasrał z informacją,że się rozstali,jak gdyby to była co najmniej moja sprawa. fantastycznie. tylko po co? zdobyłam kolejną sprawność skauta pt. rozbijanie związków. jak tak dalej pójdzie,za kilka lat zacznę rozbijać małżeństwa. a później to już tylko kwestia czasu,kiedy wywołam jakiś huragan,trzęsienie ziemi albo wojnę.
gdybyś miał jakieś wątpliwości,to ja jestem przyczyną wszystkiego,co złe na świecie i mam szansę dostać się na listę plag dziesiątkujących ludzkość,plasując się gdzieś pomiędzy dżumą a żółtą febrą. balsam i inne nieszczęścia,kurwa.
'gdzie się podziewasz? martwimy się' - sieję spustoszenie,ot co.
w środku nocy historia enigmatycznych wiadomości w stylu 'sorry,ale nie możemy dłużej utrzymywać kontaktu',a dzień później 'sorry za wczoraj,masz czas w tym tygodniu?' się wyjaśnia.
intuicja się nie myliła,Dołeczki w Policzkach kogoś mają. mimo to po pijaku wsiadają do samochodu i gonią przez całe miasto w oczekiwaniu,że powiem im,co zrobić i że obiecam coś,czego obiecać nie chcę. przeczuwałam. zamiast nazwiska powinnam mieć nr 3 wpisany oficjalnie w dokumentach.
'i doubt there ever will be space for a new star' nucę po raz kolejny.
Mr.J.Medeiros - Her Wings. 'went through too much hurt to conceal it / it's not what she say, it's the way she reveals it / and how the world wanna steal it / that spirit in which her body's a home to / sorry world, she's outgrown you'.
mam historię na okładkę 'faktu'. 'nic nie robię,bo trzymam pralkę' Balsam (l.24).
dzisiaj znowu zachciało mi się zapakować za dużo do jednoosobowego mini-bębna,a pralka tłumu nie lubi. w ramach buntu przy wirowaniu zrzuca z siebie wszystkie pudła,kosz na pranie i rozrzuca ubrania jak najlepsza striptizerka,a następnie zaczyna spacerować po łazience i zawsze przyłapuję ją w połowie drogi do wyjścia. raz nawet pod drzwi dotarła i rurę odpływową ze ściany wyrwała. ubrania zresztą często za nią znikają na dłuższy czas. nie jestem pewna,czy czasem reguły nie zmieniły się na 'na zawsze' bo kilka ubrań zaginęło w dziwnych okolicznościach w ostatnich czasach.
i tak spędziłam co najmniej godzinę pijąc herbatę i paląc papierosy w łazience,żeby przypilnować elektronicznego Roberta Redforda zanim mi jeszcze wannę,umywalkę i sedes do buntu zacznie namawiać. jakby to była 'Alicja w krainie czarów'.
no cóż,pralka wdała się we właścicielkę.
chwilę później słyszę,że jest w tym coś ze starego filmu,kiedy stawiam na stole tradycyjne kakao i wafelki kajmakowe domowej roboty. kto by pomyślał.
'when what was, rings louder than what is
i doubt there ever will be space for a new star
and all of the cosmos, we focus on what costs most:
memories of pain and a new scar.'
okres zjawił się jak zwykle w poniedziałek,gruntownie rozpieprzając mi tydzień u samych podstaw. wypada tylko podziękować matce naturze i cichutko jęknąć z bólu,zwijając się w kłębek. i`m a gentle creature,wbrew pozorom.
a teraz usiądź wygodnie i posłuchaj śliczności,zobacz śliczności.
wewnętrzne tenisówki to nie jest żaden model butów,to ten stan umysłu,kiedy mocno pogrzebiesz w głowie. znajdziesz w niej kosmicznie wysokie szpilki,nienagannie białe adidasy i świeżo wypastowane pantofle do garnituru,a pod tym wszystkim stary worek na kapcie z wyszytym jabłuszkiem czy coś w tym guście,a w nim tenisówki,w których byliśmy kiedyś bogami małego świata,małymi ludźmi,dla których największą wyobrażalną tragedię stanowiło 3 z dyktanda. obudzisz się z ochotą na rosół na niedzielny obiad i wielki fotel,w którym można gapić się jak baran w telewizor. to ta złota myśl,że dobrze by było posiedzieć w okropnych dresach,do zakupu których inspirował wysłannik szatana o imieniu bezguście,pójść spać przed północą,bo i tak nic lepszego do roboty nie ma,żeby wstać następnego dnia w południe i trochę pokombinować,jak tu się wymknąć na papierosa,przez co skutecznie ograniczyć palenie chociaż na jedną dobę. przecież byłoby fajnie założyć wieczorem nogę na kuchenne krzesło i posłuchać offowej piosenki (słowa: mama i ciotka,muzyka: garnki,pokrywki i talerze) o tym,że ktoś chyba urok na ciebie rzucił,bo jakiś blady jesteś i to na bank była ta stara wiedźma spod numer 88,która niezbyt dyskretnie zagląda przez firankę,zamiast sobotniego hitu 'chodź na melanż'. przecież dobrze by było znów założyć obuwie zmienne i pomartwić się trochę o 3 z dyktanda.
budzisz się jakoś wcześniej niż zwykle,bo wewnętrzne tenisówki nie lubią spać do późna. bierzesz szybki prysznic,pakujesz tylko kilka najpotrzebniejszych rzeczy. jakaś szczoteczka do zębów,bielizna na zmianę,może coś do prania,bo pranie mamy pachnie inaczej niż każde inne pranie na świecie. październikowe słońce pojawia się i znika za drzewami w tempie dzielącym ruch całej ulicy na klatki,które nie zmieniają się dostatecznie płynnie,żeby tego nie zauważyć. znam tę drogę na pamięć,w końcu to droga do domu,którą wewnętrzne tenisówki znajdą zawsze. prowadziły w taki sam rudy poranek na potwornym kacu dwa lata temu,kiedy nawet nie byłam pewna,czy idziemy we właściwą stronę. szły pewne siebie rok temu,kiedy niepewność zagłuszałam jointem do porannej kawy. znalazły drogę nawet wtedy,kiedy sama przez łzy jej nie widziałam i kiedy strach ciągnął w zupełnie przeciwną stronę,za każdym razem powtarzając,że to 3 z dyktanda można jeszcze poprawić.
wysiadając z samochodu przed kutą,brązową bramą,miałam ochotę powiedzieć 'mamo,już wiem jak się pisze rzeżucha i gdzie postawić przecinek',kiedy nagle zdałam sobie sprawę,że jest za późno,żeby poprawić to nieszczęsne dyktando. 'dziecko,co ty masz na nogach?' - no tak,z tenisówek też już chyba powinnam wyrosnąć. to ten stan umysłu pomiędzy dzieckiem i dorosłym,między 3 z dyktanda i pogonią za papierem.
mimo wszystko rosół był niezawodnie dobry.
chwilę później siedzimy w samochodzie Dołeczków w Policzkach. dziwnie się czuję jako pasażer,już się odzwyczaiłam. zwykle to ja jestem kierowcą i czuję brak gazu pod stopą i brak kierownicy w dłoniach mimo tego stanu umysłowego dzielonego między pieprzeniem farmazonów,maksymalną koncentrację na rzeczach najmniej spodziewanych i snuciu czarnych scenariuszy. a jeszcze niedawno coś marudziłam,że zmęczona już jestem byciem kierowcą,że chciałabym zostać wreszcie pasażerem. hokus-pokus i mi się odwidziało.
widzę jak Dołeczki w Policzkach na mnie patrzą,chociaż udaję głupszą niż jestem. wiadomo,że niby roztargniona baba. on tak czuje,że ja wiem,że on wie,ale gramy w te głupie gierki,że niby nie wiem,no niech będzie. wiem,że będzie próbował mnie pocałować. przypuśćmy,że się zgodzę. w konsekwencji pójdziemy na jeden melanż. później umówimy się na jeszcze jedną kawę. albo jointa nad Odrą,no nieważne. będziemy się tak bawić w zakochane dzieciaki jeszcze przez kilka dni,może tygodni w zależności jak długo to wytrzymamy i dopóki któreś z nas nie pęknie. później będzie kilka tygodni może nawet dobrego seksu,po których jedyne,co się urodzi to pierwszy wspólny plan. przypuśćmy,że to będzie listopad,może początek grudnia,więc zaczniemy od krótkofalowego planu,będzie to wspólny Sylwester. może wyjazd z wspólnymi znajomymi w góry. albo jakaś domówka pod miastem. może jakaś domówka w śródmieściu,zależy od fantazji. jemu będzie się to wydawało naszym pierwszym dużym wspólnym wydarzeniem,dobrą wróżbą. jako że Sylwester zawsze jest jakąś cezurą,będzie mi się wydawało,że czas przemyśleć,czy pchać się w to dalej,czy zrzucić szybką lawinę wątpliwości i wiesz,że przykro mi,ale ja mam teraz ważniejsze rzeczy na głowie i nie mam czasu na związki albo po prostu się do nich nie nadaję,cześć. lawinie nie oprze się żadne drzewo.
jest jeszcze druga wersja scenariusza. przypuśćmy,że ten Sylwester jednak będzie fajny. może w tych górach będziemy pić herbatę,a ja powiem,że mi zimno i pozwolę się mu schować pod jego bluzę. i nawet na chwilę uwierzę,że wszystko jest dobrze,że może nawet jestem spokojna i że tak by mogło być. przypuśćmy,że dam się uśpić wrzecionem czy innym zatrutym jabłkiem i na moment stracę czujność. a po powrocie usłyszę,że wiesz,że sorry,ale się nie wczuwasz maleńka (bo fakt,dużo wyższy jest ode mnie),cześć. i najsmutniejsze jest to,że będzie miał rację. nawet trochę mi ulży,że on to powiedział,a ja mogłam tylko wzruszyć ramionami. i odetchnę z ulgą.
mijają kolejne sekundy,wymieniamy kolejne durnowate uwagi na temat byle jaki,żeby tylko coś mówić i...robię szybki unik w lewo,buzi w policzek i spać,wyskakuję z samochodu,cześć. to się chyba powinno już leczyć.
należę do 10% (czy coś koło tego) Polaków,którzy płacą abonament radiowo-telewizyjny,chociaż telewizję publiczną oglądają tylko nocą i tylko wybrane filmy,bo to wybredne bestie.
w któreś pewnie mocno podlewane lub podpalane wakacje płacenie abonamentu wyleciało mi z głowy. jakieś 97 peelenów. jak się okazało,97 peelenów nie zostało jednak przez państwo zapomniane. po 18 miesiącach przyszło wezwanie do zapłaty 97 peelenów plus odsetki czyli jakieś dodatkowe 30. swoją skruchę wyraziłam w okienku pocztowym i uzyskałam rozgrzeszenie po uprzednim skarceniu wzrokiem przez panią okienkową. ukłon,kurtyna w dół.
no nie do końca. po upływie kolejnych trzech miesięcy z niespodziewaną wizytą wpadły kolejne niespodziewane odsetki. no bo skąd się biorą odsetki od kwoty 0 zł,spodziewałbyś się? zapłaciłam,bo się przecież z koniem pt. biurokracja nie będę kopać. niby tylko dyszka,ale wiesz,na spożytkowanie tej dyszki mogłabym mieć lepszy pomysł. na pewno by się nie zmarnowała,ale głupszym należy ustąpić i lepiej nie zadzierać z machiną za 10 peelenów.
właśnie minęło pół roku od ostatniej spowiedzi bez słów w okienku pocztowym. i co było w skrzynce? listonosz zwykle wrzuca mi listy z całego osiedla,a całemu osiedlu moją korespondencję,więc wiesz,lepiej dwa razy sprawdzić. w tym wypadku akurat się nie pomylił. wrrrr.
'myślałaś już,gdzie się ustawimy?'. na razie myślę o tym,czy w ogóle odpowiedzieć.
David Bowie - Let's Dance. no bo co innego można robić w taki szary dzień?
popsuliśmy się z Królem Niefartu do tego stopnia,że on opowiedział mi o swojej pierwszej dziewczynie jeszcze z przedszkola (bo zawsze był kochliwy),Oli,którą podszczypywał na leżakowaniu,a ja wywaliłam przed nim swoją pierwszą miłość z kolonii.
miałam 12 lat. ciepłe lato w jakimś domu wczasowym nad morzem. jakieś Mrzeżyno,Sarbinowo albo inne Dąbki. miał na imię Robert i był rok starszy. miał brata bliźniaka,Daniela. jako jedyna umiałam ich rozróżnić,nawet nie wiem jak. Daniel był tym odważniejszym,tym bardziej wygadanym,bardziej kontaktowym,bardziej zaczepnym i w ogóle bardziej. Robert należał do tych nieśmiałych. kilka dni zajęło im ustalenie,który będzie ze mną chodził. Daniel ustąpił bratu. Robert o chodzenie poprosił przez moją koleżankę. to była miłość w 24 godziny,w czasie których nie trzymaliśmy się za ręce,a nawet nie rozmawialiśmy i na siebie nie patrzyliśmy. nasze jedyne kontakty ograniczały się do 'cześć' przed wolną piosenką na kolonijnej dyskotece w stołówce. taniec na sztywno wyprostowanych rękach,które odważyłam się nawet trochę ugiąć w łokciach. po tej dyskotece zerwaliśmy ze sobą. przez koleżankę,rzecz jasna.
a potem nowy Tarantino. cudny taki,że aż się w dłonie chce klasnąć. 'i`m a prisoner of appearances',mówi Brad Pitt z akcentem z Tennessee. chociaż Brad jest dobrym aktorem i często gra świetne role,nikt tak naprawdę się nie przyzna do bycia jego fanem. piętno plakatów z Bravo. czy coś.
lubię te wczesnojesienne dni. takie zielone pomieszane ze złotem,brązem i czerwienią. nad głową wisi sterylnie czyste niebo. nawet korki są w takie dni zabawne i można bez skrępowania pogapić się w lusterku wstecznym na tego gościa w czarnej Fabii,który bezczelnie dłubie w nosie,myśląc,że nikt go nie widzi. jakby się znalazł w pięcioosobowej samotni. 'masz kłopoty,kolego? pomogą fachowcy z lego',mówi autobusowa reklama. kolejny uśmiech spomiędzy wielkich okularów i wysokiego kołnierza w czekoladowej kurtce.
w tym korku czuję się trochę jak część całości. uprzejmy puzzel,który przepuści,gdy chcesz zmienić pas. jest to dosyć specyficzna układanka,pełna puzzli znudzonych,zamaszyście gestykulujących,malujących się w lusterkach,gadających przez telefon,tych nerwowych i tych całkiem spokojnych. puzzle są już zmęczone ciężkim dniem,który rozpoczął się bardzo wcześnie,puzzle chciałyby ubrać wreszcie kapcie i klapnąć przed telewizorem,puzzle mają za chwilę bardzo ważne spotkanie na drugim końcu miasta,puzzle są głodne,puzzle są podenerwowane albo całkiem cierpliwe,bo przecież spieszą się do nikąd. każdy puzzel liczy na zrozumienie ze strony innych puzzli. drogi puzzlu,tu wszyscy jesteśmy równi i razem tworzymy sunącą 5 km/h układankę.
na moment stajemy się jedną powolną całością i będziemy nią aż do najbliższych świateł. każdy z nas ma tu swoje miejsce,którego znów będziemy szukać za następnym skrzyżowaniem.
Finale & Spier 1200 - The Bigger Picture (feat. Supastition).
Jean Grae - Don't Rush Me. jeden z najbliższych mi tracków - klik klik. gdyby Jean nie napisała tego numeru,ja mogłabym to zrobić. a przynajmniej znaczną jego część,serio.
w ciągu 24 godzin telefon rozdzwonił się większością mężczyzn z mojej przeszłości,teraźniejszości i być może przyszłości. od 24 godzin dzwoni facetami,którzy mogli być najważniejsi,tymi,dla których nigdy nie było tu miejsca i tymi,dla których nigdy go nie będzie.
jakby się umówili,no.
i`m a victim of choosin` bad love. so don`t rush me.
edit: telefon został wyłączony,doba się jednak rozciągnęła. no give me a break po prostu.
któregoś dnia przychodzi taki poranek jak ten dzisiejszy - budzi cię siorbiący deszcz za oknem i mlaszczące nim samochody na ulicy. albo może być to któryś sterylnie czysty i cichy,bo śnieg napadł nocą na ulice. może to też być poranek krzyczący ptakami i porażający upalnym słońcem,nieważne.
nieprzytomnym jeszcze wzrokiem ogarniasz pokój. na parawanie wisi śpiąca bielizna i ubrania,które zarzuca się byle jak,bo nocne zmęczenie przyszło nagle. kudłaty dywan,zimny kaloryfer całujący w łydkę,bałagan na stoliku,który sam się zrobił,kiedy przez sen celowało się dłonią w budzik. być może czujesz ból głowy po spaleniu tego,co bardziej przypominało wiórki kokosowe,masz ciężkie powieki i boli cię żołądek. w błyszczącym froncie szafy odbija się postać,twoja własna zresztą. niby jest to sama postać,która odbijała się w tych bordowych frontach wczoraj,miesiąc temu albo w zeszłym roku,nic się nie zmieniło. w oczach innych,nawet w oczach lustra i błyszczącego frontu szafy jesteś cały czas tym samym człowiekiem. nawet ulubione spodnie mówią 'jest dobrze,dziecinko',ale przecież wiesz lepiej niż wszyscy i wszystko. przyszedł mlaszczący dzień wiejący ci do ucha samoniezadowoleniem,prowokując tym samym do zmian.
gdyby diety były dyscypliną olimpijską,miałabym szansę na złoto,poważnie. nie pamiętam nawet,kiedy zaczęłam traktować swoje ciało jak karę,narzędzie autodestrukcji i jednocześnie eksperyment naukowy,testując na nim wszystkie znane ludzkości diety. tak naprawdę nie trzeba wiele - 3 dni,żeby poczuć się dobrze. 5 dni,żeby poczuć się seksownie. 7 dni,żeby bujać smukłymi biodrami pełnymi pewności siebie. potrzeba kontroli,tak nazwał to terapeuta. ja nazwałabym to perfekcjonizmem w najprostszej i najbardziej próżnej postaci,którego czasem potrzebuję,żeby znów poczuć,że nad czymś panuję. no i żeby ruszyć tak naprawdę z miejsca,chociaż może ci się to wydać śmieszne. to najprostsza rzecz,od której można zacząć,żeby nie budzić się rano ze smakiem samoniezadowolenia w ustach. a potem samo pójdzie. tylko nie wiadomo dokąd.
'you got me singin` like... you got me nervous like... and it`s only you. you got me cheezy like... i`m feelin` nervous like... and it`s only you',mogłabym kiedyś zanucić. mogłabym,serio.
brakuje mi zapominania języka w gębie. i zimnych z nerwów dłoni. bo już tak mam,że kiedy bardzo czegoś chcę i kiedy mi zależy,mam zimne z nerwów dłonie.
Hocus Pocus - You (feat. Mr J Medeiros). posłuchaj.
w sąsiedniej biedronce jest dwoje drzwi - jedne z napisem 'wejście',które otwierają się tylko od zewnątrz,i drugie z napisem 'wyjście',które - całkiem logicznie - otwierają się tylko od środka. niepojętym dla mnie jest jedynie to,dlaczego ludzie wychodzą wejściem i wchodzą wyjściem. no i jak oni to robią.
w osiedlaku natomiast różne panie Lodzie szukają Ryśka. i wszyscy zastanawiają się,gdzie jest Rysiek.
niedziele,których nie dzielę z nikim. te żółto-słoneczne popołudnia,kiedy czas stoi w kolejce razem z obowiązkiem,dorosłością i tym wszystkim,o czym nie chce się myśleć. nie trzeba. te same ulice,które nieraz wyznaczały trajektorię upadku do własnego łóżka nad ranem,w którym budziliśmy się z syndromem gsm. te same,znane,moje. e6 albo jakieś inne c4 na samochodowej mapie Polski,w którym nigdy się nie zgubię,za którym będę kiedyś tęsknić i które mogłabym ci pokazać takim,jakim ja je widzę. nawet mi się chce być dzisiaj dobrą i miłą dla ciebie.
tylko w tych nowych kapciach znów tak trudno się odnaleźć.
Magierski/Tymon - Chciałbym Cię spotkać (Feat. Mały72).
spóźniłam się prawie godzinę. to znaczy byłoby prawie,gdybym nie musiała przejechać całego centrum w poszukiwaniu miejsca parkingowego. do tego ubrałam spodnie,w których zwykle sprzątam mieszkanie. i wełniany sweter. i ulubione tenisówki,trochę się ostatnio przybrudziły. uczesałam się,owszem. jakieś 11 godzin wcześniej. piętnaście minut na prysznic,na makijaż około dwie minuty. powiedział,że jestem jeszcze ładniejsza niż wtedy,kiedy widział mnie po pijaku. a myślałam,że to działa w drugą stronę.
przez półtorej godziny gadałam jak nakręcona o dupie marynie. byłam zmęczona jak koń po westernie i rozkojarzona jak przedszkolak. no i trochę upalona. i zakrztusiłam się kawą. z rozpędu pewnie klęłam jak szewc. albo trzy razy mówiłam o tym samym. nie pamiętam,nie chciało mi się zastanawiać. co chwilę sięgałam po papierosa,to pewne. i siedziałam w pozycji,która w mowie ciała znaczy bez kija nie podchodź. bawiąc się zapalniczką,zapewne co dziesięć minut patrzyłam na zegarek,żeby w końcu powiedzieć,że muszę spadać. chociaż jest wczesny sobotni wieczór. a on napisał,że ma farta większego,niż gdyby wygrał w lotka. już sama nie wiem. to jaka jest kumulacja?
jeśli masz niebieskie oczy,dołki w policzkach,kiedy się śmiejesz i więcej niż dwa zdania do powiedzenia,lepiej do mnie nie podchodź. bo przez przypadek możemy spędzić ze sobą miły wieczór.
podróż tramwajem musiała zakończyć się jak zawsze wielce niefartownie. zresztą jakoś specjalnie mnie to nie dziwi - w zwyczaju mam ściąganie wszystkich nieszczęść tego świata na mpk.
kiedy spotkasz mnie na przystanku,lepiej spytaj,czy mam bilet. jeśli go nie mam,znaczy to,że na trasie Krucza - Wyszyńskiego,Hallera - Arkady albo Powstańców - Sienkiewicza wsiądą kanary. liczyć należy się też z ewentualnością,że autobus lub tramwaj,na który właśnie czekamy,wcale nie przyjedzie. kiedyś zdarzyło się,że staliśmy tak przez półtorej godziny. w grudniu. gość w mpk był bardzo zaskoczony,kiedy zadzwoniłam z informacją,że od dziewięćdziesięciu minut nie pojawił się żaden z sześciu autobusów i podziękował za nią uprzejmie. \'może pani złożyć pisemną skargę\',powiedział. pf,a to dobre. kolejne trzy autobusy również nie przyjechały.
przypuśćmy,że autobus lub tramwaj jednak się zjawił i że nawet mam bilet,więc o kanarów możemy być spokojni. istnieje ryzyko,że tramwaj utknie,bo zabraknie prądu w całej dzielnicy. może nie pojechać dalej,bo akurat w leniwe niedzielne popołudnie nagle zrobi się korek. może też stanąć,bo złomiarze buchnęli po trasie kawałek torowiska. no cokolwiek.
z autobusem natomiast może zdarzyć się,że akurat na Ostatnim Groszu zabraknie mu paliwa. może mu się również zagotować chłodnica. albo pęknąć przednia szyba. rzucający w autobusie pawia i bójki zdarzają się zwykle w nocnym. a panowie ze smutną historią zalaną ciepłą wódką za winklem kursują całodobowo.
wszystkie te cuda nad Odrą dzieją się akurat,kiedy chcę skorzystać z usług mpk - dzisiaj była to uszkodzona trakcja,kto wie,co będzie jutro. mogłabym zawodowo przynosić pecha pasażerom. szkoda,że taki zawód jak poltergeist z mpk nie istnieje. może kiedyś obejrzysz w tv,jak to pewna dziewczyna z tramwaju ściągnęła gniew boży na to miasto.
podarłam sto peelenów,próbując wydłubać je ze skarbonki. chyba powinnam trzymać pieniądze w skarpecie. albo w szafie pod ręcznikami jak kiedyś moja babcia. pewnie najprościej byłoby w banku,ale sam wiesz,jak to jest z kobietami.
to się zwykle tak kończy. wiem,że to najwyższa pora,żeby powiedzieć dobranoc,cześć,słodkich snów albo co tam się mówi przed pójściem spać. to już czas ubrać pidżamę,umyć zęby i nastawić budzik,wiem. w głośnikach cicho gra muzyka,nie umiem bez niej zasnąć. ale tak naprawdę żaden bęben,bas,saksofon,trąbka czy klawisze nie są w stanie zagłuszyć zbyt głośno tykającego zegarka.
rozpoczyna się zwiedzanie materaca. zwijam się w embrion. kładę się na brzuchu - niewygodnie. źle na prawym boku. na lewym też kiepsko. na plecach w ogóle odpada. układam się w L. układam się w S. szkoda,że w D nie umiem się ułożyć,myślę. tak właściwie mogłabym ułożyć się w cały alfabet,pewnie wymyśliłabym sposób. owijam się kołdrą,żeby za chwilę się z niej rozwinąć. odwracam poduszkę - lubię,kiedy jest zimna. zwijam ją w kłębek,rozpłaszczam,spadam z niej bezwładnie,zrzucam na podłogę - może bez niej będzie lepiej. nie jest. wisząc głową nad podłogą,dotykam jej palcami. zakładam ręce za głowę,opieram nogi o ścianę. o parapet. o nocny stolik. pozwalam im bezwładnie wisieć. macham nogami,jakbym znowu miała 6 lat. stawiam je na podłodze. nic z tego nie będzie,materac już został zwiedzony,nie ma tu już nic do odkrycia.
włączam telewizor,przykrywam się kocem. czas zacząć wycieczkę po kanapie. narzuta gryzie syntetycznym białym futrem z plastikowego niedźwiedzia polarnego. poduszka jest twarda i długo dopasowuje się do ciała. pod kocem jest za ciepło. bez niego - za zimno. upycham się między poduszki i podłokietniki. za długa jestem na takie zabawy. przerzucam nogi przez jeden z nich. zakładam na oparcie. obracam się jak wskazówka w zegarku. kręgosłup na pewno nie będzie mi wdzięczny. w końcu głowa spada z kanapy,więc oglądam telewizję do góry nogami. bardzo dosłownie. jakiś program ezoteryczny. w sumie to znam przyszłość - rano będę nie do życia. pod oczami będę mieć worki z piachem. i jeszcze łeb będzie mnie bolał. taką przyszłość umiem przewidzieć bezbłędnie. na kanapie nie zostało już nic do zwiedzania.
piję kolejną herbatę. piątą,dziesiąta albo piętnastą. już przestałam liczyć. papierosów już też nie liczę. łykam kolejną niebieską tabletkę. i tak nie działają. kolejną brązową. są z melisą,podobno melisa uspokaja. podobno dwie takie ścinają z nóg. może złotą rybkę. może coś bym zjadłam. chociaż nie,z pełnym żołądkiem na pewno nie zasnę. poza tym to niezdrowo,myślę i śmieję się z samej siebie - znalazł się ambasador zdrowia,pf. w majtkach i t-shircie przewieszam się przez barierkę i palę kolejnego papierosa. blok po drugiej stronie ulicy już śpi. tylko ten typ,który cały rok chodzi w berecie,wisi w oknie. w sumie wisi tam przez cały rok,o każdej porze dnia i nocy,jakby był z tektury,więc nie jestem zaskoczona.
późno już,mówię. i rozpoczynam kolejny tour po materacu.
każdy ma coś takiego w szafie,w czym czuje się jak król świata. może to być wygnieciony t-shirt albo już trochę przetarte spodnie. mogą to być te superwygodne trampki albo te najseksowniejsze szpilki. królem można być w garniturze albo w melanżowym dresie,nieważne.
ja światem rządzę w trochę za dużej niebieskiej koszuli w białe paski,z białym kołnierzykiem,kilkoma niezapiętymi guzikami i podwiniętymi do łokcia rękawami,zdecydowanie. co prawda nie wrzeszczę 'off with their heads!' jak Królowa Kier,ale moja władza w niebieskiej koszuli sięga tak daleko,że nawet samej siebie mam ochotę posłuchać.
o 23:18 rozpoczęła się jesień. a może o 23:16 albo 20,nieważne. to jej pierwsza noc w mieście stu mostów i w każdym innym pod tym grafitowym niebem. jeszcze nie zacina deszczem,nie wieje zimnym wiatrem,nie wypędza wędrownych ptaków i nie przegania martwych liści po pustych ulicach. na razie przysiadła cichutko na dziurawych chodnikach,na pustych ławkach i na przydrożnych latarniach,popijając ciepłą herbatę z ulubionego kubka.
ta pierwsza noc to dobra pora,żeby zacząć wszystko od nowa,pomyślałam. to dobra noc,żeby powiedzieć komuś,że nic się nie stało i że wszystko jest w porządku,a mówiąc to,wcale nie kłamać. pierwsza noc zawsze przyprawia o ten przyjemny ucisk w żołądku jak w szybko jadącej windzie albo na huśtawce. jest trochę jak pierwszy pocałunek,choć taki zdarza się tylko raz w życiu. to dobra noc,żeby wyjechać gdzieś daleko i zacząć od początku,pomyślałam. przecież już siedzę w samochodzie,a na desce rozdzielczej coraz szybciej odbijają się światła kolejnych latarni. wystarczy docisnąć gaz,przekroczyć kolejne skrzyżowanie i kolejny most i - nie zastanawiając się zbyt długo - po prostu zniknąć tak,żeby nawet Malanowski & Partnerzy nie mieli bladego pojęcia,gdzie jestem. kurcze,nie wzięłam ładowarki do telefonu,pomyślałam. choć w sumie,stojąc na czerwonym świetle,mogłabym otworzyć okno i wyrzucić przez nie telefon tak,żeby z impetem roztrzaskał się o czarny asfalt. ładowarka przestałaby być potrzebna. mogłabym jechać przed siebie,mijając nocne ulice pełne zabłąkanych klubowiczów na chodnikach w śródmieściu,którzy mają problem z obraniem prawidłowego azymutu do własnego łóżka,i te kompletnie puste gdzieś na przedmieściach. mogłabym skręcić w lewo albo w prawo w jedną z przypadkowych,bocznych i prawie pustych ulic i cierpliwie czekać,dokąd mnie zaprowadzi - miałabym przecież czas i wybór. ludzie w swoich domach już dawno by spali,chociaż miasto tak naprawdę nie śpi nigdy. minęłabym nocny autobus i parking centrum handlowego,na którym kilku małolatków zwykle ćwiczy o tej porze drifty. w głośnikach leciałby zmysłowy i trochę melancholijny saksofon,a ja powoli opuszczałabym już bardzo senne ulice zalane pomarańczowym nocnym światłem. z każdym kilometrem byłabym coraz spokojniejsza,chociaż tak naprawdę trochę stremowana jak przed pierwszym pocałunkiem. jechałabym pustą drogą mijając kolejne zielone tablice z nazwami miejsc,które od dawna już śpią i tylko czasem oślepiałaby mnie para reflektorów z naprzeciwka. droga byłaby prosta i pusta,byłaby jedną z tych dróg przez ciemne lasy,gładkie pola i wyludnione nocą miasteczka. pewnie w końcu poczułabym zmęczenie i ból w karku,więc rozejrzałabym się za jakąś stacją benzynową,wszystko jedno jaką. czerwono-białą,żółto-czerwoną,zielono-żółtą,a może pomarańczowo-granatową,nieważne. wysiadając,przeciągnęłabym się leniwie i chwilę później poprosiła zaspanego chłopaczka w firmowym uniformie,który dorabia na tej stacji na nowy rower albo samochód,o paczkę papierosów,gumę do żucia,butelkę wody i tę obrzydliwą lurę,która obok zapiekanki i hot-doga figuruje w menu każdej stacji jako kawa. pijąc ją,byłabym nawet w stanie uwierzyć,że naprawdę stawia na nogi. przeciągnęłabym się raz jeszcze,położyła dłoń na obolałym karku odchylając głowę do tyłu i spojrzałabym na andromedę albo mały wóz - ten sam,na który może akurat ty też patrzysz paląc papierosa na balkonie,bo nie możesz zasnąć. dopijając obrzydliwą lurę w papierowym kubku,wskoczyłabym z powrotem do auta i ruszyła w dalszą drogę,a w głośnikach wciąż leciałby ten słodki i melancholijny saksofon. jechałabym długo,nucąc pod nosem jakąś piosenkę,którą kiedyś bardzo lubiłam,o której już dawno temu zapomniałam i która dopiero teraz przypomniała o sobie. albo tego gównianego songa,którego usłyszałam dziś rano w radio. nie wiem czemu,ale im bardziej gówniany song,tym łatwiej zapamiętuję jego tekst - pomyślałabym i uśmiechnęła się nieco zawstydzona faktem,że naprawdę znam cały tekst na pamięć. nucąc,otworzyłabym okno,żeby mieć gdzie strzepywać popiół z papierosa i poczułabym przyjemny chłód tej pierwszej jesiennej nocy. być może położyłabym atlas samochodowy na kolanach i wyrywała z niego po jednej kartce,zwijając każdą z nich w kulkę i wyrzucając przez to samo okno,jakbym zaznaczała ścieżkę. w końcu po co mi atlas,skoro i tak nie wiem,gdzie jest cel. oczywiście byłoby mi trochę przykro - kiedy byłam mała i nie wiedziałam,co zrobić z papierkiem po cukierku albo zużytą gumą do żucia,mama mówiła,żebym wyrzuciła je przez okno,a ja myślałam,że jest coś smutnego w takich wyrzuconych na środek jakiejś obcej drogi przedmiotach. strasznie to głupie,wiem. po drodze mogłabym wymyślić sobie zupełnie nowe imię i całkiem nową historię,miałabym na to dużo czasu. powtarzałabym ją szeptem wiele razy dopracowując szczegóły,które uwiarygodniłyby ją do tego stopnia,że sama mogłabym uwierzyć,że wcale nie jest zmyślona.
rano stanęłabym na jakiejś mniej lub bardziej obcej ulicy jakiegoś mniej lub bardziej obcego miasta. byłabym nieco zmęczona,oczy miałabym bardziej podkrążone niż zwykle. stałabym tak z papierowym kubkiem kawy z jakiegoś tam maka i paliła papierosa,zaciągając się nim głęboko,jakby był to najlepszy papieros,jakiego w życiu paliłam,uśmiechając się przy tym pod nosem. byłabym spokojna jak jeszcze nigdy. nikt z mijających mnie ludzi nie wiedziałby,przed czym właśnie uciekłam. nikt nie wiedziałby nawet,że w ogóle uciekłam. gdyby ktoś spytał,opowiedziałabym mu swoją całkiem nową historię,w której nazwałabym się poszukiwaczem albo podróżnikiem,a nie uciekinierem. byłabym pełna optymizmu i nadziei,bo tacy przecież są ludzie,którzy zaczynają wszystko od nowa. pierwszego dnia jesieni czułabym przyjemny ucisk w żołądku jak przed pierwszym pocałunkiem i byłabym szczęśliwa jak nigdy,pomyślałam. i wróciłam do domu,bo stchórzyłam jak zawsze.
na przedmieściu w pewnym zamku,którego co prawda nie bronił smok,a kot bez imienia jak w 'Śniadaniu u Tiffany`ego',mieszkała księżniczka. rosła jak na drożdżach,przez co serce miała nieco słabe,razem z innymi księżniczkami zdzierała kolana,zdobywała staranne wykształcenie,popełniała coraz większe głupstwa,które mógłbyś nazwać strzałami w stopę i nabawiała się coraz to nowszych nerwic. para królewska zwalała wszystko na karb trudnego wieku i zbyt dużej wrażliwości.
w życiu każdej księżniczki przychodzi taki moment,że trzeba się wynieść z zamku na przedmieściu. księżniczka ucałowała smoka-kota bez imienia w różowy nos,spakowała ulubione płyty i książki i wyniosła się do najwyższej wieży na pierwszym piętrze. najwyższa wieża nie była w sumie taka zła - dwie komnaty z kuchnią i łazienką,w których trudno było jedynie zasnąć,bo księżniczka co noc łapała paranoję,że słyszy dźwięki,których faktycznie nie było. księżniczki zwykle w ciszy słyszą dźwięki,więc nauczyła się zasypiać przy włączonym telewizorze,żeby nie było za cicho. jak wszystkie księżniczki,które dopiero zaczynają samodzielne życie,lubiła ostro popić,szaleć na parkiecie do białego rana i wdawać się w bezsensowne romanse,kolejny raz strzelając sobie w stopę. para królewska mówiła,że młodość musi się wyszumieć.
pewnego wrześniowego wieczoru,kiedy księżniczka miała już cudownie miękkie nogi,zjawił się wojownik. od tej pory wojownik co noc obejmował ją pełnymi blizn ramionami,a ona szeptem mruczała mu do ucha,że się boi miłości. wojownik uczył ją zasypiać na swoim ramieniu i telewizor przestał być potrzebny. dał termofor,bo wiedział,że kiedy ma okres,z bólu nie może podnieść się z podłogi. wojownik wiedział,że księżniczka ma problemy z żołądkiem na tle nerwowym,więc dbał o to,żeby nigdy nie wychodziła z najwyższej wieży na pierwszym piętrze bez śniadania,a ona kochała go nawet w tym okropnym,dziurawym swetrze,w którym wyglądał jak menel,kochała go nieogolonego,małomównego i na kacu,którego zresztą przeważnie nabawiali się we dwoje,chociaż w przypadku księżniczek bardziej adekwatnym określeniem niż kac-morderca jest migrena. wojownik zauważył,że zielone oczy księżniczki są pełne smutku,ale umiał ją rozbawić swoim nieco szorstkim i złośliwym poczuciem humoru,a ona udawała oburzoną,przez chwilę mrużyła oczy,marszczyła brwi,usta składała w dzióbek i czekała w gotowości bojowej do focha,żeby za moment wybuchnąć śmiechem. nawet gdy się kłócili,księżniczka nie umiała długo się gniewać,zresztą nigdy nie była specjalnie mocna w kłótniach,bo i tak po trzecim zdaniu zapominała,o co jej chodziło. wiedziała,że wojownik czasem miewa złe sny,przez które na moment traci oddech i zaczyna się dusić,więc co noc przez kilka chwil czuwała nad nim,zanim sama zasnęła,jakby chciała go obronić. wojownik często wracał do najwyższej wieży z nowymi ranami,a ona cierpliwie odkażała je wodą utlenioną i zaklejała plastrami,a powykręcane stawy okładała altacetem i zawijała elastycznym bandażem - wiedziała,że taka jest natura wojownika i czuła,że to jedyny wojownik na całym świecie,z którym mogłaby mieć nawet pralkę. i żyli długo i szczęśliwie?
w najwyższej wieży trwał któryś z kolei wrzesień. księżniczka obudziła się po melanżu z głową ciężką jak z ołowiu. dzień wcześniej pokłócili się z wojownikiem przez telefon,kazał jej się zamknąć,więc uniosła się dumą i wypiła chyba trochę za dużo. gdy zadzwoniła rano (jako że nie umiała się długo gniewać),wojownik był poirytowany i dużo mówił,a ona nie pozostawała mu dłużna. wiedziała,że wojownik trochę narozrabiał,miała na niego haka,na który go nadziała. kolejny strzał w stopę. oboje powiedzieli chyba odrobinę za dużo,a przez słowa przestali na siebie patrzeć w ten ich specyficzny sposób. księżniczka tupała nogami,a wojownik ciskał kurwami i oboje wiedzieli,że tego smoka nie pokonają. wojownik wyruszył na swoją własną wojnę,a księżniczka jakby nieco zbladła,bardzo schudła ,wypalała jakby więcej papierosów i rzadziej odbierała telefon,bo już na żaden nie czekała. nie mogła spać,więc nocami wędrowała po klubach popijając najbardziej wymyślne drinki najtańszym mózgojebem w bramach. od tej pory co noc strzelała sobie w stopę szukając spokoju. odsyłała kolejnych wojowników na wojnę - jednego do Szwecji,drugiego do Danii,trzeciego,czwartego,piątego i każdego następnego do diabła. od tej pory nawet w najwyższej wieży na pierwszym piętrze nie umiała znaleźć sobie miejsca i znów zrobiło się za cicho,więc,oglądając nocne powtórki Big Brothera,'Usterki','Nauki jazdy' i 'Rozmów w toku',piła jeszcze więcej,żeby któregoś ranka obudzić się z gastrossakiem w nosie,sączkiem w brzuchu i kilkoma szwami pod mostkiem i koło pępka - jej organizm wszczął bunt. po pijaku za często chybiała,strzelając sobie w stopę. od tej pory zaczęła robić to na trzeźwo.
trwał kolejny wrzesień - pełen słońca,chociaż noce były już chłodne. księżniczka nauczyła się już nawet śnić pojedyncze sny,gdy czasem udawało jej się zasnąć. kiedy pochylała się nad marchewkami,sałatą i kalafiorami,zobaczyła wojownika. wrócił z wojny,był jakby nieco zmieszany i blizn miał jakby trochę więcej,chociaż nie było ich widać na zewnątrz. zauważył,że ma jeszcze smutniejsze oczy niż wtedy,gdy widział ją ostatni raz i że ucieka przed nim wzrokiem. popatrzyli na siebie przez marchewki,sałatę i kalafiory,wymienili kilka zdań i oboje wiedzieli,że nigdy nie będą mieć ze sobą nawet pralki.
gdybym na dzień dzisiejszy miała dopisać ostatnie zdanie tej bajki,brzmiałoby ono: 'księżniczka kolejny raz strzeliła sobie w stopę,tym razem wykrwawiając się na śmierć'. no,ewentualnie w kolano. żeby nie robić z księżniczki aż takiej rutyniary.
30 godzin,z których przespałam lub nie pamiętam około 20,a pozostałe 10 spędziłam na szlifowaniu kapciami kilometrów szpitalnego linoleum,analizach,posiewach,wymazach,ultrasonografach,staniu w kolejce do kibla,piciu ersatzu kawy,rozkładaniu nóg przed każdym facetem w białym kitlu i byciu interesującym przypadkiem (zawsze chciałam być interesująca),zakończyło się płomienną mową lekarza prowadzącego naszpikowaną aczkolwiekami,byćmożami i jednakżami. i było to 30 godzin bez papierosa. w głowie otumanienie,oczy podkrążone,a ręce podziurawione,jakbym przez te 30 godzin po kablach dawała. w sumie osobiście nie dawałam,ale mi dawano.
chcąc poprawić nijakie wrażenia kończącego się weekendu i podnieść sobie poziom adrenaliny,zaliczyłam stłuczkę. 800 m od domu,ekhm. stuknąć musiałam oczywiście rozpadające się tico,upgrade-ując je ze stanu mizernego w stan opłakany.
królestwo za masaż i ciepłą kąpiel z bąbelkami. to był raczej niezbyt świetny weekend. mam nadzieję,że twój minął lepiej.
chyba mam lekki zjazd po środkach przeciwbólowych.
pod oknem mordy drze lokalny element: 'jebać kurwy,jebać kurwy,jebać kurwy!'. w sumie mało to odkrywcze. brzmi trochę jak spadać w dół (spróbuj w górę) albo podnosić w górę (spróbuj w dół). z kurwą na sushi też się raczej nie chodzi. no chyba,że wierzysz w 'Pretty Woman'.
łapię się na tym,że drażni mnie,gdy ludzie mówią 'wogle' zamiast 'w ogóle'. wogle to to,wogle tamto. jakby to była nazwa nowej gry planszowej. albo owoce morza. co to wogle ma być?
łapię się na tym,że nie wiem,jaki jest dzień tygodnia. wczorajsze korki wskazywały na piątek albo poniedziałek. odsłuchując wiadomość na poczcie głosowej od Króla Niefartu,byłam w stanie uwierzyć,że jest wtorek,16 września. przypomniało mi się jednak,że 16 już był i że chyba coś się nie zgadza. 'te same dni,te same sny',heh.
kiedy Król Niefartu opowiada o neurolingwistycznym programowaniu,o wychodzeniu z siebie i obserwacji z perspektywy osoby trzeciej,przewidywaniu konsekwencji swoich działań i analizie kroków,które trzeba wykonać do realizacji celu,łapię się na tym,że zatrzymuję się zawsze w połowie pierwszego albo zaraz po nim i dzięki temu spokojnie i systematycznie osiadam dupą na mieliźnie. rodzisz się,dorastasz i uczysz się,żeby być pożyteczną jednostką. zakładasz podstawową komórkę społeczną,przekazujesz materiał genetyczny,a w konsekwencji rozmnażasz się,wychowujesz i zapewniasz edukację kolejnym pożytecznym jednostkom. gdyby nagle cię zabrakło,gdybyś zniknął,może znalazłoby się kilku,którzy nawet uroniliby nad tobą łzę,owszem. 'taka pożyteczna jednostka z niego była',pomyśleliby,a potem umyliby zęby,umyli się pod pachami i między nogami i wyruszyli do swoich pożytecznych czynności na rzecz szeroko pojętego pożytku społecznego. nadal piekliby chleb,nadal ścieliliby białe obrusy w kawiarniach,rozliczali kasy fiskalne,prowadzili dokumentacje,archiwizowali,fakturowali i księgowali,budowali domy i jeździli na wakacje do Tunezji - wszystko dla dobra ludzkości. tak naprawdę nie zmieniłoby się nic,w końcu nie ma ludzi niezastąpionych,jak to mówią. podstawą szczęścia jest przecież przeciętność,miła i nijaka twarz i odpowiednie wzorce. możesz mieć poglądy,byle były one zgodne. możesz mieć opinie,byle niezbyt kontrowersyjne. możesz mieć własne zdanie,byle było ono pojedyncze i niech cię ręka boska broni przed złożonym. możesz mieć ideały,byle miały sylwetkę rodzinnego mini vana. możesz mieć marzenia,byle ich szczytem było last minute w Turcji. w wersji all-inclusive,rzecz jasna,bo trzeba być ambitnym. 'myślałem,że twoje studia to twoja wielka pasja',mówi Król Niefartu. po pięciu latach okazało się,że jednak nie,a to już najwyższa pora posadzić dupę w garsonce w biurowym fotelu i stać się pożyteczną jednostką. bo w końcu nie odgryza się ręki,którą można się podeprzeć,żeby - upadając - nie rozwalić sobie gęby o chodnik. a ja mam ochotę ją odgryźć i nie mam ochoty jechać na wakacje do Turcji,a to dopiero niefart.
łapię się na tym,że daję sobie wcisnąć kolejną śliczną wizytówkę od smutnego pana w eleganckiej marynarce,koszuli albo z elegancką teczką,który przez 30 minut wierzy,że chociaż nie znamy się wcale,między nami wisi jakieś hokus-pokus porozumienie,jakbyśmy znali się pół życia,a nie pół godziny. mini arcydzieła poligrafii w odcieniach od bieli tytanowej,przez ołowianą i cynkową,przez biel śmietankową i kość słoniową,aż po odcienie szarości. masterpieces,z których chwilę później zostają już tylko pieces. i tak nie zadzwonię,w naturze mam skazywanie na porażkę.
kiedy Bartek spytał,jaka jest pogoda,złapałam się na tym,że zamiast wyjść na balkon,odpalam google. wilgotność 33%,wiatr 14 km/h z północnego-wschodu,ciśnienie 1020 hPa,temperatura 20 stopni. chyba jest ładny dzień,tak twierdzi google.
budząc się rano,łapię się na tym,że co noc sypiam na gołych deskach. 4,4 metra kwadratowego miękkich materaców,a ja sypiam w przerwie między nimi. to trochę tak,jak mieć do dyspozycji całą bezludną wyspę tylko dla siebie,a spać od pasa w dół w wodzie.
łapię się na tym,że jestem podejrzanie spokojna. mimo 32 telefonów w ciągu dnia z pytaniem,jak się czuję i czy wszystko w porządku,czy czasem się nie denerwuję i czy się nie boję,jestem spokojna,bo taki jest obowiązek wonderwoman. boję się. jak cholera się boję,ale mówię,że wszystko wporzo jak Molesta,twarda jak skała jestem,niewzruszona i uśmiechnięta. mój strach już nic nie zmieni.
i jeszcze łapię się na tym,że od wczoraj słucham w pętli tego ulubionego songa. no bo w końcu 'who am I to dare to pull the stars from your favourite sky'?
przechodząc obok kuchni,rzucam okiem na wyświetlacz zegarka na drzwiach piekarnika. 11:11 jak Fenomen,pamiętasz? pierwszy raz mnie rozbawił. drugi uznałam za przypadek,choć podobno przypadek nie istnieje. trzeci mnie zaniepokoił. każdy następny wpędza w coraz większą paranoję i każe szukać znaczenia w rzeczach,które go nie mają. interpretować zjawiska,które interpretacji nie potrzebują. bo co,jeśli to jakiś znak,którego nie powinno się przeoczyć? jakaś sugestia,której nie powinno się zignorować? mini déjà vu? schemat działania? powtarzalność? kopia kopii kopii dnia poprzedniego? wyblakłe ksero z ksera z ksera? a może to tylko upiorny zbieg okoliczności,który schował się w piekarniku.
minutę później jest już 11:12,co zresztą było do przewidzenia. gdyby okazało się,że zegarek jest zepsuty,byłabym spokojniejsza.
Finale & Spier 1200 - Eye Of The Beholder (feat. Invincible & Elzhi).
sprzątam dziś w szafach,smokingowe koszule układam równo jak serwetki,torby ustawiam kolorami,a buty markami lub ich brakiem. czytam po jednym rozdziale każdej książki,którą biorę do ręki w księgarni,wybieram żyrandole,robię portfolio (tak na marginesie,jeśli potrzebujesz równie zdolnego,co leniwego grafika,to jestem człowiekiem,którego szukasz),piszę zaległe podania,odsłuchuję dawno zapomniane albumy i oglądam seriale o tej och ach wielkiej miłości. bez dźwięku. i jestem och ach zorganizowana i rozsądna taka. a za wykonanie 'Self Esteem' pod prysznicem powinnam zostać nominowana do Nagrody Grammy. jestem dzisiaj pyskata i wygadana,i uśmiechnięta. i podobno wyglądam ładnie jak jeszcze nigdy. i jestem pewna siebie jak jeszcze nigdy. jakimś cudem schudłam 2 kilo i zatłukłam szpilką szerszenia,który wleciał przez otwarte okno. i nie potrzebuję ramienia,z którym mogłabym Bóg wie co wyprawiać,raczej sama mogę nim być. wypiłam 7 kaw,wypaliłam koszmarną ilość papierosów,a zimne surimi popiłam gorącym kakao,choć może ci się to wydać obrzydliwe. jestem dziś zadowolona i w sumie szczęśliwa na swój dziwaczny sposób. zwisa mi każdy problem,mniejszy lub większy i nawet telefonu nie odbieram,żeby nikt nie mógł mi zepsuć tego dnia. i gg też wyłączyłam. możesz nazwać mnie kretynką,ale 'jestem zupełnie sama i szczęśliwa,jestem bardzo szczęśliwa ' jak Winnicka.
'my mind is on creatine',mogłabym powiedzieć. jestem dziś definicją egoistki,mogłabym powiedzieć. kocham siebie,mogłabym powiedzieć.
szkoda tylko,że bez wzajemności.
kiedy zobaczyłam na półce w empiku reedycję albumów Dezertera,dyskretne łzy wzruszenia napłynęły mi do oczu. wychodząc,cichutko zanuciłam pod nosem: 'nasze drogi się rozchodzą,każdy wreszcie myśli. powtarzamy to,co robią ludzie,z których się śmialiśmy (...)',chociaż śpiewanie wychodzi mi nie najlepiej. więc wiesz,ekhm.
Symbolic One & Illmind - Never Gonna Change (Feat. Supastition).
na betonowych schodach słychać stukot szpilek. pod drzwiami jest cicho i spokojnie,dopiero półpiętro zdradza,że jesteś blisko miejsca,które nigdy nie śpi. to takie miejsce,do którego sprawy,o których nie mówię,nie mają wstępu. wszystko,co niepowiedziane i nieudokumentowane zawisło na wieszaku w szatni na dole razem z płaszczem. w weekendy nie wejdziesz tu większą grupą,bo nie ma miejsca. no,chyba że masz kartę klubową,która jest raczej jakąś miejską legendą,bo nikt nigdy jej nie widział. to jedno z tych miejsc,do których można uciec przed tym,co najchętniej schowałoby się pod podłogą albo zakopało pod drzewem w parku i zapomniało,które to drzewo,chociaż tak naprawdę każdy ucieka z innego powodu.
przy długim barze na awangardowych stołkach pod awangardowymi żyrandolami siedzą te same co zawsze awangardowe ćmy jak plastikowe manekiny. mógłbyś to nazwać największym stężeniem ciem barowych na metr kwadratowy w mieście. ten sam smutny facet,z którym rozmawiałam o niczym pierdyliard razy,popija tę samą whisky,krzywiąc się po każdym łyku. jeśli miałby być szczery,to nawet nie lubi whisky. nie pamiętam,jak ma na imię. na kanapie siedzi Cukiereczek i jego teatralna banda. w dzień są wystrzyżonymi kibolami,nocą znów przemiłymi,kulturalnymi i eleganckimi panami w eleganckich koszulach i eleganckich butach. jest tu też Barbara i jej mocno podstarzały mąż nazywany Zbawicielem. dwie godziny i cztery drinki później Barbara będzie tańczyć na stole rzucając w ludzi plecionymi platformami. póki co Barbara wita się serdecznie,choć język mocno już jej się plącze i zaprasza na małe party,które wraz ze Zbawicielem mają w planach,kiedy tu zacznie się stypa. takie dla przyjaciół. przyjaciółmi na pewno nie jesteśmy. poeci,pisarze,niespełnieni muzycy bez perspektyw,malarze i studenci z wymiany. pierdolona bohema. zawsze ci sami - zupełnie,jakby tu spali,zupełnie jak witryna w sklepie. Bezrobotny Fotograf walący koks w kiblu zaprasza do swojego studia na Kozach. na co dzień obsługuje w nim śluby,komunie i zdjęcia paszportowe,ale zrobi ci taką sesję,że mucha nie siada.
kiedy tak słucham o pracowni w kawalarce w bloku popijając wodę z wielkiej szklanki przez wielką słomkę,ktoś kładzie mi na oczach ciepłą dłoń,a drugą ręką obejmuje w pasie. ładna ręka w podwiniętym rękawie białej koszuli,na niej zegarek na szerokim skórzanym pasku. pewien Znany Reporter pewnej Znanej Stacji Informacyjnej. Całuje na powitanie. dwa razy,w oba policzki. 'och,jak dawno się nie widzieliśmy',mówi wciąż mocno obejmując w pasie,jakby chciał mieć pewność,że za chwilę nie ucieknę. idealnie biała koszula doskonale pasuje do miodowej opalenizny,do idealnie białych zębów,do jasnych oczu i precyzyjnie przyciętych i ułożonych włosów. to jeden z tych facetów,których moja mama nazywa miłymi chłopcami. rozluźnia uścisk i przesuwa dłonią gdzieś pomiędzy moją talią i tyłkiem. 'to mój przyjaciel,poznajcie się' i puszczając mi oko kładzie wolną rękę na tyłku przyjaciela - tym samym,w który będzie go dzisiaj pchać póki jelita nie cofną mu się do żołądka. mili chłopcy. przyjaciel chwyta mnie za dłoń i całuje. jest nam,rzecz jasna,niezwykle miło się poznać. 'kilku znajomych organizuje przyjęcie dla ludzi z branży,może wybierzesz się z nami? nie? szkoda',mówi Znany Reporter i sięga do idealnie białej kieszeni idealnie białej koszuli,żeby wyciągnąć z niej idealnie białą wizytówkę,na oko gramatura 90,z logo pewnej Znanej Stacji Informacyjnej. 'zadzwoń,umówimy się na kolację' i dodaje z tym swoim szatańskim uśmiechem 'ze śniadaniem' kolejny raz puszczając mi oko. podobno powinnam zadzwonić,bo robi najlepsze śniadania. nawet po świeże bułeczki skoczy do sklepu,specjalnie dla mnie. chowam białą wizytówkę do kieszeni i po chwili zostaje tu po mnie tylko stukot szpilek na betonowych schodach i pusta szklanka na barze. awangardowy szatniarz w awangardowym klubie podaje mi płaszcz,biała wizytówka ląduje w awangardowym koszu awangardowego klubu - moje śniadania są i tak lepsze. to nie jest dobre miejsce,żeby uciec.
zmarzłam. nocny jak zwykle się spóźnił.
tak naprawdę wszystko jest kwestią odpowiedniego nazwania. zwykłe obcinanie paznokci możesz nazwać manicurem. fryzjera możesz nazywać stylistą. otyłość możesz tłumaczyć grubymi kośćmi. chorobliwą chudość z kolei drobną budową. brak makijażu możesz nazywać naturalnością. zbyt mocny makijaż możesz nazwać seksownym. brak stylu możesz określać jako swój własny styl. nieśmieszne żarty możesz nazywać specyficznym poczuciem humoru. cieknący nos infekcją górnych dróg oddechowych. rozciągnięty dres strojem sportowym. burdel w pokoju nieładem. obskurną norę w śródmieściu atelier. altankę na działce domkiem pod miastem. obdartego,brudnego cadeta po wypadku możesz nazwać furą z duszą i historią. jedzenie mrożonej pizzy za 4,99 możesz nazywać zamiłowaniem do kuchni włoskiej. na naleśniki możesz mówić crêpes. na wypad do spożywczaka shopping. bekanie w miejscach publicznych możesz nazwać łamaniem konwenansów. zbyt głośny śmiech nagłym przypływem entuzjazmu. ziewanie z nudów jego brakiem. przeintelektualizowaną szmirę możesz nazywać kinem moralnego niepokoju. kiepskiego pornosa kręconego domową kamerą ambitnym,niezależnym kinem erotycznym. 'fakt' prasą codzienną. przypadkowy uśmiech możesz nazywać zachętą. kawę ze starym znajomym randką. zmianę planów wystawieniem i brakiem lojalności. kłótliwość trudnym charakterem. samotność samodzielnością. samodzielność egoizmem. nawet swoje kretyńskie zasady możesz nazywać idealizmem.
możesz mnie nazywać zimną i mało spontaniczną. możesz mnie nazwać koleżanką i kochanką. moje starania możesz nazywać podejrzanymi i niebezinteresownymi. ich brak możesz nazywać oziębłością. mój brak możliwości możesz nazywać brakiem chęci. moje pytania możesz nazywać wścibstwem,a ich brak tłumaczyć sobie brakiem zainteresowania. a to,że nam nie wyjdzie albo może już nawet nie wyszło możesz nazwać moją winą.
teoretycznie nie piję od roku. teoretycznie,bo w ciągu tego roku zdarzyło się kilka epizodów z winem,ale na palcach jednej dłoni mogę je policzyć. tak z ręką na sercu nie piję od ponad trzech miesięcy. do tego nigdy nie lubiłam wódy i asem w jej piciu byłam żadnym. ale ten straszny weekend był tak straszny,że mogłabym dzisiaj kupić pół litra i wypić go sama,przysięgam.
'dokąd byś pojechał,gdybyś nie czuł się szczęśliwy?',pyta telewizor. no dokąd?
wszystko stanęło w miejscu. stoję między tym wszystkim i nie mogę się ruszyć jakby ktoś zalał mi stopy betonem. jakby mnie przybił gwoździem do chodnika,przysięgam. stoją samochody w korkach,stoją chmury na wściekłym stalowym niebie,stoją znaki przy drodze i kaczki na Odrze,jakby były plastikowe - takie,jakie można w ogródku sobie postawić. ja też stoję solidarnie między nimi.
stoję w tym samym miejscu,w którym stałam 731 dni temu i palę takie same papierosy,jakie paliłam wtedy. stoją tu te same drzewa,które tu stały. i te same ławki. stoją tu te same kamienie,na których stawiam taki sam kubek kawy. nawet te stojące na niebie chmury wyglądają tak samo. nawet dym z płuc stanął na chwilę w wilgotnym powietrzu. tylko ludzie są inni,ale oni stanęli tu tylko na chwilę. i tak naprawdę mogłabym to nazwać staniem w centrum najgłębszej dupy we wszechświecie. w tym miejscu 731 dni temu stanęło mi serce.
stoję pod drzwiami dziekanatu i nie mam odwagi wejść. dookoła stoją te same klocki obite czerwoną wykładziną i to samo ksero. za szklanymi drzwiami przy szafce pełnej indeksów stoi moja ubrany na czarno perspektywa posiadania dyplomu. wystarczy zrobić jeden krok,przekręcić okrągłą klamkę w prawo,pociągnąć i stanąć przed tą podobno łagodną i ugodową perspektywą. a ja stoję tu jak jełop i się gapię jak debil jakiś,bo przecież gdybym przed nią stanęła,stałabym jak wryta.
moje portfolio stoi w miejscu. szukanie pracy stoi. obstawiam się pustymi kubkami. staję przed wyborami. staję w kolejce po zakupy. stoję w autobusie albo tramwaju,nawet kiedy wokół są wolne miejsca siedzące. jem na stojąco. palę,stojąc na balkonie. stoję przy barze. stoję przed lustrem. stoję pod prysznicem. rozmawiając przez telefon,też stoję. jestem bardzo zmęczona tym staniem i kurewsko chciałabym w końcu usiąść albo postawić krok w przód.
codziennie chodzi tylko o to,żeby nie zwariować.
jeśli chcesz być moim księciem z bajki,musisz umieć otworzyć puszkę. nieważne,czy zrobisz to mieczem,zębami,potęgą umysłu czy otwieraczem. rumaka,głowę smoka,królestwo i 'i żyli długo i szczęśliwie' możemy negocjować.
no i jeszcze dobrze by było,gdybyś wiedział,gdzie położyłam zapalniczkę.
pomiędzy niebieskim dymem z papierosów i parą z kubków wiszą niezręczne pytania. już w momencie,gdy zadzwonił telefon,wiedziałyśmy obie,że w jednym spektaklu musimy połączyć dwa różne scenariusze. jej scenariusz od początku był sentymentalno-moralizatorską komedią łzawą,mój od zawsze jest monodramatem. usiadłyśmy na scenie z wrocławskiego bruku na metalowych krzesłach wśród przypadkowej widowni na takich samych krzesłach przy takich samych metalowych stolikach.
pierwsze zdania są jak zwykle o niczym. kilka grzeczności,parę pytań,które mają sprawić wrażenie,że naprawdę obchodzimy się nawzajem,chociaż nie obchodzimy się wcale. mam wrażenie,że pytając,co słychać,czeka na smutny monolog o tym,jak to życie pcha mnie w dupę. spodziewa się historii o głębokim podłożu psychologicznym o chlipiącym w kącie ego,a jemu chlipać się nie chce - kupiłam mu nową sukienkę i się zamknęło. czeka na potworne historie z poczekalni w przychodni. chciałaby posłuchać o rzeźni wyłożonej kafelkami,o igłach i strzykawkach,skalpelach,szczypcach i rurach,które można wsadzać w najbardziej koszmarne miejsca. chce krwi,potu,łez i środków przeciwbólowych popijanych wódką z gwinta. być może spodziewa się opowieści rodem z życia gwiazdy porno. stukając paznokciem w kubek,niecierpliwie nasłuchuje,czy czasem nie mówię o dzieciach szczęścia,które kiedyś umiały zamienić wszystko w złoto jednym dotknięciem,a teraz topią się w pomyjach. czeka na opowieści o straconym życiu,zaprzepaszczonych szansach,upadku i żalu do wszystkich z listy numerów w moim telefonie. przyszła tu przygotowana na spotkanie z mrocznym i zwichrowanym cieniem człowieka,ubranym w wór po ziemniakach i brzęczącym łańcuchami i jest rozczarowana,że zamiast wora mam spodnie i t-shirt,a zamiast łańcuchów wypchaną do granic możliwości torbę . miałam być zapłakanym nieszczęściem,bo słyszała,jak znajomi znajomych znajomych coś tam mówili,że tak słyszeli. żyjemy w świecie sensacyjnych plotek i bardzo byśmy chcieli,żeby były chociaż odrobinkę prawdziwe. żeby na chwilę żyć brudnym i poplamionym życiem innych,kiedy nasze nudzi nas sterylną czystością. no i przecież można przy okazji zdobyć sprawność altruisty i superbohatera!
miałam być podupadłym obiektem do generalnego remontu. chciała przeprojektować mi klatkę schodową i wyprostować kręgosłup moralny,zanim kompletnie się zawalę. miałam być zamarzniętym rozbitkiem na środku oceanu,któremu utonął liniowiec,żeby mogła zostać moją łodzią ratunkową. miałam być głupiutką małą dziewczynką machającą nogami w białych podkolanówkach,której można powiedzieć,jak bardzo źle zrobiła,wymierzyć karę i nauczyć zdrowych reguł gry społecznej. miałam spalić się ze wstydu i rozpłakać,żeby można mnie było pogłaskać po kucykach z wstążeczkami i kazać wydmuchać nos. nie wzięła tylko pod uwagę,że przy moim wzroście jedynym krzesłem,na którym mogę machać nogami,jest stołek barowy.
odeszła od stolika jakby lekko zawiedziona. dziś nie zostanie superbohaterem. w pewnym wieku damska przyjaźń staje się tylko ładnym związkiem frazeologicznym. swobodnym zresztą.
nauczyłam się nie potrzebować. umiem nie oczekiwać. potrafię nie mówić i nie chcieć powiedzieć. nawet jeśli w tym momencie potrzebuję cię najbardziej na świecie,nie powiem ci tego.
za plecami słyszę 'cześć,to ty?'. głos zza pleców jest niski i ciepły,bardzo męski. odwracam się i spotykam niebieskie oczy. jest wysoki,więc muszę podnieść głowę. przystojny szatyn i jego para niebieskich oczu,które wpatrują się we mnie. szczerze powiedziawszy wolę brunetów. niebieskie oczy uśmiechają się i mówią już całkiem pewne 'tak,to ty!'. no tak,to ja - nie da się ukryć. jak idiotka wpatruję się w niego i nie mogę sobie przypomnieć,skąd możemy się znać. pewnie gdyby stał tu w samych bokserkach lub nawet bez nich,byłoby mi dużo łatwiej go poznać. 'ładnie wyglądasz',mówi,a jego słowa odbijają się w mojej w tym momencie absolutnie pustej głowie jak kulka w arcanoid. pyta,co słychać. chwilę później rozmawiamy jak starzy znajomi. niebieskie oczy wpatrują się we mnie i,śmiejąc się,snują opowieści o swojej pracy i wakacjach. we wrześniu dobre jest to,że kiedy nie wiesz,o czym rozmawiać,pytasz,jak komuś minęły wakacje. gadam,pytam,uśmiecham się. robię wszystko,żeby nie musieć zwracać się do niego po imieniu. skądś znam tę twarz. te oczy i usta. ma ładne dłonie. ma piękne ręce. pewnie kiedyś obejmował mnie tymi rękoma,chociaż w tym momencie tego nie pamiętam.
być może jest jednym z tych facetów,którzy chcieli być dla mnie. jest jednym z tych,którzy przynosili mi gerbery i zostawiali je pod drzwiami,bo jak zwykle mnie nie było. albo udawałam,że mnie nie ma. a może to były krokusy albo tulipany,nieważne. być może jest jednym z tych facetów,którzy chcieli pić ze mną poranną kawę. ja nie docierałam nawet na tę popołudniową,bo zawsze miałam jakiś wykręt i nigdy nie miałam ochoty. być może jest jednym z tych facetów,którzy chcieli wycierać mi zapłakane oczy i zasmarkany nos. jednym z tych,którzy chcieli śmiać się z moich żartów. jednym z tych,którzy chcieli zanosić mnie do łóżka,kiedy zasypiałam na kanapie i całować w czoło,kiedy się budziłam. być może jest jednym z tych,którzy dzwonili,chociaż ja wcale tego nie chciałam,więc nie odebrałam. i nie oddzwoniłam. na pewno jest jednym z tych,których wystawiłam za drzwi,kiedy tylko otworzyłam rano oczy. jest jednym z moich ekspresowych romansów. jest jednym z Łukaszów,Tomków,Wojtków,Marcinów albo Kamilów,którym nie dałam szansy,choć chcieli ją dostać. nie dałam,nie chciałam,nie mogłam,to już nieważne. jest jednym z tych facetów,z życia których zniknęłam,zanim zdążyłam się w ogóle w nim pojawić.
'gdzie się podziewałaś? dawno cię nie widziałem',mówi. zniknęłam. znikanie to umiejętność,którą opanowałam najlepiej. skradanie się na palcach,zbieranie swoich rzeczy z podłogi nad ranem. cicha modlitwa,żeby drewniane deski nie odezwały się pod stopami. zostawianie krótkich liścików pisanych na skrawku papieru czarnym lub niebieskim długopisem. 'było świetnie,całuję'. w domyśle 'nie zadzwonię i nie będę tęsknić. ty też nie dzwoń'. przekręcanie po cichu zamka w drzwiach,żeby go nie obudzić. wskakiwanie do samochodu. w efekcie końcowym znikanie. przyszłam tu,bo chciałam zapomnieć. w efekcie końcowym zapomniałam,po co tu przyszłam.
chcę zobaczyć coś,czego jeszcze nie widziałam,bo chyba widziałam już za dużo. żaden z Łukaszów,Tomków,Wojtków,Marcinów albo Kamilów mi tego nie pokazał,więc zniknęłam,zanim w ogóle zdążyłam się pojawić. widziałam już za dużo. i sama nie wiem,co jeszcze chcę zobaczyć.
zawsze myślałam,że kluczem do happy endu jest opuszczenie kurtyny we właściwym momencie. jestem chyba bardzo złą kobietą.
miał na imię Michał.
jestem typowym zbieraczem. nie kolekcjonerem,zwykłym zbieraczem. zbieram wszystko,jak leci. mam programy PPA z ostatnich sześciu lat. mam egzemplarze Fluidu z 2004 roku. mam opaski z zeszłorocznego kempu. i te z tegorocznego bifora kempowego też mam. trzymam paragony po butach,które dawno zaginęły w czeluściach szafy. mam guziki od cholera wie czego. trzymam bilety kolejowe. i te z sopockiego molo. i te z Viva Comet też mam,ekhm. choć wyszliśmy w momencie,kiedy do nagrody wokalistki roku zostały nominowane Kasia Cerekwicka,Gosia Andrzejewicz i Doda. nie ukrywam,że mieliśmy ochotę zrobić to już dużo wcześniej,ale głupio było tak wejść i wyjść. posiadam pocztówki z Paryża. i z Pragi. i z Innsbrucka. i z Torunia. mam ulotki i foldery ze wszystkich koncertów,na których byłam. mam metkę z koszulki,którą dostałam po zeszłorocznym NBA Berlin. została sama metka,bo koszulkę zgubiłam. mam jakieś stare numery Aktivista. świeczki,smycze,zapalniczki i breloczki. naklejki i plakat Briana Shimmy. i ten,który kiedyś buchnęłyśmy z Kamfory też trzymam. cała masa dupereli. fizyczne dowody na to,co się stało i kim byłam. trzymam szklane kulki i muszelki. ptaszka z modeliny i suszone kwiatki. papierowe i drewniane też mam. miały nigdy nie uschnąć jak nasza miłość. kwiatki nie uschły. miłość wylądowała w śmieciach. mam też listy miłosne,które ktoś kiedyś do mnie pisał,żebym później mogła potraktować go źle. i zdjęcie mojego martwego kota też mam. to znaczy jeszcze żył,kiedy robiłam to zdjęcie. a w biurku trzymam 216 ołówków,policzyłam. i 27 linijek.
możesz mi dać cokolwiek i mieć pewność,że będę to trzymać do tak zwanej usranej śmierci. nieważne,czy jest to pusta paczka po papierosach,czy stary bilet do kina. na drugie imię mogłabym mieć sentyment. każdy z tych przedmiotów zabiera mi przestrzeń i uwiera swoją obecnością,a mimo to żadnego nie wyrzucę,bo każdy ma jakąś historię do opowiedzenia i już się tu zadomowił. już zdążył zarosnąć kurzem i wrosnąć we mnie,a przecież nie można wyrzucić kawałka siebie. co najwyżej można schować ten kawałek do pudła,które postawi się w szafie między innymi pudłami i do którego długo się nie zajrzy. nie zajrzy się tam,żeby zapomnieć,co jest w środku. wspomnienia można schować,ale nie można się ich pozbyć.
chyba nie mogłabym zbierać puszek w celach zarobkowych,bo serce by mi pękło,gdybym musiała je sprzedać. w końcu jestem typowym zbieraczem.
- pani ładna,może tygrysa pani kupi? - pyta menel,dopalając pojarę z pojary z pojary.
- nie,dziękuję. nie miałabym gdzie go trzymać.
- to może chociaż da pani złotóweczkę na jedzenia dla tygrysa?
- powiedzmy,że to na jedzenie. - uśmiecham się i wyciągam monetę z portfela.
2 metry dalej czekają już krzyżówki dla śmiertelnie chorego Piotrusia. Piotruś nie zobaczy ani złotówki z tej krzyżówki albo jakieś marne grosze co najwyżej. albo dostanie kilka egzemplarzy gratis. to nic,tato się ucieszy. lubi krzyżówki. rozwiązuje nawet te po śląsku. swoją drogą,nie wiem,czy wiesz,ale na tvs leci 'niewolnica Isaura' ze śląskim lektorem. kaj żech był,Leoncio? czytała Joanna Bartel.
4 metry dalej stoją pocztówki dla śmiertelnie chorego Mateuszka. kicz,którego nikomu nie wyślesz. 6 metrów i Świadkowie Jehowy. what would Jesus say,mam ochotę spytać jak Chuck. 8 metrów dalej wyznawcy Hare Krishna w prześcieradłach w kolorze papai niosą miłość i pokój. sranie w banie. 10 metrów dalej czeka Greenpeace i ich delfiny cierpiące na połowach tuńczyka. 12 metrów i kolejny menel.
- przepraszam panią uprzejmie.
- pewnie chce pan papierosa,co?
- nie,nie. dbam o zdrowie.
- no to słucham.
- 3 godziny temu wypuścili nas z izby. kac męczy,wie pani,na polskie tanie wino z kolegami zbieramy.
brakuje tu tylko Związku Zawodowego Prostytutek i Alfonsów albo sprzedawców skrobaczko-obieraka,kółka na patyku i nano-sauny. każdy czegoś potrzebuje.
od rana wypaliłam 24 papierosy. wolałabym,żeby wszystkie były postkoitalne. żaden nie był.
przeciętny mężczyzna myśli o seksie średnio co 59 sekund. przeciętna kobieta co 24 godziny. podobno. gdyby na tej podstawie określać płeć mózgu,mój byłby mężczyzną trochę poniżej przeciętnej albo bardzo ponadprzeciętną kobietą.
leżę w pustym łóżku. na zegarku po 11. zaspałam,więc jeszcze poleżę. spóźniłam się,więc już nie pójdę. nie lubię się spóźniać. zmuszać się do rzeczy,których nie lubię,też nie lubię. mam doskonałe argumenty,żeby jeszcze poleżeć. no bo nie mam siły,żeby wstać. no bo czuję się źle. no bo boli mnie brzuch. i nogi. i oczy. i włosy,i rzęsy,i paznokcie. mam świetne usprawiedliwienie.
chwilę później wędruję palcem po podłodze. głaszczę kawał drewna,szukając w nim punktu zaczepienia. punktu nie ma,podłoga jest zbyt gładka. leżę,tuląc się do niej między pustymi komodami i pełnymi pudłami. w tych pudłach jest 5 lat mojego prawie dorosłego życia. 5 pudeł bezużytecznych gratów. nie wiem,po co je trzymam. w sumie mogłabym je teraz wynieść z domu i - w ramach cichego protestu przeciwko tworzeniu zamkniętego getta z własnego osiedla - porzucić pod śmietnikiem,do którego nie mam klucza. nie mam go,bo nie rozumiem,po co zamykać śmietnik na klucz. jesteśmy tak zakochani w sobie,że nawet nasze śmieci są zbyt dobre,żeby ktoś mógł poszukać w nich czegoś,co mogłoby mu się przydać. jeszcze - nie daj Boże! - by znalazł. jeszcze znalazłby jakąś naszą straszną tajemnicę i co wtedy? uwielbiamy się tak bardzo,że w projekcie mamy postawienie szklanej budki ze strażnikiem na środku podwórka. gdyby nie trzeba było tylu formalności z załatwieniem pozwolenia na postawienie wieży strzelniczej z uzbrojonym w karabin maszynowy strażnikiem,który strzelałby do wszystkich nieumówionych gości z ostrej amunicji,pewnie już by stała. jesteśmy lepsi od najlepszych. jesteśmy tak świetni,że powinniśmy sprawić sobie opaski na ramię,żeby wszyscy wokół widzieli,że jesteśmy z tego lepszego świata za szlabanem i wysoką na 2 metry siatką. żeby wszyscy widzieli i żeby widział strażnik zanim otworzy do nas ogień. a może po prostu nie mam tego klucza,bo jestem zbyt leniwa,żeby go dorobić. wolę poleżeć.
głośno mówię to,co mówię zwykle - ogarnij się. moje 'ogarnij się' odbija się echem między pustymi półkami i pełnymi kartonami. odbija się od całkiem nowych szarych ścian,jeszcze gołej żarówki i świeżo umytego okna,w którym odbija się świat przepuszczony przez photoshopa. odkąd zapakowałam wszystkie graty do pudeł,nic mnie tu nie trzyma. co najwyżej własne tchórzostwo albo lenistwo,żeby wyjść.
za chwilę to odbijające się 'ogarnij się' dotrze do podłogi i może do świadomości. za chwilę wstanę i może nawet posłucham własnej rady,ale póki co jeszcze chwilę pobłądzę palcem po podłodze i może akurat ta chwila wystarczy,żeby znaleźć punkt zaczepienia.
dzwoni telefon.może pójdziemy na kawę? może pójdziemy,tylko daj mi chwilę,żebym mogła się ogarnąć. pod hasłem 'ogarnąć się' można ukryć bardzo dużo,łącznie z nieustannym zmęczeniem łamanym przez lenistwo łamanym przez złe samopoczucie i walkę z nim. 2 godziny później stoję w czarno-białej sukience i już mam pierdyliard argumentów,żeby tę kawę odwołać. bo przecież wciąż czuję się źle. wciąż boli mnie brzuch. i nogi. i oczy. i włosy,i rzęsy,i paznokcie też. zawsze można jakoś się usprawiedliwić. niedziałanie nie jest wymagające. można je usprawiedliwić katarem. złośliwym sąsiadem. niemiłą żoną. brzydką siostrą. chorym kotem. wysoką temperaturą. niskim ciśnieniem. złym układem planet. nie mam ochoty mówić ci,że ładnie wyglądasz,kiedy nie wyglądasz ładnie. nie mam ochoty mówić ci,że masz rację,kiedy jej nie masz - to jest moje usprawiedliwienie. chociaż w swoim własnym przekonaniu zawsze masz rację. nie możesz zrobić czegoś niewłaściwego. jeśli na przykład przyjdzie ci do głowy zjeść obiad w sposób niewłaściwy i zjesz go brudnym klapkiem,podejmiesz dobrą decyzję,bo sam postanowiłeś zjeść obiad brudnym klapkiem. nieważne,jak durny pomysł przyjdzie ci do głowy. jesteś skazany na to,że jest dobry,bo jest twój.
czarno-biała sukienka upada na podłogę. jej miejsce zajmuje za duży męski longsleeve. pachnie sentymentami. pachnie przeszłością,której nie da się z niego wyprać. pachnie wygodą i intymnością. mam pomysł. zanim go zrealizuję,musi się uleżeć. musi dojrzeć,leżakując. kładę się na kanapie i bezmyślnie przerzucam kanały w tv. zanim wstanę,zapomnę.
miałam zrobić dzisiaj mnóstwo rzeczy. miałam załatwić parę spraw. miałam pojechać w kilka miejsc. miałam rozpakować 5 pudeł pełnych gratów. nie zrobiłam nic. jest mi zimno. potrzebuję ciepła. najlepiej,gdyby to ciepło stanęło pod drzwiami,zadzwoniło do nich,a ja wpuściłabym je do środka i pozwoliła się mu rozgościć. nasłuchuję kroków na korytarzu,licząc,że się zjawi. że samo przyjdzie. zamiast pójść po nie,leżę. mogę mieć pretensje tylko do siebie i jeśli je mam,to do siebie właśnie.
mówisz,że jesteś egoistą. ty mówisz,a ja jestem.
pobudka o 6 rano jest jak wyprawa na księżyc. dla ciebie to może żaden wyczyn,ale mnie kosztuje całe godziny treningu mentalnego,bo to wbrew naturze jak brak grawitacji.
o 6 rano nie dzieje się nic. w radio patrycja markowska wrzeszczy,że ma oczy gorące. w telewizji dość ładna blondynka błaga,żebyś do niej zadzwonił i podał hasło z koperty,bo ma 500 plnów do rozdania. rzucasz okiem na ekran i znasz to poszukiwane hasło - i tak nie zadzwonisz. jeden guzik na pilocie,opcja 'mute' i znów jest cicho. robisz kawę,którą popijesz garść tabletek - dwie fioletowe,dwie różowe,dwie białe,jedna w kolorze wymiocin. cholera wie,na co te tabletki - bierzesz,bo kazali,nie zapoznając się wcześniej z treścią ulotki dołączonej do opakowania.
siadasz na balkonie z kawą w jednej ręce i papierosem w drugiej. w makroświecie być może wybuchły kolejne zamieszki na tle etnicznym,doszło do kolejnego karambolu,zabili kolejnego bezdomnego. jeszcze tego nie wiesz,w mikroświecie jeszcze się to wszystko nie zdarzyło,w mikroświecie jeszcze nie dzieje się nic. o 6 rano emerytowani wojskowi z bloku naprzeciwko jeszcze śpią. śpią ich emerytowane żony,telewizory i radia,ich emerytowane psy,czajniki i poranna prasa,śpią ich emerytowane okna,przez które hobbystycznie podglądają przebieg twojego życia.
o 6 rano jest słonecznie i cicho. sąsiedzi jeszcze nie tupią nad głową,ich dzieci jeszcze nie płaczą,bo znów zasikały pieluchę,a drzwi nie trzaskają od przeciągów. nawet ohydna,wielka,szara ćma,która przycupnęła sobie na balkonie jeszcze śpi. mógłbyś teraz ją rozdeptać i byłoby o jedną mniej,ale nie robisz tego - niech śpi spokojnie.
o 6 rano jest cicho i bezpiecznie. wiesz,że za chwilę na twoją ulicę nie spadnie odrzutowiec. wiesz,że dzisiaj nie będziesz musiał ratować dwójki dzieci z płonącego mieszkania na 10 piętrze. wiesz,że nie wymyślisz leku na jakąś śmiertelną chorobę. tym bardziej sposobu na poranne korki. może ewentualnie zawalczysz z kablem,na którym robi się zwarcie i przez który wywala ci co chwilę korki. może wytoczysz wojnę klejowi,który jest wszędzie po ostatnim malowaniu mieszkania. może zapłacisz zaległy mandat,żeby zostać praworządnym obywatelem. może podejmiesz heroiczną próbę przedarcia się na drugą stronę miasta w godzinach szczytu i zamówienia w końcu tapet,nie włączając przy tym klimatyzacji w aucie,żeby dodać sobie jeszcze trochę heroizmu i mieć na co narzekać tak przy okazji. może kupisz kilka płyt,których pewnie i tak nie przesłuchasz,bo masz je wszystkie w empeczy,ale będziesz je mieć również w postaci bardziej tradycyjnej tak dla zasady. może zrobisz coś dla siebie i wypijesz 3 litry wody mineralnej niegazowanej,jak Bóg,producent i dietetyk przykazał. może,siedząc na ławce,nie przestraszysz gołębia,pozwalając mu najeść się resztkami kapusty,która komuś wypadła z kebaba,żeby kiedyś mógł znieść jajo,z którego urodzi się kolejny śmierdziel srający ludziom na samochody. może,siedząc na tej ławce,nie odpalisz kolejnego papierosa,oszczędzając tym samym otoczeniu biernego palenia i skutków ubocznych z nim związanych. może uśmiechniesz się do wiecznie niezadowolonej ekspedientki w sklepie,poprawiając jej tym nieustannie zły humor. a może pobudka o 6 rano będzie jedynym heroizmem,którego dziś dokonasz. pierdolony bohater dnia codziennego.
o 6 rano jeszcze nic się nie dzieje. jeszcze masz czas,żeby zdecydować,co stanie się później. póki co palisz papierosa i dopijasz kawę. nic więcej się nie dzieje. dzieje się więcej niczego.
bardzo potrzebuję planu. dłuższego niż na najbliższy tydzień.
wytłumacz mi,do czego służy puszka pandory na gronie,bo tego nie ogarniam. nie rozumiem też innych funkcji nowego grona,jak np. tej z wpisywaniem,co aktualnie robisz,bo gówno to obchodzi szanownych gronowiczów,co aktualnie robię. i dlatego właśnie moje konto zarasta kurzem - widocznie za głupia jestem,żeby to ogarnąć. a może pochodzę z jakichś bardzo dawnych czasów,kiedy telefony służyły do dzwonienia,aparat do robienia zdjęć,a grono było po prostu gronem. i kropka.
Nicolay - Lose Your Way (feat. Carlitta Durand). jaram się. bardzo.
czekam na konfrontację,do której nigdy nie dochodzi. już sama nie pamiętam,od kiedy tak czekam. mijają kolejne lata,święta,rocznice,urodziny,a do konfrontacji wciąż nie dochodzi.
jestem oczekiwaniem moich rodziców. córka doskonała. doskonale miła,grzeczna i kulturalna. doskonałe studia,doskonałe perspektywy na przyszłość. doskonałe ubranie,doskonała fryzura,doskonały makijaż,doskonały uśmiech,dokonały porządek w mieszkaniu. i tylko w głowie burdel,ale o tym nie mówimy. kiedy siedziałam na kozetce,która tak naprawdę była fotelem z białej skóry,śliskim i niewygodnym,a filigranowa blondynka czekała na odpowiedź na pytanie 'jak się czujesz?',nie mówiliśmy o tym. kiedy stałam na brzegu,wypalona i pozbawiona energii,zniszczona i zmęczona,nie mówiliśmy o tym. kiedy spadałam bezwładnie na samo dno,nie mówiliśmy o tym. nie mówimy o seksie,nie mówimy o papierosach,nie mówimy o ed,nie mówimy o depresji,nie mówimy brzydkich słów. zupełnie jakby przez samo niemówienie wszystkie wstrętne niedoskonałości nie istniały,wiesz. i tak sobie żyjemy - królowie przedmieścia w doskonale udawanym świecie. a do konfrontacji nie dochodzi,to taka niepisana etykieta doskonale udawanego świata.
doskonałe córki nie są ordynarne,są co najwyżej ekscentryczne.
na pewno znasz to uczucie,kiedy ktoś powie coś obraźliwego na twój temat,gdy znajdujesz się w większej grupie ludzi. załóżmy,że jesteś na imprezie,a ktoś nagle strzeli w ciebie kąśliwą uwagą dotyczącą twojej osoby. wszyscy obecni - rzecz jasna - w tym momencie patrzą na ciebie,obserwują i wymagają wartkiej akcji niczym widownia partyjki tenisa. wymagają,żebyś odbił piłeczkę faszerując ją gracją i błyskotliwym poczuciem humoru. zamiast tego przychodzi ci do głowy jedynie jakaś durnowata odpowiedź,coś w stylu 'chyba ty,twoja stara,pies,chomik albo papużka falista',a w powietrzu unosi się zapach nudy. elokwencja szmacianej lalki. przecież wiesz,że gdyby rozciąć tę szmacianą lalkę,w środku miałaby prawdziwe wnętrzności. miałaby bijące serce,jelita,żołądek,mózg i komplet płynów ustrojowych czyli to wszystko,co po angielsku nazwałbyś 'guts'. przecież ta lalka ma 'guts',wiesz o tym. jednak mimo bebechów,nadal z zewnątrz pozostaje tylko szmacianą lalką w domyśle wypchaną równie szmacianymi gałgankami,bo tego właśnie można się spodziewać po szmacianej lalce.
opuszczasz świadków swojej kompromitacji i scenę,na której owa się rozgrywała,a w ustach masz jeszcze gorzki smak świeżutkiej żenady. gdy schodzisz po schodach,nagle wpada ci do głowy riposta ostra jak jalapeno,no po prostu esencja ironii, inteligencji i poczucia humoru. za późno. Francuzi wymyślili nawet nazwę dla tego zjawiska - esprit d'escalier.
od kilku lat wrzesień jest moim czarnym kotem wśród miesięcy. ten kot najbardziej lubi sypiać na szpitalnych łóżkach,co roku znajdując sobie inny powód,żeby się w jednym z nich przespać. tegoroczny wrzesień wyjątkowo upodobał sobie motoryzację,poważnie. zaczął od snajpera w krzakach,a dziś wpakował mnie pod błękitne bmw,które zatrzymało się na mojej prawej łydce. w momencie,gdy ja już w myślach witałam się z gąską o imieniu wyciąg (i to wcale nie krzesełkowy),nabrzmiały,czerwony kierowca bmw z telefonem przyrośniętym do ucha wymachiwał łapami i ciskał we mnie ślepymi idiotkami. czułam,że moje oczy robią się coraz większe,wręcz monstrualnie gigantyczne ze zdziwienia. czułam,że zaczynam coraz szybciej trzepotać rzęsami. czułam,że zaschło mi w ustach. czułam,że nie wiem,co powiedzieć. oczywiście,że przyszła mi do głowy celna odpowiedź - no jasne,że przyszła. szkoda tylko,że 10 minut później,gdy szłam już po schodach prowadzących prosto pod drzwi domu,a błękitne bmw dawno zdążyło o mnie zapomnieć i nadal spokojnie gadało przez telefon. esprit d'escalier,jak to mówią Francuzi.
przednia szyba oberwała prawdopodobnie pociskiem z wiatrówki. prawdopodobnie ktoś zrobił to celowo. prawdopodobnie dla żartu. prawdopodobnie gdyby miał lepsze oko,ja jechałabym odrobinę szybciej albo on wystrzelił ułamek sekundy później,trafiłby w boczną i miałabym teraz gębę naszpikowaną szkłem. prawdopodobnie mogłabym nie mieć już połowy szczęki,a \'invisible monsters\' byłoby o mnie. i prawdopodobnie jestem pozbawiona poczucia humoru,bo średnio mnie ten żart rozbawił.
dużo gadam o tym,jaka to jestem samodzielna,niezależna i prawie samowystarczalna,wiesz. mimo to z zazdrością patrzę na tę dziewczynę stojącą obok,której ktoś przesuwa dłonią po plecach i coś szepce do ucha,kiedy ja jak zwykle nie mogę z burdelu w torbie wykopać papierosów,bo nie mam mi kto potrzymać kawy,żebym mogła pomóc sobie drugą ręką. kiedy tak patrzę na nich,zastanawiam się,czego mi brakuje,że taka jestem. pojedyncza. zaczynam podejrzewać,że serca. uciekam z krzykiem,zanim ktokolwiek dobrnie nawet do drugiej sylaby tego słowa na k. kiedyś ktoś powiedział,że gdybym była facetem,mógłby mnie nazwać najgorszym chujem,jakiego zna. chyba już zapomniałam,że samodzielność i samotność to nie są wyrazy bliskoznaczne. dużo gadam o tym,że przecież dobrze mi samej,a tak naprawdę chciałabym,żeby ktoś położył mi ciepłą dłoń na brzuchu i pocałował w szyję,kiedy - tak jak wczoraj - znajdę się w dwunastym kręgu piekielnym,gdzie każdy dzień jest pierwszym dniem okresu i pierwszym dniem remontu mieszkania w jednym. albo w samym centrum piekła - tak jak dzisiaj - gdzie codziennie jest drugi dzień okresu i jakiś oszołom schowany w krzakach strzela z wiatrówki w twój samochód,kiedy jedziesz 1,20 jak Afro Jaxx. chyba ogólnie trochę za dużo gadam.
mam wrażenie,że jestem jednym z tych ludzi,którzy w wieku lat dwudziestu kilku przeżyli trochę za dużo i za mocno,rozumiesz? już bawiliśmy się w dom. i w lekarza też. już zdążyliśmy zrobić sobie krzywdę wpychając widelec do kontaktu,a później bardzo bolało,tylko tym razem baliśmy się poskarżyć mamie. już przecież kochaliśmy się jak wariaci i już zraniliśmy jak najgorsi sadyści. Bartek mówi,że za młodzi byliśmy na tak silne emocje. próbowaliśmy te emocje zagłodzić na śmierć,kochany pamiętniczku,pamiętasz? zapijaliśmy je,póki nie wpadliśmy pod bar,żeby porannego kaca zalać siedmioma kawami i wieczorem znów pod tym samym barem wylądować. teraz w miejscu wątroby mamy zbiornik poflotacyjny. próbowaliśmy też puścić je z dymem i nawet nie podejrzewasz,ile tego dymu było. teraz w mózgu mamy cieśninę Magellana i czasem nie pamiętamy nawet kodu do własnego domofonu,który od 6 lat nie uległ zmianie,ekhm. mimo to wypalona po emocjach dziura wciąż nie daje spać w nocy,wiesz. nie chodzi tu o jedną noc,nie mówię nawet o tygodniu - liczyć należy je w miesiącach,serio. wiesz,jak to jest przez 3 miesiące sypiać po 3 godziny na dobę? tobie też zaczęłoby odbijać,uwierz.
jesteśmy tymi ludźmi,którzy pierdolą słodko o tym,jakiej to głębi w tym wszystkim szukają. i na pierdoleniu się kończy. możesz to rozumieć bardzo dosłownie.
zmęczona jestem tym wszystkim. czasem bym chciała,żebyś mnie w sobie zakochał. może takie zakochanie pozwoliłoby nam w końcu odpocząć.
wiesz,siedząc przed komputerem w majtkach i koszuli,wcale nie czuję się jak jakaś tam carry bradshaw. odpalam kolejnego papierosa i mam już tę pewność,że znów straciłam kontrolę,rozumiesz? przerasta mnie kilka najzwyklejszych i najprostszych spraw. przerasta mnie wybór między farbą w kolorze strawberry a tą w kolorze orange tree. kurwa,nawet własne ubrania znów zaczynają mnie przerastać.
nie mogę zasnąć. a ty?
tematem,który niezmiennie i niezawodnie łączy i zbliża kobiety są źli,okropni i w ogóle fuj i be faceci. bo wiesz,nie ma to jak usiąść do popołudniowej kawki i serniczka z psiapsiółą i zwyzywać kilku od najgorszych skurwieli i frajerów,dając upust swojej frustracji i niezadowoleniu. no bo wiadomo,przecież globalne ocieplenie,korki,bezrobocie,wojny,łamliwe włosy i paznokcie,nadwaga,cellulitis i nerwica mają jakieś przyczyny i to ty,egoisto jeden z drugim,jesteś temu winien! na szczęście nie jadam sernika i kawę też próbuję ograniczać,serio.
8thW1 - Peace (8thW1, Fresh Daily and Silent Knight).
"pewnego dnia zdarzyło mu się coś,co spotyka chyba każdego - w drodze do pracy przypadkiem zostawił pakunek ze śniadaniem na dachu samochodu. wszyscy przechodnie śmiali się i wytykali go palcami. następnym razem specjalnie przykleił więc do dachu kubek z kawą. ludzie znowu pokazywali go sobie,machali i śmiali się,chcąc zwrócić jego uwagę. w końcu na dachu pojawił się ekspres do kawy,potem gofrownica i całe śniadanie. (...)
no i kruki. Chuck ma całą kolekcję z nagranymi głosami dzików w okresie godowym,kojotów,walczących kruków,rysi w rui,którymi myśliwi wabią zwierzynę. odtwarza je przez głośniki zamontowane na dachu samochodu. (...)
- uwielbiam te głośniki - mówi Chuck. - są w stanie odmienić całe środowisko naturalne w obrębie dwóch przecznic. (...)
czasami zamiast kaset z głosami zwierząt Chuck wkłada do odtwarzacza taśmę z lat pięćdziesiątych z sesją terapii hipnozą dla dzieci,które moczą się w nocy. tubalny głos przekonuje wszystkich kierowców na parkingu lub autostradzie: 'kochamy cię. potrzebujemy cię. jeśli wstaniesz w nocy,żeby się załatwić,pójdziesz do łazienki,a potem wrócisz do czystego łóżka. będziemy cię za to kochać jeszcze bardziej.'(...)".
nie wiem jak ciebie,ale mnie to rozbawiło.
Dirty Sample - The Day I Fought The Great White Bear.
1500 kilometrów,2 jeśli nie stracone,to na pewno zawieszone na czas nieokreślony przyjaźnie,1 wschód słońca nad samym morzem w Gdyni,1 para okularów w kształcie serc jak w piosence. pewnie nawet nie wiesz jakiej,ale to nie jest w tym momencie ważne.
uczę się zadawać pytania. wyższym levelem będzie opanowanie sztuki zadawania pytań pozostawiających margines na brak odpowiedzi.
samotnych poznasz po tym,że zasypiają przy włączonym telewizorze i jedzą na stojąco. samotni biorą kawę na wynos i czasem uśmiechają się do swoich telefonów,bo tylko to im pozostaje,kiedy znów czują się samotni.
śni mi się sen nocy letniej. śni mi się gdzieś między Wrocławiem i Warszawą. śni mi się tam,gdzie ląduje na dzień dzisiejszy. nie budź mnie - ja wiem,że to sen i że się obudzę,a kiedy już to nastąpi,to będzie bolało i zostaną siniaki. ale mnie nie budź,bo ten sen jest dobry i nic nie szkodzi,że śni się tylko czasem gdzieś między Wrocławiem i Warszawą. sama się obudzę,kiedy przyjdzie jesień,serio.
ma rację mówiąc,że to do dupy opcja,kiedy zasypiamy w tym samym mieście,ale nie obok siebie.
mam dziwne wrażenie,że staję się sobą w wersji light. pewnie wiesz,na czym polega trick z produktami light. a jeśli nie wiesz,to polega on na tym,że czegoś musi być w nich więcej,żeby czegoś mogło być mniej. coraz więcej mnie samej w moim życiu,rozumiesz? coraz więcej introwertyzmu,coraz mniej potrzeby dzielenia czegoś z innymi. ja light. brzmi,jakbym stała na półce między jogurtami,bez kitu.
Lynyrd Skynyrd - Sweet Home Alabama. intro lepszych czasów. wczoraj wpadłam na nie przypadkiem razy dwa. a to zapowiada lepsze czasy,poważnie.
- wkurza mnie to wszystko.
- co takiego? - pyta mama,kiedy przed nosem przebiega mi stado przyszłych kobiet. na razie przekładają różowe torebki przez ramię, wielbią dział dziecięcy h&m,malują usta pomadkami ochronnymi (bo kiedyś trzeba zjeść te 2,5 kg szminki,a życie jest krótkie,nie?) i czytają bravo girl albo innego twista. za 10 lat te przyszłe kobiety założą szpilki i przykrótkie mini,a w podróbach vuittona będą nosić egzemplarz cosmo.
- no właśnie to.
- starzejesz się.
- no,chyba.
może mogłabym usiąść z tobą na plaży. może byłaby to taka noc,jak ta dzisiejsza,wiesz. może czulibyśmy chłód od morza i trochę inny chłód od piasku. może odpalilibyśmy jointa. może położyłabym zmęczoną głowę na twoim ramieniu i może nawet pozwoliła się objąć. może gadalibyśmy o twojej alergii na porzeczki i mojej słabości do kotów. w sumie to nawet nieważne,o czym byśmy gadali. może próbowalibyśmy zgadnąć,jaki numer leci właśnie gdzieś tam bardzo daleko. a może nie musielibyśmy rozmawiać wcale. może znałbyś mnie jak nikt inny na świecie,chociaż może nie wiedziałbyś o mnie nic. może zmarzłyby mi dłonie i może nawet chciałbyś je ogrzać. może okazałoby się,że lubimy tę samą herbatę. albo może ten sam film. a może ty wcale nie lubiłbyś herbaty,to nieważne. może moglibyśmy zacząć wszystko od nowa,od początku i od zera. może bylibyśmy szczęśliwi. jak nigdy. w końcu.
potrzebuję stąd uciec. może ty też tego potrzebujesz. i może nawet kiedyś wystarczy nam odwagi,żeby w końcu to zrobić.
nawet nie pamiętam,od kiedy ciągnie się ten romans,serio. nie pamiętam,od kiedy przeciąga za mną wzrokiem,kiedy ja ciągnę się zmęczona z siatami do wyjścia. uśmiecha się,przerywa rozmowę,odwraca tyłem do klienta. ja udaję,że tego nie widzę. posyłam mu jedno,może dwa przeciągłe,leniwe spojrzenia,niby przypadkiem,niby od niechcenia,wiesz. minę mam taką,że nie odczytasz,co w tym momencie dzieje się w głowie. a mnie brzuch boli,kiedy tak na mnie patrzy,rozumiesz? jak jakąś małolatę,no przysięgam. ten jego wzrok za każdym razem jest coraz bardziej pewny i przenikliwy. może któregoś dnia powie nawet "cześć". dziecinada.
piątkowy wieczór spędzam na robieniu prania. w tv "full metal jacket",a mi naprawdę się nie chce być dzisiaj piękną i uwodzicielską.
tęsknię. chyba.
wysiadając z samochodu,Michał zaczął cieszyć się jak dziecko. a uwierz,głupio wygląda stary koń chichoczący jak czarne charaktery z troskliwych misiów. co jest,pytam i wiesz,mrużę oczy podejrzliwie jak postać w komiksie. nie wszystko zawsze jest po twojemu,widzisz? co na przykład? nie zawsze są buty w twoim rozmiarze,ha! we wszystkich pozostałych dyscyplinach życia jestem władcza i podporządkowuję sobie otoczenie.rządzę się i rozstawiam po kątach widocznie,no. jestem rozpuszczoną jędzą,która wszystko musi mieć ułożone po swojemu. swój paskudny charakter pewnie zacznę niedługo przenosić na seks,bo to już ostatnia dziedzina,w której nie wydaję rozkazów. może po następnym orgazmie powiem,że kochanie,ja już doszłam. klepnę kochanie w tyłek i pójdę na papierosa. albo odwrócę się plecami i zasnę. bo na rozmiar buta nie mam wpływu i już mieć nie będę,niestety.
coraz bardziej zamykam się w tym swoim kokonie. boję się,że któregoś dnia zostanę tu na zawsze.
poranek zmusił mnie do szybkiego nabrania dystansu do samej siebie. mógłbyś to nazwać terapią instant. no i do pokonania sporego dystansu też.
boję się wszystkich latających robali. i tych,które wysoko skaczą,też się boję. im bardziej przeskalowany ten owad,tym bardziej się boję. sypiam zwinięta w kłębek pod kocem na kanapie,bo do sypialni wleciał chrabąszcz majowy,rozumiesz? nie miałam wyjścia i musiałam przecież go tam zamknąć i trzymać go pod kluczem kilkanaście godzin,bo trzeba poczekać na jakiegoś kumpla. przez te kilkanaście godzin chrabąszcz padł oczywiście z wycieńczenia i pewnie też trochę ze starości,bo chrabąszcze do długowiecznych stworzeń raczej nie należą. mimo wszystko kumpel mógł się poczuć bohaterem,kiedy niósł go do sedesu,a ja wciąż trzymałam gardę na wypadek,gdyby okazało się,że chrabąszcz tylko udaje martwego. możesz się śmiać,ale kiedyś latałam za takim jednym w kurtce przeciwdeszczowej i z odkurzaczem o 1 w nocy. ten odkurzacz był po to,żeby zachować dystans,rzecz jasna. no cokolwiek.
o 3 już chyba nad ranem w łazience zjawiła się ćma. nie mów mi,że ćma to tylko nocny motyl,bo ta była bardziej jak latający chomik,tylko jakoś do pogłaskania nie zachęcała,bez kitu. to już nie jest cud natury tylko fanaberia. no wybacz,ale jakoś nie jaram się czarnym,upasionym robalem z żółtą kropką na plecach. próbowałam zrobić jej komorę gazową odświeżaczem powietrza - nawet okiem nie mrugnęła,cholera jedna! próbowałam walczyć ulubionym trampkiem,ale siadała tak,żebym nie mogła dosięgnąć,przebiegła bestia. i uwierz mi,że przetrwać do rana bez dostępu do kibla jest trudno,serio.
wiesz,poszukiwanie środka owadobójczego było ważniejsze dziś rano niż standardowa procedura ogarnięcia. muchozol był ważniejszy niż wszystkie przyzwyczajenia. dla latającego,paskudnego chomika,olałam swoje nawyki,których nie olewałam nigdy wcześniej. dla obrzydliwie kudłatej ćmy wyszłam z domu nie uczesana,bez makijażu i w połowie ubrana w pidżamę. i - wbrew moim podejrzeniom - nikt nie padł trupem i nie uciekł z krzykiem. może ci,którzy mówili,że ładnie mi tak z rozczochranymi włosami,bez tuszu do rzęs i w niekompletnym stroju,wcale nie kłamali albo nie kłamali aż tak bardzo.
widzisz, kompilacja strachu i potrzeby fizjologicznej drastycznie przyspiesza proces samoakceptacji,poważnie.
ćma nie żyje. zwłoki do obejrzenia jeszcze przez kilka minut w mojej łazience,a później na zdjęciach dokumentujących jej rozmiary,bo pewnie mi nie wierzysz,że była aż taka najgorsza. i do tego sama sobie poradziłam,widzisz? i dystans też został zachowany.
jutro Warszawa. kolejny dystans do pokonania.
14kt - When My Sunsets (the Golden Hour). jednak. w sumie to całe The Golden Hour jest jednym z moich ulubionych albumów ostatnio.
są takie rzeczy,które sprawiają,że uśmiechasz się jak debil sam do siebie. uśmiechasz się pod nosem licząc,że nikt tego nie zauważy. te rzeczy trwają tylko kilkanaście sekund,najwyżej minutę. codziennie jest ich pierdyliard,tylko nie zawsze je widzisz albo nie chcesz zobaczyć.
wyobraź sobie jadące poboczem autostrady stado citroënów 2CV. każdy z nich jest śliczny,odrestaurowany i błyszczący. granatowy,śmietankowo-czerwony i żółty. i do tego wypchany pasażerami i bagażami do granic możliwości,choć nie byłoby w tym nic dziwnego,gdyby wypchany był Louisami de Funès. wyobrażasz sobie Louisa de Funès w każdym oknie? no musiałam się uśmiechnąć,bez kitu.
wyobraź sobie,że rozgrzany słońcem asfalt przesuwa się pod kołami z prędkością 170 km na godzinę. wyobraź sobie,że droga wyprofilowana jest tak,że nawet nie musisz trzymać kierownicy,bo samo się jedzie. wyobraź sobie to najbardziej wyludnione miejsce na świecie. w głośnikach gra epka,do której nie całkiem byłam przekonana i bez której nie wyobrażam sobie tej trasy,powietrze stawia opór,silnik mruczy. to te najlepsze dźwięki na świecie,rozumiesz? musiałam się uśmiechnąć.
wyobraź sobie kłębek brzydkich kwiatów na podwórku przed swoim blokiem,a nawet kilka kłębków. wyglądają trochę jak miks lawendy z mini bzem. te wielkie bzowe łby wiszą na powyginanych pod ich ciężarem łodygach,trochę jak menele śpiący na siedząco na ławkach,pijący metanol już drugi tydzień. tylko zamiast bordowych,napuchniętych dłoni mają żółte i wysuszone upałem liście,które dodatkowo się smażą na betonie. smutne są takie umierające kwiaty,wiesz. uciekając przed deszczem przez podwórko pod blokiem zauważyłam,że te brzydkie kwiaty całe są obsadzone motylami,które podskakują i wymieniają się co chwilę miejscami. to trochę jak balet na dworcowej ławce gdzieś nad ranem. musiałam się uśmiechnąć.
wyobraź sobie tego chłopaczka o oczach tak błękitnych,że mogłabym w nich utonąć,przysięgam. zwisa bezwładnie za oknem dostawczego mercedesa wymęczony tym upałem i wlepia się w ciebie stojąc na sąsiednim pasie na czerwonym świetle. jesteśmy spaleni innym słońcem,oboje o tym wiemy,a mimo to mam ochotę puścić mu oko spod ciemnych okularów,dodać gazu i nigdy więcej go nie spotkać. te błękitne oczy sprawiły,że musiałam się uśmiechnąć.
wyobraź sobie tę burzę po ciężkim,upalnym dniu. przez otwarte okna czuć zapach deszczu,a ty możesz usiąść w tym ulubionym fotelu,który prawie nic nie waży,więc prawie go nie ma. możesz odpalić papierosa,napić się dobrej kawy. możesz jeszcze nikomu nie mówić,że tu jesteś,włączyć muzykę i zająć się sprawami,które od zawsze odkładasz na później. usiadłam jak zwykle z nogami założonymi na biurko,przemyślałam wszystko,co było do przemyślenia,przewartościowałam to,co wymagało przewartościowania,zrobiłam,co czekało na zrobienie. i wiesz,musiałam się uśmiechnąć.
wyobraź sobie,że kiedy zapraszam cię na kawę,to dlatego,że chcę się z tobą napić kawy. kiedy uświadomisz sobie,że niektóre rzeczy robi się dlatego,bo są przyjemne,a nie dlatego,bo jest sprawa i kiedy nauczysz się wierzyć w ludzi,będziesz musiał się uśmiechnąć.
uwierzyłbyś,że jest mi smutno? serio.
mężczyźni czują bardziej. bardziej kochają,bardziej się wkurwiają,bardziej nienawidzą,a nawet bardziej płaczą. mężczyźni bardziej rozbijają butelki z piwem o beton i bardziej dają sobie po mordach. mężczyźni bardziej upadają i bardziej wstają. bardziej czują się zawstydzeni swoją bezsilnością,bezradni też czują się bardziej. mężczyźni wypowiadają bardziej gorzkie słowa i podejmują bardziej ostateczne decyzje. mężczyźni czują bardziej chyba dlatego,że robią to rzadziej. kiedy nadużywasz emocji,tracą one na intensywności. zazdroszczę mężczyznom,że potrafią bardziej,serio.
kiedy jesteś kobietą,całe zło świata zawsze możesz zwalić na te mityczne jak jednorożec peemesy.
upał na przedmieściu trwał już za długo,poważnie. cierpiały ogródki warzywne, cierpiały drzewka owocowe, cierpiały kwiaty na klombach i przydomowe koty na płotach i murach. cierpiał dziurawy asfalt i powyginane przez czas chodniki.
upał na przedmieściu oznacza, że żyje się między 7 i 8.30, a później jeszcze chwilę gdzieś pomiędzy 16 a 17,gdzie żyje się oznacza oddalanie się od drzwi wejściowych własnego domu na odległość większą niż 100 m. w pozostałych godzinach usłyszysz tylko kosiarki i węże ogrodowe. no,czasem jeszcze słychać stukanie młotkiem albo metaliczny szczęk sekatora. za gorąco tutaj,żeby śpiewały ptaki,wiesz. za gorąco,żeby szumiały samochody albo krzyczały bawiące się dzieci,zresztą jedyne dzieci,które kiedyś krzyczały, już i tak dawno dziećmi nie są. to miejsce to równo przystrzyżone trawniki, świeżo malowane płoty i pozamiatane podjazdy. zresztą nie dziw się,miotła i grabie są jak podręczny zestaw szpiegowski,radar i peryskop w jednym. zamiatanie to przecież świetny sposób,żeby na kogoś wpaść i wymienić się niusami z ogrodowej infolinii sąsiedzkiej,a ilość wyschniętych liści na twoim trawniku jest odwrotnie proporcjonalna do twojej obywatelskiej przyzwoitości i tym samym wiarygodności jako informatora. no bo wiadomo,ktoś,kto ma wolny od liści trawnik,nie może być złym człowiekiem - czysty trawnik równa się czyste sumienie. no i jakoś tak bardziej skłania pozostałych sąsiadów do zdradzenia ci (w największej tajemnicy,rzecz jasna),że ten typ z końca ulicy rozwodzi się z żoną (bo do reszty już odbiło staremu zboczeńcowi i chodzą słuchy,że ma nawet kochankę),a ta niemiła dziewucha,co to nigdy dzień dobry nie mówi,wczoraj się zaręczyła (pewnie w ciąży jest,lafirynda jedna). najwyższy level w hierarchii sąsiedzkiej siatki szpiegowskiej osiągają emeryci i renciści,zaraz za nimi plasują się gospodynie domowe. jeśli chcesz tu istnieć prowadząc jednocześnie aktywne życie zawodowe,to w wolnych chwilach musisz jarać się ogrodnictwem,mimo że codziennie wracasz z pracy spluty i padnięty jak koń po westernie. status elementu aspołecznego,dewianta i dziwoląga osiągniesz natomiast,jeśli zamiast marchewki i tulipanów,posiejesz samą trawę (pieprzona awangarda!). ach tak,jeśli nie chcesz zostać wyrzucony na margines społeczny,pamiętaj,żeby w ten letni dzień podlać kwiaty,bo kiedy uschną,życzliwe podstarzałe ciała w bikini obrobią ci dupsko,żeś flejtuch i puszą tę wiadomość w lokalny eter. na przedmieściach wszyscy znają wszystkich i wszystko o wszystkich wiedzą,a jeśli nie wiedzą,to za chwile będą wiedzieli,bez kitu.
przedmieście to dobre miejsce,żeby się schować,wiesz. kiedy wychodzę z domu w upalny dzień,mam ochotę zapukać do tych brązowych drzwi z szybką i firanką dwa domy dalej i spytać,czy jest jagoda i czy jagoda wyjdzie na rower. albo może na rolki. a może pójdziemy do tego sklepu na sąsiedniej ulicy i kupimy całą torbę gumy balonowej,bo fajne kapsle do niej dodają,a nam już tylko kilku brakuje do kompletu. tutaj czas stoi w miejscu jak to gorące lipcowe powietrze,rozumiesz? tutaj nawet telefon nie ma odwagi zadzwonić,żeby nie zepsuć tej ciszy i bezruchu. pamiętasz,kiedy siedzieliśmy dawno temu na tym przystanku na przedmieściu i czekaliśmy na transport do centrum? to był przedsmak,przedbiegi i przedskoczek tego szumu,tłumu i hałasu,który na nas czekał i który wtedy był tak strasznie daleko. tu zawsze było cicho i bezludnie. tu nigdy nie brakowało miejsc siedzących w autobusie,no chyba że między 7 i 8.30,a później jeszcze chwilę gdzieś pomiędzy 16 a 17. męczący jest ten upalny letni święty spokój,wiesz? uciekłam z przedmieścia,żeby móc czasem uciec na przedmieście,dopóki wykończona tą ciszą nie będę chciała znów stąd uciekać,żeby kiedyś znowu tu wrócić. tak jak dzisiaj.
upał na przedmieściu trwał już za długo. przedmieście potrzebowało tej ulewy. ja jej potrzebowałam.
The Foreign Exchange - Be Allright (Nicolay's Easybreezy Sunday Afternoon Remix).
kiedyś byli to moi znajomi. dobrzy znajomi z niedobrych czasów,wiesz. chociaż mógłbyś powiedzieć,że są najgorsi,też takich masz. i możesz nawet nie zdawać sobie z tego sprawy,jeśli oceniasz,serio. rozmowa jest o wszystkim i o niczym tak naprawdę. to właściwie nie jest rozmowa,to bardziej monolog. czasem wydaje mi się,że zaczynam się wymądrzać. nie,nie uważam ich za głupków,chociaż może trochę lekceważę ich potencjał. mimo,że staram się poruszać tylko tematy lekkie,łatwe i przyjemne,czuję się,jakby ktoś mnie napisał kursywą,rozumiesz? jak fikuśne słówko w bardzo obcym języku,które większość olewa w tekście,bo i tak nie potrafi go przeczytać. pretensjonalne jest to słówko,wiesz. jak popełnianie faux pas zamiast błędów. i rzucanie łacińskimi przysłowiami co kilka zdań - to z grubsza ten sam kaliber pretensjonalności.
jeszcze 365 dni temu byłam jednym z bohaterów,dzisiaj jestem bardziej jak didaskalia. niby znajdziesz mnie między dialogami,ale tak naprawdę mnie tu nie ma. to zupełnie tak,jakbym była jednocześnie widoczna i niewidzialna. napisana,ale niesłyszalna,wiesz. obecna,ale nietykalna jak chicagowska mafia. podrzucam akcje,ale w nich nie uczestniczę. napędzam działanie,ale sama nie działam.
kiedyś był to mój świat,a dziś jestem już tylko narratorem. scenarzysta chyba zapił,bo kiepskie są te moje kwestie,jakby zostały wycięte z surinamskiej telenoweli. zdaję sobie sprawę,że Carlos,Facundo i Alvaro świetnie by sobie poradzili bez mojego komentarza,jednak i tak usłyszysz mnie w kolejnym odcinku. bo przecież Carlos,Facundo i Alvaro są mi bliscy,przecież znam historię każdego z nich i od tak dawna łącze te suche fakty z własnymi domysłami,więc prawie umiem przewidzieć,co stanie się w kolejnym odcinku. tylko coraz mniej entuzjazmu usłyszysz w głosie narratora,serio. ludzie się zmieniają. a jeśli myślisz inaczej,to jesteś po prostu głupi. pantha rhei,heh.
lato przyszło,a nie mówiłam?
N.A.S.A. - Way Down (Feat. RZA, Barbie & John Frusciante). don`t ask me,where i`ve been.
tak bardzo zmęczona jestem byciem rozsądną i odpowiedzialną,wiesz.
października mi się chce. za oknem listopad. w kalendarzu czerwiec. już mnie wkurwia to wieczne niezadowolenie,przysięgam. ogarnij się,kretynko!
ktoś powiedział,że pozwalamy sobie na negatywne emocje,kiedy czujemy się bezpiecznie.
Nina Simone - Here Comes The Sun ( Francois K Remix). jest lepiej,kiedy śpiewa Nina.
w czasach marilyn monroe najseksowniejsze było 90/60/90. później mężczyźni podobno przestali zwracać uwagę na biust (ekhm) i liczył się stosunek obwodu talii do obwodu bioder - magiczne 0,7 było grane,zresztą całkiem do niedawna. i teraz uwaga,obecnie najbardziej pożądane jest BMI 23,2 - jest to średnie BMI Francuzek,które podobno są najzgrabniejszymi kobietami na świecie. ilu facetów wie,co to w ogóle jest BMI?!
nie tylko herbata się skończyła,samowystarczalność też.
w sumie nie brak niczego,wiesz. mam dwie ręce,kilka skillów i coś tam mi się jeszcze w głowie rusza,więc z głodu nie umrę. udawanie interesującej wychodzi mi całkiem nieźle,a braki nadrabiam zdaniami wielokrotnie złożonymi,więc zanim dojdę do pointy i tak zapomnisz,co było na początku. nie powiedziałbyś,że jestem ładna,bo nikt tego nie powiedział. być może odwróciłbyś się za mną na ulicy - podobno jestem oryginalna,tak mówią. kobieta z brodą też podobno jest. gdybym mogła coś w sobie zmienić,nie zmieniłabym niczego,bo w sumie nie mam się do czego przyczepić,chociaż w czepianiu się samej siebie jestem naprawdę świetna,poważnie. nie uważam się za piękność,bardziej za zbiór ładnych części,które do siebie kompletnie nie pasują.
zmarnowałam kilka talentów,bo zabrakło mi konsekwencji. robiłam zdjęcia,podobno nawet dobre. teraz już za późno,żeby do tego wracać. pisałam i nawet ktoś chciał to drukować. przestałam. kiedyś lubiłam gotować,teraz rzadko to robię,bo gotowanie jednej torebki ryżu na 2 dni wydaje się żałosne i bez sensu. od ludzi wymagam dużo. od siebie wymagam jeszcze więcej. jestem idealistką,chociaż daleko mi do ideału. mam kilka zasad,których się trzymam. mam kilka marzeń,które kiedyś spełnię. mam swoje zdanie,które rzadko zmieniam. mam kilka zajawek,które pewnie i tak zmarnuję. ufam intuicji,chociaż często kłamie,dziwka jedna. wierzę w ludzi,choć czasem na to nie zasługują. jestem pedantyczna,chociaż nierozgarnięta. introwertyczna bardziej niż ekstrawertyczna. do tego bywam straszną jędzą,serio. zwykle się uśmiecham i mówię,że jest spoko,nawet kiedy do spoko jest bardzo daleko. nieczęsto wybucham,za to z siłą bomby atomowej. lubię rzeczy estetyczne. i skrajności też lubię. umiem zrobić manicure i wymienić koło w samochodzie. podobno wyglądam na delikatną kobietę,którą trzeba się zaopiekować. nie trzeba. jako rasowa życiowa pipa raczej unikam konfliktów. do tego nie umiem udzielać rad. nie szukam dróg na skróty,wolę te okrężne. biorę rzeczy takimi,jakie są,chociaż nie zadowalam się byle czym. nie lubię przeciętności,chociaż sama jestem przeciętna. mam nawet jakiś tam masterplan,który jednak ciągle zmieniam,bo nie do końca jestem z niego zadowolona. wciąż szukam perfekcji,bo nadal w nią wierzę. nie odniosłam żadnego spektakularnego sukcesu,który zmienił oblicze ludzkości,ale jakieś mikro zwycięstwa się czasem zdarzają. i wiesz,mam wszystko,czego potrzeba. powinnam być radosna jak drogówka w długi weekend. powinnam,bo w sumie nie brak niczego. bo chociaż jestem tylko zerem tysiąc miejsc po przecinku,to jednak mam swoje miejsce i kilku swoich ludzi. powinnam,a nie jestem. bo wiesz,pewne rzeczy cieszą tylko wtedy,kiedy masz z kim się nimi dzielić.
jestem w trakcie mega kryzysu jak światowa gospodarka,rozumiesz?
tęskniłam,gdy cię nie było.
Skiggy Rapz - Steppin` On My Rhyme (feat. Tienus). chociaż nie powiem,Bang On The Boogie EP troszkę mnie chyba zawidoło.
czasem mam wrażenie,że wszyscy gadamy w kółko o tym samym,wiesz. tysiąc ludzi ma w tej właśnie chwili ten sam problem,chwilę temu problem miał inny tysiąc,a 2 chwile temu ten tysiąc tysiąc kilometrów stąd. ogniska problemu wybuchają co sekundę,co minutę,co kwadrans i co godzinę,co tydzień,co miesiąc,co rok i co dekadę. i mimo tego nikt nie wymyślił jeszcze rozwiązania. podobno potrzeba matką wynalazku,a tu nagle cała kreatywność ludzkości zrobiła sobie przerwę,bez kitu.
nie lubię się kłócić. kiedy się kłócę,nigdy nie wiem,o co mi tak naprawdę chodzi.
w oczekiwaniu na kuriera nielegalnie i w ukryciu przed całym światem odsłuchuję Lavoramę (wstyd wstyd,ale nie wytrzymałam i dałam się skusić - jak dziecko no). i jaram się jak małolata!
nie lubię herbaty. był taki okres,że mój organizm jej nie tolerował,serio. jestem natomiast fanatycznie uzależniona od kawy. do tego stopnia,że rozróżniam odmiany kawy. po zapachu i smaku. kiedyś piłam przerażające ilości kawy i każda następna była lepsza od poprzedniej. w sumie to chyba nic dziwnego,kiedy ludzie myślą,że furam - w końcu kofeina też robi swoją robotę. jednak,kochany pamiętniczku,czasem trzeba zrobić coś dla siebie i zdrowia swojego,bo w końcu jest jedno i nie odrośnie (och,ach,rozsądek przeze mnie przemawia,pfff). podobno jedno uzależnienie wypiera drugie,więc dla odmiany postanowiłam uzależnić się od herbaty. początki były trudne,owszem. z papierosami to też nie był łatwy romans na początku tym bardziej,że uczyłam się na czerwonych marlboro podkradanych tacie. powiedzmy,że ta miłość rodziła się może nie w bólach i konwulsjach albo innej malignie jak u dostojewskiego,ale przy akompaniamencie kaszlu na bank. a teraz już nawet nie pamiętam,jak to jest być osobą niepalącą. zresztą wiesz,słabość do tytoniu mogę zrzucić zawsze na karb genów po tacie i już mam kolejne gówniane wytłumaczenie słabego charakteru. no cokolwiek,autor jakiegoś podręcznika samopomocy z cyklu "pokochaj siebie" napisał na temat papierosów coś w stylu: jeżeli denerwuje cię twój nałóg-zerwij z nim. jeżeli natomiast jest ci z nim dobrze,to po co coś zmieniać?
wracając do herbaty - przed chwilą odkryłam,że kończą się zapasy i wpadłam w panikę,bez kitu. zapasy to nie są 2 pudełka. nie są to nawet 4 pudełka. zapasy to kolekcja zbierana przez 5 lat i systematycznie uzupełniana o nowe łupy. przez te 5 lat wypiłam może 1/7 całej kolekcji. przez ostatnich 5 tygodni wypiłam pozostałych 6/7. no i gdzie ja o 2 w nocy kupię dobrą herbatę,pomyślałam. tym samym herbata dołącza do listy uzależnień.
Outkast - So Fresh So Clean. taka mnie naszła jakaś straszna ochota no.
miałam jakieś bardzo głębokie w swoim własnym przekonaniu przemyślenia na tematy ważne. chciałam coś tam ci opowiedzieć o paru sprawach tak na ucho. wiesz,na jakąś szczerość mi się zebrało. tak w sumie to może nawet chciałam ci opowiedzieć o rzeczach,o których nie mówię nigdy,tylko trzymam głęboko w środku. może poznałbyś jakiś straszny sekret. a może nazwałabym to,czego brakuje. może opowiedziałabym ci o swoich kompleksach. a może byłabym bezczelna i wiesz,bezpruderyjna nawet. mówiłabym o tym,czego się boję. albo może o planach,które mam. o rzeczach,które mnie drażnią. albo nie dają w nocy zasnąć,wiesz. może poznałbyś taką mnie,jakiej nie zna nikt. już prawie się zebrałam na odwagę. a potem wylądowałam na pudelku. powiedz mi proszę,kim jest hannah montana?!
wrocław letnie miasto,wiesz. słońce i wiatr we włosach. stawiam kołnierz w kurtce,sama nie wiem po co. wpadam na niego jak zawsze w momencie,kiedy jestem na to kompletnie nieprzygotowana psychicznie i emocjonalnie. ostatni raz kochaliśmy się 2 lata temu. a później to już było zwykłe dupczenie.
nie lubię rozmawiać z agą,kiedy jest wściekła. ciska wtedy kurwami jak stary marynarz.
w czasach,kiedy paliliśmy w ukryciu przed całym światem i słuchaliśmy muzyki z kaset,wierzyłam,że kiedy spadnie ci żar z papierosa,to znaczy,że ktoś o tobie myśli. teraz bardziej mam nadzieję,niż wierzę. idiotka,bez kitu.
bartek ma rację - gówno prawda,że przeciwieństwa się przyciągają. wmawiają nam to ludzie,którzy są ze sobą zajebiście nieszczęśliwi,a ich związki opierają się na wiecznym rzucaniu w siebie mięchem. i do tego nie mają dość odwagi,żeby powiedzieć sobie enough,wiesz. tylko jakoś tak zawsze łatwiej znaleźć różnice niż podobieństwa.
wolę słuch od wzroku i węch od smaku. niepokojące zaczyna być to,że ulubionym zapachem staje się zapach moich własnych perfum. najgorsze w samotności jest to,że można się do niej przyzwyczaić,serio.
Grieves - I Ate Your Soul (feat. P Smoov). Irreversible to ładny album.
za każdy dzień,kiedy uda mi się nie wkurwić samej siebie,wrzucę dychę do słoika po dżemie. jeżeli jednak osiągnę kolejny szczyt głupoty,wyciągnę zawartość słoika i zrobię nam all-inclusive bar,przysięgam. żeby następnego dnia kac zamęczył na śmierć,za karę. i znów zacznę od zera.
Pezet - Źrenice. choć jakoś tak -no nie wiem- nie jaram się chyba.
weź głęboki wdech i poczuj upał lekki. lato idzie. wracam do tych zapomnianych albumów. sięgam na półkę z płytami i sentymentami. wiesz,ja też lubię burzę. gdzieś pod ciężkimi rzęsami dalej siedzi taki trochę śmieszny romantyzm. klasycznie i po babsku wzruszam się sceną pocałunku. w tarzanie,ekhm. bo wiesz,w pocałunkach najlepsze jest to,że nie musisz być humphrey`em bogartem,a ja ingrid bergaman czy tam inną lauren bacall,żeby nam wyszło. zobacz,tak nas ładnie natura urządziła,że wszystkie interakcje przychodzą instynktownie. po prostu zamykasz oczy,odchylasz głowę i słuchasz swojego ciała. tylko trochę mi wstyd,że to właśnie tarzan w niedzielne przedpołudnie.
sypiam źle albo wcale. słucham andrzeja - sam wiesz - tym piękniej się nie śpi,im noc jest ciemniejsza. lato idzie. noc jest krótka. o 3 zaczynają wydzierać się ptaki. wypalam milion papierosów i 2 miliony jointów licząc na to,że ten następny mnie dobije. choć bardziej prawdopodobne,że zrobię kolejną herbatę,odpalę milion pierwszego papierosa i poczekam na świt. w końcu lato idzie,poczuj upał lekki.
porno i duszno. lato idzie. pewnie znów się zakocham w facecie nie dla mnie i ogarnę dopiero jesienią.
Fisz - Na Wylot.
p.s. wyobraź sobie,jak dziwnie musi się kręcić film,w którym główny bohater cały czas biegnie. no i przede wszystkim jak kretyńsko musi się czuć gość,który gra głównego bohatera.
żeby nie robić tego,co się powinno,można bardzo dużo zrobić,serio. nieróbstwo wymaga inicjatywy,pomysłowości i wielu świetnych argumentów,które je usprawiedliwią. przez 4 godziny piekłam bezy z jabłkami. bezy były naprawdę mocnym argumentem. po 4 godzinach miksowania,krojenia,zmywania,otwierania i zamykania piekarnika,przekładania z jednego kawałka papieru na drugi,przypomniało mi się,że ja nawet nie lubię bez.
hi,my name is martha stewart and i`m an addict. hi,martha! trochę się boję tego obłędu,wiesz.
jeżeli niewiedza albo nawet jej udawanie jest błogosławieństwem,to jestem w stanie turbo błogosławionym. w stanie bardziej błogosławionym niż niejedna ciężarna.
orgazmu mi potrzeba. może być nawet udawany,serio.
mój dobry kumpel mówi,że amerykańskie seriale są jak dla niego za mocno przesiąknięte erotyką. ten sam kumpel ma 200 giga pornosów na dysku. też amerykańskich. albo nie wie,że wiem i bawi się w porządnego gościa,który nie myśli o seksie średnio co 59 sekund,albo amerykańskie pornosy są mniej rozerotyzowane niż seriale na fox`ie. szczerze? nie wiem. wolę europejskie.
piszę i kasuję. i tak w kółko,od dwóch dni. nawet teraz,widzisz,napiszę pół zdania i ta połowa wydaje mi się na tyle do dupy i bez sensu,że nie opłaca mi się nawet myśleć nad drugą połową. mówię,że wszystko jest dobrze,że jest świetnie,że wiesz,że powolutku,na czilu,wiesz. w końcu dam radę,bo kto ma dać jak nie ja? dobrze będzie,przecież mnie znasz,przecież wszystko jest w porządku. i za każdym razem,kiedy się uśmiecham,żeby znów zapanował ład,spokój i harmonia zen,czuję się jak pierdolona mitomanka,przysięgam. będzie spoko,będzie dobrze,w sumie to nawet nie będzie,bo już jest i ten stan będziemy pielęgnować,tej wersji będziemy się trzymać,no umówmy się. nie umiem dokończyć myśli,zdania rwą się na kawałki przy jednoczesnym rwaniu się do wyjścia i zrywaniu współpracy z ich producentką.
uwolnij radość - reklama coli. uwalniam całą swoją nagromadzoną radość rozgniatając pierwszego w tym roku komara (nie liczę tych,które gryzą z partyzanta,kiedy śpisz) na miazgę. jeden komar,a tyle radości,zobacz. co prawda perwersyjnej i sadystycznej,ale jednak. bo wiesz,pełna jestem radości i optymizmu,przepełniona wręcz. udzielam świetnych rad. wszystkim,tylko nie sobie. klepię po ramieniu. wszystkich,tylko nie siebie. wycieram zapłakane oczy i zasmarkane nosy. wszystkim,tylko nie sobie. bo wiesz,bo wonderwoman nigdy nie płacze. a jak płacze,to kwasem siarkowym. na ogół jednak nie płacze,tylko wzrok ma przenikliwy jak promienie rentgena,lśniący uśmiech i powiewającą pelerynkę. a przecież to trochę wstyd tak biegać z gaciami założonymi na spodnie,co? zedrzyj ze mnie te ohydne czerwone majty,bo zaraz się uduszę w tym kostiumie superbyłej dziewczyny,superopiekuńczej koleżanki,superwygadanej na tematy wszelakie towarzyszki nocnych manewrów i studentki z superzajawką. wiesz,te paskudne majty blokują mi chyba jakiś cholerny czakram i kiedy ich nie będzie,w końcu wyrzucę z siebie to wszystko,co złe i o czym może nawet wolałbyś nie wiedzieć. wywalę to wszystko w końcu w pełnych zdaniach,z zachowaniem zasad interpunkcji,prawidłową składnią i szykiem,i do tego bez błędów logicznych.
dzisiejszy odcinek sponsorowała literka S. S jak spierdolić. bo wiesz,bo ja wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla samej siebie,jak mogłam wszystko tak koncertowo s jak spierdolić.
pewnie zastanawiasz się,czy wiem,że to ty. tak,wiem. wszędzie cię poznam. nawet z zamkniętymi oczami.
Simple - Freak Suit (Feat. Mo-B, Only One & Smoke M2D6).
gdybym tylko nie była taką niemotą,jaką jestem. gdybym miała tę odwagę na granicy brawury,podeszłabym do ciebie i wiesz,uśmiechnęła się i pocałowała jak te dziewczyny w starych filmach. gdybym wypatrzyła cię w tłumie,wiedziałabym,że to ty. nie obchodziło by nas nic. wszystkie sprawy byłyby nieważne. gdybym tylko się do ciebie odwróciła,gdybyś tylko popatrzył w moją stronę. gdybym miała odwagę powiedzieć,że wiesz,że możemy przecież olać to wszystko. powiedzieć i faktycznie olać. gdybyśmy mogli uznać ten czas za godzinę 0,rozumiesz? gdybym tylko na ciebie wpadła gdzieś przypadkiem w tym tłumie,dymie i deszczu,mogłabym skreślić wszystko. mogłabym,bo w końcu co mam do stracenia? gdybyś tylko tam był i gdybym ja nie była taką niemotą,jaką jestem.
ze spraw bieżących: kulkę na odpulkę dostanę co najwyżej z takim podejściem. podejściem do spraw bieżących,rzecz jasna.
moi byli to w gruncie rzeczy fajne chłopaki,poważnie. do domu pijaniutką odstawią,mieszkanie po imprezie ogarną,a ich koledzy na śniadanie zrobią koktajl owocowy. michał coś tam mówił,że kocha. a ja myślałam tylko o tym,żeby mi sukienki krwią nie opluł,bo z dopraniem będzie problem. w roli byłej dziewczyny sprawdzam się najlepiej,serio.
obudziłam się z turbo kacem,kochany pamiętniczku.
Arts the Beatdoctor - Crazy Times (feat. Skiggy Rapz).
tak jak ty,ja też mam swoje demony,które muszę trzymać na smyczy. daję im pobiegać,kiedy jesteśmy sami. dzisiaj dam im się wyszumieć. w końcu i tak muszę posprzątać przed jutrzejszym biforem.
nie lubię,kiedy ludzie wyrażają swoje stany emocjonalne opisami na gg. no drażni mnie to,no.
wiesz,siedzę już w samochodzie,ale wezmę jeszcze głęboki wdech,zanim przekręcę kluczyk w stacyjce. bo wiesz,bo to wszystko czasem wraca i na chwilę jednak się odwracam,bo może akurat znów nie zamienię się w kamień,może znów się uda wyczuć ten odpowiedni moment,kiedy będzie można trochę oszukać i nagiąć reguły.
siedzę na brzegu świata jak lilu i też nic nie rozumiem. zasnęłam w maju,obudziłam się w listopadzie. "mała ma plan na sound",a przynajmniej mała miała plan. tylko coś się stało,rozumiesz. sam wiesz,jak to jest,kiedy budzisz się rano i pierwsze,co masz w głowie,to dzisiejsza walka o tytuł z samym sobą. staniesz do niej,bo przecież nie oddasz walkowerem. staniesz,bo stawka jest duża - gra toczy się o mistrzowski pas,a nie o jakiś tam zapas oranżady na 3 lata od sponsora. co z tego,że zamiast twarzy masz już jedną wielką bliznę? co z tego,że krew zalewa oczy,że robi się ciemno,że znów nie masz kilku zębów i tylko słyszysz,jak sędzia liczy. do trzech. do pięciu. do siedmiu. wypadałoby wstać z tych desek,co? plan był taki,że tym razem będziesz trzymał gardę,ale znowu gong był za wcześniej,a ty myślałeś,że przeciwnik się chociaż przywita czy coś. zaskoczył cię,no po prostu się nie spodziewałeś. znowu leżysz,ale w końcu się podniesiesz,bo masz nadzieję,że tym razem będzie inaczej.
wiesz,walczę tak od 9 lat. konsekwentnie się niszczę. systematycznie walę się w ryj i rozbijam łuki brwiowe. to taki turniej masochizmu. mortal combat home edition. może nie przegrałabym kilku walk przez knock out,gdyby w narożniku stał trener,który krzyczałby,że muszę się podnieść. może teraz lepiłabym w fartuszku pierogi na obiad dla ukochanego gdzieś pomiędzy lepieniem kolejnych etapów mojej jakże błyskotliwej i odkrywczej pracy magisterskiej,która odmieniłaby oblicze architektury współczesnej. a może zostawiałabym właśnie las vegas jak nicolas cage. może biegałabym w garsonce i rajstopach po szarych biurowych wykładzinach,a w domu czekałaby na mnie gromada kotów,odciski i szuflada słodyczy. może ta cała zabawa już dawno by się skończyła. dałabym rozwalić sobie gębę na miazgę albo uniosłabym ręce w górę - zależy,jak na to spojrzysz. możesz walczyć o byle jaki pas,albo o ten jeden,konkretny.
klasyfikacja tego mini-turnieju wygląda tak,że prowadzę. przewaga jest jeszcze nieznaczna. spoko,tym razem idę po tytuł. bo chodzi o to,żeby nie mieć do siebie żadnych pretensji,kiedy budzisz się rano. walisz,albo jesteś walony.
w prezencie chciałam zrobić sobie nowy kolor włosów. jak zwykle kupiłam kasztan. coś chyba mówiłam,że we can go crazy? nie pamiętam. ale wiesz,przynajmniej pudełko inne,pani na pudełku inna i ogólnie inne zasady gry. wyciągam ulotkę z pudełka i czytam fioletową instrukcję obsługi,w której nie ma nic świeżego. no wiesz,ten styl ulotki,ta sama czcionka,tyle samo kolumn,co w każdej innej,te same rysunki,takie same tabelki. jak do tej pory urzekła mnie tylko jedna instrukcja. pewnie teraz myślisz,że już całkiem mi się we łbie popieprzyło,ale sam rozumiesz,takie zboczenie - być może w przyszłości zawodowe,takie moje własne od dupy strony. cokolwiek,we can go crazy,tak?! więc zdradziłam standardowy kasztan z nawet ładnie opracowaną identyfikacją graficzną z kasztanem z przeciętną ulotką,taka w sumie średnia krajowa. trochę mi nie wypalił ten skok w bok,bez kitu.
w ulotce napisane było,że "jeżeli masz włosy do policzka,wystarczy jedna tubka farby". co to znaczy do policzka? do kości policzkowych? czy jako policzek zostało określone może całe terytorium pomiędzy kośćmi policzkowymi i tym miejscem,gdzie się kończy żuchwa? bo wiesz,to już większa rozbieżność. więc na ile metrów bieżących jest ta jedna tubka? może tak by było precyzyjniej. no bo zobacz - co,jeżeli ktoś ma wyjątkowo rzadkie włosy i do tego na przykład jest łysy z przodu jak otis z "domu 1000 trupów". co z tego,że ta reszta kudłów wisi mu do pasa,kiedy metraż wychodzi mniej więcej ten sam,jak w przypadku włosów "do policzka",tak zakładam. albo wyobraź sobie,że ktoś zamiast włosów ma tylko kępkę na czole,którą zapuszczał latami,żeby móc ją zaczesywać wokół głowy,kojarzysz ten motyw? no i teraz zachciało mu się kępkę zafarbować na kasztan,jego sprawa. w każdym razie kępka może być nawet do kostek,a w metrach i tak wychodzi tyle samo,co "do policzka". albo jeżeli ktoś ma wybitnie dużą głowę,jego "do policzka" będzie większe niż "do policzka" kogoś z małą głową. albo nawet z przeciętną. albo ma hardkorowo wyciętego boba - przód do pasa,a tył do 3 cm od czubka głowy. a metraż wciąż ten sam. tapeta jest na metry,wykładzina na metry,kable na metry. więc czemu nie farba do włosów? kiedy kupujesz akryl do ścian,masz informacje,na ile metrów jest jedno wiadro,a nie,że wystarczy ci na pomalowanie ściany w sypialni i tego kawałka za meblościanką w stołowym. kobiety lubią szczegóły.
"jeżeli masz dłuższe włosy,powinnaś użyć 2 tubek przy pierwszej koloryzacji". fajnie,tylko czemu ta informacja jest wewnątrz opakowania,a nie na nim. załóżmy,że mam taką zajawkę,żeby farbować włosy o 5 nad ranem,bo wtedy mi najlepiej wychodzi. przeczytałam tę informację i w sumie nie powinna mnie ruszyć,bo w końcu poczekam do rana,kupię drugą i zrobię to jutro o 5. no to teraz załóżmy,że mój humor na farbowanie zależy od układu planet i całej masy czynników emocjonalnych,fizycznych i atmosferycznych. a do tego bardzo wierzę w numerologię i następna 6 wypadnie dopiero za ileś tam. i co,mam chodzić z odrostami póki saturn znów nie znajdzie się pod wpływem jowisza,a ciśnienie osiągnie 1004 hPa,demit?! szkoda,że nie umieścili tej informacji na dnie pudełka po wewnętrznej stronie. wiesz,są tacy,którzy mogliby się przejąć. kobiety lubią problemy.
w sumie wyszło na to,że według instrukcji brakuje mi jednej tubki,bo może się okazać,że nie mam jednak włosów "do policzka". tato zawsze mówił,że niechluj jestem i nieogar. mam 24 lata i chciałam zrobić coś w końcu od początku do końca jak Bóg i producent przykazał,a nie po swojemu. ja tylko chciałam w prezencie zrobić sobie nowe włosy,to wszystko. ale jako,że we can go crazy,a ta zdrada z innym kasztanem była od początku niewypałem,idę do łazienki. sam rozumiesz,bose stopy na kaflach,szybki numerek nad umywalką i papieros na wannie. bo to jeden z tych ekspresowych romansów w 10 minut. robisz swoje,palisz papierosa i zmywasz resztki kasztana pod prysznicem,a za 6 tygodni prawie o nim zapominasz. zrobiłam po swojemu,tak jak lubię. kobiety są przewrotne.
Diamond District - Off The Late Night.
p.s. moje "do policzka" obejmuje całe włosy i kawałek szyi. czyli jeszcze nie mam monstrualnie wielkiego łba od myślenia nad tymi głupotami. i kasztan też nie wygląda jak trzy bańki w złocie,serio. pozwól,że użyję ulubionego zdania kobiet: a nie mówiłam? a nie mówiłam,że z tego romansu nic nie będzie?
rano zadzwoni telefon. ciotka będzie mi życzyć fajnego męża - tak ogólnie. gośka będzie mi życzyć mądrego męża. krzysiek dobrze zarabiającego. ewelina życzyć mi będzie męża z klasą. marek męża na stanowisku. babcia będzie mi życzyć przystojnego męża. ale i tak pewnie jako pierwszy zadzwoni tato i życzyć mi będzie kochającego męża. a mama dobrego męża czyli wszystko w jednym. brzmi to trochę jak rodzinna klątwa,bez kitu. tak naprawdę chcą dobrze,chcą mi życzyć dorosłości,tylko nie wiedzieli,jak to powiedzieć. na szczęście jest kilku ludzi,którzy wiedzą,czego tak naprawdę mi życzyć.
365 dni temu byłabym ci wdzięczna,gdybyś zniknął z mojego łóżka zanim się obudzę. to niby ważny dzień,nie psuj mi go,mój drogi wyrzucie sumienia. wystarczy,że kiedy się obudzę,będzie taki kac,że daj spokój. to już dostateczna kara,przysięgam. i jeszcze telefon będzie mnie przez cały dzień dobijał,no idź już.
365 dni później byłabym wdzięczna,gdybyś został. rano napijemy się świeżej kawy i zjemy śniadanie. to niby ważny dzień,śniadanie powinno być dzisiaj inne. pogadamy o zwykłych rzeczach,wiesz,o głupotach. pogadamy o tym wszystkim,o czym się gada przy śniadaniu. tylko telefon będzie mnie wkurzał,ale to przecież nic nie szkodzi,zostań.
365 dni zmieniło dużo,widzisz? telefon jednak niezawodnie i niezmiennie zadzwoni rano. w sumie to jakoś przed chwilą skończyłam 24 lata.
Procente feat. Jan Nowicki - Podróż do źrodeł czasu. od nas zależy,czy będziemy mieli tu raj na ziemi.
w lustrze nie wyglądam dziś za dobrze. przez okno wyglądam z kubkiem herbaty w rękach. niewyraźnie dziś wyglądam. to wszystko nie wygląda jak bułka z masłem czy tam inny piece of cake,serio. ten joint,który leży na biurku i czeka na tę odpowiednią chwilę,skręcony został ze wszystkim moich frustracji,lęków,wątpliwości i pretensji do samej siebie. kiedy go spalę,nic z nich nie zostanie. a może zbyt wiele sobie obiecuję.
to wszystko jest w cholerę skomplikowane,nawet nie wiesz jak bardzo. to sterta węzełków,supełków i pętelek związanych do kupy w kokardkę. bo wiesz,trzeba je wszystkie rozplątywać powoli i po kolei. jeżeli coś pójdzie nie tak,wystarczy związać supeł,który wszystko popsuł z powrotem i rozwiązać inny. to taki saper w wersji light. pochłonie w końcu tylko kilka ofiar.
wiesz,trzeba mieć plan,według którego się działa. mieć plan,nie na przypał. trzeba mieć cel,który jest do osiągnięcia i marzenia,które teraz są do zrealizowania. to jest właśnie ten plan. dotrzeć do celu. pozwolić działać wszystkim zbiegom okoliczności,które doprowadzą do mety. do zbiegów okoliczności dorzuć jeszcze wzięcie dupy w troki i całą tę dobrą i uporządkowaną perspektywę,chociaż wszędzie dookoła walają się butelki i popiół. ten bałagan jest tylko na niby,ten bałagan jest do ogarnięcia w 5 minut. najważniejsze,żeby ogarnąć siebie,żeby zebrać się na odwagę i żeby wiedzieć,czego się chce. zobacz,wystarczy tylko wyciągnąć rękę,trzeba chwilkę poczekać i oglądać efekty. to jak z hodowaniem szczypiorku,znasz to z dzieciństwa? podlewasz i czekasz aż urośnie. a rano zrobię nam na śniadanie taki twarożek jak u mamy,pamiętasz?
bo widzisz,możesz stać w tej hali supermarketu i słuchać,jak deszcz wali o plastik i blachę. może przestanie padać za 2 minuty,może za 2 dni,może za tydzień. a może właśnie zaczęła się pora deszczowa - w końcu klimat się zmienia,bo ty też używałeś dezodorantu. może przestanie padać jutro na 3 minuty,a ty akurat wtedy zdrzemniesz się chwilkę albo będziesz musiał skoczyć do kibla i kiedy wrócisz,znów będzie lało. możesz tak stać i czekać pod dachem,żeby cię nie zamoczyło. ty możesz tak stać,a ja wybiegnę na deszcz. co mi tam szkodzi trochę zmoknąć? pogodny wieczór wysuszy mokre włosy. będzie,co ma być.
michał mówi,że jestem poczciwa. jest naprawdę przekonany,że mnie zna. no to by się zdziwił.
'puszcza się bez przerwy, a ty ciągle ją lejesz' - i wybuchła dyskusja na temat seksizmu i dobrego smaku w reklamie. ka-boom!
to taka trochę gra,że mam coś w głowie,a ty się tylko domyślaj i zgaduj,czym to coś jest. dla utrudnienia będę poruszać pierdyliard tematów kompletnie z tym czymś niezwiązanych. i wiesz,wkurwiam się na samą siebie. bo sam powiedz,ile można toczyć bitwy na uprzejmości i ciskać najmilszymi uśmiechami? to teraz ja coś powiem,mogę,mogę,proooszę? i grzecznie zgłaszam się do odpowiedzi. dobrze wyglądasz w tych nowych włosach,serio. może to oznaczać: 1. jakoś mi tak bez sensu,więc weź mnie przytul, 2. kiedy się odwrócisz,zepchnę cię z balkonu, 3. a co tam u ciebie?, 4. dobrze wyglądasz w tych nowych włosach. 5. krótka anegdota o twoim pobycie na komisariacie powinna się już skończyć,bo przestaje być krótką anegdotą, 6. nie mam już nic do powiedzenia na ten temat i daję ci do zrozumienia,że nie ma sensu powtarzać 4 raz tego samego używając jedynie innych słów, 7. to może coś zapalimy?, etc. bo wiesz,oni są jak świeże powietrze. moje płuca nie są do niego przyzwyczajone,więc po jednym głębszym wdechu dostaję kaszlu.
chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę,że już nie za biciem piątek i żółwi,i całowaniem się w policzek tęsknimy. już nie piejmy nocą w parkach,nie wychodzimy z klubów w biały dzień i nie zasypiamy o dziewiątej rano siedząc w kiblu z telefonem przy uchu,bo się właśnie do kogoś dzwoniło. chociaż nie,to akurat robimy nadal. tylko rzadziej. ale generalnie wiesz,zegary biologiczne wszystkich znanych mi kobiet zostały zsynchronizowane jak przed napadem i dostały szału,a wszyscy kumple coś mruczą pod nosem o porzuceniu swoich odwiecznych amigos i znalezieniu własnego mieszkania,bo to już pora żyć własnym życiem i mieć się do kogo przytulić po ciężkim dniu. ptaszki ćwierkają,pszczółki też mają swoją robotę,już prawie lato. to trochę tak,jakby ktoś tu wrzucił granat odłamkowy ulepiony z hormonów i nikogo ów granat nie oszczędził. tak więc uśmiechamy się do siebie na ulicy i mierzymy z góry na dół spod ciemnych okularów. gramy w chodzenie na randki z nadzieją,że zmienią się kiedyś w zabawę w dom. to nie cynizm. gram w te gry. sam rozumiesz,przecież ty też nie chcesz zasypiać kiedyś sam. 4,4 metra kwadratowego to plansza zdecydowanie za duża dla tylko jednego gracza,wiesz. też jestem już zmęczona tą samotnością,na którą tak naprawdę sama się skazuję,bo chcę nie mieć wątpliwości,a póki co nie mam tylko zaufania.
już prawie lato. więc przeciągam się na rozgrzanych kaflach jak kot w te ciepłe wieczory i patrzę w to samo niebo,w które ty patrzysz. mrrr.
Pax & Pry - May March (with Dibbe).
edit: a może po prostu seksu mi potrzeba.
kobieta powinna być chyba inteligentna,mówię kończąc zdanie wielkim znakiem zapytania w oczach. on odpowiada,że kiedy jest zbyt inteligentna,to też niedobrze. nie wiem tak naprawdę,czy to obelga,czy komplement,więc nic już nie powiem. wiesz,chyba im jestem starsza,tym mniej zastanawiam się nad przyczyną wszystkiego,a przynajmniej staram się oszczędzić wszystkim bohaterom dramatu tych głębokich spojrzeń w oczy nad kubkiem kawy w centrach handlowych. widzisz,z podstawówki oprócz kilku wpadek i przypałów,poobdzieranych kolan i pierwszych miłości,wyniosłam jeszcze słowa łysiejącego i pokrytego brodawkami gościa od historii,że każdy skutek ma swoją przyczynę i wystarczy tylko umieć logicznie połączyć pewne fakty. więc już znam tę historię o kobiecie po przejściach i mężczyźnie z przeszłością jak w piosence. nie,nie lubię kiepskich romansów w obskurnych motelach. nie,nie chcę spektakularnych orgazmów w najlepszych hotelach,nie o to chodzi. to nie są proste rzeczy kotku,a wszystko nie jest czarne albo białe. mimo tej sukienki,którą mam na sobie,nie są to też początki technikoloru. on nie jest johnem travoltą,a ja olivią newton-john,wiec odpuśćmy sobie już ten musical na maskach cadillaków i po prostu stąd wyjdźmy. tak po prostu,bez łez i zbędnych sloganów,że będziemy przyjaciółmi na śmierć i życie,bo to już narrator dopowie. i będziemy żyć długo,szczęśliwie i z daleka od siebie,bo teraz są czasy led tv.
znów trochę dorosłam. tylko tenisówki mnie zdradzają. jeszcze będą te chwile bez pomyłek,prawda?
zobacz,słońce wzeszło,a świat się nie skończył. po każdym do dupy dniu przychodzi co? kolejny jeszcze bardziej do dupy dzień,ha! nie,to nie o tym,że życie mam hardkor,a ludzie są fu i wiesz,i tak naprawdę puszczam ci oko spod ciemnych okularów. poza tym to 100 odcinek w tej serii,więc musi być błyskotliwie,entuzjastycznie i z lekko sarkastycznym żartem w co drugim słowie,right? no niekoniecznie. więc historia jest o tym,że bruk mam pod kołami i muzykę w słuchawkach. jakieś małolatki kupują fajki w kiosku i uśmiechają się porozumiewawczo,bo sprzedawczyni nie poprosiła o dowód,uf. też tacy byliśmy,pamiętasz? więc solidarnie staję w bramie i odpalam papierosa,nic się nie zmieniło. temperatura i ciśnienie bez zmian. puls powolny,piątkowy. a bo właśnie,bo kiedy tak snułam dla sportu opowieści o przezawiłym i do tego bardzo logicznym układzie urbanistycznym i takich tam,przypomniało mi się,że jest przecież piątek. więc wskoczyłam w kreacje na wieczór (czyt. dresy). ale to nie tak,nie wyobrażaj sobie,że jestem magdą em,wcale nie. nie jem lodów z popcornem i nie oglądam casablanci,przysięgam! to jest ten stan,kiedy trzeba złapać oddech,kiedy trzeba zrozumienia wpół zdania albo absolutnej ciszy,sama nie wiem.
a jutro usiądę przy barze i puszczę ci oko.
gdybym dzisiaj miała nagrać epkę,nazywałaby się "to nie jest mój dzień,przysięgam".
traklista:
1. intro (prod. sąsiad z góry na wiertarce)
2. 50 herbata
3. 3 telefony na godzinę (feat. panie z pokazów wełny i przyrządów do masażu,ankieterka,tato i inni)
4. gdzie są wszystkie zapalniczki? (feat. paczka papierosów i zepsuta zapalniczka)
5. zachcianki (feat. kogel-mogel a.k.a. kogiel-mogiel)
6. twoja młodsza siostra w okresie buntu (feat. obdarte paznokcie)
7. nie umiem się zaangażować (wielka ulga,serio)
8. weź mnie za rękę i chodźmy stąd (bonus)
jak tak dalej pójdzie,do wieczora będzie longplej. dziękuj Bogu,że jestem absolutnym beztalenciem muzycznym.
w zlewie została sterta naczyń. to dokąd mam jechać? do gdańska. kasa na paliwo jest. o resztę będziemy się martwić na miejscu. o nic nie musimy się martwić,mówi. wrzucam kierunkowskaz. wylotówka na poznań. ma wyjebane,to jego słowa. lubię ten jego spokój. kompletnie nie pasuje do mojego nieogarnięcia,zbyt podzielnej uwagi i potrzeby wiecznie zajętych rąk. lubię,kiedy tak ze mną rozmawia. tak rozmawia się tylko nocą.
wsiadamy do windy,patrzę na nas w lustrze i śmieję się z naszego wyglądu. no tak,nie wyglądamy,jakbyśmy właśnie z randki wracali. lubię go za tę codzienność,wiesz. czuję się trochę jak starsza pani,która jedzie na wczasy w dresach,żeby było wygodnie i z największą torebką,jaką miała,żeby się kanapki na drogę zmieściły. postraszył,że nauczy grać w tenisa. nie miałbyś cierpliwości,mówię z tą miną małej dziewczynki,która zaraz po zakończeniu swojej wypowiedzi wystawi język albo strzeli balonem z gumy do żucia. a może jeszcze kiedyś się zdziwisz,jeżeli się okaże,że do tenisa akurat mam talent,o! i w tym miejscu ów różowy jęzor zostaje wystawiony.
to które traki ci się najbardziej podobają? nie wiem,cholera,trudne pytania mi zadajesz. bo wiesz,bo ja trochę inaczej na ciebie patrzę i znam z tej łagodniejszej strony. o tylko twoją subiektywną opinię pytam. o moją subiektywną opinię? lubię ten jego wajb. to jest moja subiektywna opinia,której nie wypowiem głośno,bo jestem jeszcze upartą małą lolitą w trampkach,która w odpowiedzi na wszystko robi kolejnego balona i starszą panią w dresach,która jedzie na wczasy i uważa,że nie ma nic gorszego od braku kanapek na drogę i nachalnych bab.
nie uciekliśmy. przecież nie mogłam uciec,bo w zlewie została sterta naczyń.
Ten Typ Mes - Jak to!?. no nie mogę mu odmówić uroku.
wiesz,mam świetny humor. może to ta kalifornia we wrocławiu,że wiesz,że otwierasz okno w samochodzie,włączasz muzykę,odpalasz papierosa. wystawiam blady nos do słońca,a ono razi nawet przez przeciwsłoneczne okulary. i co z tego,że znowu jest korek? tramwaje szumią,ulice pełne ludzi i wszystko jest dobrze,naprawdę. jest ruch,jest dźwięk,jest ciepło,jest dobrze,serio. wizja hd,a fonia jakieś inne dolby digital. to są te małe rzeczy. a może to dlatego,że wpada na kolację. pobrudzimy trochę naczyń jak emil blef,będzie wieczór,będzie muzyka. to są te małe rzeczy,wiesz?
nadszedł czas zabójczej grafomanii. pierdyliard zdań wielokrotnie złożonych na minutę,no przysięgam. jestem więźniem spójników,przecinków i myślników skazanym dożywotnio na zdania wielokrotnie złożone. już czas na outro na dzień dzisiejszy.
policzyłam,że na mycie zębów poświęcam 72 godziny w roku ( w zaokrągleniu ). 3 doby,kumasz? 3 dni i 3 noce,które mogę bezkarnie zmarnować (czyt. zrelaksować się),bo mam doskonałe alibi. 3 doby absolutnego panowania nad swoim życiem. przez 3 doby w roku o nic mnie nie proś,bo mam świetny powód,żeby ci odmówić. i mnie nie poganiaj,bo przecież dbam o higienę jamy ustnej.
przez kilka tygodni mieszkała u mnie mucha. mucha była wiecznie ujarana,a więc tym samym spokojna i bezkonfliktowa. raz dała się nawet na spacer wyprowadzić. nie mi,ale się dała. wciągnęłam ją do odkurzacza. będę twoim najgorszym przyjacielem na świecie,bez kitu. ale jest mi trochę przykro,serio.
codziennie można zacząć od nowa. więc codziennie zaczynam. daję sobie kolejną szansę. gdyby istniał taki brand new life do częstego stosowania,oglądałbyś mnie na billboardach z brand new lifem w rękach,przysięgam. leżę na podłodze stając się powoli częścią umeblowania. leżę paląc jointa z nogami założonymi na ścianę. policzę do 10 i zacznę wszystko od nowa. zamknę oczy,wezmę głęboki wdech i zacznę. odkąd kupiłam nowy dywan do sypialni,moją ulubioną czynnością jest opuszczanie nóg z łóżka na podłogę rano. najbardziej lubię ten moment,kiedy stawiam stopy,a on jest zimny i miękki. jak trawnik. wiesz,to nastraja najlepiej na świecie,serio. jeszcze się przeciągnę i zacznę wszystko od nowa. wypiję herbatę,zjem śniadanie. będzie ślicznie i higienicznie. jak skowronek jestem. jak słowik. jak kanarek. ptaszek w klatce. chyba zapomniałam wstrząsnąć brand new life przed użyciem. jeszcze zapalę papierosa i zacznę wszystko od początku. zobacz,jaki dzisiaj ładny dzień. to dobry dzień,żeby zacząć od nowa. jeden buch brand new life`a. - uśmiechnij się - mówi mój fryzjer patrząc w lustro. wcale nie jestem smutna. bo ktoś,kto zaczyna od nowa,jest przecież pełen entuzjazmu. czy nie?
wieczorem założę nogi na biurko i zacznę wszystko od początku. ubiorę szpilki i dotrę w nich na drugą stronę Odry. zaczniemy wszystko od nowa,wiesz. tylko jeszcze raz postawię stopy na włochatym dywanie. bo to nastraja najlepiej na świecie. kilka łyków brand new life`a i zacznę wszystko od początku zamiast jak zwykle zaczynać od środka.
będzie ołrajt,mówią głośniki. będzie. a jeśli nie będzie,to zacznę od nowa. usiądź koło mnie i spalmy tego jointa o nowym lepszym życiu. i zacznijmy od nowa.
co to ja miałam zrobić? a no tak,przypomnieć sobie,czym są czwartkowe wieczory w tym mieście. zapomniałam,przysięgam. zamiast tego oglądam z archiwum x. jutro się ruszę,obiecuję. jutro. zresztą dzisiaj i tak nie chciałbyś koło mnie siedzieć gdzieś w klubie. pomyślałbyś,że jestem dziwna,bez kitu.
dzieli nas Odra,a trochę tak,jakby dzieliło nas tysiąc kilometrów. i wiesz,jest dobrze. jest tak,że mam czas na popadanie w swoje małe szaleństwo na przemian z chwilami,kiedy nie jestem aż taka,że bez kija nie podchodź. wtedy go całuję i trzymam za rękę. wtedy mówię do niego kochany przez telefon. jutro idziemy do kina. jeżeli ubiorę sukienkę,to będziemy trochę jak para ze starej piosenki,bez kitu.
ostatnio ludzie zdecydowanie bardziej wolą mnie od drugiego wejrzenia. ja ich też. widzisz,ostrożna jestem. nieufna jestem. rozsądna nie jestem.
Jot - Tag (prod. Henson). ot,taki lokalny patriotyzm.
p.s. codziennie wypatruję twojego ip. znam je prawie na pamięć. taki cyber-romantyzm. Lem byłby z nas dumny.
słoneczne niedzielne popołudnia marnuję na rozwiązywanie psychotestów,bez kitu. zakładając,że jest w tym trochę prawdy,pomyśl,jak bardzo chciałbyś siebie poznać. bo zobacz,są ludzie,którzy tego nie robią. nie wiedzą albo w to nie wierzą,bo przecież sam jesteś sobie djem w życiu. żyją. są szczęśliwi. niczego nie komplikują podpierając się psychologią i doktrynami religijnymi. naprzeciwko mnie siada w autobusie para w typie: on pijany jak bąk w czapce piasta (bo nasz!) o mętnym spojrzeniu i stylówie brada pitta w fightclubie - fioletowe ortalionowe spodnie i marynarka. szczęśliwy. i chyba zakochany w niej. a ona z kolei pijana jak szpak w jeszcze zimowej kurtce w kolorze pudrowego różu obwąchuje coś,co ma w papierowej torebce. też szczęśliwa.
codziennie odpycham od siebie myśli o jakichkolwiek obowiązkach. wiosna jest. mi się wygrzewać na ciepłym wrocławskim bruku chce. chce mi się pić kawę na ławce pod drzewem. żeby mnie sąsiedzi budzili tak jak dzisiaj "snem o warszawie" niemena chcę,wiesz. mieć czas na spacer chcę. rozmawiać z nim przy obiedzie mi się chce. stopniowo wracam do życia w społeczeństwie. a może po prostu dobrze mi,że go mam. że mówi do mnie per kotek i gładzi po dłoni opuszkami palców,kiedy stoimy w kolejce. nie umiem z nim rozmawiać przez internet. nie wiem,może urzeka mnie w nim coś zupełnie innego niż w tobie. Boże,jak ja za tobą tęsknie. wróciłam do hobbystycznego sprzątania mieszkania i codziennie postanawiam,że się ogarnę zaraz po przebudzeniu. i nie mam tu na myśli ogarniania w sensie wykonywania setki tajemniczych porannych rytuałów przed wyjściem z domu. ogarnę wszystko,co czeka na ogarnięcie. już nawet wymyśliłam system,wiesz. zacznę od rzeczy najmniej przyjemnych. żeby nie odkładać,żeby dostać porządnie w twarz na dzień dobry. że niby już pora dorosnąć. zamiast tego łapię za odkurzacz,jakbym odkurzaczem mogła się obronić przed rzeczywistością. to taki trochę sen,w którym nie mogę zasnąć. wędruję po tych 4 metrach kwadratowych materaca zatrzymując się na chwilę w przeróżnych konfiguracjach. i znowu już jest rano. znowu noc się za szybko kończy.
nie słuchaj mnie już. hormony mi do głowy walą.
The Loyalists - Maximum. całe Redemption ci polecam.
bartek ma magiczną moc poprawiania mi humoru. bo wiesz,ja wierzę w przyjaźń,chociaż nie daję po sobie poznać. wierzę w przywiązanie,w zrozumienie,w lojalność. po swojemu. po babsku. zły ze mnie przyjaciel. oni o tym wiedzą,że jestem beznadziejnym przypadkiem. wiedzą i chyba dlatego ze mną są. dlatego spotykamy się wieczorami-co z tego,że raz na 2 miesiące? właśnie za to się kochamy,że możemy od siebie odetchnąć. wiesz,jak to jest czasem za kimś zatęsknić. tak po prostu chcieć się zobaczyć,przegadać pierdyliard tematów w 2 godziny i tęsknić za sobą dalej. tym bardziej kocham te chwile. tym bardziej się nimi jaram. cała zamieniam się w słuch i głos,i na moment udaje mi się pozbierać to wszystko,co jest tu i teraz,żeby móc to jak najcelniej określić i opowiedzieć,rozumiesz? bo czasu mało,bo biegniemy za jakimiś tam swoimi marzeniami. chociaż w planach jest wspólny dzień z grafikiem w rękach. no,no. a bartek pokazuje mi przemówienie steve`a jobsa z 2005 roku. wiem,co go w jobsie ujmuje. to samo,co mnie. bartek kocha marzycieli. ja też ich kocham,wiesz. bo widzisz,przyjaciele są tu i teraz. i naprawdę wzięłam sobie do serca radę jobsa,żeby żyć tak,jakby się nie miało nic do stracenia.
mamo,jutro wpadam na obiad.
Rap Addix - Hit You/Uderzenie (feat. Emilio Rojas & Dj Amin M).
wyobrażasz sobie,jakie to wszystko jest piękne i spektakularne,pytam. michał jest jak zawsze znudzony tym moim entuzjazmem harcereczki. ja też. zakładam nogę na nogę i wiercę się,i kiwam w przód i w tył,bo przecież ta jego kanapa w tygrysa o ergonomii nawet nie słyszała. wiesz,naprawdę jestem poruszona. a może bardziej zamyślona. bo zobacz,jaki wszechświat jest wielki,a każdemu z nas się wydaje,że jest w nim najważniejszy. owszem,jesteśmy królami naszych mikrowszechświatów,ale pomyśl o tym w szerszej skali.
a może wcale nie na ten temat się zamyśliłam i mówię cokolwiek,żeby ukryć to,co we mnie siedzi. żeby jakoś przykryć ukradkowe spojrzenia na zegarek i ogólną nieobecność. bo widzisz,tak naprawdę mnie tu nie ma. wcale nie wiercę się na kanapie,wcale nie odpalam kolejnego papierosa i nie robię kolejnego balona z gumy do żucia. i wcale nie opowiadam ci o tym,jak było gdzieś tam z kimś tam i nic nie mówię o tym wszystkim,co dookoła. pewnie jestem na wieczornej kawie z koleżankami. a może siedzę w samochodzie w korku na obwodnicy i nigdzie się nie spieszę. może dla mnie jest już tydzień później i zasypiam w jego łóżku. może jest jutro i wychodzę do very na ploty. może jadę rowerem przez miasto w słuchawkach na uszach i okularach przeciwsłonecznych. nie wiem,ale chyba wcale mnie tu nie ma,uciekłam stąd już dawno temu.
a macie bletki,obywatelko? mamy,jak zawsze mamy. ale nawet ten joint mnie nie przekona,żeby wrócić.
pieprzę jak zła,co?
nie umiem ci o tym wszystkim opowiedzieć,wiesz. nie umiem ci opowiedzieć o nim. bo sama nie wiem,jaki jest. oszczędny w słowach? Boże,co on ma w głowie? mówi,że jestem inna,że ze mną chce inaczej. chyba trochę się mnie boi,bo nie pyta. bo mówi,że chce być pierwszym i żebym ja też była pierwsza. przenośnia? że niby numer jeden? nie wiem,może za bardzo kombinuję,przysięgam. może powinnam pójść na żywioł. onieśmiela mnie chyba. swoją pewnością. trochę jesteśmy jak ogień i woda,rozumiesz? mówi o kocich oczach i oswaja tego kota coraz bardziej. ja się daję głaskać,bo wiem,że mnie sobie nie przywłaszczy. wiem albo może bardziej ufam. chyba sobie ceni,że o pewne rzeczy nie wypytuję,tylko czekam cierpliwie nonszalancko rozsiadając się na krześle w jego kuchni i odpalając papierosa. sam powiedział,żebym czuła się u niego jak u siebie,więc paraduję rozczochrana w długim swetrze i jak zawsze w skarpetkach po jego mieszkaniu o poranku mijając nieprzytomne twarze,które były tu,kiedy ja byłam w trakcie realizowania planu powrotu na noc do domu. no właśnie,widzisz,na planie się zawsze kończy. on się uśmiecha i zaczyna całować po szyi,a ja zawsze ulegam. pytasz,czy ze sobą spaliśmy? nie. nie w sensie seksu. jesteśmy grzeczni. znajomi mówią,że ma opinię podrywacza. kiedy pytam,w jakim sensie,odpowiadają pokrętnie coś w stylu,że przeróżne smarkule za nim latają i rzesza ta się powiększa. a on dzwoni do mnie po koncertach,na których mnie nie z nim nie ma. co z tego,że pijany? co z tego,że nie pamięta,co chciał powiedzieć,kiedy dzwonił? nie musi,chce. doceniam. wyjechał. czy tęsknię? nie wiem. chyba trochę za jego zawsze ciepłymi dłońmi. i za tym jego zaangażowaniem,kiedy zapytam o coś poważnego. patrzę na niego i uśmiecham się,bo lubię,kiedy tak się angażuje w rozmowę o swoich zajawkach. on mówi,że nagrał kolejny love song,bo coś go tak ostatnio wzięło. ja udaję jak zawsze kretynkę,bo to jeszcze nie czas na zastanawianie się nad takimi rzeczami i odpowiadam,że w końcu wiosna przyszła. on się śmieje i nazywa mnie swoją platoniczną miłością. wiesz,że już kilka razy się zabierałam za opowiedzenie ci tego wszystkiego? wiesz,że teraz opowiadam ci to już trzeci dzień?
trudno mi pozbierać słowa. na winampie królują refleksyjne kawałki. takie,że wiesz,że life`s a beautiful journey i że my life is just a glare,więc mogę spokojnie powiedzieć mu hold your mic like a memory. z braku dysku zewnętrznego zabrałam się za odsłuchiwanie zaległości. doceniłam nowego emilio rojasa,wręcz się zakochałam. no i pacewon i mr. green,no mistrzostwo,przysięgam! wiesz,że muzyka mnie uwodzi i nastraja. potrzebuję tego strojenia,więc zasłuchuję się i zamyślam,żeby wydobyć z siebie odpowiednie dźwięki. żeby może jakoś współgrać? może,żebyśmy ładnie brzmieli razem.
pytasz,co u mnie? nie wiem,jestem nieobecna. rządzą mną złe nawyki i głupie myśli. takie w stylu,co by było,gdyby było inaczej,gdybym wybrała podróż w drugą stronę. no właśnie,muszę stąd wyjechać. chociaż na chwilę. berlin? może. praga? paryż? gdziekolwiek. uciec na chwilę. gdańsk? ładny jest gdańsk o tej porze roku? mam jakiś dniowstręt. no chyba,że się umawiamy na obiad czy tam herbatę i zagadujemy się na ławce w parku. wtedy czas stoi w miejscu. nie dłuży się,nic z tych rzeczy. po prostu zatrzymuje się jak na pstryknięcie palców,żeby ta dobra chwila trwała. bez niego z domu najwcześniej ruszam się koło 18. lubię te wczesne wieczory we wrocławiu. i te noce,kiedy mijasz znajomych na skrzyżowaniu i od razu wiesz,że to oni. więc wymieniamy kilka zdań na czerwonym świetle,śmiejemy się przez chwilę i jest jak dawniej,przez moment. ten moment jest chyba wystarczająco długi. mijamy się wieczorną porą na chodnikach i tępo gapimy na siebie,bo już nawet się nie rozpoznajemy,żeby później z niedowierzaniem się przywitać i zamienić kilka zdań rzuconych przez ramię. bo przecież ludzie się zmieniają,choć dla niektórych czas stanął w miejscu. kocham to miasto. choć czasem jestem nim zmęczona. chociaż tu czuję się jak u siebie. ale chociaż tak just one night,rozumiesz? gdzieś daleko. z tobą.
podobno kobiety wybierają mężczyzn podobnych do swoich ojców. mój tato jest kochający i rodzinny,taki typ domatora,wiesz. a ja zawsze wybieram złych chłopców,bo mężczyznami nie można ich jeszcze nazwać. takich,którzy jeszcze wierzą w lojalność i przyjaźń na całe życie. i tylko palę coraz więcej i czuję się jak we śnie. jakby wszystko nagle płynęło w zwolnionym tempie,rozumiesz? przyspieszam tempo życia,to nie tak,że się nie staram. bo przecież znikam na długie godziny z domu,żeby tylko się nie zamyślać,nie zasłuchiwać albo nie zaczytywać. tylko tempo całego świata jest coraz mniejsze. moje przyspieszanie jest wprost proporcjonalne do mojej prędkości i odwrotnie proporcjonalne do czasu płynącego na świecie. czysta fizyka. czy nie? biegam na koncerty,uchamiam się na przemian z odchamianiem,ogarniam milion rzeczy na raz,poznaję pierdyliard ludzi i porzucam po drodze jakieś tam wrażenia. i`m fast lane speedin` jak oddises,wiesz. ten sen nie jest dobry ani zły tak naprawdę. są momenty,kiedy bardzo chce się obudzić. ale są też takie,kiedy wierzę,że jest mi dobrze,że jestem bezpieczna,że jestem u siebie. rozsiadam się więc wygodnie w fotelu,zakładam nogi na stół i snujemy te swoje nocne opowieści. tylko już coraz mniej rzeczy mnie dziwi,przeraża czy też jest w stanie zgorszyć. gdzieś w oparach tego absurdu czuć zapach słowiańskiego temperamentu i romantyzmu. "zagraliśmy love songa,słyszałaś?" pyta. gdzieś w podtekście wisi "i ty wiesz,dlaczego",a ja udaję głupią,że nie wiem,że się nie domyślam. bawimy się w te podchody,tylko zwykle w piątkowe wieczory wyrywają mu się głębsze wyznania,na które odpowiadam tylko z uśmiechem,że uwierzę,kiedy usłyszę to w środę. i tylko coraz bardziej się kręcę w tym fotelu,bo czuję jak z minuty na minutę uciekają cenne kilogramy,a fotel staje się coraz twardszy. widzisz,jakieś objawy psychosomatyczne. zapadam na kolejne choroby,tym razem zapalenie okostnej jest grane - miło,nie? apetyt i możliwości kulinarne coraz mniejsze,z tęsknotą wręcz odwrotnie. wiesz,czemu milczę? bo czekałam na twój telefon. to już chyba tydzień,prawda? a ty ciągle nie dzwonisz. a mi jest coraz gorzej,za dużo mam siebie na co dzień,rozumiesz? bo potrzebny mi taki impuls od ciebie,że wciąż jesteś,że nic się nie zmieniło. bo już trochę nawet uniosłam się dumą,serio. znasz mnie przecież i wiesz,że już przeróżne historie ułożyłam sobie w tym pustym łbie. uratujesz mnie? kolejny raz pomożesz mi się odnaleźć? od początku cię ostrzegałam,że jestem najgorszą łajzą,pamiętasz?
Bahamadia - 3 Tha Hard Way feat. K-Swift & Mecca Star (DJ Deckstream Remix).
jak zawsze miałam szczytne,uwznioślone i takie tam intencje. jak zawsze wyszło do dupy. wiesz,co mówią o dobrych chęciach. piekła swoimi nie wybrukuję. ale na nową glazurę do łazienki wystarczy.
codziennie zakładam na siebie pierdyliard oczekiwań. miłej rozmowy,luźnej gadki o niczym,dobrej rady,elokwencji,rozwagi,uprzejmości. taka jestem zmęczona. chciałabym złożyć wymówienie z posady matki teresy skrzywdzonych życiowo. przez przypadek awansowałam na patronkę upośledzonych emocjonalnie,serio. tylko do świętości mi bardzo daleko.
jak ryba pływam wśród wodorostów. istnieje ryzyko,że zostanę zjedzona przez jakąś inną rybę. tak więc pływam bez sensu między mało znaczącymi zdarzeniami wymieniając się mało istotnymi uwagami z innymi rybami. takie cześć,co słychać,dawno się nie widzieliśmy,co u ciebie. bulgoczemy tak sobie,a zamiast bąbelków wylatuje nam z ust dym. bo przecież chodzi o to,żeby nie zostać zjedzoną. i tylko czasem wystawiam głowę na powierzchnię,żeby na chwilę poczuć,jak to jest popatrzeć w niebo. przez kilka sekund odurza mnie zapach powietrza i zachwyca to,co widzę. a później przypomina mi się,że przecież nie mam płuc i jeżeli nie schowam się zaraz pod wodę,zdechnę - idiotka. podaruj mi jeszcze kilka takich sekund bez oddechu,co? proszę.
wczoraj miało być świetnie. nie było. czerwone paznokcie nie zawsze sprawdzają się jako narzędzie samoobrony.
ten dzień jest naprawdę dobry,wiesz. taki bez zegarka i bez daty. to znaczy byłby bez daty,gdyby nie jakaś głośna dama z okruchami bagietki wokół ust w supermarkecie,która powtórzyła,że dzisiaj jest 13 i do tego piątek około 4 razy. a sam wiesz,jak to jest,niby nie jesteśmy przesądni,niby nie wierzymy w te farmazony,a tak naprawdę na wszelki wypadek spluwamy dyskretnie przez lewe ramię i unikamy milcząco czarnych kotów,bo gdzieś tam w środku żyją w nas te ludyczne mądrości. tylko nie wypada o tym mówić,bo w końcu mamy XXI wiek. tak więc z dobrego dnia bez daty i godziny został mi już tylko dzień bez godziny. też dobry.
snuję się cicho między codziennymi sprawami jak kot. snuję się między książkami,między opakowaniami kawy,między owocami i warzywami. kiedyś kogoś strasznie denerwowało,że wszystkiego muszę dotknąć. przesuwam końcami palców po stronach,po ziarnach kawy w hermetycznych opakowaniach,po skórkach pomarańczy w drewnianej skrzynce. snuję się między dymem z papierosa,kolejnym espresso i zdjęciami. między pierwszym pocałunkiem,pierwszą miłością i pierwszym seksem,zresztą niespecjalnie udanym. kiedyś wymyśliłam taką zabawę,która została wcielona do pocztu zasad: nie wolno się cofać. cokolwiek by się nie działo,nie wolno się odwracać,bo zamienisz się w kamień. jak w bajkach braci grimm. tylko czasem bywam taka sentymentalna. czasem o tym wszystkim opowiadam,kiedy się zapomnę. czasem się zamyślę nad tym wszystkim. pamiętam swoją pierwszą randkę. opowiadam o niej danielowi,bo pierwsze rzeczy w życiu często kończą się śmiesznie. opowiadam o tych zakochanych dzieciach,które dopiero co odkryły,że płeć przeciwna wcale nie jest taka fuj,jak się zdawało. daniel mówi,że on ma tak teraz,x lat później. ja się tylko uśmiecham i nie pytam o więcej. bo może nie chcę być wścibską babą. a może pewnych rzeczy nie chcę wiedzieć.
snuję się między przeszłością i teraźniejszością. bez planów na jutro. tyle jeszcze rzeczy pierwszych czeka,wiesz. w przyszłym tygodniu mam podobno kogoś poznać. "będzie to człowiek średniego wzrostu i wielkiego charakteru",tak powiedziała wróżka (pamiętasz ten epizod?). tak jakoś mi się przypomniało. może to ten piątek 13 i wychodzą ze mnie te ludowe mądrości.
facet,który popołudniami odgrywa przeciętnego amerykańskiego męża i ojca z przedmieścia,wieczorami bywa gościem,który grozi innemu bronią,żeby jechał jak najszybciej,bo inaczej pęknie mu łeb,bo padł ofiara rządowych eksperymentów nowej broni elektronicznej. no nieważne,skomplikowana historia,bez kitu. mijają znak "california",a mi się marzy moje własne las vegas parano. kilka tygodni kompletnego zapomnienia gdzieś na pustyni. czasem się zastanawiam,kim byłabym teraz,gdybym skorzystała z propozycji bartka,żeby jechać z nimi. zresztą bartek do tej pory się zastanawia,skąd znam słowa typu "boner". pff,odrobinę wiary w przyjaciół,wiesz. kolejne wielkie marzenie odłożone na bliżej nieokreślone później.
mój królik gapi się na mnie całymi dniami,odkąd siedzę taka zasmarkana łamane przez śpię pod kocem na kanapie. podobno zwierzęta wyczuwają,kiedy coś jest niehalo z ich opiekunami. kiedyś wymyśliliśmy taki złoty pomysł na biznes. kiedyś w tym przypadku wcale nie oznacza dawno temu. podobno koty mają świetne działanie terapeutyczne. to znaczy słyszałam o leczeniu nerwic przez głaskanie kota,ale łukasza lekko poniosła fantazja i wymyślił,że jego kot jest taki czary-mary,że układa się choremu na obolałym miejscu i je ogrzewa,ekhm. podobno pomaga,ale łukaszowi nigdy nie wierz. więc wpadliśmy na pomysł biznesu: okładanie kotem. no dzieciaki,przysięgam. bo tylko dzieciaki wierzą,że zarobią miliony na okładach z kota. jesteśmy dziećmi w ciałach dorosłych.
i tylko tu i teraz umiemy tacy być. i tylko teraz jesteśmy w stanie tak kochać.
zanurzyłam się w optymizmie. o mało co się nie utopiłam. bo kiedy mówisz,że będzie dobrze,ja naprawdę ci wierzę. nawet kiedy moja podobno przyjaciółka umawia się ze mną na kawę drogą mailową,chociaż mieszka 3 przystanki dalej,to ja i tak wierzę,że będzie dobrze. teraz na dzień dobry będziemy wymieniać kurtuazyjny uścisk dłoni. damska przyjaźń to krucha sprawa. o ile to w ogóle jest przyjaźń.
wskakuję do samochodu i uciekam w środku nocy. na chwilkę. lubię tak uciekać. kiedyś zwieję w taką właśnie noc jak dzisiaj,wiesz. i zostawię tylko kartkę na lodówce. coś w stylu:
"kochanie,
uciekłam. nie szukaj mnie. obiad masz w piekarniku.
nie zapomnij nakarmić królika. całuję
A."
albo nie,królika zabiorę ze sobą. bo przecież jako samiec alfa z krwi i kości nie toleruje innych facetów w moim życiu,bez kitu. i jeszcze dopiszę p.s. "i wyrzuć śmieci". bo kiedy się ucieka w środku nocy,nie ma czasu myśleć o śmieciach. wezmę najpotrzebniejsze rzeczy,ale - jak każda baba - nie będę mogła się zdecydować,które są tymi najpotrzebniejszymi. zostanie tylko samotna szczoteczka do zębów w łazience. zniknie kolekcja płyt,znikną perfumy,kilka książek i zdjęć. zabiorę trochę ubrań i najwygodniejsze buty. rano ciuchy będą porozrzucane w łazience jak zwykle,a kapcie zostawię tam,gdzie zawsze,jakbym miała zaraz wrócić. na początku nikt nie zauważy mojego zniknięcia. dopiero ta kartka na lodówce zdradzi,że uciekłam.chociaż pewnie zrobię przeciąg wychodząc,kartka spadnie i wsunie się pod lodówkę skazana na wieczne nieodnalezienie i nikt nawet się nie dowie,że uciekłam. tak jak dzisiaj wsiądę do samochodu w środku nocy z gibonem w kieszeni,paczką papierosów i paroma złotymi w portfelu. tylko że w odróżnieniu od dzisiaj,już nie wrócę,serio. chociaż wiem,co powiesz. ucieczki są dla tchórzy.
mam swój kokon. z chusteczek higienicznych. pracowałam nad nim całą noc,żebyśmy teraz mogli żyć w idealnej symbiozie- ja w kokonie,stan podgorączkowy we mnie.
taki mam nastrój romantycznej kochanki,wiesz. zakochanej dziewczyny,która pisze listy,serio.
"dzień dobry!
bardzo jestem szczęśliwa,że pozwolił mi pan pisać do siebie. czy pan wierzy w sny? a czy to prawda,że snów nikt na świecie nie może odebrać?
rzeczywistość jest wprawdzie w tej chwili cudowna,ale ja bardzo przepraszam,chciałabym panu opowiedzieć mój sen. wyda się panu śmiesznym,że tak bardzo pokochałam postać z tego snu. naprawdę,to był naprawdę żywy człowiek-bardzo ciepły,całowałam go nawet,jak spał: jego oczy,bliznę pod nosem. i miał taką jedną linią przecięte obie dłonie. nie wiem,co to znaczy-ja sobie wytłumaczyłam,że jest bardzo mądrym i absolutnie uczciwym,pięknym człowiekiem-mówił mi,że kochanie swoje musi mieć tylko dla siebie - na własność. żeby mnie chciał - na razie to on kocha kogoś. ale chciałam panu powiedzieć,że będę czekała na niego długo,długo - niezupełnie tak bezinteresownie. jak więc pan widzi,nie jestem taką zupełnie ideową dziewczyną. jeszcze bardzo lubiłam całować jego ręce - miał na lewej ręce skaleczony palec. spotykałam go już wcześniej w snach,ale nigdy nie miałam odwagi wyciągnąć do niego ręki. on jest bardzo odważny - ma bardzo piękną i wrażliwą duszę. - oszukiwałam go,jak mówiłam,że nie jestem o niego zazdrosna. pan nie wierzy? naprawdę,nawet w snach można być zazdrosnym. ja będę bardzo zarozumiała i powiem panu,że wierzę,że też było mu ze mną dobrze. właściwie nie wiem,czy pan cokolwiek z tego listu zrozumie - miałam opowiedzieć sen - a ja opisuję postać - ale o to mi właściwie chodzi - pokochałam tę postać. pewno niedługo dolecimy do ziemi - chciałabym ten list wysłać - już,teraz,natychmiast,żeby mi pan pomógł schronić moje wielkie szczęście,którego nie umiem sama objąć. pan mi pomoże,prawda?"
taką dzisiaj jestem cyfrową shirley temple,tylko nie biję nikogo obcasem w głowę. angina nie jest taka zła - daje dużo czasu na czytanie,wiesz?
Arts The Beatdoctor - Crazy Times (feat. Skiggy Rapz). bo ja naprawdę wierzę w europejski jazz-hop.
kiedy wszyscy śpią,ja też udaję,że śpię,wiesz. chociaż tak naprawdę totalnie popieprzyłam już dzień z nocą. tak całkiem serio jakaś część mnie już śpi. ta część,która będzie kiedyś wzorcowym modelem kobiety sukcesu. ta pani,która będzie przesiadywać na lotniskach z laptopem na kolanach i inwestorem na linii. ta wiecznie bezdomna i poważna dama już zasnęła. bojowniczka o nogi wolne od cellulitu i owłosienia i twarz wolną w przyszłości od zmarszczek już śpi. została tylko ta dziewczyna w pięć razy za dużej koszulce i skarpetkach. ta dziewczyna,która ogląda filmy o wielkiej samotności i rozpływa się przy dźwiękach saksofonu,wiesz. ta dziewczyna,która teraz jest zupełnie bezbronna. teraz nie ochronią mnie szpilki i nienaganna fryzura. nocą tęsknie za tobą tysiąc razy bardziej,wiesz?
"jestem zupełnie sama i szczęśliwa. jestem bardzo szczęśliwa". już wiesz,jaki film oglądałam?
tak więc w ramach bycia promienną i pełną optymizmu,chciałam zrobić coś dla siebie. kobiety rozładowują napięcia w konkretny i powszechnie znany sposób: zakupami. centrum handlowe w dniu kobiet jest złym pomysłem,uwierz mi na słowo. nawet,jeżeli wpadasz tylko po to,żeby zapełnić lodówkę warzywami i kupić żwirek dla królika. to tak,jakby nagle wszyscy faceci w tym mieście wpadli na pomysł,żeby zabrać swoje dziewczyny akurat tam. i tak uwikłana w reklamówki,torbę i podsypkę drzewną dla zwierząt (8 kg) wpadam na miliard par,które patrzą jak na trędowatą. ta presja sprawia,że wiesz,że mam ochotę wytłumaczyć się całemu światu,że ja naprawdę musiałam zrobić te zakupy,bo królik raczej nie zrozumie,że dzisiaj jest dzień kobiet i najlepiej by było,gdybym nie wychodziła z domu. w ogóle panowie,gdzie wasza fantazja? weź ją zabierz na spacer po mieście,co? bo miasto o tej porze,kiedy zapada zmrok,jest naprawdę piękne,serio. bo zielone światła są bardziej zielone,kiedy robi się ciemno. i tak ładnie wszystko odbija się w odrze. nawet,jeżeli trochę pada,co z tego? zabierz ją,żeby pokazać jej to wszystko. żeby móc się z nią ukryć przed deszczem w kawiarni. zabierz ją,póki masz ją przy sobie.
w ramach bycia promienną i pełną optymizmu,odświeżyłam swoją filmotekę. dzisiaj powinnam chyba kupić stos komedii romantycznych,napić się wina i odreagować. zamiast komedii i wina,jestem bogatsza o kilka filmów,które ogląda się w spokoju i samotności nocą,kiedy nie można zasnąć. gdzieś po drodze wpadłam na film "cyconautki". tytuł nie zwiastuje wiekopomnego dzieła,bez kitu. chociaż z drugiej strony nie oceniaj książki po okładce,jak to mówią.
pełna optymizmu odbieram kolejnego smsa z życzeniami,że wszystkiego najlepszego i dalej milion sposób na zdrobnienie mojego imienia. promiennie odpisuję,że dzięki i stawiam dwukropek i nawias,jakby co najmniej miało to jakieś znaczenie. bo wiesz,ja naprawdę tego nie potrzebuję. tak samo jak nie potrzebuję goździków,rajstop i bombonierek,żeby poczuć się kobietą,więc weź sobie odpuść.
tak więc upalona wsiadam do samochodu i jadę przez miasto. palę kolejnego papierosa i podkręcam muzykę. słucham w kółko "fast lane speedin" i jestem naprawdę pełna optymizmu. pojedziesz ze mną? pokażę ci światła mostu milenijnego,bo to moje ulubione o tej porze. tylko chodź ze mną,proszę.
wiesz co? chyba jednak zostawię sobie bycie promienną na jutro. dzisiaj potrzebuję po prostu z tobą porozmawiać. chciałabym,żeby wszystko dookoła zwolniło o jakieś 30 km/h,wiesz?
Cichy - Sunday Is The Day I Miss You. znasz? pamiętasz?
te kilka godzin było jak film. ale wiesz,nie taki,który dostanie 30 oskarów,12 złotych palm i 27 złotych globów. to był czarno-biały film,o którym nikt już nie pamięta i którego nie zobaczysz w telewizji. te kilka godzin to była piosenka. ale nie taka w formacie mp3 czy tam inne wma. to była piosenka z trzeszczącego winyla,którą śpiewa wokalistka sprzed lat. taka piosenka,której nikt już nie nuci,bo dawno wszyscy o niej zapomnieli. kilka godzin,które były jak jazz,wiesz. ale nie jazz z kompaktów. to było tak,jakby słuchać kwintetu davisa siedząc w pierwszym rzędzie. to było zdjęcie,ale nie takie w formacie jpg czy raw. to było zdjęcie na 35 milimetrach,takie,które chowa się do albumu,a nie nagrywa na cd i skazuje na wieczne zesłanie na półkę między inne płyty. kilka godzin,tylko naszych,zupełnie analogowych. kilka godzin,kiedy mogłam cię kochać tak zwyczajnie,zupełnie analogowo. kiedy zamknęłam za tobą drzwi,wyczerpał mi się zapas spokoju i równowagi,przysięgam. i wiesz,kiedy wyszedłeś,pękłam na kawałeczki i rozsypałam się jak puzzle po podłodze. zupełnie analogowo.
John Coltrane - In A Sentimental Mood. bo próbuję się koić jazzem i skrętem.
zastanawia mnie,po co mój ginekolog rozmawia ze mną o szkole. a rozmawia,serio. najbardziej mnie wkurwia,kiedy wypytuje o architekturę robiąc mi usg jajowodów,jakby co najmniej interesował się tematem. a ja naprawdę nie lubię gadać o studiach.
jutro przy śniadaniu znów się w tobie zakocham. jeszcze bardziej. jeszcze mocniej.
no umówmy się,że z kawałkiem waty w uchu (z okazji zapalenia tegoż) uosobieniem seksu to ja raczej nie jestem,wiesz. pocieszam się faktem,że nie znam nikogo,komu wata w uchu dodawałaby uroku. mniej pocieszający jest fakt,że najmłodszą osobą,którą znam z takich akcji jest moja sześćdziesięcioletnia ciotka.
mam ochotę ubrać sukienkę,zrobić mocny makijaż i tańczyć do rana. mam ochotę wrócić do domu pierwszym porannym tramwajem. a może nawet nie pierwszym. mam ochotę pić kolorowe drinki z parasolką i wystukiwać rytm o brzeg szklanki czerwonymi paznokciami. mam ochotę śmiać się,jarać,pieprzyć farmazony i zamaszyście gestykulować. mam ochotę olać fakt,że dzisiaj jest środek tygodnia i że trochę nie wypada. jak widzisz wata w uchu nie idzie w parze z tym dzisiejszym nastrojem.
zwiejmy na kajmany czy coś takiego,co? chodź,zwiejemy od tego całego syfu. zwiejmy do ciepłych krajów,co? będziemy wylegiwać się na ciepłym piasku bez żadnych zbędnych rozkmin. albo chociaż do trójmiasta. kajmany to to nie są,ale morze i plaża jest. zwiejmy gdziekolwiek,co?
według planu przewracam się właśnie na lewy bok,a głowa spada mi bezwładnie z poduszki. taki był plan,serio. nie mogę spać. w sumie dzisiaj mi to nie przeszkadza,wiesz. w końcu mam czas na odsłuchanie tych wszystkich albumów z etykietką "na później". w końcu mam czas na zajęcie się tym wszystkim,co mnie jara ogólnie rzecz biorąc. mam czas,żeby nauczyć się tego wszystkiego,czego chciałam się nauczyć. i żeby skończyć to,co kiedyś tam zaczęłam. tak więc zapoznaję się z prawidłowym stosunkiem szerokości m do wysokości laseczki w d przy dźwiękach jr and ph7. powinnam mieć tę wiedzę z czasów pisma technicznego i srania się z redisówkami. powinnam,ale nie mam,więc w końcu jest czas,żeby nadrobić te braki. chociaż w sumie teraz to już bez różnicy,bo tak naprawdę wszystko,co kiedyś było zdyscyplinowane i jasno określone,teraz jest freestyle`owe. a jednak dobrze wiedzieć,jaka typografia jest najmniej oczojebna vel najbardziej przyjazna dla czytelnika. w tym momencie odzywa się moja analogowa natura. witamy panią typografię w XXI wieku. tak więc urządzam sypialnię tą obiecaną samej sobie grafiką przy nowym granite state. tak więc robię pierwsze szkice i przymiarki do tego od dłuższego czasu planowanego portfolio słuchając skiggy rapz. bo nowe ppp jakoś mnie nie kręci,jakoś bardziej trafiało "triple p". tak więc wypalam sobie matrycę monitora w oczach. muszę się czymś zająć,żeby nie zwariować,wiesz. muszę coś zrobić,żeby nie gapić się w sufit i nie słuchać tykania zegarka. muszę po prostu oswoić tę tęsknotę. bezsenność wszystko oddala,jak pisał palahniuk. nie możesz niczego dotknąć i nic nie jest w stanie dotknąć ciebie.
Skiggy Rapz - Ticket. może przez to,że w kółko tego słucham,tak mi chodzi po głowie ten bilet byle gdzie,byle z tobą. a może dlatego,że tak bardzo myślę o tym bilecie,w kółko tego słucham.
wiesz,bronię się z całej siły przed powrotem do rzeczywistości. została mi pusta paczka po papierosach,niekompletna zapalniczka i niedopita herbata w kubku. i może to śmieszne,ale te drobiazgi dają mi pewność,że ostatnie 3 dni zdarzyły się naprawdę. i może pomyślisz,że jestem nienormalna,ale trzymam się kurczowo tych szczegółów,żeby to wszystko jeszcze trwało i żebyś w jakiś sposób cały czas tu był. i wiesz,ta świadomość,że za chwilę wyjdziesz z łazienki i dopijesz tę herbatę sprawiła,że poczułam się czyjaś,a nie taka bezpańska. kiedy głaskałeś rano moje włosy,nie chciałam się budzić. kiedy dotykałeś,cała drżałam. kiedy patrzyłeś,cała się topiłam. a kiedy stałeś obok,miałam ochotę wyskoczyć z siebie i rzucić się na ciebie,ale górę brała jakaś szczera nieśmiałość. zawsze myślałam,że jestem odważna. że ta odwaga bywa nawet brawurą. przy tobie wyszła ze mnie mała dziewczynka. taka,która wysiadając z twojego auta (i wiesz,że użyłam tego słowa celowo),odwróciła się szybko i uciekła,bo miała ochotę pęknąć i się rozbeczeć. trudno mi w tym momencie zebrać myśli,serio. po prostu chciałabym dzisiaj zasnąć znów przy tobie. i został mi tylko twój zapach w pościeli. póki co.
balsam: wiesz,że jestem trochę pijana. i trochę zmieszana też jestem. I dziś jestem konkretna jak nigdy w życiu. i chciałabym ci powiedzieć: dotknij. a jeszcze bardziej chciałabym powiedzieć: pocałuj. i brakuje mi odwagi,serio.
marcepan: Zastanawiam się co by było gdyby.. gdyby… ale przecież ‘’gdyby’’ to takie banalne, takie głupie i bez żadnego sensu i wyrażenia. Jednak myślę co by było gdybym nie przyjechał. Jedno wiem na pewno -..nie wybaczył bym sobie tego do końca życia. To niesamowite uczucie zrobić cos głupiego ale jednak coś co ma wagę najlepszego i najwspanialszego wyboru jaki można było podjąć. Niby myślę co zrobimy jutro, co zrobimy za godzinę, za chwilę.. ale tak na serio to chyba w tej niesamowitej sytuacji nic nie można zaplanować a czuję ze coś może się stać czego za nic wcześniej bym nie zaplanował. Coś bardzo przyjemnego. I to na pewno nie jest kolejny kieliszek wina.. To jest ten czas-czas zycia chwila i czerpania z „teraz”. Chce żeby to trwało trwało i jeszcze raz trwało!
znajomi się o mnie martwią. no to będą musieli pomartwić się jeszcze trochę.
nie lubię,kiedy się na mnie gniewasz. nie dzisiaj. nie gniewaj się już,co?
Myka 9 - Cadillac Nights. ogólnie to witamy wśród żywych.
kiedy ścieram kurze o 5 rano,widzę w sobie coraz więcej mojej mamy,bez kitu. to nie jest pedanteria,przysięgam. nie no,serio,obsesja czystości też nie. sprzątam,kiedy jestem czymś zdenerwowana,kiedy coś mnie stresuje,kiedy coś mnie gnębi i nie wiem,co powiedzieć. to się chyba nazywa nerwica natręctw,nie? i tym samym udowadniam,że naprawdę jesteśmy matką i córką,bo gdybyś nas zobaczył razem na ulicy,w życiu byś nie powiedział,że w ogóle jesteśmy rodziną. mamo,mam nowego chłopaka. nazywa się mr. muscle. dobrze jest czasem wyspać się w swoim pokoju i zjeść jeszcze ciepłe bułki na śniadanie,wiesz.
widzisz,czasem potrzebuję sobie pomilczeć.
zepsuła się pralka,wiesz. co robi zaradna kobieta,kiedy psuje się pralka? dzwoni po pana od pralek,proste. gdyby był to niemiecki pornos,gość od pralek byłby umownie seksownym,jurnym blondynem nasmarowanym oliwką. nosiłby roboczy kombinezon i nic pod spodem. a ja byłabym znudzoną kurą domową w peniuarze w panterkę i kudłatych klapkach na obcasach. gdyby to był niemiecki pornos,już dawno uprawialibyśmy zwierzęcy seks w skarpetkach. na szczęście nie jest. tak więc mój pan od pralek okazał się typowym henrykiem zającem. pamiętasz henryka? tylko mój henryk jest trochę mniej schludny i ogólnie pro,wiesz. mój henryk to taki kanapowy rumcajs ze spodniami zapiętymi pod brzuchem. henryk rzuca technicznymi nazwami,że niby taki spec,a ja mam wrażenie,że nie ma pojęcia,co robi,przysięgam. a może to ta wieloletnia rutyna go gubi,sama nie wiem. gdyby była to reklama rmfu,mój henryk nosiłbym obcisłe dżinsy w teksańskim stylu i machałby tyłkiem w rytm muzyki. ale nie jest,więc henryk poci się w łazience i klnie,leżąc na podłodze. i jestem biedniejsza o 70 zł i bogatsza o wiedzę,czym jest zawór czerpalny czyli elektrozawór,wiesz.
chciałam ci to opowiedzieć. nie wiem po co. po prostu już się nie mogę doczekać dzielenia się tym wszystkim z tobą na bieżąco. na żywo i patrząc ci w oczy.
Scribbling Idiots - Told You So (Ft. Masta Ace) (Prod. By Kno).
kurwica z powikłaniami mnie bierze na dźwięk zdrobnień. telefonik,buziaczek,muzyczka. no to weź mi zdrobnij samotność. zdrobnij mi smutek. zdrobnij miłość. zdrobnij pożądanie. pragnienia. namiętności. tęsknotę. zdrobnij wściekłość. albo niechęć. nie da się,nie?
nie chce mi się buzi buzi na dzień dobry. nie chce mi się dziewczyńskich pogaduch. bo mogę żyć bez pożyczania twojego nowego błyszczyka i sweterka. bo i tak ich nigdy nie pożyczam. wiem,byłaś tu i tam,i ten i tamten się popatrzył. och ach. wiem,jesteś gwiazdą,niewątpliwie składnią urody,wdzięku i intelektu,więc ci przytakuję. a kiedy nie używam emotikon,to nie znaczy,że nie ma we mnie emocji. kiedy nie wysyłam żółtych twarzy,to nie znaczy,że jestem smutna. mam ochotę stawiać kropkę na końcu zdania. więc nie szukaj drugiego dna i ukrytego podtekstu. telefonu też mi się nie chce odbierać. bo siedzę w wannie i nie mam zasięgu w łazience. bo piję kawę i palę papierosa,więc obie ręce mam zajęte. a lubię robić te dwie rzeczy na raz,wiec mi nie przeszkadzaj. bo musisz mi przecież opowiedzieć o tym fantastycznym życiu,a mnie boli kark od przytrzymywania telefonu głową. są inne przerywniki niż "kochanie",a jak nie wiesz jakie,to po prostu mów "yyyy". bo od tego nadmiaru słodyczy zamiast krwi mam cukier w kostkach. nie chce mi się być martą stuart,magdą m. ani brydżyt dżąs. nie chce mi się szczebiotać z psiapsiółkami i piec ciasteczek w fartuszku. pić wódy we flanelowej pidżamie też mi się nie chce,bez kitu. mam zero peerów i zero seedów. mam cały wieczór tylko dla ciebie i jesteś jedyną osobą na ziemi,której nie mam ochoty dać w twarz. nie mam dzisiaj ochoty pierdolić słodko. rozumiesz,prawda? give me attention. flash. give me adoration. flash. give me a break.
dzisiaj jestem wredna i pyskata. kobieta bywa czasem niebezpiecznym terytorium. podbijesz mnie?
Rashid Hadee - Falling (feat. Abstract Mindstate & O-Type Star). chicago ma coś w sobie.
w kółko sobie powtarzam,że jestem w ogóle,wiesz,ogarnięta i że mam jaja. że mam nerwy ze stali. że sobie poradzę. że jestem fajterem. twarda jestem,nie? zaciskam zęby i gryzę się w język. żeby nie wybuchnąć,żeby nie krzyczeć. jestem jak rocky. jestem tygrysem. mam prążki i straszne kły. gryzę,ryczę i poluję. no ok,może nie całkiem,ale chyba umiem,bo każdy tygrys umie,nie? jestem tygrysem. tylko sypiam na parapecie i nigdy tajgi,tundry czy tam innej cholery na oczy nie widziałam. jestem twoim tygrysem. pluszowym. puchatym. mruczącym. a jak chcesz,to pokażę ci pazurki. chcesz? najchętniej zwinęłabym się na tym parapecie i przespała najbliższy tydzień,wiesz.
wyłączyłam scrobbling na last.fm. żeby nikt nie widział,czego słucham. żeby to było tylko nasze.
już wiem. wiem,czego nie znajdzie nawet web 3.0,serio. nie znajdzie nas. nie mamy taga, podcasta czy innego duperela. nie ma nas w wikipedii. tego,co jest między nami też tam nie ma. ha! nawet web 3.0 nas nie znajdzie. uśmiechnij się,jesteś w google.
nie będę ściemniać,ciągle Andrzej. jestem twoją bezsenną,sam wiesz.
nowy nabytek: grypa żołądkowa. sam rozumiesz,że dzisiaj nie zdobywam szczytów. raczej sama jestem uosobieniem szczytu,tyle że nędzy. i wiesz,cieszy mnie ta grypa,bo czuję,jakbym miała więcej czasu.
książę z bajki walnął focha. i wiesz,cieszy mnie ten foch. czuję ulgę. jestem zła i cyniczna? nie obchodzi mnie to,serio.
ostatnio tylko jedno mnie obchodzi: my. ty myślisz o mnie przy schabowym. ja o tobie nawet wisząc nad muszlą klozetową. chore. zboczone. niesmaczne. uwielbiam cię do granic wytrzymałości i dobrego smaku. a nawet przekraczam te granice. z tobą,wiesz.
nie lubię niedzieli.
wiesz,jesteśmy jak ten utwór na 4 stoły i 8 łyżek. niby nic trudnego. eine kleine Tisch Musik. tyle,że łyżki się łamią,a perkusiści gubią rytm,a więc sprawa nie jest taka prosta.
naszą turbulencją jest codzienność. za 9 dni ją opuścimy. za 9 dni będzie nasze sto kilka godzin w samym swetrze. sto kilka godzin do następnego lotu. sto kilka godzin zwiedzania siebie w czasie międzylądowania,wiesz. tak naprawdę nadal się boję. boję się,bo co będzie,jeżeli zechcę się zadomowić?
przez cały dzień bawię się w dom. wersja dla singli,wiesz. opracowałam własne zasady. to coś jak monopoly express. albo to samochodowe wydanie scrabble. podobno kiedy ma się porządek w mieszkaniu,ma się też porządek w życiu. w mieszkaniu już mam. w życiu niespecjalnie. z tobą ta codzienność byłaby dużo lepsza,wiesz?
Zion I - Flow (feat. The Grouch). bo dzisiaj czuję się tak,jakbym tonęła w misce budyniu,poważnie. śmietankowego.
"ujarany i pogrążony w autopogardzie",tak,prawda życiowa z "californication". piję miętę z cytryną i z cytryną. myję naczynia. odsłuchuję 3 minuty i 16 sekund jakiegoś kawałka i znowu idę do kuchni. do wanny. do kuchni. znowu na kanapę i znowu do łazienki. wszędzie chodzą za mną myśli. niektóre kompletnie bez sensu. no bo np. przeczytaj sobie słowa do "anioła głos" (czy tam jakoś tam) i powiedz mi,o czym to kurwa jest?! bo albo z moją wrażliwością jest coś nie tak,albo już sama nie wiem. no bo skąd się biorą takie gwiazdy? a później gdzieś to usłyszysz i zapadnie ci to tak głęboko w pamięć,że siłą rzeczy będziesz to nucić pod nosem przez resztę dnia. no obłęd. i przebłąd. zbrodnia wręcz,no przysięgam! właśnie dlatego tak rzadko zmieniam płyty w samochodzie. żeby żyć w tej błogiej nieświadomości.
i nagle myślę,że to się zaczęło 5 tygodni temu. wiedziałeś,że to dopiero 5 tygodni?
kuchnia. łazienka. kolejna mięta z cytryną. i z cytryną. siła sugestii reklamy lipton. muszę się przyznać,że nie lubię herbaty. więc udowadniam po raz kolejny,że jestem wymarzonym targetem reklamowym.
według planu powinnam kończyć drugi przekrój. ostatnio jestem absolutną królową niezrealizowanych planów,wiesz. bo to jest tak,że zbyt dużo rzeczy mnie pochłania. zbyt wielu odskoczni potrzebuję. jestem typowym cholerykiem. stagnacja mnie zabija. muszę wszystko wiedzieć,bo bez tej ciekawskiej natury to nie jestem ja. tak naprawdę żyję jak robot od ostatnich kilku dni. pobudka,prysznic,śniadanie,praca. obiad,standardowy spacer po okolicy,praca. praca,kolacja,prysznic,gibon. praca. kilka wytarganych godzin snu. złego snu,wiesz. tego,który nie odpręża,tylko męczy. snu z rozsądku. no właśnie,widzisz. sen z rozsądku,jedzenie z rozsądku,praca z rozsądku. a jest tyle rzeczy. nierozsądnych. cały czas mnie do ciebie ciągnie,więc dawkuję sobie ciebie po kawałeczku. i wracam do pracy z rozsądku. przez ten schemat ludzie ostatnio mnie męczą,więc rzadko do nich wychodzę. dzisiaj minęłam Karolinę i udawałam,że jej nie widzę. jeszcze niedawno była to kategoria przyjaciel,a teraz przechodzimy do kategorii ludzie,których unikamy na ulicy. tak naprawdę nie lubię wpadać na znajomych gdzieś na ulicy.
książę z bajki mnie inwigiluje-to kolejna myśl. bo co to się stało,że się nie widujemy? co robisz? robisz projekt? czy może ktoś do ciebie wpada? co to za opis? co jesz na obiad? które piętro robisz? a na czym teraz jesteś? a długo jeszcze? jarałaś coś? ale wszystko w porządku? książę,zagłaszczesz tego kota na śmierć. to tak,jakbyś go wykastrował. będzie siedział w domu,jadł i spał.
pytałeś mnie kiedyś,po co to wszystko analizuję. sama się zastanawiam. nie wiem,przysięgam. żeby lepiej zrozumieć. żeby dotknąć istoty rzeczy w swoim własnym nielogicznym spojrzeniu na sprawę. coraz mocniej czuję,jak popadam w jakieś szaleństwo i brak logiki. ujarana i pogrążona w autopagardzie,wiesz. dopiero 5 tygodni. dokładnie 5 tygodni od tego naszego pierwszego "spojrzenia". jesteś jak moje własne ruchome piaski. wciągasz mnie coraz bardziej,wiesz. tonę i nie chcę już na powierzchnię,przysięgam.
przyznam Ci się do czegoś żenującego. serio,aż się sama za siebie wstydzę. nie lubię mówić o tym,co złe. jestem jednym z tych ludzi,którym się wydaje,że są w pierdyliardzie procent samowystarczalni. że poradzą sobie ze wszystkim sami bez pytania o radę,wiesz. pytam tylko wtedy,kiedy czuję,że ta pętla na szyi zaciska się już tak,że zaczynam się dusić. że nie mogę myśleć już o niczym innym. tak więc widzisz,kiedy rzadko pytasz o radę,nie bardzo nawet wiesz,kogo spytać. nie ufam ludziom. to znaczy ufam,ale w rozsądnych ilościach. w sprawach serca nikt nie doradzi ci gorzej niż koleżanka/kumpel,przysięgam. mimo najszczerszych chęci i najczystszych intencji powiedzą ci tylko,co oni by zrobili na twoim miejscu. tak więc ta rada jest dla nich samych,a nie dla ciebie. no właśnie,widzisz,umiem uczyć się tylko na własnych błędach. im bardziej spektakularny ten błąd,tym więcej się nauczę.
no właśnie,nie pytam i nienawidzę,kiedy ktoś mi pomaga. nawet w najmniejszych sprawach jak porządki. dostaję białej gorączki a.k.a. kurwicy z powikłaniami (żeby było bardziej obrazowo),kiedy ktoś chce mi pomóc w sprzątaniu,poważnie. jestem jedną z tych osób,które muszą zrobić wszystko po swojemu. mam całą masę przyzwyczajeń,których nikt nie umie we mnie zmienić. i nie zmieni. dlatego,że mi z nimi dobrze,więc po co zmieniać coś,co kompletnie mi nie przeszkadza?
ale do sedna. kiedy nie wiedziałam,co zrobić,poszłam do...wróżki. tak właśnie,mili państwo,poszłam do aszanti,jasmin czy jakiejś tam innej sybilli,nawet nie pamiętam. nie wiem,czy się przedstawiła,ale na bank imię miała tak kosmiczne,że nie byłbyś w stanie go zapamiętać. nie,nie,nie było krowich czaszek,oczu ropuchy w słoiku,szklanej kuli ani nawet świec. nie było brzęczących bransoletek,złotych kolczyków ani kolorowych chust,wiesz. była tylko schludna pani w średnim wieku i żakiecie i jej talia kart tarota. swoją drogą zawsze wydawało mi się,że nie wierzę w te bzdury,jednak na widok tarota czuję jakiś respekt,bez kitu. i kiedy tak rzeczona sybilla,asuana czy jak jej tam było stawiała tego tarota,poczułam,jak coraz szerzej się uśmiecham,bo powoli dociera do mnie skala tego absurdu. tak więc odsiedziałam swoje i słuchałam,jak schludną panią w średnim wieku coraz bardziej ponosi fantazja. a najśmieszniejsze jest to,że nie mówiła o tobie. i o nim też nie mówiła,ha! powiedz mi,proszę,czy naprawdę żyjemy w takim świecie,że każda 23-latka chciałaby usłyszeć,że na dniach czeka ją pierścionek i ma nawet w gwiazdach zapisaną białą sukienkę? bo jak tak,to sorry,ja się nie poczuwam,ja się nie bawię.
i wiesz? tak głęboko we mnie siedzisz,że olałam to,co ma dla mnie los. bo los nie chodzi w żakiecie i nie robi sobie trwałej.
mam bardzo świetne życie,serio. mam księcia z bajki. takiego,co to nie pozwala mi wstać rano z łóżka,bo chce mi do niego przynieść śniadanie. uczy się tych swoich doktryn,artykułów,ustaw i paragrafów. zanosi mnie do łóżka,kiedy zasypiam nad niemieckim. kiedyś będzie wzorowym panem w garniturze. modelowym człowiekiem sukcesu,wiesz. poprawiam mu krawat przed egzaminem i całuje w czoło na szczęście. patrzy mi w oczy i mówi,że kocha i że będzie się mną opiekował. do tego chłopak ma fantazję. tak,jest poważnym panem z fantazją.
mam fantastyczne życie,mama będzie ze mnie dumna. oj tak,będzie bardzo. że mam faceta,którego można w ramki sobie oprawić i powiesić na ścianie. mama się ucieszy,że jej dziecko w końcu układa sobie życie. ciotka też będzie dumna,że mój książę jest bardziej książęcy niż książę moniki. babcia też będzie dumna. bo przystojny.
książę będzie kiedyś zarabiał pieniądze i chodził z aktówką. książę będzie kupował kwiaty i zapraszał na kolacje. póki co będziemy co sobotę chodzić na imprezy,na których musisz być,a wolne wieczory spędzać pod kocem pijąc wino i oglądając komedie romantyczne/horrory/kino ambitne,które wypada ci znać,żeby móc rozmawiać w towarzystwie.
jestem poważną seksoholiczką. jestem wzorowym ćpunem. jestem stateczną utracjuszką,że tak pozwolę sobie użyć tego oldschoolowego słowa,wiesz. znam,kogo trzeba. on się nie zastanawia,dlaczego znam tych ludzi. nie zastanawia się,że może to taka moja słabość. może jestem taka,że zawsze wybieram złych mężczyzn. może lubię te moje czarne owce. te ciemne zakamarki swojej natury. nie myśli o tym,że może mam całą masę mrocznych sekretów. nie pyta,jakby nie chciał wiedzieć,poważnie. jakby się bał tego,co jest tam w środku.
jestem jedną z tych kobiet,z którą nie planuje się rodziny. jedną z tych,z którymi jesteś tu i teraz. jestem kobietą,której się nie oswaja. jestem jedną z tych kobiet,które nie mają planu na najbliższe 20 lat. co najwyżej na najbliższy tydzień,miesiąc lub w niektórych sprawach rok.
chyba cię kocham nierozsądnie,wiesz. chyba bez nadziei. chyba powinnam być rozsądna i odpowiedzialna. udaję. oj,bardzo udaję. prawie sama sobie wierze,przysięgam,że oskar za tę rolę. chyba samą siebie już trochę przekonałam. dlaczego to zrobiłeś,że mnie w sobie rozkochałeś? i jak to zrobiłeś? i to tak,że nie mogę złapać oddechu. że się tego przestraszyłam. i muszę ułożyć sobie pewne rzeczy,dlatego mnie nie ma.
najbardziej na świecie boję się samotności,wiesz. nie umiem być pojedyncza. w drugiej kolejności boję się kochać. ciebie. a wiem,że bym mogła. cholera. wiem,że bym chciała.
podobno Polacy i Czesi mówili kiedyś tym samym językiem. koło XV wieku (chociaż mogę się mylić,bo historyk ze mnie żaden) język polski poszedł do przodu,a czeski został w tzw. ciężkiej dupie,że tak powiem. i co by nie powiedzieć o Czechach,to robią takiego kokosa w czekoladzie,że niech się wszystkie polskie słodycze schowają,wiesz.
wczoraj trochę nie mogłam pozbierać myśli. chyba wszystko wokół sprawiło,że poczułam się znowu cyniczna,wiesz. tak,zła i cyniczna. poczułam się tak,że schowałam wszystko,co dobre do kieszeni. jakbym była chora na ospę,kiłę i opryszczkę na raz,przysięgam. schowałam twoją siebie do kieszeni,bo nie chcę cię zarazić tym wszystkim,co złe.
a teraz zawijam się w koc i słucham smutnych piosenek. może nie smutnych. bardziej tych czułych,które mnie ruszają,rozczulają i rozmiękczają. tych,których rytm wybijam paznokciem o blat. tych,których się nie nuci. tylko siedzą gdzieś w środku.
Electric Conversation - Golden (Marc Rapson Remix).
jeszcze tylko zadzwonię w parę miejsc,wiesz. wezmę kąpiel i zrobię zakupy. żeby nic nie zabierało mi czasu z tobą. żeby wynagrodzić ci wczoraj. jesteś moją obsesją. i największą pasją. i największą namiętnością. i wszyscy mężczyźni wokół mogliby cię znienawidzić za to,kim dla mnie jesteś. bo każdego dnia jestem coraz bardziej twoja.
przyjmijmy,że wszystkie dobre rzeczy i chwile są jak piękne kobiety z klasą. rzadko je spotykasz. trudno je oswoić. i szybko odchodzą do innego. ale i tak śnisz o nich po nocach do końca życia. i chodzi mi chyba o to,że wszystko,co dobre,wychodzi w seriach limitowanych,rozumiesz?
wszedłeś mi w krew. i uderzasz do głowy. dzisiejszy dzień wcale się nie zdarzył aż do twojego codziennego 'jesteś?',wiesz?
lubię ten moment. siadam przed pustym oknem. to jest ten moment,kiedy wszystko można zacząć od nowa,wiesz. lubię dotyk klawiatury pod palcami. dotykałam jej już ogrom razy (rzeczywiście,dostojniej). mam kilka swoich ulubionych klawiszy,które są gładsze od pozostałych. łapię się na tym,że co chwilę gładzę palcem powierzchnię "a". to nic nie znaczy,po prostu taki nawyk. potem na chwilę odrywam jedną rękę. zakładam włosy za ucho. czuję na sobie zapach papierosów,perfum i tych wszystkich miejsc,w których dzisiaj byłam. jest mi ciepło,może trochę za ciepło. gdybyś mnie teraz dotknął,poczułbyś to ciepło. zaraz pewnie zdejmę sweter i znowu na moment stracę kontakt z klawiszami. czuję się pewnie i bezpiecznie,kiedy ich dotykam,serio. może dlatego,że ostatnio właśnie one mnie z tobą łączą. chciałabym zamiast nich,dotykać ciebie. póki co,to taki mój ersatz,wiesz. przełykam ślinę i czuję smak owocowej gumy do żucia pomieszanej z kawą,wanilią i wiśnią. gdybyś mnie teraz pocałował,właśnie to byś poczuł. patrzę,jak w powietrzu rozpływa się dym. to,co napisałam,to nie jest żadna wydumana egzaltacja. to nie jest próba przeintelektualizowania prostych rzeczy,poważnie. to nie jest tak,że dzisiaj nic się godnego opisania nie zdarzyło. chociaż ostatnio nic się nie zdarza bez ciebie,ale o tym już wiesz. to są właśnie te zwykłe sprawy. to jestem ja codziennie,w tej chwili,dla ciebie. gdybyś siedział obok,widziałbyś i czuł to wszystko.
kiedy zadzwoni mój telefon,nie uwierzę. na początku będę niepewna. będę się uważnie zastanawiać nad tym,co mówię. usłyszysz pewnie,jak momentami lekko drży mi głos i motam się między tematami,nie mogąc skończyć zdania. to będzie trwać tylko kilka sekund,po których kompletnie się uzależnię od twojego głosu,wiesz.
kiedyś zadzwonisz do drzwi. a ja nie uwierzę. nic nie powiem. uśmiechniesz się trochę onieśmielony. ja też nie będę miała odwagi,nie martw się. będę nieśmiała. będę miała minę małej dziewczynki. taką,jak wtedy,kiedy pierwszy raz widziałam bańki mydlane. kiedy cię dotknę,to będzie tak jak wtedy,kiedy pierwszy raz głaskałam kota. niepewnie,nieśmiało,żeby po kilku sekundach uzależnić się od tego dotyku i nie mieć dość.
wiesz już,jak się miewają sprawy z pięcioma zmysłami. ten szósty podpowiada mi,że mogłabym robić z tobą wszystko. podpowiada,że chciałabym robić to wszystko. jak to określisz?
Kanye West - Love Lockdown. rozpieszczasz moje uszy.
moja torba to skarbnica niepotrzebnych gratów,bez kitu. namiętnie kolekcjonuję w niej papierki po gumie do żucia i ulotki z przejścia na świdnickiej. potrzebna ci szkoła językowa? wal jak w dym,mam numery do wszystkich. szkoła dla dorosłych? kursy maturalne? kiermasze taniej książki? nie ma sprawy. kiedy zabraknie ci tamponów,pomogę. śrubokręt też noszę. na wszelki wypadek,wiesz. do tego kalendarz,w którym wszystko zapisuje i nigdy do niego nie zaglądam. jeszcze do tego masa skrawków,na których zapisuje megaważne terminy,o których i tak zapomnę i których nie dotrzymam. i szkicownik. na wypadek,gdyby wpadł mi do głowy świetny pomysł,który przyniesie mi sławę i chwałę. jeszcze nie wpadł. zawsze mam przy sobie kilka książek. coś z literatury. średnio 250-300 stron papieru makulaturowego. i coś o grafice/layoutach/architekturze - średnio 400-500 stron papieru kredowego. gdyby mnie tknęła chęć do pracy przy kawie. rzadko tyka. mam wielki portfel do kolekcjonowania jednogroszówek. i szminkę,której nie używam,bo nie mogę jej znaleźć. zawsze noszę przy sobie kilka zapalniczek na wszelki wypadek. i zapasową paczkę papierosów. bo bez papierosów czuję się niekomfortowo,wiesz. mam tysiąc pięćset sto dziewięćset kluczy. jak woźny,przysięgam. zawsze mam przy sobie krem do rąk,którego nie używam i okulary przeciwsłoneczne,których nie noszę.
kiedyś wrócimy do domu i staniemy pod drzwiami. będziemy zmęczeni i rozmarzeni o tym,żeby zostawić za drzwiami cały stres. a ja jak zawsze nie będę mogła znaleźć kluczy. więc mam taki plan,że to ty będziesz je nosił w kieszeni,dobra? tylko wiesz,ta kieszeń musi być naprawdę duża. a do drugiej włożysz mnie,ok? żeby mi ciebie nie brakowało tak jak dzisiaj.
był rosół i tłuczone ziemniaki. pieczony kurczak. i gotowane warzywa,wiesz. dla mojej mamy nadal mam siedem lat i idę do pierwszej klasy w granatowej spódniczce i białych rajtuzach,serio. dla taty mam wciąż trzy miesiące i dłonie,które się mieszczą na jego małym palcu. dla cioci dalej mam cztery lata i spędzam wakacje na wsi zdzierając sobie kolana. dla wujka jestem tą małą dziewczynką,której na mikołaja kupuje się karuzelę z pozytywką na książeczkę g (taki miejscowy folklor,rozumiesz). dla krzyśka jestem dziewięcioletnim niejadkiem,nad którym trzeba się znęcać 3 godziny,żeby wmusić śniadanie. gośka dalej widzi we mnie szesnastolatkę,której podrzuca się miśka pod opiekę,kiedy nie ma się kto nim zająć. mam piętnaście lat i chodzę na wagary. mam sześć lat i rozbijam sobie brodę tak,że chwalebna blizna nie zniknie do końca życia. tylko dla młodego jestem już bliżej końca niż początku. ale dla niego ludzie po czterdziestce umierają ze starości,wiesz. czas stanął w miejscu,a ty jesteś jeszcze dzieckiem,tak? to się zamknij i słuchaj,co starsi mają do powiedzenia. i wiesz co? mam dwadzieścia trzy lata i ciebie w głowie. i dziękuję Bogu,że spaliłam tego jointa przed wyjściem,bo czas szybciej mija. gromkie brawa,ukłon i kurtyna w dół. można wrócić do siebie. do ciebie.
jedynym naszym problemem będzie,jakie wino kupujemy na wieczór. pójdziemy do sklepu i pokłócimy się o to,czy ma być wytrawne czy słodkie. w końcu uśmiechnę się do ciebie i pośle ci to konkretne spojrzenie,a ty będziesz wiedział,o co chodzi. kupimy dwie butelki. i pójdziemy do domu. i będziemy się długo kochać,żeby załagodzić ten kompletnie zmyślony problem,ok?
odpalam kolejnego papierosa. telefon dzwoni jeden raz. drugi. trzeci. piję kawę i głęboko się zaciągam. ostatnia rzecz,jakiej teraz bym chciała,to stąd wyjść,wiesz. tam na zewnątrz wszyscy mają do opowiedzenia,jakiego to mieli zajebistego sylwestra. i co z tego,że 3/4 straciło wątek jeszcze przed północą,a 1/2 z tych 3/4 bełtała z siódmego piętra przez okno pod wiatr. i co z tego,że wszyscy padają z nóg,a powieki trzymają otwarte tylko dzięki dwustronnej taśmie klejącej,żeby było dyskretnie. kobiety będą cedzić przez zęby komplementy innym kobietom,których nienawidzą,nie tolerują i nie akceptują. faceci będą sypać komplementami kobietom. bo większość jeszcze nie dupczyła w 2009 roku. i wszyscy będą chcieli wrócić do domu i zdjąć niewygodne buty,za ciasne spodnie,które noszą na wdechu,żeby było sexy albo bluzy,w których się gotują,bo jest koniec tygodnia,więc ostatnia czysta koszulka dawno poszła w niepamięć. wszyscy będą chcieli,ale nikt tego nie zrobi,bo wiesz,prawdziwi klubowicze. i będą się modlić,żeby ktoś w końcu powiedział,że spada do domu. wtedy padnie kilka standardowych "no co ty? już? szkoda".a tak naprawdę w końcu zejdzie ciśnienie,kiedy ten pierwszy wyjdzie. lubię być tą pierwszą. robię przynajmniej przysługę społeczeństwu.
tęsknię za tobą. nie mówię ci tego,bo ty mówisz to pierwszy. nie chcę odpowiadać "ja też". bo takie ja też,to sam wiesz. takie ja też może nic nie znaczyć. jak w ja też lubię stokrotki,burzę albo psy. a ja tęsknię. i tęskniłabym nawet,gdybyś mi tego nie powiedział.
kiedy jesteś,to nie ma całego świata. kiedy jesteś,cały świat o mnie zapomina. jakoś mnie to nie rusza,wiesz. nie obchodzi mnie,że nikogo nie obchodzę,bo w tym momencie chcę obchodzić właśnie ciebie. kiedy jesteś,ja się uśmiecham. i śmieję się. i tracę głowę. i jest mi bezpiecznie. i jestem sobą. całą twoją sobą. ciągnie mnie do ciebie,wiesz?
do zobaczenia jutro rano na tarasie przy śniadaniu.
Q-Unique - Psychological Warfare. bo od ciebie. może to właśnie my jesteśmy ostatnimi normalnymi ludźmi. chociaż głowy bym nie dała sobie za to uciąć,wiesz.
mam taką słabość,wiesz. uwielbiam polskie seriale obyczajowe (czyt. telenowele bez końca). bo kompletnie do mnie nie trafiają. uwielbiam,bo bohaterom może się świat walić w gruzy,a oni i tak są w stanie zdobyć się co najwyżej na "cholera",gdzie każdy normalny człowiek wyrzuciłby z siebie już taki arsenał bluzg,jakiego jeszcze nie słyszałeś. kiedy piją herbatę,to znaczy,że zaraz nastąpi zwrot akcji(w serialach południowoamerykańskich byłaby to kawa albo mate). teresa z "samego życia" była w ciąży przez 12 miesięcy. kiedy marek z "pierwszej miłości" dowiedział się,że jego żona ma romans z młodocianym bartkiem i zrobiło się gęsto,żona (też teresa) powiedziała "ojejciu". a może "o kurczę",już sama nie pamiętam. kiedy paweł otworzył piwo,marysia się spięła,że zostanie alkoholikiem. kiedy artur odpalił jointa,edyta zrobiła mu haję,że jest ćpunem. nie,nie,my nie popełniamy błędów,śpimy w pełnym makijażu i wyprasowanej pościeli,nie chrapiemy i nigdy nie cieknie nam z nosa. fabuła nigdy się nie kończy. kiedy masz nadzieje,że scenarzysta palnął już sobie w łeb i dalszego ciągu nie będzie,pada zdanie "a może napijesz się herbaty?". i w tym momencie zdarza się kolejny dramat. łukasz dowiaduje się,że jego córka tak naprawdę nie jest jego,bo kika puściła się ze sprzątaczem w redakcji. kiedy masz nadzieję,że już jest po wszystkim,zabijają grzesia,żeby go wskrzesić 500 odcinków później. mój rytm dnia regulują seriale. zamiast zegarka używam najgorszej szmiry. włączam telewizor,wyłączam dźwięk. nie jest potrzebny,bo wszystkie są tak skonstruowane,że nawet dialogi aktorów nic nowego nie wnoszą. tak więc puszczam muzykę i zaczynamy. kiedy leci powtórka "sabriny",to na bank znowu zaspałam na zajęcia. w czasie powtórki "pierwszej miłości" jest pora na obiad. konkretniej po drugiej przerwie na reklamy. kiedy leci "samo życie",to wiem,że jeszcze mam czas na obejrzenie "na wspólnej" i przyzwoitość nakazywałaby trochę popracować. rytm pracy z kolei regulują mi nocne programy na tvn-ie. widziałam wszystkie powtórki "kto was tak urządził" i "nauki jazdy". a kiedy lecą castingi do "drogi do gwiazd" i "maratonu uśmiechu",to wiem,że pora rzucić pod nosem dosadnym kurwa i powiedzieć sobie szczerze,że już jest rano,a ja nadal jestem w ciężkiej dupie. dzisiaj sobota. tak więc tradycyjnie zmiażdżyłam wielki maraton "na wspólnej" na dzień dobry. rzadko wyłączam telewizor. bo cholernie się boję być tu sama. wczoraj go wyłączyłam.
obudziła mnie syrena statku. generalnie rzadko pod moim oknem przepływają statki,wiesz.
chciałabym,żebyś pewne rzeczy wiedział. chciałabym,żebyś czuł mój zapach na sobie. żebyś wiedział,jakiego koloru mam oczy. żebyś wiedział,jakie lubię przyprawy. jakie lody jem latem. jaką czekoladę najbardziej lubię. w jakim ubraniu najlepiej się czuję. i jak wyglądam rano,kiedy budzę się ciepła,senna i rozczochrana. jak to nazwiesz?
a teraz,kiedy śpisz,mam ochotę powiedzieć ci jeszcze więcej. a może nawet nie powiedzieć. dla ciebie jestem tutaj pijana i bezbronna. w pełnym makijażu i niepełnym stroju,wiesz. jutro było już wczoraj. czujesz to wielkie ŁAŁ?
i jeszcze edit: Truth Hurts - Addictive (feat. Rakim). wkręciłeś mi.
wyszłam z domu pierwszy raz od 51 godzin. mam 13,50 w kieszeni i czuję się jak milion dolarów,przysięgam. lubię te rzeczy,które są constans. lubię panią w osiedlaku,której uśmiech jest constans. lubię dzisiaj nawet to,że jak zawsze nikt nie posypał schodów przed blokiem. śliskie schody też są constans. zmarznięte ręce są constans. kolejki w biedronce są constans. nawet chwilowy brak zapalniczki dzisiaj jest constans. wracam do domu i mam w kieszeni 0,00. i nadal czuję się jak milion dolarów,wiesz.
jakoś inaczej spadła ze mnie sukienka. inaczej ściągnęłam pończochy. inaczej porzuciłam resztki garderoby na podłodze,wiesz. i zaraz będę się tulić do zimnej pościeli. chociaż wolałabym do ciebie. rozebrałeś mnie mentalnie do naga. czytam cię w kółko i jestem coraz bardziej naga. i nie marznę,tylko chciałabym zdjąć z siebie jeszcze więcej,rozumiesz.
dlaczego tak daleko? bo dzięki temu masz szansę dotknąć tego punktu w mózgu,nazwijmy go G. ciężko mi się skupić,bo w tej chwili znalazłabym pierdyliard powodów i jakoś wcale mi te powody nie przeszkadzają,wiesz. zapomnisz się ze mną? stracisz na chwilę rozsądek? znajdziesz dla mnie chwilę,żebyśmy mogli razem sobie poniemyśleć?
Louis Logic - Rock Remix (feat. Celph Titled,Big Oak,Nick Fury Ryu and J-zone ). sam wiesz.
dobra,upijmy się,upalmy,zaśnijmy byle gdzie i z byle kim i miejmy to już za sobą,bardzo cię proszę. a teraz idę założyć swoją najbardziej pozytywnie nastawioną imprezowo gębę,wiesz.
i w dalszym ciągu Cinematic. zostałam cinematicoholiczką.
przykryłam narzutą indira i kocem polarvide swoją sofę beddinge. teraz mogę spokojnie zasiąść w fotelu skruvsta i napić się kawy z kubka ikea 365+,wiesz. i czuję się jak w fight clubie.
w nowym roku nie rzucę palenia. i nie zacznę się odchudzać. i nie zapiszę się na jogę,tai chi ani karate. na boks też raczej nie. nie nauczę się grać na pianinie. tym bardziej na trąbce.
chciałam zacząć od tego,że tutaj też nie jest tak właśnie i akuratnie. napisałam to jeden raz. i drugi. i skasowałam,bo coś mi w tym zdaniu nie pasuje. może chodzi o to,że wcale nie to mam na myśli. może,że to nic dziwnego,że oglądam reklamy leków na biegunkę (wzmożona kampania noworoczna?) i seriale o prawdziwej przyjaźni,która potrwa pierdyliard lat i nigdy nie przeminie,nawet jeżeli prześpi naście lat z dziurą w głowie na skraju lasu w Virgini? tak pomyślałam,że gdybym miała odgrzewać swoje przyjaciółki z czasów,kiedy wszystkie miałyśmy po 6 lat i po lalce Barbie z Pevexu,to byłaby to generalnie słaba opcja. wszystkie mają teraz mężów/narzeczonych/dzieci/psy/2 metry wzrostu i rozmiar buta 43?!/bujne życie erotyczne. a w serialu,wyobraź sobie,że właśnie nie. dalej wierzą we wróżki-świetliki i wymieniają się liścikami za rynną w białym domku z praniem w ogródku. no chyba kogoś poniosło. czy to ode mnie czuć starczy cynizm i ten bardzo och ach dorosły realizm? w stanie obecnym jest raczej trudno poczuć się dorosłym,wiesz. dzieciuch jestem. straszny dzieciuch. nierozsądny i niemądry. brawurowy i zbyt ciekawski.
może to nie jest dziwne,że drugi dzień słucham "to build a home" i myślę o tym,że prawdopodobnie spierdoliłam swoją ostatnią szansę na normalność? może zrobiłam straszną krzywdę tej ostatniej szansie. może powinnam następnym razem schować dumę do kieszeni i dać się ponieść,jeżeli on sam tego chce. tylko wiesz,co będzie najgorsze? to,że kiedy obudzimy się rano tak jak kiedyś, zapanuje konsternacja. bo niby będzie tak,jak było wtedy. tylko co z tym wszystkim,co stało się przez ostatnie 14 miesięcy? a on nie jest takim gościem,który potrafi powiedzieć,że zaczynamy w momencie,kiedy było nam najlepiej ostatni raz,wiesz. w Pradze? nie,nie. chyba dokładnie 2 lata temu. a może nawet nie. nie umiem sobie przypomnieć tego ostatniego dnia,kiedy byliśmy najszczęśliwsi na świecie. może to była nasza pierwsza rocznica. a może wtedy,kiedy się pokłóciliśmy na Helu,a potem długo kochaliśmy się na zgodę. a może wtedy,kiedy nawaliliśmy się jak szpaki i zasnęliśmy na połówce kanapy objęci. nie będzie mi umiał przysiąc,że to,co stało się później wcale się nie wydarzyło. jakiś kawałek mnie dalej za nim tęskni.
może chodzi o to,że książę z bajki tak doskonale wszystko rozumie? bo mi się czasem wydaje,że na bieżąco próbuje zrozumieć i udowodnić trochę,że zastanawia się cały czas nad tym,co mówię i że uważnie słucha/czyta. i już wiem,co jest w nim takiego z supermana. albo z androida. nie bierze niczego na żywioł,takiego,jakim jest. wszystko mieli i analizuje miliard razy i w ten sposób wychodzi na porządnego,statecznego gościa,który tak naprawdę jeszcze powinien być nieodpowiedzialnym dzieciakiem łamiącym nastoletnie serca,rozumiesz?
a może chodzi mi o to,że jakoś nie umiem się odnaleźć w tych nowych kapciach?
a może po prostu się upaliłam i po 7 kawie dzisiaj zaczyna mi lekko odbijać.
The Cinematic Orchestra - To Build A Home. przesłuchane 130 razy w ciągu 13 godzin. pozostałe 13 godzin spędziłam bezproduktywnie,serio.
okazuje się,że życie jest dużo prostsze,kiedy wkładają ci do ust ślinossak (tak właśnie),który robi ci malinki pod językiem,a po oczach świecą lampą GLOW,której skutkiem ubocznym jest pewnie choroba popromienna. lubię chodzić do dentysty. na pewno dużo bardziej niż do ginekologa. przynajmniej nie muszę z nim gadać.
Grammatik - Nie ma skróconych dróg. Kiedy będę chciała zostać milionerką,wystawię na allegro kolekcję płyt. póki co,nie chcę.
najbardziej w tych wypadach kocham to,że można bezkarnie marnować czas. tylko wiesz,marnuję go już drugi tydzień. znowu odkładam na później,bo wiesz,o 14 mam dentystę,a później muszę załatwić parę spraw,żeby przygotować się do powrotu do rzeczywistości i w ogóle. bo jak nie masz zapasu szamponu,twarożku i płynu do mycia naczyń,to nie ma bata-nie możesz żyć pełnią życia. a poważnie to widzisz,mam tak,że jak wiem,że za 2 godziny muszę ruszyć dupę z kanapy,nawet nie zabieram się za projekt. bo przecież muszę poświęcić przynajmniej godzinę na automotywowanie,kolejne 15 minut na samoinspirowanie i następne 20 na wczuwanie się w klimat,rozumiesz. w sumie na jakiekolwiek produktywne działania pozostaje w ten sposób 25 minut,więc wiesz,bez sensu. i tak szczerze nie mogę się doczekać powrotu do siebie. już jutro. nie mogę się doczekać włochatego fotela,nieznośnej ilości decybeli,palenia papierosów bez wstawania z miejsca i nieograniczonej ilości kawy bez słuchania,że szlag jasny trafi serce. i do tego jeszcze mam taki burdel w głowie,że mogłabym dostać wyrok za sutenerstwo. z jednej strony książę z bajki,który rozpieszcza mnie mentalnie tak,że niedługo dupę będę nosić wyżej niż głowę. z drugiej strony słucham o Karen i o tym,że sam wiesz. z trzeciej strony (?!) mam to wszystko w tzw. najgłębszym poważaniu. potrzebuję jointa. i kąpieli z pianką.
a do tego wszystkiego czuję na plecach oddech końca roku. i -siłą rzeczy- jakieś podsumowania przypełzają tak same z siebie.
Zap Mama - Yelling Away (feat. Talib Kweli & Common).
w ramach szeroko pojętej świątecznej tradycji,wylądowaliśmy w swojej ulubionej folk-knajpie. bo widzisz,inaczej nie określisz irlandzkiego pubu z włoską pizzą w peerelowskiej budzie. tylko wiesz,tutaj upijesz się czterema piwami,a drinki kosztują nadal 6 zł. czas stanął w miejscu,przysięgam. a kiedy zamawiasz kawę,pytają cię,czy ma być rozpuszczalna. dobrze,że nie w szklance z koszyczkiem. i z fusami.
a do tego między jedną a drugą kawą (z ekspresu jakimś cudem),6 lat i 2 związki później,usłyszałam "jesteś moją Karen". a potem jeszcze na dobicie "jakaś nawiedzona dziewczyna twierdzi,że nikt nigdy tak na nią nie patrzył. to jak ja muszę patrzeć na ciebie?!". i jeszcze kilka innych rzeczy,od których wszystko w środku się topi. o mięcie,namiętnościach,idiotach,ideałach i kochankach-dziewicach. rozbita jestem na atomy,wiesz. i kocham go nadal te 6 lat i 2 związki później. i wiesz,gdybyśmy się wtedy nie rozstali,pewnie bym go nie kochała. pewnie byśmy nawet się nie lubili. a tak nadal jest moim jedynym łał w życiu. moją najgorszą łajzą i wiecznym chłopcem. kurwa. nawet ultrakurwa,wiesz.
Platinum Pied Pipers - Lights Out (feat. Lacks & Georgia).
tak,u mnie też przedświąteczny szał.
a poza tym to kiedy tak na mnie patrzy,czuję się jak mała dziewczynka. schowałam do kieszeni wszystkie babskie zagrania. bezbronna jestem,poważnie. jak Tokio pod śniegiem,wiesz.
no i co narobiłam? i co? po pierwsze to wcale mi się nie dziw. bo on ma coś takiego w oczach,że aż ściska w żołądku. a do tego jest miły,uroczy,inteligentny. i do tego taaaki grzeczny. taki grzeczny,że gdyby miał przedziałek i garnitur,to też by to do niego pasowało. no i do tego wysoki i przystojny,ale to tak w bonusie,wiesz. i w ogóle z takim to dzieci planujesz. zepsuć go? czy odpuścić? żeby jakaś miała szansę go dostać w wersji idealnej,wiesz. a,no właśnie. i oczywiście jest młodszy. i w sumie już mnie to nie dziwi.
byłyśmy szczere. może trochę za bardzo,wiesz. ale komu jesteś winny taką szczerość,jak nie przyjacielowi? i wiesz co? nie zadzwonię do niej. nie odezwę się pierwsza. chcę,żeby sobie przemyślała. bez ciśnień. to trochę jak związek,wiesz. i teraz jest ta chwila,kiedy wywalacie przed sobą wszystkie żale i czekacie,co będzie dalej.
faceci nie są z marsa. faceci są z jakiejś zupełnie innej galaktyki,przysięgam. i my też nie jesteśmy miejscowe,nie myśl sobie. po prostu oba gatunki miały pecha i ich kosmiczne stateczki rozpieprzyły się na tym zadupiu.
masz czasem takie dziwne przeczucie,że czeka cię jakaś totalna odmiana w życiu? taki stres,rozumiesz? czujesz ucisk w żołądku i zdenerwowanie,a raczej zniecierpliwienie,że to coś jeszcze nie przychodzi? nie,nie,to nie jest złe przeczucie. masz tak czasem,że tak bardzo nie wiesz,co cię czeka,że aż nie możesz doczekać się przyszłości,bo chcesz albo potrzebujesz zmiany? i jeżeli tak,to wiesz,jak jest.
Illa J - We Here. dla mnie jeden z debiutów roku,poważnie.
czasem sobie myślę,że fajnie byłoby kiedyś być prowadzącą losowań lotto i powtarzać co wieczór "nad prawidłowym przebiegiem losowania będzie czuwać państwowa komisja kontroli gier i zakładów". widocznie brakuje mi poukładanego harmonogramu dnia,wiesz. ale już mnie nie słuchaj,jest prawie 4,więc kofeinistka,nikotynistka i jeszcze parę innych nałogów mam w zanadrzu,mówi ci dobrej nocy.
Kazi & Madlib - Average. i nawet nie pytaj,co się dzisiaj działo.
paląc jointa u chłopaków,zdałam sobie sprawę,że teraz są moje najlepsze dni. poważnie. nie chodzi tu wcale o ten numer. bo pomyśl,jaka to presja,kiedy przeczytasz gdzieś tam coś tam w jakimś tam ultraświetnym piśmie kobiecym,że właśnie jesteś w szczytowej formie jako kobieta. serio,teraz mam swoją życiówkę. jeszcze trochę ponad pół roku i będzie tylko gorzej podobno. kto to w ogóle,kurwa,wymyślił?! dużo łatwiej jest znieść tę myśl,kiedy sort jest dobry,ale to już inna historia.
"Ty,ja,jointy i pojebane filmy? fajna opcja. powiedziałbym nawet,że zajebista",czyli wieczór z Bartkiem,wiesz.
Ben Westbeech - Welcome. bo to są moje najlepsze może nie lata,ale miesiące na bank. to śmieszne,poważnie.
przyszła zima. błądzę więc okablowana słuchawkami po grunwaldzkim. i wchodzę do tych wszystkich sklepów,w których nic nie kupię. i piję ulubione orca latte w papierowym kubku. i czytam "uchodźców i wygnańców". i gubię się między półkami w empiku. i szukam prezentów. i w ogóle zapomniałam telefonu z domu. bez telefonu,bez zegarka,po prostu zabłądziłam. zabłądziłam bez poczucia czasu i kontaktu z rzeczywistością. i wiesz co? miło było zabłądzić. wiesz,za co uwielbiam te wielkie sklepy? że możesz się tam zgubić i liczyć na to,że nikt znajomy cię nie znajdzie,rozumiesz?
kiedy indziej oglądaliśmy razem filmy,a ja zaczęłam poważnie się zastanawiać nad tym,co mówiła Vera dawno dawno temu,wiesz. o tym,że powinniśmy spróbować. o tym,że nam kibicuje. i w ogóle. tylko póki co przypominamy raczej parę nastolatków. do tego stopnia,że teraz siedzę i czekam na wiadomość,że bezpiecznie dotarł do domu. i na tę jego dobrą nockę,którą tak lubię,wiesz.
The Herbaliser - If You Close Your Eyes. dobranoc.
popatrzyłam mu głęboko w oczy i powiedziałam "i co? znowu zostaliśmy sami". i wiesz,patrzenie jednocześnie w oboje oczu królikowi nie jest takie proste. bo cała dramaturgia tego rozstania miała w sobie coś z monty pythona,sam rozumiesz. zabawną groteskowość. albo jak ten facet z "10 przykazań" wbity do połowy w ziemię. kiedy wydobywał z siebie ten najniższy głos. to było jak scenariusz serialu,który oglądasz i zastanawiasz się,komu przytrafiają się takie durnowate i na wyrost dramatyczne sytuacje w życiu. wiesz,na czym polegała cała ironia? bo od samego początku mówił,że źle się to wszystko zaczęło i że on tak nie umie. że ma zasady,że jest facetem z jajami. a teraz? teraz to ja miałam jaja. właśnie te jaja,o których ostatnio ci mówiłam. jest mi smutno. i mam wyrzuty sumienia. bo nie jest mi dość smutno chyba. albo,że jest mi smutno bardziej z powodu wyrzutów sumienia niż dlatego,że żałuję. jest mi smutno,bo czuję się wyprana z uczuć. bo właśnie tego chciałam,rozumiesz?
potrzebuję wielkiego,silnego faceta o wrażliwości dziecka. potrzebuję odpowiedzialnego wiecznego chłopca,który będzie mnie trzymał za rękę i wycierał nos,kiedy płaczę,wiesz. potrzebuję szaleństwa i bezpieczeństwa. jest mi smutno. bo samej mi źle. a z nim było mi jeszcze gorzej.
zmęczona już jestem szukaniem ideału,wiesz.