skończyłbyś dziś 35 lat, wszystkiego najlepszego!
nadal siedzę w Londynie
nadal nie wiem kiedy ani czy wrócę
w zasadzie wcale mi to nie przeszkadza
śpij ładnie
świeczka się pali, więc pieprzyć wirtualną
5 lat. szmat czasu, co?
znajdę jakąś niebieską świeczkę dzisiaj. w końcu na Twoim grobie te zawsze były ode mnie.
ciekawe, czy kochałbyś tą mnie, w którą wyrosłam od kiedy odszedłeś...? lubię tą Kajkę:)
patrzę w lustro i wiem, że to na co patrzę wygląda naprawdę ładnie, nawet kiedy mam kiepski dzień. sama dla siebie jestem wystarczająco ładna, żeby nosić te wszystkie kolorowe letnie sukienki z różnymi dekoltami, wszystkie które kupiłam od kiedy słońce w Londynie zachowuje się jak słońce (a sukienek już 8!).
a nawet jeśli odbicie w lustrze mnie nie zachwyca to zakładam jedną z kilku par ciemnych okularów w kolorowych oprawkach, czochram włosy, a to co ktoś pomyśli o moim wyglądzie niewiele mnie obchodzi.
i tak już od ponad miesiąca:) super uczucie:)
nigdy wcześniej go nie znałam!
a przecież moja twarz ani ciało wcale się nie zmieniły. ale moja dusza - nie wiem czy umiałbyś pojąć skalę tych zmian...
hej S.
cztery lata od kiedy nie żyjesz...
pamiętam. myślę o Tobie czasem. w sumie to całkiem często wspominam, ale już nie płaczę.
zapaliłam Ci świeczkę.
mam nadzieję, że nie jest Ci za ciepło.
- moja kochana A. już nie jest K. tylko B. ... Świadkowa K. w ślicznej różowej sukience za 21GBP, z włosami własnoręcznie zaplecionymi w niewinnego dobieranego warkocza popłakała się na ślubie (i weselu) tylko 5 razy. ale makijaż trzymał się do 7 rano:) i warkocz też:) bez poprawek! a na poprawinach tak śpiewała na karaoke, że zdarła sobie gardło i aż do wczoraj fajnie chrypiała, ale już nie... ale chyba powinna więcej się tak wydzierać, bo chłopcom z budowy strasznie się podobało, a ja wiem czemu i każdy kto mnie słyszał kiedy mam zdarte gardło też wie;)
- obcięłam włosy w bardzo burżujskim londyńskim salonie (1. bo mogę i 2. bo obcinają tam włosy m.in. chłopcy z Kings of Leon i niejaka La Roux i ja też mogę!). tak mniej więcej (oj raczej więcej...) połowę z tego, co było, a było już sporo za ramiona! teraz jest super:D dodatkowo dowiedziałam się tam co to jest Moscow Mule mmmmmm:)!
- przypomniałam sobie dzisiaj, że przecież uwielbiam grubaśne kromki świeżego chleba z chrupiącą skórką, mogą być tylko z masłem mniam mniam
- nareszcie kupiłam sobie "Lungs" Florence and the Machine, właściwie to nie wiem czemu tak długo czekałam, tyle tygodni już kilka ich piosenek za mną chodziło tak uparcie... właśnie słucham kolejny raz:)
- kto mi powie, że nie mogę posiadać pięciu różnych bezbarwnych balsamów do ust???
*** jak zniechęcić do siebie niechcianego nachalnego faceta ***
znów Cię dopada, żeby zaprosić na drinka. tym razem nie odmawiaj, tylko rozentuzjazmowana powiedz TAK! daj się zabrać w jakieś publiczne miejsce i włącz tryb "zagłuszanie". gadaj. cały czas. mów głośno i wymachuj rękami. śmiej się z własnych żartów. opowiadaj o swoich poprzednich facetach i kochankach. jeśli jakimś cudem jemu uda się dojść do głosu - nie podejmuj rozpoczętych przez niego wątków.
najdłuższy czas reakcji nie powinien przekroczyć 2 godzin. jeśli będzie bardziej wytrwały - uciekaj.
czuję się cholernie, cholernie niepotrzebna. nie w pracy. ludziom, w życiu. myśl o tym, że dla ludzi wokół mnie świat beze mnie nie byłby ani trochę gorszy psuje mi większość potencjalnych radości już od kilku tygodni. najbliżsi utwierdzają mnie w przekonaniu, że nigdy nie będzie inaczej. znajomi odzywają się tylko kiedy muszą, albo kiedy czegoś potrzebują. nawet współlokator nie odzywa się bez większej potrzeby. wydaję za dużo pieniędzy na telefon dzwoniąc do ludzi, bo nikt nie dzwoni do mnie.
chyba jestem złym człowiekiem. albo odpycham ludzi od siebie. albo mam skrzywiony obraz świata, ale M powiedziała mi dziś, że nie powinnam spodziewać się od ludzi niczego innego i że mam się do tego przyzwyczaić. bardzo chciałabym myśleć inaczej i wierzyć w co innego, ale sęk w tym, że M zazwyczaj ma rację.
życie uczy mnie, żeby nikomu nie narzucać swojego towarzystwa, bo generalnie jest raczej niechciane, więc w zasadzie nigdzie z nikim nie bywam. mam prawie 26 lat i staję się coraz smutniejszym człowiekiem.
nie wiem czy bardziej to wszystko alarmujące czy żałosne.
* jak pozbyć się faceta, który uparcie pcha ci się do łóżka kiedy ty akurat szukasz kumpla do pogadania? *
powiedz mu, że potrzebujesz mężczyzny do związku, kogoś, z kim mogłabyś być, dla kogo byłabyś ważna... zrób oczy kota ze szreka. potem patrz jak zakłada buty (jeśli zdążył je zdjąć) i znika w przeciągu 3 minut. pamiętaj o utrzymaniu smutnej miny do momentu aż upewnisz się, że porządnie zamknęłaś za nim drzwi, an on za sobą ten drugi zestaw, od jego samochodu, od wewnątrz.
jeśli nie zadziała - pomyśl czy aby przypadkiem nie przydałby ci się mężczyzna do związku. darmowy masaż stóp często ukoi nerwy po ciężkim dniu lepiej niż wino/piwo. poza tym w upalne dni niektórzy spoceni mężczyźni ładnie wyglądają odkręcając ci butelki z wodą czy też słoiki z czymś dobrym.
jeśli stwierdzasz, że jednak mężczyzna do związku się nie przyda, a nadal szukasz tylko kumpla do pogadania - uciekaj.
S. powiedział, jak wielu przed nim, że nie powinnam tyle myśleć. powiedział to z uśmiechem na twarzy, tym samym, którym rozbraja mnie od poniedziałku do piątku między 7 a 18. tylko tym razem powiedział to gdzieś koło 21, sięgając po jedną z moich spring rolls w chińskim noodle barze (ach gdybym tylko mogła znaleźć polskie słowa na te wszystkie angielskie, na które nie mam polskich!) i maczając ją w pikantnym occie z kawałkami malutkich przeostrych papryczek, tak samo jak ja to zrobiłam kilka sekund wcześniej. owszem, odparłam, chwilami całkowicie porzuciłabym myślenie, gdyby nie to, że najczęściej po prostu nie umiem go wyłączyć.
myślę (nie myśleć, nie myśleć...), że skoro jest już kolejnym z serii, to albo wszyscy się mylą, albo wszyscy mają rację. aby nie myśleć włączyłam sobie "Vicky Christina Barcelona", co spowodowało lawinę przemyśleń.
a nad tym wszystkim dumam przy akompaniamencie muzyki lat 80tych. Whitney Houston pozdrawia:)
tralala
z wielkanocnego pobytu w domu przywiozłam jakieś zarazy i porozsiewałam (podobno. ja się nie przyznaję.). Noel mówi, że złapał, i że jak moje zarazy w nim zmutują to na pewno się strasznie rozchoruje, bo po pierwsze one są polskie, więc silne jak jasna cholera (chociaż na pewno chciał powiedzieć, że są takie, bo są moje, tak tak), a po drugie mężczyźni zawsze ciężej przechodzą choróbska niż kobiety ("it's not just a flu, it's MANFLU, it's LETHAL"). i on osobiście będzie miał koniec świata i ma zamiar umierać.
120 histeryków.
nie wiem co mnie bardziej nakręca... czy to niedorzecznie intensywne iskrzenie między mną a Nim od kiedy tylko się poznaliśmy, czy może to, że żadne z nas nie może posunąć się ani o krok dalej...
wiem, że mój kraj obwiązał się czarną wstążką żałoby. w sobotę w pracy na długie godziny zaniemówiłam z szoku i zasmucenia, nie byłam w stanie robić nic konstruktywnego, nic z tego, co powinnam. tylko tępo gapiłam się w ścianę, ekran albo nieokreśloną przestrzeń. nie myślcie, że mi to teraz obojętne, wprost przeciwnie, wszystko to przypomina jak kiedyś mnie rozrywał ten nieznośny ból nagłej straty. bo mi okrutnie żal rodzin, bliskich. bo państwo ruszy do przodu, nie ma ludzi niezastąpionych. ale oni będą płakać jeszcze przez wiele miesięcy.
ale nie jestem w stanie opanować tej wiosny, która krąży wokół mnie od ostatniej jesieni... bo przysnęło jej się na zimę i właśnie postanowiła się obudzić...
mózg ćwierćwieczny. ale serce nastolatki. oby to o mózgu było prawdą.
...i choć już od października nie jesteśmy razem, od Bożego Narodzenia nie widzieliśmy się, ani nie byliśmy w żaden sposób blisko, a przez moje życie przewinął się (przewija się...?) Walijczyk, to wiadomość, że Leśnik jest już z inną usunęła mi grunt spod nóg.
Drogi S.:
błagam, nigdy, przenigdy nie próbuj nawiązać ze mną kontaktu. usuwam Ciebie ze swojego życia, tak jak chciałam na początku, i niech tak zostanie. chcę zapomnieć, że kiedykolwiek byliśmy razem.
mam nadzieję, że to przeczytasz.
mam nadzieję, że zrozumiesz i uszanujesz.
...i wtedy natykasz się niespodziewanie na Przyjaciół, a Oni przypominają ci, że ty przecież NIGDY się nie poddajesz.
dzięki Ania, słońce moje:)
za rozpatrywanie otwarcia butelki wina przez wciśnięcie korka do butelki też;)
nie mów dziś do mnie nic. nie śnij się, nie plącz po pamięci, niech Twoja twarz nie pojawi się kiedy następny raz zamknę oczy.
najgorsze rzeczy w życiu robi się przez złamane serce. największe krzywdy. zazwyczaj wobec samego siebie.
tracę zmysły. nie martw się mamo. nie martw się tato. już byłam na tej drodze. wiem których błędów nie powinnam popełnić po raz drugi (drugi...?). tylko muszę odpłakać swoje. inaczej chyba się nie da.
pamiętam jak prosiłam Boga, żeby nauczył mnie wybaczać. zastanawiałam się ostatnio czy aby moje prośby nie dotarły do Najwyższego juz za którymś z pierwszych razów. okazuje się, że się nauczyłam. dużo kopania w dupę to wymagało, o to chodziło? o cel? sama go sobie wyznaczyłam, a może to było po prostu oporne wyciąganie wniosków? powolne pokonywanie własnej głupoty (ale nie idźmy za daleko z tym komplementowaniem samej siebie, bez przesady, naiwna jestem nadal).
więc teraz, Drogi Panie Boże, jeśli by się dało, naucz mnie proszę zdrowego egoizmu, żebym nadal z nadmiarem głupoty (własnej, kurwa własnej...) mogła walczyć, nie dawała się wykorzystywać.
im starsza jestem, tym ciężej niektóre cechy zmieniać, wiem.
usiąść na ciepłym pisku, takim nagrzanym przez słońce, zatopić w nim stopy, zagrzebać, zakopać pod ziarenkami, z których żadne nie ma do powiedzenia nawet najmniejszego kłamstwa, za to każde znajdzie dla mnie kilka chwil, wyłuska ze swojego leniwego bytu, tylko dla mnie, żebym mogła przesypywać je między palcami, tak jak to lubię robić zawsze kiedy uda mi się pojechać nad jakieś morze i usiąść na piasku.
zagrzebać stopy, a między palcami dłoni przesypywać piasek, niech fale szumią sobie tak jak szumiały zanim przyszłam, a słońce niech sobie robi co chce, byle tylko ogrzewało moją skórę, niech świeci w oczy, niech razi, ale żeby było.
i już nie myśleć o tym wszystkim co się nie da naprawić, nie myśleć już, że się nie da, nie myśleć o stratach, o telefonach, które nie dzwonią, o zaufaniu, którego nie ma na czym budować, o marzeniach, których nie mogę sobie spełnić, bo zawsze jest w nich Ktoś Jeszcze, kto nie zawsze chce, a raczej zazwyczaj nie chce. nie pamiętać o tym, że chciałabym, żeby absolutnie każdy był ze mnie zadowolony, chociaż przecież wiem, że tak się nie da, ale co z tego? zapomnieć, że kiedy ryczę z bólu bo nie mam już czym wymiotować, aż każą mi natychmiast opuścić budowę i jechać do domu, bo mną ciągle trzęcie, to ja po drodze myślę tylko o tym, że zapomniałam zabrać z biurka pendrive z szablonami do raportów i rozliczeń. nie dziwić się mamie ani nie wkurzać, że ją to wkurza, że powtarza, że praca to nie moje życie, bo skąd niby ma wiedzieć, że chwilowo poza tą pracą nie mam nic innego? a nawet gdybym miała, to i tak zawsze przecież się angażuję, tylko może nie aż tak desperacko jak teraz, ale teraz mam swoje powody...
siedzieć na tym piasku ze stopami zakopanymi pod nagrzanymi słońcem drobinami i patrzeć na fale aż do znudzenia, wiedząc, że kiedy wrócę tam skąd przyszłam ktoś będzie na mnie czekał i pewnie nawet już trochę tęsknił, chociaż wyszłam tylko na godzinę, a może trzy...
tak mi się teraz marzy. i powiedz mi: kto to spełni?
...to Ty kazałeś mi odejść. Ty po raz kolejny powtórzyłeś, że nic już nie czujesz. to Ty chciałeś, żebym mówiła Ci o swoim życiu, utrzymywała kontakt, chociaż wiedziałeś ile mnie to kosztuje. więc dlaczego teraz, kiedy ruszyłam do przodu, tak jak chciałeś, tak jak prosiłeś, nie chcesz nawet ze mną rozmawiać...?
dziś piszę do Ciebie, może to przeczytasz w odpowiednim czasie, jeśli coś takiego jak "odpowiedni czas" w ogóle istnieje. nie uwolniłam się, wiemy o tym oboje, wiedzą o tym wszyscy, to widać, to słychać, kiedy o Tobie opowiadam. nie do końca potrafię sobie z tym poradzić, więc może spróbuję tak...
Miłość jest moim motorem, moim napędem, moją wielką siłą. kiedy nie mogę Kochać - nie umiem żyć. wygląda na to, że jesteś cholerną Miłością Mojego Życia, niestety niespełnioną, niestety nieszczęśliwą.
pamiętasz, zapytałeś mnie kiedyś co będzie jeśli będziesz musiał wyjechać do lasów gdzieś na szary koniec świata. powiedziałam Ci wtedy, że pojadę z Tobą. byłam tego tak samo pewna jak jestem teraz. w Twoich oczach pojawiły się łzy, dotknąłeś mojej dłoni i dałeś mi jeden z tych uśmiechów, od których zawsze miękną mi kolana.
widzisz, nic się nie zmieniło. myślałam, że może tak, ale jednak nic. nadal poszałbym za Tobą w ciemny las, w ogień, oddała moje życie za Twoje, chociaż uważasz je za pozbawione wartości i znaczenia. ja cenię je najbardziej na świecie. może to jeden z moich największych błędów. Ty pewnie tak myślisz... ale gdzieś pod sercem łaskocze Cię przyjemnie świadomość, że znaczysz dla mnie tak niewiarygodnie dużo.
Ty nadal piszesz do mnie "dzieńdobry" i "dobranoc", ostatnio co dzień. nadal coś się tli w tym leśniczym sercu, chociaż znów powiedziałeś mi, że nie czujesz nic. oboje wiemy, że skłamałeś (a ja wtedy czułam spokój... spokój.). mimo to zabolało niesamowicie mocno. mówisz, że musisz tak mówić. nie zrozumiem dlaczego. ale skoro tak chcesz, to uszanuję.
chyba miałeś rację twierdząc, że nie mogę tak czekać w nieskończoność. myślałam, że mogę. wiem, że potrafię, to nic trudnego, motywacji i nadziei prawie zero, ale perspektywa doczekania się... chcę powiedzieć, że jesteś wart czekania. wart wszelkich wyrzeczeń. nie pytaj dlaczego, to mówi moje serce i moja głowa powtarza za nim, nie szukaj uzasadnienia, bo będzie brzmiało jak bełkot gorszy niż ten. pogubić się przecież można...
ale może tym razem to Ty jesteś tym, po którego stronie leży Mądrość. więc...
może lepiej obiorę Twoją drogę.
tylko dlaczego miałabym robić coś, z czym nie zgadza się ani jedna cząstka mnie?
dzień 1 - Noel zasypał mnie mailami mającymi ułatwić mi przedświąteczny tydzień. jutro ma operację barku, więc od dzisiaj przejęłam wszystkie jego obowiązki w naszym cudnym biurze. lekko panikowałam przed weekendem, a jak w piątek spakował prawie wszystko ze swojego biurka do kartonu po papierze A3 to aż mi się smutno zrobiło... i naprawdę zaczęłam się bać!
ale wiecie co? dzień 1 - DAŁAM RADĘ:D
z małą pomocą Noela... jakiś tuzin telefonów z setkami bardzo ważnych pytań. jutro będzie pod narkozą, więc niewiele mi pomoże... dam radę...?
JASNE, ŻE DAM RADĘ!
dwie piosenki na dziś: Kings of Leon, jako że wpadłam w manię i nie mogę przestać słuchać - true love way, kto chce wstuka w youtube i posłucha. i nieśmiertelni Pretenders - don't get me wrong:)
mogę dziś śpiewać sobie na całe biuro:P HA!
nie wsłuchuj się w moją romantyczność. nie zasłuchuj się w niej. ja prawie nikogo tam nie wpuszczam.
a romantyczność za bezprawne ujawnianie się zaleję dziś wódką z sokiem pomarańczowym. przycichnie.
albo pójdzie spać.
pławię się ostatnio w muzyce Kings of Leon. tak bardzo, że jeśli jutro znajdę wszystkie ich płyty (wszystkie 3...?) to je kupię. jeśli nie znajdę wszystkich to kupię tak dużo jak się da.
to wszystko przez Niego...
myślałam kiedyś, że moje życie jest wyjątkowe, że te wszystkie historie, które mam za sobą, mogłabym poskładać kiedyś w jedną stertę zdań i wnukom opowiedzieć niewiarygodną bajkę. aż dziś olśnienie na mnie spłynęło, odkrycie, bo przecież moje życie powtarza tylko historie setek innych ludzi, których zdążyłam poznać w życiu. widziałam juz moje życie, teraz tylko układam swoje puzzle:)
będzie dobra zabawa, co?;)
chociaz zależy co kto lubi. HAHAHA! [zaśmiała się sama do siebie, złowieszczo i niecnie, mała wiedźma...]
spokojnie, to tylko malfunkcja organu myślowego. każdy się czasem zawiesza i mówi kompletnie bez sensu. ja na przykład dziś:)
wiecie czemu tak polubiłam Walijczyków?
posłuchajcie TEGO:D
prezent od Noela:) śmiałam się przez to dzisiaj w biurze do formularzy excela tak radośnie, że aż program zaczął współpracować!
nasz BHPowiec stworzył dziś własnoręcznie (oraz najwyraźniej własnym ciężkim wysiłkiem umysłowym) plan ewakuacji na wypadek pożaru. podrukował kopie, zalaminował i rozwiesił we wszystkich kontenerach...
punkt 7: udostępnij się swojemu nadzorcy [make yourself available to your Supervisor]
stałam przy drzwiach, w biurze siedzieli Noel i Steve, ja czytałam to na głos i ryczałam ze smiechu (popłakałam się!). Steve poradził mi, żebym już teraz zaczęła się przygotowywać, bo niedługo budowę nawiedzi plaga pożarów. zapytałam go więc kto jest jego nadzorcą. ponieważ Steve sam należy do nadzorców, nad nim jest już tylko Gerry, Pan Dyrektor Generalny. Steve się nie ucieszył. za to spytał kto jest moim. całkowicie spokojnie odpowiedział mu Noel:
- ja.
kim jesteś, Ty, który bawisz się moją głową i moją duszą, Ty, używający tak dobrze mi znanych słów, zawsze przypominający, że one nie są tylko moje? Ty, który bezkarnie rozgryzasz mnie bez mojego pozwolenia, ale gubisz się w szczegółach, co nie pozwala mi rozgryźć Ciebie.
kto pozwolił Ci wejść do środka? kto Ci w ogóle pozwolił?
zgubiłam się zupełnie. kurwa. zgubiłam kajkę.
ale spokojnie, to tylko chwilowy spadek formy! bo byłam na Portobello przez pół dnia, łapałam słońce i popisywałam się moimi purpurowymi okularami, ale jak wracałam, to zaczęło padać, a ja nie miałam ani kaptura, ani parasolki, a z DLR na Woolwich było trochę daleko, więc przemokłam.
tak. chwilowy spadek formy spowodowany przemoknięciem.
prawda...?
wyciągnij mnie z tego. błagam.
ktokolwiek...
co z tego, że mówię to tylko do Ciebie...
chciałam napisać coś wesołego, w końcu weekend, ale już nie jestem dziś wesoła, no to po co...?
za oknem z widokiem na Tamizę jasny pasek świateł miasta. moja linia horyzontu. odwracam głowę lekko w prawo i widzę fajerwerki. gdzieś nad nie-wiem-gdzie, na pewno gdzieś na północ. wszystkie kolory tęczy wybuchają wielkimi kulami przez 5 minut.
10 minut później: kolejna seria, trochę bardziej na lewo. jasności, jasności...
ech, piątek w Londynie:)
...więc łóżko: jest za duże dla mnie jednej, ale bezczelnie to wykorzystam, bo czemu miałabym tego nie zrobić?
za oknem: wstaję i widzę przestrzeń. i światła, ciągną się aż po początek granicy ciemności nieba, po prawej wzgórze, po lewej z daleka widoczne światła na kominie i na dźwigach. na moim CC2 też:) przede mną w dole światła domów i mały park, którego po ciemku wcale nie widać. ale wiadomo, że są drzewa.
na zewnątrz cisza, aż kłuje w uszy, nie ma muzyki, nie ma wycia syren, nie ma szumu samochodów, który ustawałby tylko między 1 a 2 rano. nie ma.
myślisz, że chociaż trochę oswoję to miejsce? na początek rozpakowywanie przełożyłam na gdzieś między piątkiem a niedzielą. jeszcze nie będę decydwać czy to dobra wróżba. na razie trzeba się zastanowić nad jakimś czajnikiem, bo nie namierzyłam.
to co? zapamiętać pierwszy sen, tak?
noc była spokojna i cudownie senna. tak dla odmiany nie obudziłam się w chwilę po zaśnięciu uznając za śmiertelnego wroga wszystko począwszy od niespokojnej własnej głowy, przez zbyt głośne bicie serca aż po poduszkę złośliwie nieukładającą się w zgodzie z kształtem mojej czaszki. kiedy otworzyłam oczy był już dzień, nieco przed ósmą. 21 gramów ustanowiło czas dobroci. w obliczu dzisiejszego dnia nieuprzejmości i drobnych świństw węszę jakiś podstęp...
ale U. powiedziała, że w związku z tą okazją mogę rzucić w kogoś gilem! więc miejcie się na baczności wrogowie i podłe padalce. nieuniknione wasze starcie z moim niecnym id...
obudziłam się z sercem walącym boleśnie, to nie był dobry sen. rzeczywistość też przerasta jego możliwości. już od dawna nie biło spokojnie, powoli.
kolejny chce zostać moim mężczyzną. nie do wiary jak to działa... ja was nie chcę! NIE CHCĘ!
N I E C H C Ę !
nie was...
biuro ożyło. sieć ożyła. mogę już zatapiać się w pracy, zapominać się, otwarto mi drzwi do niemyślenia.
tylko, że jutro sobota wolna... ale do poniedziałku niedaleko!
straszliwie skłamię jeśli powiem, że wcale nie tęsknię.
w nowym biurze nie działają jeszcze komputery, ani tym bardziej internet. nie mam już też widoku na dźwigi, co mnie smuci za każdym zerknięciem przez okna. jest w nim za to Noel, inżynier, Walijczyk, trochę starszy ode mnie i małomówny. ale ma tyle piegów, że przy nim czuję się, jakbym na mojej twarzy nie miała ani jednego! Noel chwilowo zamieszkuje w hotelu, gdzie co wieczór po powrocie z pracy znajduje na swoim łóżku ciasteczka 'Walkers'. dwie paczki. co rano kładzie mi obie na biurku. najbardziej smakują mi takie chrupiące z kandyzowanym imbirem i te z kawałkami belgijskiej czekolady.
Noel zazdrości mi tego, że kiedyś weszłam po kolana w zaspę śnieżną.
po wypadku motocyklowym, w którym złamał sobie obojczyk i prawą nogę, przestał się tak intensywnie ruszać i uważa, że mocno przytył i jest gruby. nie będę mu mówiła, że nie jest. mógłby przestać oddawac mi ciasteczka z hotelu.
zaraz po przekroczeniu progu dostałam pierwsze polecenie służbowe: poustawiaj to tak, żeby było Ci wygodnie. możesz przestawiać wszystko jak chcesz, szafy, biurka, a jak czegoś potrzebujesz to mów, zamówimy. zapytałam czy mogę sobie zażyczyć masażystę i ekspres do kawy. powiedzieli, że jeśli moja praca będzie dzięki temu łatwiejsza i efektywniejsza, to naturalnie, że tak. więc ekspres już jedzie.
swoje biurko ustawiłam tak, że mam widok na całe wnętrze.
moje Królestwo. MOJE.
usiądę wygodnie i spakuję walizkę. do niej spodnie, sweter, bo bluza na grzbiet, jest ciepła. będzie 1,5kg nadmiaru (zabieram pierogi od mamy i taty nalewkę), więc coś powędruje do podręcznego. będę się z tym szwędać po bezcłówce, ale co tam...!
paznokcie pomalowałam na koralowo dla odwagi. przyda mi się jej jeszcze trochę, w końcu znów ruszam na nowe wyzwanie. tyle chciałabym Ci opowiedzieć, gdybym mogła...
jak uparcie byłam sobą, byłam szczera i walczyłam o to, co uważam, że słuszne, i jak za to wszystko wyleciałam. jak w jeden dzień wszystko znów odmieniłam, bo okazało się, że chciały mnie 3 inne firmy, bo jestem dobra w tym co robię. że ostatecznie wybrałam tą angielską, chociaż niemcy szukają kogoś kto im londyńską centralę rozkręci i poprowadzi, ale musiałby chcieć zostać tam na długo. i jak się cieszyłam z tego wszystkiego, jak skakałam z radości przed biurem.
tyle chciałabym Ci opowiedzieć. i tyle Ci nie opowiem, bo sama myśl o tym, że mogłabym, boli gdzieś tam w samym środku. to takie głupie uczucie kiedy chcę złapać w takiej chwili za telefon, ale za moment przypominam sobie, że do Ciebie nie... albo kiedy z przyzwyczajenia chcę napisać, że już dojechałam i tata odebrał mnie z dworca... albo kiedy wysiadam na głównym w Poznaniu i wiem, że nie będziesz tam na mnie czekał, ani nie odprowadzisz kiedy będę wyjeżdżać. i jak w piekarni kupuję Marcińskie, ale wiem, że najlepsze i tak są z Puszczykowa, tylko serce by mi pękło gdybym po nie pojechała, więc biorę te gorsze.
kiedy w czwartek przechodziłam przez kaponierę i wzdłuż, na zachodni, nie mogłam przestać myśleć o tym czy już zacząłeś w regionalnej. a w piątek...
jutro bardzo wcześnie rano zabiorę walizkę, przytulę mamę na dozobaczenia, podrapię koty za uszami. na lotnisku przytulę tatę i pewnie nawet nie będę płakała przechodząc przez bramkę. wsiadając do samolotu w głowie postaram się zamknąć za sobą wielkie ciężkie drzwi. klucz schowam pilotowi do kieszeni, z nadzieją, że zgubi go gdzieś, a ja już więcej go nie spotkam. po raz kolejny powtórzę sobie, że moje życie to nie jakiś ładny film, gdzie Ten Najważniejszy, na którym tak mi zależy, mimo zawirowań i przeciwności losu, ostatecznie odnajdzie mnie choćby na końcu świata, bo patrząc samotnie na drzewa i swojego psa odkryje, że jednak to ja jestem Tą Kobietą i jak on mógł w to kiedykolwiek zwątpić. karmią człowieka takimi pierdołami w kinie i w telewizji, a głupi potem wierzy naiwnie w swoją kurwa Wielką Miłość...
trzymajcie za mnie kciuki, moi drodzy, teraz dopiero zacznie się prawdziwa szkoła przetrwania! znów będzie Kaja w Wielkim Mieście. tym razem dużo większym niż poprzednio.
jadę dorosnąć.
EDIT 17:20
cała sztuczka polega na tym, żeby nie przyznawać się przed nikim, że sobie nie radzę. przede wszystkim przed samą sobą. tak tak.
EDIT 18:33
już wiem. lodowy mur. zbuduję go sobie wokół. zrobię sobie fortecę i zamknę się w środku. poczekam aż ktoś odważny będzie chciał ten mur zburzyć. poczekam, aż ten Ktoś nie zostawi mnie samej na lodzie kiedy będzie najmocniej potrzebny.
kurwa
kurwa kurwa kurwa
potknęłam się dziś i nie mogę złapać pionu
kurwa...
przewracam się...
kurwa...
EDIT 20:17
tak łatwo jest powiedzieć "bądź dzielna, nie poddawaj się". ale to nie Ty tęsknisz, to nie Ty musisz sam siebie przekonywać, że nie ma już o co walczyć, nie ma już na co czekać. to nie Ty musisz sobie wytłumaczyć, że to nie Twoja wina, że usłyszałeś "nie kocham cię już" i że to nie oznacza, że jesteś byle kim, ani że nie warto się o Ciebie troszczyć, ani że nie da się Kochać Cię na tyle, żeby z Tobą być.
nie Ty nie umiesz sobie z tym wszystkim poradzić. nie ty nadal nic nie rozumiesz. nie Ty musisz sam siebie przekonywać każdego cholernego dnia, że już nie chcesz do tego wracać. nie Ty musisz sobie wmawiać, że nawet gdyby była taka szansa, to nie chciałbyś spróbować raz jeszcze.
nie wiesz jak to jest. nie wiesz dlaczego się przewracam.
nie masz zielonego pojęcia jak ciężko jest się podnosić w kółko i w kółko od nowa.
więc nie mów mi, że we mnie wierzysz ani żebym była dzielna. bo jedyną osobą, która pokazała mi jak mało we mnie wierzy, jesteś Ty.
kiedy któregoś wieczoru siedziałam z R. w jego biurze, rozmawiając o pierdołach i popijając trochę zbyt mocną kawę zabielaną śmietankowym proszkiem, on opowiedział o życiu bez przystani, gdzie większość swoich rzeczy cały czas ma się w kartonach i najczęściej wozi je ze sobą w samochodzie. powiedział wtedy, że ja na pewno nie wiem co to oznacza.
jak tak się teraz rozejrzałam wokół, to przypomniałam sobie, że wiem. w zakładzie z R. wygrałam (ja obstawiałam Adamka, on Gołotę - o naiwny!) wielką butelkę białego rumu. może jak będę odbierać wygraną, to uda mi się zobaczyć jak się urządził w swoim mieszkaniu w mieście nad morzem, którego mu serdecznie i z całego serca życzę, więc może mu się spełni. może jedno z nas posmakuje wtedy rozpakowania kartonów na dłużej, może tak na prawie-zawsze. przyniosłabym wtedy w prezencie roślinkę, taką zieloną z grubymi błyszczącymi liśćmi, której nie trzeba podlewać za często, bo komuś tak smutnie nieczułemu jak R. mogłoby się przydać takie zielone małe życie w domu, a zwykłego fiołka by zamordował, a to zielone grubo błyszczące, którego nazwy nie pamiętam, to wytrwała bestia, łatwo się zasuszyć nie daje.
księżyc świeci mi przez okno w suficie, tak jak lubię. K. molestuje smsami, których treści nie jestem ciekawa. T. czeka na maila, którego nie napiszę, bo wcale mi się nie chce, bo ja wcale za nim nie tęsknię. R. pewnie właśnie wyszedł z biura, pracoholik perfekcjonista, budowlany mesjasz i zbawiciel, masohistycznie lubi po 14 godzin zasuwać, a potem dziwi się, że z kartonami w bagażniku żyje. polubiłam chłopaka. tak samo jak ja wydaje się być zepsuty. porysowany. sercem utrzymuje bezpieczny dystans, chociaż czasem się zapomni i się otwiera.
zauważyłam, że na większość z nich tak działam - otwierają się. pewnie to dlatego, że jestem dziewczyną. a oni przecież też mają potrzebę pogadania. najczęściej, bo niektórzy wolą się schować w swoich skorupkach. szanuję to. nie ciągnę za język. po prostu siedzę przed nimi, z kubkiem ciepłego, słucham, śmieję się, opowiadam. cieszą mnie chłopcy, mówią, że im budowę sobą rozjaśniam:)
zimno tu. wysiadasz w stanie jeszcze zaspanym z samolotu, a po twarzy strzela cię nieco ponad zero Celsjusza. niby nic specjalnego i lepiej cieszyć się, że nie leje tylko trochę siąpi, ale Londyn oferuje okolice piętnastu, więc czuć tą różnicę. szczególnie jeśli z samolotu wysiadło się w trampkach, a zamiast ciepłego płaszcza na grzbiecie osiadła skórzana kurtka, więc przez głowę galopuje: jeszcze tylko kontrola dokumentów, a potem tuptuptup po odbiór bagażu i dokopywać się do bluzy i rękawiczek, szybko, szybciej....
potem długa, długa droga do domu, bo autobus z lotniska do miasta na główny utyka raz po raz w korku (staram się w tym porannym tłoku stać nie przytulając się do grubego pana z wąsem), a na głównym dowiadujesz się, że z trzech pociągów tylko jeden kursuje, ale z powodu remontów torów jest na starcie opóźniony o 45 minut, a dodatkowo został zmieniony z pospiesznego na osobowy, więc zatrzymuje się na kilku(nastu!) stacjach więcej, co wydłuża czas podróży o kolejne 66 minut. przynajmniej wg pkp, bo kiedy siedzisz przez 1,5 godziny na zimnie i wszędowcisłym wietrze, czekając na peronie na pociąg, który gdzieś między początkiem trasy a Twoją stacją załapał dodatkowe 97 minut opóźnienia, zaczynasz nabierać poważnych wątpliwości co do tych jakże pozytywnych obietnic. nic to, słuchawki głębiej w uszy, puszczasz więcej słonecznej muzyki i czekasz, czekasz, czekasz, przytupując stopami i chowając głowę w kapturze.
tak tak... wiesz R. co teraz myślę o Twoim mieście? to samo co Ty o jednym z moich! tylko, że podstawy tej opinii kosztują mnie teraz solidny kaszel i upierdliwe smarkanie, czasem przerywane serią kichnięć, a Ty tylko dzień kaca miałeś...
ale kiedy patrzę z podłogi przez okno na skrawek błękitnego nieba, i kiedy wstaję i spoglądam w lewo na mój las, to wiem, że mogłabym nawet zmarznąć tam jeszcze bardziej, a pociąg mógł sobie jechać jeszcze wolniej, ja chciałam tylko dotrzeć do jedynego miejsca, które mogę teraz nazwać domem, przytulić się to znajomych kątów i z wdzięcznością zamknąć oczy, spokojnie wdychając zapach łóżka i zimnego powietrza, bo nie mam już żadnego kawałka świata, który byłby mój, oswojony i bezpieczny. ale mam to. a "to" jest najbliżej oswojenia. więc chwytam się go mocno, przyciągam z całej siły do siebie i proszę "ty mnie nie opuszczaj, bo nie wiem co wtedy zrobię". zamykam oczy i pozwalam sobie na słabość. a potem zasypiam, pierwszy raz od... od...
i kiedy już zdawało mi się, że wszystko się zawaliło, a ja sama jestem bezwartościowa, okazało się, że bardzo, BARDZO się pomyliłam:)
pięciocyfrowo bez przecinków miesięcznie i jeszcze cośtam cośtam;P wyżej, lepiej, ważniej:D aż mu zrzedła mina jak zobaczył ultrapozytywny skutek swojej podłości! a ja uśmiechałam się i skakałam z radości, bo poczułam się doceniona po wielu dniach męczarni, niepewności i przekonania, że problem jest we mnie, że jestem do dupy.
NIE JESTEM!
a Ty... pamiętasz jak mnie poprosiłeś, żebym powiedziała Ci kiedy już pójdę do łóżka z P.?
nie doczekasz się. niektóre rzeczy po prostu się nie zdarzają.
żyjąc jednym filmem oglądanym w kółko i w kółko od nowa nadal znajdujesz się na drodze z pustki do nigdzie.
jak długo można udawać, że jest się prawdziwym wcieleniem Tylera Durdena...?
komplement miesiąca
wielki wielki murzyn z uroczym akcentem z centralnego Londynu powiedział mi wczoraj na siłowni: dziewczyno, Ty możesz poważne szkody zrobić tym prawym prostym!
obcięłam włosy
kupiłam żółte okulary na słońce
i jeszcze purpurowe, bo nie mogłam się powstrzymać
i spędziłam całą niedzielę na Soho, w dodatku mam zamiar zrobić dokładnie to samo za tydzień, tylko z kim innym
powiedziałeś mi "nie kochaj na siłę"
nie będę, bo nie wierzę, żeby tak się dało. albo Kochasz albo nie. na siłę się nie da.
więc nigdy nie Kochałam ani nie będę Kochać "na siłę".
jeśli chcesz umówić się ze mną na kawę wypełnij formularz, wpisz się drukowanymi literami do "booking form" zawieszonego na drzwiach biura i czekaj, aż nieszczęście kopnie Cię w zadek.
nie znienawidzę Cię, nie umiem, nie zrobię tego, bo nie to do Ciebie czuję, niezależnie od uporu, z jakim będziesz mi powtarzał, że Ty mnie już nie Kochasz.
ale nie będę się wraz z Tobą rozczulać nad Twoim żałosnym stanem, więc weź się Człowieku w garść i ŻYJ, do cholery!
nie niszcz się. nawet jeśli wydaje Ci się, że to jakaś pokuta. nie warto, to nie działa tak jak myślisz. to nie oczyszcza. nie sprawia, że czujesz się lepiej. tylko ciągnie na głębsze dno. byłam tam już. raz albo cztery...
nie tak odkupuje się swoje winy.
Steven popatrzył na mnie znacząco i, choć zna mnie dopiero od trzech tygodni, stwierdził:
"próbujesz wszystkim naokoło pokazać, że już wszystko w porządku, i wychodziłoby ci idealnie, gdyby nie to, że pozwalasz spojrzeć sobie w oczy. wtedy i tak widać."
odpowiedziałam, że to dlatego, że jest 13 października.
nawet nie musiałam kłamać. od rana nie radzę sobie z tą datą.
gdyby tak umieć się poddawać, gdyby tak umieć słuchać ludzi, którzy mówią "zapomnij, on głupi, ciesz się, że tylko dwa lata zmarnowane"... a ja to co po pierwszym przecinku i tak z dużej napiszę, bo nie umiem źle Mu życzyć, nie umiem chcieć, żeby On cierpiał, ani nie uważam, żeby czas był zmarnowany. gdyby tak umieć przestać czuć, tak jak On, nie czuć już, nie tęsknić, nie czuć głupiej lojalności, która już się nie należy, tylko serce cały czas myśli inaczej, nie chce zdjąć smyczy.
serce potyka się o to wszystko, czego tak bardzo nie umiem zrozumieć, czego nie umiem pojąć i w co nie chcę uwierzyć. potyka się serce, a ja za nim upadam, i znów się podnoszę, co krok, co krok. tylko wiara nie chce upaść. trzyma się, nie wiadomo już czego.
więc pracuję nocami, z chłopakami z nocnej zmiany, przez kilka dni. i tak nie sypiam...
tylko buduję złudzenia.
straciłam siłę, straciłam radość, straciłam wiarę w siebie. nie mam juz blasku, nie uśmiecham się. i jest mi tak zimno... straciłam wszystko co miałam.
ale daj mi kilka dni i stanę na nogi, stanę silniejsza niż wcześniej, jeszcze silniejsza niż Ty, i może nawet nie będę żałować, i może nawet przestanę myśleć i marzyć i wierzyć. tym razem w Ciebie, bo ta głupia wiara cały czas żyje i oddycha, pulsuje, pompuje krew.
worek na siłowni pomoże nie myśleć i nie czuć. rękawice złagodzą ból. dzisiaj też, jutro też. tak jak wczoraj.
miałam jeszcze tyle słów do powiedzenia i do stworzenia. tyle miałam siły i wiary, tyle wytrwałości, tyle Miłości w sobie, takiej, której nigdy nie zrozumiesz, takiej do Ciebie, która nie pozwalała nikomu innemu zbliżyć się do mnie.
rano napisałeś "Słońce" i "całuję gorąco", a po południu "nie czuję już tego"...
i jeszcze, że czujesz, że i tak nic by z tego nie wyszło.
ale chwilę później, że boli Cię to, że kolejka już do mnie czeka, czeka tylko aż znikniesz, a ja w rozpaczy otworzę szeroko drzwi do mojej sypialni.
nic nie rozumiem. NIC NIE ROZUMIEM! chyba sam sobie wmówiłeś, że ja nie mam o co walczyć... Twój wybór. masz do niego prawo, ja zobowiązałam się go uszanować.
to by było na tyle. dzięki za to wsparcie.
EDIT 12:35 i jeszcze cytat z bezcukru:
"samo chcenie nie wystarczy, kiedy ktoś jest kretynem, który zdając sobie sprawę ze swoich błędów cały czas popełnia te same"
czasami, ale tylko czasami, żałuję, że nie urodziłam się jakieś 20 lat wcześniej niż to nastąpiło, jakieś tysiąc kilometrów dalej niż to nastąpiło, tak, żebym mając 20 lat mogła doświadczać lat 80 mieszkając w Londynie. ale to wyłącznie ze względów muzyczno-popkulturowych:)
znów nie sypiam. budzę się kilka razy w ciągu nocy.
tak mi brakuje Twoich pleców, koło których mogłabym się wtedy obudzić... obudzić się i z radością stwierdzić, że mogę znów zasnąć wtulając się w nie.
nasz hojny, bo nieświadomy, dostawca internetu bezprzewodowego, do którego systematycznie nielegalnie się podłączaliśmy, postanowił przestać nadawać i odciął nas od globalnej wioski. ale my się tak nie damy! znajdziemy innych nieświadomych!
co właśnie samodzielnie uczyniłam:D ja - komputerowy ignorant pierwszej klasy! TADAM!
miałam bardzo kolorowy sen. tak wyraźny, że dotykając prętów płotu czułam fakturę zielonej olejnej farby, którą je pokryto, a kiedy wybuchł wielki zbiornik z gazem czułam na twarzy gorący wiatr fali uderzeniowej. i ból mięśni kiedy trzymałam się tych prętów tak mocno jak tylko mogłam, żeby podmuch mnie nie odrzucił w tył. nie odrzucił.
i widziałam jak od ognia uciekają ludzie zgromadzeni na weselu, pannie młodej chyba się nie udało, widziałam jak ogień lizał jej biały welon, tak była blisko. nie wiem co zbiornik gazu robił na weselu. wybuch zniszczył bezimienne miasto, w którym nastąpił.
moja głowa zgromadziła i przetrawiła różne informacje i wrażenia, wszystko, co widziałam w ostatnich 2 tygodniach, i wyświetliła mi jak pełnometrażowy film kiedy spałam.
sen nie należał do tych dobrych. ale była w nim iskra (iskra...? może to ja podpaliłam miasto...?) wielkiej wiary w to, że się uda. Uda się.
i był pierwszym tak wyraźnym snem od wielu, wielu dni.
wyraźnym jak tost z masłem orzechowym i jeżynową marmoladą:)
dziś podnoszenie wielgachnego elementu spalarni - zsypu śmieci. 70 ton stali podwieszone na wielkim dźwigu, wciągnięte 20 metrów nad ziemię. jeszcze tylko kilka minut:)
oczekiwanie jak na cholerną północ w Sylwestra!
ale jak pierdolną stalowe liny, to wszyscy mamy prze...srane. idę na budowę:D
dwa tygodnie i puściły moje blokady. zablokowałam emocje, zablokowałam łzy, nie płakałam, tęskniłam, ale patrzyłam na to z dystansem. dziś puściły.
a jak dziś straciłam panowanie nad sobą i wkurwiłam się aż do łez, to połowa chłopaków z budowy gada o tym, że coś ze mną nie tak.
cholera. nikt miał nie widzieć.
go on, brake my heart one more time. I\'m stronger than that.
Londyn, dzień... któryśtam. jeden z pierwszych. jeśli dziś jest poniedziałek, to mamy dzień czwarty. więc: Londyn, dzień czwarty.
zza okienka w moim blaszanym kontenerze na ludzi, który szumnie nazywamy biurem, mam widok na szkielet spalarni śmieci, która powinna istnieć w całości już w 2011. nazywa się Riverside Resource Recovery Facility.
***
kiedy zaczynałam to pisać było w miarę spokojnie. teraz zbliża się koniec pracy, jest 2 godziny później, a ja straciłam natchnienie (a za chwilę stracę też dostęp do internetu aż do jutra).
moje życie spakowane w kartony... wyć mi się chce kiedy patrzę na to wszystko, co na 9 miesięcy muszę zostawić gdzieś daleko. 9 miesięcy, w czasie których coś musi się odnaleźć, odrodzić, naprawić, zrozumieć, ja zawalczę o Ciebie, Ty zawalczysz o mnie, a żółta opaska będzie mi każdego dnia przypominać jaka jestem silna i ile z tej siły pochodzi od Ciebie.
9 miesięcy - to takie symboliczne, prawda?
uśmiecham się do Ciebie i dzięki Tobie, bo pozwalasz mi tyle zrozumieć, tyle zobaczyć, tyle się nauczyć, szczególnie teraz. widzę jaśniej i bardziej wyraźnie niż kiedykolwiek wcześniej. czuję się chwilami jak Archimedes w swojej wannie, z tą różnicą, że nie chce mi się przez to biegać nago po ulicach.
może masz rację nazywając mnie wariatką, ale oboje wiemy, że to słowo ma pozytywny wydźwięk. jestem już za twarda na opuszczenie rąk i zamachanie białą flagą.
a jak będzie Ci źle - po prostu wyciągnij do mnie rękę:)
albo po mnie:)
niezależnie od wszystkiego - ja w Ciebie wierzę, wierzę z całego serca, więc nie bój się, odwagi Włóczykiju!
może życie da Nam jeszcze jedną szansę, może damy ją sobie sami, a może każde pójdzie inną drogą - nie wiem, a Ty nie szukaj odpowiedzi, sama przyjdzie.
a ja będę odważna, nauczę się od świata wszystkiego tego, co będzie chciał mi przekazać. proszę Cię o to samo - o odwagę. czuj. ucz się. rozmyślaj. i zobaczysz, że wszystko będzie dobrze:)
serce utrzyma rozpacz na smyczy. na bardzo krótkiej smyczy.
tak teraz czuję. wszystko, co jest związane z tą piosenką siedzi właśnie w mojej głowie, prosząc, żeby pozwolić temu urosnąć.
więc zmieniam drogę. od dziś sama będę sobie spełniać moje wielkie marzenie o Londynie, with a little help of my Friend:) za godzinę zadzwoni telefon, a ja odpowiem, że juz zdecydowałam, we wtorek przyjadę podpisać umowę i zacznę nowe życie za tydzień, jeśli tylko zagwarantują mi możliwość przylotu na ślub A. 19 września.
wiem, że wszystko będzie naprawdę dobrze:) będzie naprawdę, naprawdę Dobrze:)
za jakiś czas pokocham oczy innego Jego, tak jak pokochałam Twoje. nauczę się na pamięć Jego dotyku, zakocham się w Nim, w dłoniach błądzących po plecach, po udach, po brzuchu, po piersiach, w ciepłym oddechu pieszczącym kark albo policzek, kiedy nad ranem budzę się obok, a ten inny On ma nadal zamknięte jeszcze oczy. zakocham się w Jego głosie mruczącym do słuchawki słowa, od których po karku przejdzie ten niesamowity dreszcz, ten, który należał do Ciebie, ale stchórzyłeś i nie umiałeś go mieć, nie umiałeś o niego zawalczyć, nie chciałeś...
do innego ucha będę szeptała wcale nie cicho o tym, co ze mną robi, że jest tak niezwykłe, że mogłabym wybuchnąć z radości, ze szczęścia, z tego ogromu przyjemności, który czuję, kiedy jest bliżej niż obok. w inny kark i inną szyję będą delikatnie wbijały się wtedy moje zęby i paznokcie.
inny On zobaczy jak pstrykam, usłyszy jak pstrykam, dla innego stanę się fajerwerkiem, innemu moje dłonie, moje usta, moje całe ciało opowiedzą co oznacza "pstryk pstryk".
dla innego Jego wstanę wcześniej niż muszę, wstawię wodę na kawę, podgrzeję bułki w piekarniku i wsadzę w nie całą swoją Miłość, każde "tak się cieszę, że Jesteś", którego nie umiem powiedzieć, bo to nie te słowa, więc muszę wymyślać własne.
inny On będzie trzymał mnie w kinie za rękę kiedy w tej i tamtej scenie znów podskoczę trochę przestraszona, chociaż to przecież tylko film, ale ja zawsze trochę skaczę... inny On przytuli mnie na koncercie i na każdym następnym, kiedy będzie już ciemno, a Babie Doły będą rozjaśniać tylko światła przy scenach. innemu otworzę szerzej namiot, żeby do środka wpadało chłodniejsze powietrze, które schłodzi Mu stopy albo czoło i innego Jego będę prosiła, żeby przytulił mnie mocniej, wcisnę nos w policzek, bo zrobiło mi się tak potwornie zimno.
innemu Jemu położę na udzie dłoń, kiedy będzie wpatrzony w drogę, innego podrapię po karku, za innym Nim będę się wiecznie oglądać, co dzień zakochana od początku.
innemu Jemu przyłożę do szyby dłoń i usta kiedy rano będzie wsiadał do samochodu, jechał do pracy, innego Jego odprowadzę wzrokiem tuż za zakręt za każdym, każdym jednym razem, na innego Jego powrót będę czekała niecierpliwie, tupiąc palcami stóp z radości, że to już za chwilę.
innemu Jemu będę pragnęła patrzeć w oczy tak długo, aż moje same się zamkną, nie mogąc nacieszyć się ich kolorem, swoim odbiciem w nich, innego Jego twarzy będę przy tym dotykać tak ciepło i czule, jak tylko ja potrafię.
innemu Jemu podziękuję za to, że nie muszę się bać, że zrozumiał moje strachy, zaakceptował, że Kocha mnie mimo miliona moich wad, że dzięki Niemu mogę być taka silna, silniejsza, twardsza Ja.
za innym Nim będę szalała tak, że wykrzyczę przy wszystkich KOCHAM CIĘ!
kurwa. nie mogę zasnąć. rozjebała mi się chwilowo moja radosna stabilizacja emocjonalna i strasznie chce mi się przez to kląć.
i niech jeszcze sąsiad wyłączy ten pierdolony pseudohiphop. bo mu w zemście wetrę psią kupę w wycieraczkę...
zmieniam się bardzo mocno, wiem to, czuję, znam ten stan, raz już to przechodziłam, ale wtedy trwało to znacznie dłużej i przebiegało niemiłosiernie wolniej. więc pojawia się już trochę inna, nowa Ja, która kupiła sobie karnet na siłownię, a na śniadanie z własnej woli zjadła nie przepyszną chrupiącą jeszcze bułkę z sałatą, szynką, żółtym serem, grubo krojonym pomidorem i jajkiem na twardo (a to wszystko pod przepyszną kołderką z majonezu, doprawione pieprzem i solą, mniam!) tylko chlebek słonecznikowy z twarożkiem, jogurt i banana.
po brzegi wypełniłam się optymizmem, uśmiecham się do świata i podśpiewuję (a jednak! dziś się na tym złapałam...) wracając z zakupami do (nadal pustego) domu. udaje mi się bez większych problemów oderwać myśli od tego, co najbardziej mnie przygnębia, a jeśli już o tym myślę, to w samych pozytywach. i sama sobie wydaję się coraz ładniejsza:)
ale dwie rzeczy uparcie się nie zmieniają: moja dozgonna miłość do mocnej czarnej herbaty z cukrem i to, że kiedy On pisze, dzwoni lub wpada na kawę, moje serce wali jak szalone, bez chwili odpoczynku, a ja nie jestem w stanie nic na to poradzić.
zbroja, ciąg dalszy: ukatrupiłam własnymi rękami (prawą, konkretnie...) dwie duże żwawe muchy. a słyszałam kiedyś w TV, że się nie da!
co dało mi niczym niezmącone poczucie, że jestem niezwyciężona
Mężczyźni stali się towarem reglamentowanym. świat nauczył większość z nich, że wszystko to, co najbardziej pociąga Kobiety, jest objawem zniewieścienia (ale proszę, proszę nie myślcie teraz o makijażu! zadbana twarz - TAK, odkrycie, że on używa tego samego podkładu co ja, ale ma lepszy tusz - NIE!) i niemęskości. mężczyźni (ale nie: Mężczyźni) już nie walczą i nie starają się. nie umieją pokazać, że im zależy. na pierwszym miejscu najczęściej stawiają samych siebie, a "na złość mamie odmrożę sobie uszy" zdaje się czasem być ich dewizą, z której z jakiegoś niepojętego powodu nigdy nie udało im się wyrosnąć.
boją się wszystkiego, od powiedzenia prawdy, przez lojalność, odpowiedzialność, podjęcie ryzyka dla czegoś innego niż pieniądze, po otwarte przyznanie się do tego, że się boją. wzamian koloryzują historie o swoim życiu, wszyscy przecież wiedzą jakimi świetnymi są kierowcami, jak świetnie znają się na przeróżnych maszynach, ile potrafią wypić, jak z łatwością okłamują Ją dla własnych korzyści albo jak niezwykle intensywnie działa na Kobiety ich zwierzęcy magnetyzm.
ale stając twarzą w twarz z problemem pochylają głowy i oddreptują w ciszy jak mali chłopcy. wyszeptują "przepraszam" z miną rumuńskiego dziecka proszącego cię o "na chleb", choć najczęściej to "przepraszam" nie niesie za sobą przekazu. po prostu nauczyli się, że tak trzeba powiedzieć, omijając część lekcji o znaczeniu tego słowa.
skonfrontowani z dowodem ich kłamstwa potrafią odtworzyć zdartą płytę z przedszkola - "to nie ja!". błędy powtarzają uparcie, krzywdzą i nie szanują, a kiedy uda im się spieprzyć coś kompletnie, przybiegają z bukietem róż albo tulipanów, święcie przekonani, że dadzą kwiatki i po kłopocie. więc kwiaty od faceta nie kojarzą się już z czymś pozytywnym, częściej wywołują automatyczne skojarzenie: znów nabroił.
najprawdopodobniej dopiero po kryzysie wieku średniego nabiorą odwagi, a odpowiedni rejon w mózgu odbierze błąkający się od lat sygnał, że czas już wyjść ze skóry chłopca.
o co my w ogóle walczymy? o co się staramy? w co tak mocno wierzymy? i gdzie się pochowali Mężczyźni???
zaczekam. będę walczyć. poddam się dopiero kiedy przegram.
a jak ktoś mi powie, że nie powinnam, to niech mnie serdecznie pocałuje w dupsko, bo dokładnie tam mam takie opinie.
z rozmowy z U.:
- mam nadzieję że z czasem już nie będziesz chciała na niego czekać
- jestem zbyt uparta. za mocno uwierzyłam za tym ostatnim razem, że jeszcze się uda
zamykając się w moich czterech ścianach i tępo gapiąc się na palce stóp, sterczących gdzieś przede mną zalegającą na podłodze w wytartych jeansach, z rozczchraną głową, kubiem czegoś i jaskrawogłowym przyjacielem - odbieram sobie szanse na jakąkolwiek poprawę. do cholery, przecież już raz sobie poradziłam, dałam radę, po paru zakrętach i pomylonych drogach wyszłam na prostą (...?).
od czego ja wtedy zaczęłam...?
a do tego jeszcze zrobiłam się okropnie zimna i nic nie czuję, poza irytacją samą sobą (i wielką ochotą znalezienia się w posiadaniu maszyny do szycia).
pierwszy raz od... 6 lat...? niepokoi mnie opuszczenie bezpiecznego schronienia, jakim jest mój dom. ale nie ten w Poznaniu, ten w Olsztynie. z rodzicami i Siostrzyczką, z którą można pogadać, pooglądać filmy, posłuchać muzyki, najechac kuchnię, tajniaczyć, wyjść gdzieś w bliżej nieokreślonym celu - wszystko, co sprawia, że człowiek nie czuje się tak cholernie samotny.
boję się trochę, bo wyjeżdżam dzisiaj. nadal nie spakowana, chociaż nie ma to większego znaczenia, bo wcale się nie wypakowałam. poza tym - mam przecież jeszcze chwilę. kilka godzin do pociągu...
wyjeżdżając z Poznania stwierdziłam, że wracam do Olsztyna. nie "w odwiedziny" tylko "wracam" wracam, na zawsze. potem, z wielu powodów zaczęłam myśleć nad tym czy wytrzymam z rodzicami pod jednym dachem (na co dziś przychodzi mi jedna myśl - lepiej z nimi niż zupełnie bez kogokolwiek... ale to może też być wyłącznie objaw małej histerii) i czy rzeczywiście nie ma już żadnego powodu, dla którego miałabym mieszkać w Poznaniu. właśnie dotarło do mnie, że "powód" skrywa w sobie słowo "Człowiek".
nie mam Człowieka, do którego mogłabym chcieć pędzić, który byłby motywacją, żeby gdzieś w głębi duszy czuć, że za chwilę wyjdę na zewnątrz i popchnę wagony, żeby tylko dojechać szybciej. nie mam, uznał, że to On jest pępkiem świata i najważniejszą osobą w Jego życiu, więc... nie mam. miałam głupią nadzieję, że przez ten tydzień coś się odmieni (A. zapytała "i co, myślisz, że będzie próbował się z Tobą spotkać i przyjedzie?", a ja na to: "on? chyba, że ktoś by mu podpowiedział albo kazał, sam na to nie wpadnie" - ale miałam nadzieję, że może jednak...), ale zawsze przecież powtarzałam, że w związkach z ludźmi jestem szczególnie naiwna.
idę na śniadanie, może jeszcze jakiś spacer. potem szybko prysznic, sprawdzić czy mam wszystko, potem na pociąg.
boję się samotności. takiej życiowej. przyjaciół, którzy wyjechali na wakacje albo do pracy albo wrócili do rodzinnych miast. pustego mieszkania, w którym jednak nie umiem mieszkać z kimś obcym.
palce nieodgryzione, ale celu dopięłam - nie odezwałam się pierwsza. i co mi z tego przyszło...? nic. kompletnie nic.
a b s o l u t n i e _ z u p e ł n i e _ n i c.
zero walki.
chyba jednak czas zacząć nastawiać się na rozpoczęcie nowego życia. bez Niego. On zacznie nowe beze mnie, więc chyba już czas nauczyć się poddawać.
M. zaproponowała, że jeśli chcę, to ma dla mnie już teraz 3 fajnych facetów do wyboru, w zasadzie wszyscy w okolicach Olsztyna. według M. każdy z nich to "ciacho". A. ma tylko jednego, jak się okazało kumpla jej narzeczonego, tylko, że młodszy, ale podobno wypytywał o mnie po tym jak dwa tygodnie temu razem z nimi wybrałam się do tej cholernej Ostródy.
oczywiście jest jeszcze P., w Londynie, który na pewno otarłby moje łzy, gdybym tylko zebrała się w sobie, wsiadła w samolot i poleciała do miasta, które obiecałam sobie, że w końcu odwiedzę, bo wstyd być mgr filologii angielskiej i nigdy, ale to nigdy nie być w którymkolwiek z krajów anglojęzycznych, a w szczególności w UK, w Londynie.
(AHA! bo w czasie kiedy nie pisałam zdążyłam się obronić i teraz jestem mgr)
nie. nie chcę.
Rodzinka (mamcia...) namawia (słowo "subtelnie" nie ma tu zastosowania...) na studia w Opolu, z projektów europejskich. tylko, że to nie podyplomówka, a normalny licencjat. Zaocznie. Co dwa tygodnie przez trzy lata do Opola na weekend. no i obowiązkowe praktyki. a może to dobry pomysł? to tylko trzy lata, a ja chwilowo nie jestem uwiązana w żadnym mieście (...?). czas na podjęcie decyzji: 2 dni, łącznie z dzisiaj.
powiedziałeś mi "zajmij głowę czymś innym". voila!
i nie ma NIKOGO z kim mogłabym porozmawiać przed podjęciem decyzji, poradzić się, porozmawiać o wątpliwościach i poszukać rozwiązań albo wsparcia. nikogo. czeka mnie szybki kurs myślenia tylko za siebie i tylko o sobie. o ile z pierwszą częścią nie powinno być problemów, o tyle z drugą...
kurwa.
EDIT 08.08: decyzja podjęta, wysłałam dokumenty do Opola
okna w suficie pokoju pokryły się czerwonymi mrówkami zaopatrzonymi w skrzydełka. ląduje ich coraz więcej i więcej, nad domem unosi się ich cała chmara.
Hitchcock pomylił się wybierając ptaki. te mrówki są naprawdę przerażające. stukają o szyby jakby delikatnie kropił deszcz. poza tym nie wydają żadnych odgłosów. po prostu są, w przytłaczających ilościach, a kiedy spotkają się dwie lub trzy w jednym miejscu zaczynają się nawzajem atakować, zmieniając się w większe skrzydlate kulki, a wtedy przyłączają się następne.
przez kilka chwil można nawet pomyśleć o czymś innym niż to, że w moim życiu aktualnie coś jest bardzo nie tak. patrzysz i zastanawiasz się - o co do jasnej cholery chodziło Matce Naturze kiedy wpadła na ten obrzydliwy pomysł i postanowiła wprowadzić go w życie?
niech mnie życie chroni przed kłamcami i oszustami, przed zdrajcami i tchórzami, przed egoistami i Piotrusiami Panami w pięknych ciałach Mężczyzn, schowanych za ich cudnymi oczami, za uśmiechem, za który mogłabym umrzeć.
zasługuję na to, żeby mnie szanował, żeby nie okłamywał, żeby o mnie walczył.
wiesz S., czuję się tak trochę... swój motocykl chcesz zabierać wszędzie i pokazać każdemu, pochwalić się, a mnie nie chcesz zabrać na głupie piwo ze swoimi nowymi znajomymi...
wysłał mi przecudnego smsa, że nie może przestać o mnie myśleć i że nic z tym nie da się zrobić. jestem skończoną kretynką, skoro poważnie pomyślałam, że może pomylili mu się odbiorcy, a mój numer wybrał odruchowo, prawda...?
ostatnie tygodnie to jakieś takie przewalanie się kupy z jednej strony na drugą. sinusoidalne spierdalanie wszystkiego, co można sobie w związku spierdolić, mimo starań, na przemian z okresami radości i (pozornego?) szczęścia.
więc są rozmowy, są moje łzy, jest niezrozumienie i jeszcze coś, co ja uważam (niestety) za fałszywe, udawane zrozumienie. są te same błędy bezmyślnie popełniane kolejny raz, kiedy dopiero co skończyliśmy o nich rozmawiać. siła przyzwyczajenia...?
może więc lepiej jednak nie rozmawiać? nie próbować wyjaśniać ani dotrzeć do sedna problemu? albo poddać się, skoro kolejna rozmowa dokładnie tak samo jak poprzednia nie przynosi żadnego efektu poza tym, że mi się wydaje, że jest jakiś postęp, ale konkretnie zapytana nie potrafię go nazwać?
a Ty mi odpowiadasz, że "bo wcześniej nie musiałeś". nie zapominaj proszę, że ja nie jestem "wcześniej". Kocham Cię inaczej niż "wcześniej", i się Kocham z Tobą inaczej niż "wcześniej", i interesujesz mnie, i zależy mi, i próbuję coś zbudować, chyba też inaczej niż "wcześniej". i wymagam. i oczekuję. i mówię o tym otwarcie.
więc wyglądam dziś ślicznie. prześlicznie. oczy, które podkreśliłam tylko po to, żebyś chciał się w nie gapić kiedy powiem Ci jak chcę spędzić dzisiejszy wieczór. włosy, nad którymi stałam chyba z godzinę, żeby wyglądały tak, jak wyglądają. wszystko nawet mi się podoba. weszłam do pracy i usłyszałam od jednego z kolegów pytanie, które na mojej twarzy wywołało uśmiech, ale odpowiedź, której musiałam udzielić natychmiast go zgasiła.
- no no no, idziesz na randkę czy jak?
- miałam iść... moja randka wybrała picie z kumplami.
- a powiedziałaś mu co chcesz z nim zrobić?
- a wyglądam jakbym CO chciała z nim zrobić?
- conajmniej przywiązać do łóżka...
- tego raczej nie załapał.
- frajer!
- i nic nie narzuciłam, zrobiłam smutną minę, powiedziałam, że miałam plan na wieczór i zastanawiałam się co wybierze. wybrał kumpli i picie.
- no to tytuł frajera tygodnia oficjalnie przyznany...
- przekażę
chętnego na zastępstwo spławiłam. głupia jestem. mogłam sobie chociaż dla kogoś ładnie powyglądać. cóż... powyglądam sobie ładnie dla mopa i garów. fajnie będzie. tak romantycznie.
dostałam wypłatę. wygderałam ją sobie. ci, co nie gderali - nie dostali.
powinnam się bać o wypłatę za luty? czy może lepiej obstawiać zakłady którego kwietnia się ona pojawi?
postanowiłam popaść w lekką depresję z okazji dupkiembycia mojego szefa. S. zdążył dostac wypłatę już dwa razy, a ja na styczniową nadal czekam. a nie da się ukryć, że jest już marzec. chociaż przepraszam, chyba się jednak da, mojemu szefowi idiocie jakoś ten drobny szczegół umknął był, zapewne w natłoku tych wszystkich arcyważnych spraw, którymi jako wyśmienity menager naszej skromnej firmy musi się zajmować, jak drapanie się bo dupie, analizowanie i wprowadzanie w życie najlepszych strategii prowadzących do szybkiej i skutecznej utraty klientów obecnych i potencjalnych, polowanie na kawę i fajki czy też poszukiwanie zaginionego mózgu.
marzec. 3 marca. wedle mojej najlepszej wiedzy styczeń skończył się 31 dni temu. a ja idiotka wciąż sumiennie pojawiam się w pracy, jestem miła i profesjonalna jak zawsze, ładnie wyglądam, dbam o zadowolenie klientów, nie spóźniam się i prowadzę zajęcia z zaangażowaniem i radością, na życzenie klienta przygotowując dodatkowe materiały i wychodząc poza planowy zakres zajęć, bo ktoś jest dobry, a przy odrobinie chęci może być lepszy.
i tęsknię za Pisarzową. straszliwie. pięknie tam teraz.
minione trzy dni zdarzyło mi się spędzić w szpitalu (pierwsza taka wizyta w życiu!). we wtorek leżałam sobie na łóżeczku i sączyłam poranną kroplówkę, aż tu zza drzwi dobiegła mnie taka oto rozmowa, między dwoma dżentelmenami w wieku zdecydowanie okołogeriatrycznym, na ucho gdzieś tak w okolicy osiemdziesiątki, Dziadkiem 1 (D1) i Dziadkiem 2 (D2):
D1 - ŻYJESZ?!?
D2 - żyję...
D1 - JESTEŚ TAM?!?
D2 - jestem!
D1 - ŻYJESZ?!?
D2 - żyję!
D1 - BO TY NA KIBLU SIEDZISZ, NIE?!?
(D2 nie odpowiada)
D1 - SRASZ?!?
śniło mi się dzisiaj, że na dwa miesiące kazali mi pojechać na Syberię. nie marudzić i natychmiast wsiadać w pociąg. mimo, że drań miał kilka godzin opóźnienia, nie pozwolili mi nawet zabrać jakiegokolwiek bagażu, a ja się straszliwie bałam, że tam zmarznę, bo miałam na sobie tylko jeansy i jakąś lichą koszulkę. S. miał zostać tu, więc wpadł na chwilę na dworzec, przytulić mnie i powiedzieć, że musi już jechać do pracy, więc pa mała i nie smuć się.
jak dojechałam na Syberię (z jakiegoś powodu już nie pociągiem, a lodołamaczem...), okazało się, że tam już mieszka jedna rodzina, mówią po turecku, ale w sumie możemy się dogadać po angielsku. stwierdzili, że po podróży muszę być zmęczona, więc zabrali mnie do ogrodu, w którym było mnóstwo kolorowych kwiatów i śniegu. położyłam się na zaśnieżonej ścieżce prowadzącej przez ogród do schodów i gapiłam się na niebo. wyglądało jakby ktoś posypał taflę ciemnogranatowego szkła cukrem pudrem, tak było rozgwieżdżone. i widziałam drogę mleczną. i wcale nie było zimno.
jeśli na Syberii jest takie niebo to jadę.
sesja - tegoroczną zimową mam już od dawna za sobą, ale do najbliższych odwiedzin na uczelni jeszcze tydzień.
ferie - połowa grup pozawieszana, dzieciaki na całe dwa tygodnie, od wczoraj począwszy. moi przeważającą większością pojechali w Alpy.
kryzys gospodarczy - Bardzo Ważne Firmy zawieszają zajęcia na czas nieokreslony, łatają dziury budżetowe.
w konsekwencji mój plan zajęć składa się z marnych 10 godzin i coraz mniej już radosnego opierdalania się.
no to siedzę w domu, piekę ciasta, robię gofry, smażę kotlety, sprzątam, a jak już skończę to z nudów maluję paznokcie... dziś na czerwono.
tak bardzo lubię swoje szybkie tempo życia, że jak muszę zwolnić to dostaję sraczki!
właśnie po raz pierwszy w życiu stwierdziłam, że Brad Pitt jest cholernie, ale to cholernie gorącym facetem, a w dodatku świetnym aktorem. nie wiem czy to poranne zaćmienie mózgu czy może jednak osobliwe olśnienie, ale będę obserwować ten stan rzeczy. jak mi nie minie, to przyjdzie czas się zastanawiać czy aby nie za dużo czasu spędzam ostatnio z "typowymi" kobietami.
EDIT 18/02, 10:19
czasem się zdarzają takie poranne zaćmienia. wszystkim. wybaczcie.
zadziwiające ile znajomych osób można spotkać w środowy wieczór w czasie samotnego wypadu do kina na mało porywający film. na jakieś 15 widzów na całej sali 9 okazuje się być albo jakimś byłym wykładowcą, albo jakimś byłym uczniem (albo dla odmiany obecnym), albo byłym współpracownikiem, albo po prostu zwczajnym jakimśtam znajomym.
ja wcale nie chcę, żebyś się już, dziś, teraz, natychmiast oświadczał. ale świadomość tego, że nie wiesz czy widziałbyś mnie przy sobie w swojej trochę bardziej odległej niż za-pół-roku przyszłości (czy, nie jak), i że mówisz, że nie wiesz czy ja to "ta" kobieta, sprawia, że ja zaczynam zastanawiać się, czy aby nie oddaję wszystkiego, co mam w sobie najlepsze człowiekowi, który nie jest "tym", który powinien to otrzymać... bo może oboje popełniamy jakąś koszmarną pomyłkę?
nigdy wcześniej nad tym nie myślałam. do dziś. może powinnam jeszcze poszukać...?
skąd ma się w ogóle wiedzieć czy ten Ktoś, z którym żyjesz i któremu mówisz "Kocham" to "ten" albo "ta"? to się powinno wiedzieć? czuć? to powinno być natychmiast czy po jakimś czasie? a jeśli po czasie to ile go potrzeba?
i co jest złego w tym, że czuję się smutna jeśli nie wiem na jakim gruncie stoję, ile dla Ciebie znaczę i czy dziś jestem tylko mostem czy może jednak wyspą szczęścia, do której jakiś most już Cię poprowadził?
one hell of a vanity fair... czyli będę wylewać żale i smutki, więc lepiej nie czytajcie
masz rację, nie czuję się atrakcyjna. chwilami wydaje mi się, że jestem ładna, ale nie za często. więc jak zaczynam się nad tym zastanawiać kiedy ktoś omawia przy mnie atrakcyjne (jak on to dziś powiedział...? lasencja...?) dziewczyny, nie, atrakcyjne kobiety, to...
potem mówisz jak zajebisty tyłek ma Kylie i dlatego wiesz kim jest, a jak wielki ma jakaśtam inna, a ja zawsze myślałam, że mam w podobnym rozmiarze, a skoro ona się podoba, to ja też mogę, ale chyba jednak gdzieś się pomyliłam. i czuję się próżna jak pierwsza lepsza miss perhydrolu krocząca ulicami Poznania w swoich ślicznych prawieżeskórzanych kozaczkach, z kolejną ulubioną torebką na ramieniu i ryjem zdobionym ilością podkładu, który ja zużywam w miesiąc. czuję się próżna bo zastanawiam się nad swoim wyglądem. bo podobno nie powinnam. bo wtedy jest się próżnym.
kontekst: zbyt częste ostatnio rozmowy o pięknych kobietach, ładnych kobietach, atrakcyjnych kobietach, zajebistych dupeczach, foczkach, pannach, laskach, lasencjach, o ich nogach, biustach, tyłkach, oczach, ustach, jak chodzą, jak tańczą, jak ciężko ich nie zauważyć. nie, nie sądzę, żeby ktoś mnie porównywał, co tu porównywać, siedzę w tym zbiorze gdzieś na końcu, z resztą pasztetów, bo te też się omawia, ale wtedy wszyscy się śmieją, nikt się nie ślini.
mówisz mi "nic ci nie brakuje", ale ostatni raz powiedziałeś, że Ci się podobam kiedy... ...? nie, nie napiszę kiedy to było, nie pamiętam. i byłeś tak zły kiedy P. napisał, że śliczna, że piękna i że bogini, a ja nigdy takich słów nie słyszałam o sobie i było mi tak miło i uśmiechałam się. byłeś zły, bo to nie Ty mi coś takiego powiedziałeś, bo zawsze uważałeś, że to tanie komplementy i szukasz czegoś bardziej wyszukanego, a ja się z tego ucieszyłam. no popatrz, jak ja lubię taniochę. taka taniocha mnie cieszy. może byś na początek spróbował poczęstować mnie taką taniochą? mnie, nie tylko te kobiety na przephotoshopowanych zdjęciach kiedy myślisz, że nie słyszę...
czuję się próżna. i brzydka. nieatrakcyjna. niepociągająca. i próżna, bo marudzę, że nie mówisz mi komplementów. no tak, ale przecież już nie marudzę Ci na głos, ta kwestię omówilimśmy już jakiś czas temu, teraz czekam aż się domyślisz, że o czymś zapomniałeś.
cholera... chciałabym czasem, żebyś mnie przeczytał...
drodzy nietolerancyjni wegetarianie całego świata - odpieprzcie się serdecznie ode mnie, proooooooszę! ja LUBIĘ kurczaka i LUBIĘ schabowe i nie, nie uważam, że lasagne jest jakoś tak fajniejsza bez mielonych tyłków krówek i prosiaczków, i w tymże stanie też ją LUBIĘ! a kiełbasa jest SMACZNA i szynki też są SMACZNE! takie zrobione z MIĘSA!
i proszę, zachowajcie dla kogoś innego te wzruszające przemowy o moralności i o ideologii, ja wiem, ja szanuję, chociaż przyznaję, że nie rozumiem i niestety (niestety?) nie popieram, a to z kolei Wy uszanujcie. nie wymienię białka i tłuszczów zwierzęcych na sojowe ani żadne inne. nie chcę. ja LUBIĘ zjadać moich braci i siostry zwierzątka. SMAKUJĄ MI. może ja też bym im smakowała, kto wie?
a ten argument o nienaturalności jest wzięty prosto z Waszych wegetariańskich główek, przecież ptaszki zjadają robaczki, tygryski po sawannie zapierniczają za jasnymi tyłeczkami gazel, komary podsysają sobie moją krew kiedy tylko zrobi się ciepło, a ja wcale nie uważam, żeby czyniło to z nich złe i niemoralne stworzenia. taką mają NATURĘ. to nie jest ich zła wola, to jest NATURALNE.
więc bądźcie sobie niejedzącymi mięs ani produktów, które z nosicieli tych mięs wyszły, produktów, które koło mięs leżały, bądźcie sobie wegetarianami, na grila wrzucajcie brzoskwinie zamiast karkówki, ja Was reformować nie będę, przeciwnie, będę podziwiać Waszą wytrwałość i łatwość z jaką wybieracie tortillę wegetariańską zamiast takiej z przepysznie przyprawionymi, pikantnymi kawałkami drobiu, okrojonymi z wałków tłuszczu i podsmażonymi na złoto jak w mojej ulubionej tortillodajni. będę wciąż dziwić się Waszej silnej woli kiedy zapach pieczonego schabu mojego Taty będzie pieścił receptory węchu w Waszych nosach, a Wy nawet się nie zaślinicie tak jak ja zawsze się ślinię, bo wszyscy się ślinią poza Wami.
gratuluję Wam odkrycia innych walorów smakowych wszelakich niemięs, mnie nie będzie to dane, próbowałam, nie wyszło. będę Wasze jedzenie przygotowywać na oddzielnej desce i dopilnuję, żeby wszystko było smaczne i żeby Wam jedzenie, tak samo jak mi, sprawiało radość, żebyście z radością rozcierali sobie różne smaki na podniebieniach.
ale nie krzywcie się już na widok mnie i moich towarzyszy wcinających z błogimi minami soczyste mięska. nie bawcie się w krucjaty. nie próbujcie dostosować całego świata do tylko Waszego punktu widzenia, bo nie na tym polega życie wśród innych ludzi. i nie pytajcie mnie jak ja mogę jeść tą padlinę, bo przez wegetarian takich jak Wy zaczynam się czuć trochę niekomfortowo przy tych fajnych wegetarianach, którzy nie odczuwają niewiarygodnie silnej potrzeby zlinczowania mnie za kanapkę z sopocką albo suchą krakowską.
czuję się trochę tak, jakby to, co wydarzyło się w moim życiu, było tylko kawałkiem jednej z setek przeczytanych książek albo jednego z tysięcy obejrzanych filmów. po Człowieku, którego pisałam kiedyś wielkimi literami, z namaszczeniem, wąchałam Jego ubrania, wtulałam w Jego poduszkę i z przyjemnym dreszczykiem wycierałam Jego ręcznikiem, a potem kładłam się obok Niego w łóżku, przez trzy lata... co dziś zostało? prawie nic. wspomnienie, bardzo mgliste, nawet nie do końca sama wierzę, że kiedyś naprawdę był częścią MOJEGO życia, a nie czyjegośtam, a ja Go sobie tylko obserwowałam, a że jestem nadwrażliwa, to zwyczajnie za bardzo wczułam się w rozwój wydarzeń. taka samoobrona...?
zostało jeszcze mocne skrzywienie psychiki i hektolitry lęków i złych doświadczeń, ale dlaczego na Boga wywaliłam w głowy wszystkie te dobre rzeczy, które kiedyś Nas łączyły??? samą siebie pozbawiłam tych magicznych wspomnień, przez które chwilami czułam nawet, że jestem bardzo dobrą osobą. aż tu nagle PUF! i nie ma nic, ani jednego, już nawet zniczy pod drzewem nie stawiam, bo doszłam do wniosku, że tamten związek był bardzo bardzo chory i toksyczny i nie chcę go wspominać ani ogrzewać światełkiem zza kawałka niebieskiego szkła.
to jakaś obowiązkowa faza radzenia sobie z czyjąś śmiercią, czy może ja się nieprawidłowo rozwijam...?
upływa sobie mniej lub bardziej spokojnie trzeci rok od Jego śmierci, a ja nie wiem czy poskładałam się już, czy jeszcze wcale nie...
weź się w garść anti, w dupę się kopnij i coś wymyśl, tak przecież kurwa nie można, no co ty, durna pałko... to nie fair nie tylko wobec ciebie...
strach sobie we mnie rośnie niezależnie od tego czy go podlewam, czy nie, czy go pielęgnuję, czy zaniedbuję, to się rozwija, kwitnie i chyba nawet czasem rozsiewa samoczynnie, podlewa, nawozi, cholerne samowystarczalne gówno.
nie, nie wiem skąd ten smutek i niezadowolenie. nie wiem z czego poczucie rozczarowania i ten strach, który wcześniej był tylko dyskomfortem psychicznym, ale się rozrósł, a ja nie umiem go pokonać, może nawet dlatego, że wcale nie chcę.
nie wiem... to zima tak działa czy brak jakiejkolwiek perspektywy na sylwestra?
boję się. wypadamy sobie nawzajem z rąk, próbując wywalczyć swoje, przeforsować swój punkt widzenia, walcząc o wolność i niezależność albo o obecność i uwagę.
warczymy na siebie nawzajem i nie odzywamy się do siebie, wgapieni w telewizor, gdzie dwudziestu facetów gania za piłką.
jesteś Najlepszym Mężczyzną Świata. ja psuję Cię śrubka po śrubce.
byłam u fryzjera. w zasadzie nie ma większej zmiany, poza tym, że teraz mam ład na głowie, a był nieład w stylu "miotła".
Jego komentarz:
- ...ale nie przejmuj się, ja też głupio wyglądam!
nie umiem juz powiedzieć co czuję wobec tego, co ma lub może być. chyba straciłam nadzieję na to, że On nie wyjedzie. a nie mam odwagi poprosić Go, żeby został. a jeszcze bardziej niż prosić, nie mam odwagi myśleć, że mam do tego prawo. bo pewnie nie mam.
dawno dawno temu, kiedy zaczynałam mój wielki pierwszy związek z ś.p. S. nie wiedziałam, że wciąż mieszka z rodzicami. nie wiedziałam też, że jest po rozwodzie i ma córeczkę, ale później okazało się, że nie wiedziałam jeszcze paru innych rzeczy.
dziś nie potrafiłam się opanować i wyszła ze mnie ta złość i rozczarowanie, które czasem się we mnie budzą, bo z reguły umiem trzymać je w uśpieniu, a przynajmniej w ryzach, ta złość i rozczarowanie tym, że On wraca na noc do mamy i taty.
On, który jest teraz, też ma teraz 26 lat, tak jak ś.p. S. kiedy zaczynaliśmy wszystko dawno temu. ja mam 24, mieszkam sama, ale pewnie jest to tylko zasługą tego, że wyjechałam na studia daleko od domu. tak. pewnie bez tego wciąż mieszkałabym z Nimi. bardzo możliwe.
ale nie umiem zrozumieć dlaczego 26letni facet, który od ponad roku ma świetnie płatną pracę wciąż mieszka z rodzicami. wiem, że łatwiej, że wygodniej. ale do jasnej cholery... no kurwa mać do jasnej cholery...!
tylko babochłopy zawsze rozróżniają lewą i prawą. prawdziwa kobieta musi się kiedyś pierdolnąć i zamiast w prawo pojechać w lewo. ale i tak byłam zajebista:)
pomijając ten moment kiedy spanikowałam, oczywiście...
zapamiętaj tykwo ty jedna, że robienie ciasta w celu poniemyślenia o stresie jest kiepskim pomysłem bo w stresie ciasto ci nie wychodzi!!! który raz to przerabiamy? 103? 104?
lepiej sobie jamesa bonda puść... tykwo ty...
oglądaliśmy kaski motocyklowe na eBay-u. jeden wpadł Mu w oko. w słuchawce usłyszałam "jeeeeezzzzzu jaki piękny...!" i takie ni to westchnięcie ni to mruknięcie na koniec.
Chryste, wystawiłabym się na aukcję, żeby coś takiego choć raz usłyszeć od Niego o sobie...
wysłałam moje CV i listy aplikacyjne do najlepszych szkół językowych w Poznaniu (w moim zasięgu) i do jednej, gdzie wiem, że mnie chcą, ale w tej chwili nie ma miejsc na nowych... i czekam, bo tylko czekanie ostatnio mi pozostaje.
czekam na Czyjąś decyzję, na pioseknę w radio, na 18, żeby w końcu móc zadzwonić pod Wskazany Numer i umówić się na jazdy na motocykl, bo od kilku dni mi to nie wychodzi, bo albo numer nie odpowiada, albo poza zasięgiem, albo Właściciel Numeru akurat jest w jakiejś trasie i nie bardzo ma się jak zatrzymać, więc gdybym mogła poczekać i zadzwonić o tej i o tej godzinie...
wczoraj, a w zasadzie dzisiaj bardzo wczesnym rankiem czekałam na nadejście snu, a on nie chciał przyjść, obraził się na mnie znów i kazał się turlać po łóżku do czwartej nad ranem. że niby co, splagiatowaną piosenkę mam o tym napisać...?
wcześniej, wieczorem, czekałam na ciasto, aż się upiecze, potem na mleko słodzone aż się zagotuje i ostygnie, żebym ciasto czekoladowe mogła przełożyć masą karmelową. i czekałam na Jego telefon, żeby powiedział mi, że Jego Ojciec ma otwarty umysł, ale nie to usłyszałam w telefonie i potem czekałam, aż te łzy przestaną lecieć, nad którymi tak bardzo zapanować nie umiałam, bo po prostu leciały i już.
w zasadzie zabrałam się za ciasto, bo wiedziałam, że będę musiała czekać na Jego telefon. murzynek to Jego ulubione, choć On waha się między nim a jabłecznikiem. już wie, że jabłecznik robię powalający. murzynek... nie do końca wyszedł tak, jak chciałam. głównie dlatego, że pierwszy raz używałam tego piekarnika, w którym go upiekłam, i że ten piekarnik jest gazowy, ale zamiast rozmiaru płomienia ma cyferki i mogłam sobie tylko przypuszczać gdzie jest 170 stopni pana na C. przypuściłam trochę zbyt odważnie, więc musiałam okroić brzegi. ale i tak murzynek wyszedł olbrzymi, więc mogłam sobie pookrajać, przynajmniej nabrał jakiegoś rozsądnego rozmiaru.
teraz czekam na chęć na zmywanie naczyń, bo kompletnie mi się nie chce. a naczyniom nie chce się samym zmyć, więc znów wszysko spadnie na mnie.
Mężczyźni oraz Samce, zapamiętajcie do końca życia: drobne gesty zawsze, ale to ZAWSZE mają wielkie znaczenie. szczególnie jeśli są wykonywane wobec Kobiet.
wróciłam z Egiptu:)
jestem opalona i wygrzana
jeździłam quadem po pustyni i wielbłądem po wybiegu
mam chustę z dzwoneczkami do tańca brzucha
no... to idę trenować;)
pochodzę z Warmii. mówię po polsku całkiem sprawnie. ale kiedy jestem w Poznaniu albo Puszczykowie, co pewien czas słyszę salwy śmiechu spowodowane jakimś słowem, którego właśnie użyłam.
czasem nie są to salwy śmiechu, a odgłosy zdecydowanej krytyki.
dziś więc mam pytania i bardzo poproszę o odpowiedzi. nader wdzięczna będę, bo mnie to straszliwie męczy.
das pierwsze pytanie: czy stwierdzenie "zajść" w odniesieniu np. do sklepu albo banku (czyli: zajść do sklepu, zajść do banku) jest ogólnopolsko przyjętą formą, tak samo jak "zajrzeć"?
czy może Warmia leży na terenie, gdzie używa się dziwnych słów, nietolerowanych gdzie indziej, jak m.in. to moje nieszczęsne "zajść", mój wcześniejszy kwiatek, słowo "obleśny" (zostało uznane za wulgarne!), "krzaczory" (możliwe, że to już jest moje prywatne ukwiecanie języka... ale uwielbiam to słowo!) i takie tam...
das drugie pytanie: w Wielkopolsce używa się określenia "na spróbę". nie "na spróbowanie", nie "na próbę", tylko coś jakby hybryda powyższych. powiedzcie proszę, czy Wam to "na spróbę" wydaje się równie niespotykane i śmieszne jak mi? czy może jestem językowo nietolerancyjna...?
miewam je coraz dziwniejsze od kiedy siedzę w Olsztynie. dziś śniły mi się takie pierdoły, że chyba sama byłam zdziwiona kiedy spałam.
śnił mi się zabójczo przystojny kolega z pracy, który odszedł rok przede mną żeby wziąć ślub i pójść do najzwyklejszej szkoły pracować jako najzwyklejszy nauczyciel, a w moim śnie zaciągnął mnie do jakiegoś magazynu czy hali, między półki, żeby zrobić sobie ze mną zdjęcie w stanie całkiem bliskiego przytulenia.
chyba jednocześnie, w tym samym śnie, pojawił się też śmierdzący, wielgachny, obleśny blondyn, który za wszelką cenę chciał mnie zmusić do seksu i non-stop sapał.
był też autobus i pociąg, miały dziwne wejścia, a kierowcom trzeba było ze szczerym uśmiechem na ustach mówić, że kochamy ich powozy, bo inaczej by nas przenieśli do innego wymiaru, a sami z resztą pasażerów, którym udało się to powiedzieć lepiej od nas, jechaliby dalej.
totalna abstrakcja! co ja wczoraj za filmy oglądałam?!?
nie! nie zgadzam się na to, żeby jakieś moje strachy z przeszłości wpływały na to co dzieje się w mojej głowie teraz!
to jest inny Człowiek, inny Związek, inni My, i nie ma w tym wszystkim miejsca na moje niepewności i brak zaufania.
przypomnij sobie anti, przypomnij sobie jak to się robi, jak się wierzy czyimś słowom. wierzy bezgranicznie. przypomnij sobie, na pewno był kiedyś ktoś, komu tak wierzyłaś, tylko przypomnij sobie!
powiedziałam Mu to, co sama przed sobą bałam się przyznać.
że z całej siły będę chciała, żeby Jego marzenia pozostały tylko marzeniami. bo najbardziej na świecie pragnę, żeby umiał i był szczęśliwy tylko przy mnie. tylko ze mną.
i to jest szczyt mojego egoizmu. najbrzydsza strona mojej Miłości.
smutne...
siedzę więc w domu i teraz to już zupełnie nic nie robię. pomijając takie pierdoły jak usmażenie stosu naleśników z białym serem i brzoskwiniami na obiad, bo to się nie liczy. przewędrowałam palcami i dla upewnienia się jeszcze wzrokiem przez półki z książkami dostępnymi w moim domu i stwierdziłam, że wszystko albo już czytałam, albo jest to jakaś literatura fachowa z czasów studenckich Moich Szanownych Rodzicieli (technologia żywności, mmmmmmmm!), albo są to słowniki, niestety pozbawiające mnie wszelkich szans na odnalezienie w nich choćby cienia wartkiej akcji, albo przynajmniej jakiejś głębi psychologicznej wypaczonego bohatera. filmy też wszystkie już obejrzane.
łapię się na tym, że w trakcie pisania staram się unikać słów, które ostatnimi czasy wydają mi się koszmarnie trudne, jak np. "obejrzeć", "przejrzeć", "przyrządzać", takie tam, gdzie nie wiem jakie literki być powinny. może jednak te słowniki...?
najchętniej walnęłabym się spać, ale spałam dziś, pierwszy raz od sama już nie wiem kiedy, do godziny gdzieś-po-dziewiątej, co jest dla mnie nie lada wyczynem.
więc jeśli ktoś pomyślał, że może się nudzę, to: TAK, nudzę się jak mops, jak cholera, jak sam skurwysyn, jak ojoaciepiernicze i nie wiem co jeszcze!
podobno ludzie przez to, że się nudzą, odkrywają w sobie skłonności do sadyzmu. ja staram się chyba zadręczyć Kogoś z Szanownej Publiczności swoim przynudzaniem i narzekaniem na to, że na moim poddaszu nie ma co robić kiedy już noc, że w lesie nie słychać dzisiaj zwierzątek i że w Poznaniu podobno tak leje, że odwołali koncert Nelly Furtado, na który nie poszłam, bo przecież i tak miałam w planach ten wyjazd na łono rodziny.
oj taaaaak, nadchodzące wpisy mogą należec do grupy tych masakrycznie nudnych, nienadających się w żadnym, nawet najmniejszym, nanomalnym stopniu, do czytania, ale zrozumcie - ja już nie wiem co ze sobą zrobić, a to dopiero drugi dzień mojego pobytu w domu! starzy przyjaciele na wakacjach, reszta już albo dzieciata i tym samym aspołeczna, albo postanowiła zostać na swoim wygnaniu, bo praca, bo chłopak/dziewczyna, bo pierdoły trzymają z dala od naszej zapyziałej dziury, o której S. muszę mówić "gdzieś w środku niczego", bo jak powiem "wypiździejewo", to się ze mnie śmieje i stwierdza, że w takim razie wcale nie jestem w domu tylko gdzieś na wielki świat wybyłam.
nudno mi. potrzebuję niekonstruktywnych rozmów o niczym. albo przynajmniej zdania relacji z pierwszego dnia w zawodzie rikszarza na ulicach Londynu. a tu nic. n i c
to ja już pójdę spać...
o matko! pojechałam na open'era czaić się na Massive Attack, a przywiozłam ze sobą coś zupełnie nowego, czego nie umiem z głowy usunąć!
na ich koncercie w namiocie stałam jak zaczarowana, tak mocno zapadłam się w muzykę, którą robią... z resztą, zobaczcie sami - CocoRosie:
* Noah's Ark
* Rainbowarriors
o ja...aaaaak mnie czasem zdenerwować potrafią ludzie, którzy nie przyjmują innego punktu widzenia niż Swój Własny Jedynie Słuszny! no nic tylko kopnąć ich w pośladki na tyle mocno, żeby opadły te klapki, które nie pozwalają im zobaczyć reszty świata!
i bezinteresownego chamstwa też kurwa nie lubię.
ja wiem, że nie powinnam się tym tak irytować, wiem... są różni ludzie i różne poglądy... trochę pokory anti, trochę pokory...
chyba jestem koszmarnie naiwna. zdaje się, że żyję naiwnymi marzeniami o wielkiej romantycznej miłości, gdzie będę Czyimś całym światem. gdzie Ktoś będzie miał w głowie, w oczach i w sercu mnie i tylko mnie. żyję bajkami, które dawno temu sama chyba włożyłam sobie do głowy, wmontowałam tak, że już nigdy nie uda się ich usunąć, a przez to będą mnie niszczyć od środka, bo wymarzyłam sobie coś, co najprawdopodobniej jest niemożliwe.
zapomniałam w tych swoich marzeniach, a może wcale jeszcze nie wiedziałam, o czymś, co jest tak samo mocno ludzkie, jak nieuniknione, chociaż z całej siły chcę w to nie wierzyć. zapomniałam, że niewielu ludzi na świecie potrafi oprzeć się pokusom, które każdego dnia wokół niego chodzą, tańczą, przeuroczo uśmiechają się i patrzą ciemnymi oczami prosto z tych ich ślicznych drobnych twarzy, w które zaopatrzone są ich śliczne drobne ciałka, proszące "zaopiekuj się mną", są wszystkim tym, czym ja nigdy nie byłam i nigdy nie będę, bo matka natura, o jak bezdusznie, zaopatrzyła mnie w coś kompletnie odmiennego.
powiedziano mi niedawno, że kobiety nawet nie zdają sobie sprawy z tego jak mocno ich pewność siebie decyduje o ich atrakcyjności. powiedział to mężczyzna. miał całkowitą rację.
niestety, mężczyźni nawet nie zdają sobie sprawy jak łatwo zniszczyć całą tą pewność siebie, przemienić ją w niepewność i przeświadczenie, że jest się niewartą zainteresowania, nieatrakcyjną, brzydką i niepotrzebną kulą, która przyczepiła się do nogi i za nic nie można się jej pozbyć. wystarczy kilka nieprzemyślanych słów, kilka gestów, parę nieśmiesznych żartów powtarzanych z uporem maniaka przez pół roku, skutecznych na tyle, żeby po tym pół roku przestać widzieć w nich żarty.
ratunku. kończą mi się chusteczki. niedługo zasmarkam całą podłogę, a wtedy ciężko będzie to posprzątać. tak samo jak moją głowę.
w ramach przypomnienia: odsłona pierwsza to odejście z pracy, druga to nareszcie start z prawkiem. wiem, że nie ponumerowałam. to co? przecież teraz mówię, że ta jest trzecia.
więc odsłona trzecia: jutro jadę na open'er festival i, mimo, że jako jedna z niewielu tam będę piła tylko wodę, mam zamiar bawić się aż padnę, a paść mam zamiar dopiero kiedy dopełznę do naszego namiotu, i tak trzy noce z rzędu:D
plan na kolejne dni był do okolic godziny 20 całkiem nieźle ustalony, ale po rozmowie z Ukochaną Mamą znów jest niestabilny i wygląda na to, że teraz jednak nic nie wiem na temat tego gdzie i jak będę przebywała między 8 a 19 lipca.
ale zaraz zaraz, czy aby przypadkiem wakacje w moim wieku nie powinny być SPONTANICZNE??
zmiany wakacyjne, część 1: zaczynam kurs na prawo jazdy kat. B
we wrześniu dopiero zaczynam A, bo na wakacje miejsca już się wyczerpały
więc z kat. B pierwsze zajęcia zaczynam za trochę ponad godzinę:D
hura! będę mobilna! za duuuużo czasu, ale będę!:D
dziś zaczynam sie nowa ja. bo dziś jest bardzo specjalny dzień.
właśnie odeszłam z pracy. przepracowałam ostatnią godzinę w szkole, która była moim trzecim domem i czwartą rodziną przez ostatnie 2,5 roku. i już nie wracam. czas na zmiany. czas odpocząć. od prawie 2 lat zanurzałam sie w pracy, żeby zapomnieć, żeby przeżyć, żeby nie myśleć, żeby czuć się lepsza/bardziej odpowiedzialna/ pełnowartościowa. starczy. już starczy.
byłam zajebiście dobrym pracownikiem, wiem to. nie jestem nieskromna, przeciętnego pracownika nie proszą o podanie swoich warunków, na jakich jest gotowy zostać w pracy jeszcze jeden rok.
to będą moje pierwsze wakacje od kiedy skończyłam 18 lat. może ostatnie wakacje studentki, na pewno pierwsze. idę leczyć pracoholizm, który był moją siłą napędową przez ponad rok, od czasu śmierci S. do czasu poznania Sebastiana, albo i trochę dłużej, ale tylko trochę.
nie idę spac. poszperam sobie. poknuję.
poantidotuję trochę:)
nie boję się, chociaż jestem już prawie pewna, że kampania wrześniowa nie ominie mnie w tym roku (tak tak, w tym roku też nie...)
ale... chciałam coś powiedzieć, coś bardzo ważnego. chciałam powiedzieć, że nigdy nie szłam na żaden egzamin tak szczęśliwa jak dzisiaj, tak uśmiechnięta i niezdrowo pozytywnie nastawiona do wszystkiego:)
niedługo powiem Wam dlaczego:)
kiedyś dowiedziałam się, po głębokiej analizie samej siebie, że mam kilka wielkich wad. nie umiem kilku ważnych rzeczy: nie umiem zapominać, wybaczać i poddawać się.
więc dziś chyba coś się zmieniło. tak, potrzebowałam do tego moich bardzo starych słów, potrzebowałam swoich wspomnień.
dziś chyba nauczyłam się wybaczać.
wygodniej jest być mężczyzną. kobiety mają jedną koszmarną wadę, która najbardziej uderza w nas same. zadajemy miliony pytań, oczekujemy na nie milionów odpowiedzi i nie umiemy o niektórych rzeczach po prostu nie myśleć.
EDIT, parę chwil później: i za bardzo patrzymy w przeszłość. liczy się "teraz", a my uparcie czepiamy się "kiedyś". to już chyba nie ma nawet nic wspólnego z żadną brzytwą, to zwykły masochizm.
tak czasem myślę, że chciałabym, żebyś mnie znalazł. tu, żebyś znalazł antidote. przeczytał kto zasypia przy Twoim boku czując się bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej, kto budzi się rano patrząc na Ciebie i uśmiecha się zaspaną twarzą, przejeżdżając dłonią delikatnie po Twoim policzku, muskając palcami Twoje czoło.
żebyś mógł zobaczyć jak się zmieniłam dzięki Tobie, jak przypomniałeś mi jak być człowiekiem. poznałeś tą mnie, która już względnie stała na nogach, ale nie wiesz skąd tamta ja się wzięłam, jaką drogę przeszłam. nie powinieneś poznać tej historii, wiem. tak tylko czasem chciałabym... ale obiecałam sobie, że nigdy nie przeczytasz antidote. więc zostanę tylko przy chciałabymaniu.
trochę tak jak krucha odkryłam byłam wczoraj czerwony lakier do paznokci, ale ja z bardzo praktyczego powodu.
mianowicie: opuścił mnie wczoraj mój wielotygodniowy przyjaciel - paznokieć palca wskazującego prawej ręki (pisałam kilka miesięcy temu, że zamknęłam go sobie w Citroenie Seby? no więc zamknęłam tak, że aż mocno spuchł, a potem zmienił kolor, tym samym wcale mu się nie dziwię, że sobie poszedł...). pusta przestrzeń po tym paznokciu wygląda conajmniej niesmacznie, a ja pracuję między innymi dłońmi, więc zaklejam to plastrem.
w związku z tym nabyłam drogą kupna jedyne znajdujące się na stanie w aptece opakowanie plastrów, których nie trzeba ciąć nożyczkami, których ja nigdy nie mam.
było to opakowanie kolorowych plastrów dla dzieci (ale bez wzorków, pełna monochromia w kolorach żółtym, pomarańczowym, czerwonym, zielonym i niebieskim, z każdego po 4 plasterki w rozmiarze idealnym na pustą przestrzeń po paznokciu), a co można zrobić prawielatem z takimi plasterkami? można je dobierać kolorami do ubrań albo do koloru lakieru do paznokci:)
mam więc dziś (wczoraj też miałam) czerwone paznokcie, a czubek palca wskazującego prawej dłoni ozdabia mi czerwony plaster. uroczo.
tylko co ja zrobię jak się czerwone plastry skończą? rajd po lakiery w wyżej wymienionych kolorach? bo nie mam...
jak mogę się upewnić, że w piątek nie kłamałeś?
i że jeśli zapytam o to dziś lub jutro, to nie okłmiesz mnie podając odpowiedź?
EDIT 23:54 - nie mogę wiedzieć. jedyne, co mam, to Twoje słowa. jeśli nie będę mogła zaufać im, nie będę mogła zaufać żadnym słowom. żadnego Człowieka.
wczoraj zrobiłam obłędnie dobre tiramisu
najlepsze ze wszystkich, które kiedykolwiek zrobiłam:D
zdolna jestem niesłychanie, tak tak:D, szczególnie, że to był tort urodzinowy dla S., ze świeczkami i jednoosobowo odśpiewanym "sto lat" (dlatego było tak półgłosem...).
i nawet nie martwi mnie to, że dał radę zjeść tylko jeden kawałek! (przepis z 6 żółtkami, masakra kaloryczna...)
jest więcej dla mnie ;D
chciałabym Wam coś pokazać. coś z mojej branży - z fonetyki i fonologii, ale też z psycholingwistyki ogólnie.
patrzcie uważnie na usta mówiącego i uważnie słuchajcie. potem zróbcie to samo z zamkniętymi oczami. co słyszycie?
to, czego doświadczyliście nazywa się efektem McGurk'a. najprościej mówiąc: dowodzi to związku pomiędzy tym, co widzimy, a tym, co słyszymy. niestety, za cholerę nie wiem jakie to fajne wrażenie, bo należę do 1,5% ludzi na świecie, którzy tego nie doświadczają.
faaaaaajnie, cooooooo:/?
nie, tu dramatów na szczęście nie będzie. przynajmniej mam taką gorącą nadzieję, bo już nie chce mi się pieprzyć w te głupoty z poprawianiem czegoś beznadziejnie niepotrzebnego.
bo ja w czwartek piszę egzamin z niemieckiego. pamiętacie moje zeszłoroczne wakacyjne jazdy i jak mi się spodobało? no więc w ciągu ośmiu miesięcy od zakończenia kursu, który wytworzył we mnie względną sympatię do niemieckiego, jednej osobie udało się tą sympatię przekształcić w nieskończenie niepojęte znużenie i znów niechęć.
jedyne pocieszenie w tym, że jak już sobie z tym poradzę, to będzie to ostatni obowiązkowy pisemny egzamin z niemieckiego na tej uczelni (tylko Bóg jeden wie po co my to znów robimy, skoro końcowy egzamin zdawaliśmy rok temu...). potem tylko pyk pyk ustny i przerwa od tego pedagogicznego koszmaru, a po wakacjach, jak jeszcze będzie na to kasa, w końcu ruszam z rosyjskim.
z lżejszych wiadomości: znów nie wygraliśmy w totka. więc może uda się z tym niemieckim:)
EDIT: chwilę po przeczytaniu tego, co naskrobałam - masakrycznie nieskładne to, co piszę... nie wiem jak można było to dobrowolnie przeczytać.
ale mam parszywy nastrój po weekendzie. obawiam się, że dzisiaj zrobię komuś krzywdę. obawiam się, że będzie to albo mój uczeń, albo współpracownik, albo S.
obawiam się, że najbardziej prawdopodobne jest przyjęcie za obiekt krzywdzenia S.
obawiam się, że to jakiś samoobronny odruch bezwarunkowy. albo wpływ tabletek hormonalnych.
cokolwiek to jest, jedno słowo ciśnie mi się na usta.
sram na Ciebie Kochanie i Twoją kolekcję Playboy'ów z prenumeraty. przez Ciebie czuję się niewystarczająco atrakcyjna do tego, żebyś chciał patrzeć na mnie, a nie na podrasowane w photoshopie zdjęcia jakichś panienek na rozkładówkach i okolicznych stronach.
obiecuję zemstę. też poczujesz się brzydki.
ta godzina nie należy do moich ulubionych
szczególnie, jeśli mogłabym sobie jeszcze spać
ale nie śpię
więc co tu robię? ano przebywanie na nlogu jest konsekwencją porannego histerycznego sprawdzenia planu, czy aby nie mam na 8 zajęć z babeczką, z którą od jakiegoś czasu w poniedziałki i środy mam zajęcia na 8.
nie mam ich. właśnie tak mi się wydawało. ale obudziłam się wcześnie rano żeby to sprawdzić.
kurwa, toż to chore!!
chcę odejść z pracy. w ubiegły czwartek posłałam ogólną informację. pisemną. właśnie dowiedziała się o tym cała nasza góra. góra nie lubi dowiadywać się wszystkiego ostatnia, ale zazwyczaj jednak tak się dzieje. to ich wina. sami się o to prosili. z resztą, każda góra zawsze sama się prosi o brak porozumienia z dołem. nie jest mi ich żal. kiedy tylko odpowiednio mocno stają się górą intensywnie wybiórczo słuchają niższych poziomów. góra nie wściekła się. wpadła w panikę. postanowiła mnie zatrzymać i nie dać mi odejść. góra zaczęła wczoraj prosić. ja nie wiem co zrobić. dalej chcę odejść. chyba.
brak mi jednej niezależnej i absolutnie obiektywnej osoby, z którą mogłabym o tym porozmawiać. brak mi osoby, która myśli tak trzeźwo, jak ja nigdy nie będę myślała, która jest logiczna do bólu, przewidująca, odpowiedzialna, która jest dobrym doradcą. która wysłucha i zacznie zadawać pytania, bo obraz po moim opowiadaniu nie będzie wystarczająco pełny i klarowny, więc potrzebne będą pytania i odpowiedzi na nie, a ja bardzo chcę ich teraz udzielić.
mam czas do końca maja. czyli tylko trochę więcej niż na to, żeby z kimś o tym porozmawiać.
kolejny dzień z rzędu coś mnie wali w ten durny łep jak kotwicą i odkrywam jak szaleńczo się Zakochałam i jak intensywnie można się każdego dnia znów Zakochiwać w tym samym Mężczyźnie. i to nawet nie od początku, bo poprzedni stan pozostaje, a tylko dodają się do niego te nowe każdego dnia, co powoli zaczyna się robić nie do wytrzymania i co dzień mam coraz to silniejsze wrażenie, że z tego powodu kiedyś, a to "kiedyś" najprawdopodobniej nastąpi już bardzo niedługo, wybuchnę.
natomiast S. oświadczył mi dziś w wannie, że zostaje moim wyznawcą. i jak ja się mam w Nim nie Zakochiwać, skoro On moje próżniacze ego tak ładnie dopieszcza?? żaden facet nigdy nawet nie całował mojego zdjęcia (tak przypuszczam), a tu proszę, mam własnego wyznawcę! niesamowite uczucie, mówię Wam!
jestem więc gotowa do nowego tygodnia pracującego:)
zabieram mój makaron i pomidory z puszki i idę zrobić sobie makaron z pomidorami z puszki w celu spożycia ich na obiad.
spożywcze szaleństwo, mówię Wam...
ale to m a s a k r a. poryczałam się jak małe dziecko. czyli chyba bez powodu. chociaż dla mnie osobiście powód był największy i najważniejszy na świecie. przynajmniej w momencie ryczenia.
strzeliłam sobie kąpiel z pachnącą solą i zieloną gąbką do szorowania i peelingiem i wogóle. taką upiększającą.
ogoliłam nogi tak, że pupa żadnego niemowlaka nie poszczyci się większym stopniem gładkości. ciapnęłam balsamem dla wzmocnienia efektu.
zrobiłam sobie manicure i pedicure, z lakierem błyszczącym, ciemne bordo + malutkie złote drobinki, wszystko cacy, wersja idealna na piątkowy wieczór na mieście z kumplami (w planie były szpilki sandałki, w końcu mamy te 21 stopni...).
po co?
a drodzy moi po to, żeby sobie w tak uroczo wypielęgnowanym i wyślicznionym stanie radośnie puszczać w samotności hafta za haftem.
"ale masz świetne piegi!" mówią mi koledzy ostatnimi czasy. koledzy płci męskiej, z czego dumna i blada jestem, bo jako beznadziejnie zakompleksiona dziewczynka uwielbiam komplementy dopompowujące moje wątłe ego.
już wiem co to było co tak od rana się za mną włóczyło bez sensu i tak smutno.
S. dostał powołanie do wojska. a przecież jest mi już wystarczająco źle z tym, że na rok pojedzie na jakieś wygwizdowie, gdzie psy dupami międzynarodówkę wyszczekują, liczyć drzewa na stażu. i ja na to zadupie mam zamiar zapierdzielać całkiem często. do Niego.
a plan z wojskiem był mój [bo ja po obronie mgr chcę pójść na roczną szkołę oficerską. do wojska chcę!]. a teraz S. się podłącza i że niby WKU go samo chce.
oszukaniec niedobry:(
EDIT 13:34 -> czuję jak wyślizgujesz się z moich rąk i nie potrafię sprecyzować dlaczego. niby nic, niby... ale od samego rana czuję to gdzieś w sobie. nie potrafię usiedzieć spokojnie, a w głowie nucą się same smutne piosenki.
rozleniwiłam sie leksykalnie. twórczo z resztą też. jedno niestety wynika z drugiego i niestety kolejność nie jest przypadkowa.
w ramach nadrobienia braku informacji dla ewentualnych zainteresowanych: byłam zaliczyłam swoje pierwsze wesele:D W KOŃCU! mając lat 24 czas już najwyższy, nawet przez jakis czas obawiałam się, że moje pierwsze może okazać się moim własnym, ale hosanna udało się i trafiłam na obcych ludzi. tymczasowego zejścia z powodu przetoksykowania ciała nie stwierdzono. hura. za to na okazję wesela twardo chodziłam na solarium przez jakieś 3 tygodnie, efektem czego stałam się szczęśliwą posiadaczką w miarę równomiernej opalenizmy i pierwszy raz od chyba już dobrych... eee... mmm... dobrych... cholera... od dobrych 7 lat mam nieblady brzuch i nieblady dekolt. a tu dopiero koniec kwietnia!
po drugie dla ewentualnych zainteresowanych: jadę do Budapesztu:) dziś wieczorem:D wracam w niedzielę:)
a teraz może w końcu pójdę po bułki i zjem śniadanie.
nauczyciele w Anglii i Walii protestują.
czy więc jako nauczycielka angielskiego ja też mogę?
mogę?mogę?mogę???
tak by mi się dzisiaj wolne popołudnie i wieczór przydały... a tu dzieciaki, dzieciaki i dzieciaki...
nie żebym narzekała, nie nie, po prostu czasu mi trzeba, buty muszę sobie kupić:|
wesele już w sobotę (no tak, nic nie wspominałam, no tak... a może jednak wspominałam?), hura bo mam już sukienkę (ZA-JE-BIS-TA!) tylko wymyśliłam sobie do niej ciemnobrązowe skórzane buty na niewysokim obcasie z zakrytą piętą i częściowo odkrytymi palcami, ale nie przewidziałam, że wiosną brązowe buty raczej nie są głównym asortymentem sklepów obuwniczych. no i klops...
bo próba przefarbowania jasnobeżowych na ciemny brąz to chyba nienajlepszy pomysł...?
tak. musiałam sobie ponarzekać. głównie dlatego, że nie cierpię zakupów. powodem pobocznym narzekania jest to, że do butów będę musiała jeszcze brązową kopertówkę kupić. a w międzyczasie zrujnuję się finansowo. i to mnie tak dewastuje psychicznie.
wysłali mi zaproszenie do tego cholernego facebooka, przyjęłam i teraz oglądam sobie co jakiś czas zdjęcia znajomych, którzy kiedyś byli bliższymi niż dalszymi znajomymi, niektórzy tak bliskimi, że spędzaliśmy razem niejeden dzień i niejedną noc i niejedną imprezę i niejedno przygotowanie do egzaminu i niejedno oblewanie egzaminu i niejedną poprawkę i razem dostawaliśmy się na magisterki i...
nie opanowałam jeszcze trudnej sztuki dzielenia swojego czasu między S. i pracę/uczelnię, a ludzi, którzy byli mi bliscy, a teraz nawet potrafię nie wiedzieć, że niektórzy z nich podobierali się w pary.
kurwa.
moim stosunkom społecznym związek nie służy. nie służy i już. szczególnie jeśli mamy tak niewielu wspólnych znajomych. powinnam się tego nauczyć już dawno dawno dawno temu.
znalazłam i mi się przypomniały stare fajne czasy (ha ha...)
jak się kochałam w Leszku Jenku i w sumie wcale mi nie przeszło to chyba już z dwunastoletnie zadurzenie/fascynacja/whatever, ale głębsze, bo z podziwem i zamglonymi oczkami, moimi oczywiście :)
szanownym użytkownikom joe monstera polecam poniższy link
EDIT 18/04/08, 13.40: szanownym nieużytkownikom też polecam:)
a alfowi dziękuję za uświadomienie mnie, bo myślałam, że bez logowania się nie da, czułam się wyjątkowa jako użytkownik JM a tu klops, nieprawda i już się aż taka wyjątkowa nie czuję...
z pyska wali mi jakby kocią maścią, tak z pół kilometra można mnie wyniuchać, lepszy efekt niż po 10 ząbkach czosnku!
byłam u dentysty... ale się porobiło, ulala, jakieś komplikacje, jakieś straszenie mnie odwiertami i wycinaniami ósemek, które nawet jeszcze nie wyszły za dobrze za swoich legowisk wewnątrzdziąsłowych, a kiedy ja tu przecież twórczo myśleć muszę nad streszczeniami, prezentacjami z niemieckiego i jakby tu dodatkowe dwa dni do tygodnia wtłoczyć, coby do Olsztyna wpaść na herbatę i po paszport...?
nie ma żadnej korzyści, którą możnaby wynieść z domagania się uwagi poprzez wydawanie głośnych dźwięków bezpośrednio sugerujących smutek i rozgoryczenie, emitowanych nad powierzchniowym zabrudzeniem mającym swoje żródło w wystąpieniu przypadkowego kontaktu bezpośredniego pomiędzy powierzchnią płaską a płyną wydzieliną spożywczą o białym zabarwieniu uzyskiwaną poprzez mechaniczne odprowadzenie jej z narządów laktacyjnych samicy bydła domowego.
zgadnijcie co to za przysłowie :D
EDIT: e tam, nikt nawet nie próbował zgadnąć:( a to takie proste było: że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem...
panowie na korytarzu rżną i wiercą jakieś metalowe coś, co strasznie, w wyniku podejmowanych względem tego czegoś tychże destrukcyjnych czynności, śmierdzi, aż mi to przez szparę w drzwiach przelatuje, więc na niczym kompletnie nie mogę się skupić i nawet kurczak nie chce się rozmrozić. najchętniej chyba oboje położylibyśmy się z powrotem do miejsc, z ktorych rano coś nas bezczelnie wyrwało [tzn. mnie budzik do pracy, a kurczaka ja].
uczyłam dzisiaj polskiego pierwszy raz w życiu:) polskiego jako języka obcego:) nawet nie sądziłam jak koszmarnie problematyczne mamy sklejki spółgłoskowe! np takie słowo "szczęście", sadystyczna masakra artykulatorów jeśli ma to wymówić Holender! dawo się tak nie uśmiałam, i dawno nikt tak nie śmiał się ze mnie:) [no, pomijając systematyczność Sebastiana w powyższym...]
nawet pisanie mi nie idzie. e tam.
p.s.: mam grzywkę. wyglądam jak Szaza na początku lat 90tych.
EDIT:12.23: przeczytałam swoje stare notki. o mamo ale ja się werbalnie spłycam spłycam spłycam...!
mmmmmmmmmm mniam mniam solpadeinka
gorzej gdy się kończy:(
spać się nie da...
żyć się nie da...
w oczekiwaniu na dentystę...
na szczęście są ludzie [dziś konkretnie Jeden Człowiek], którzy są gotowi o 8 rano, kiedy właśnie zaczęłą się miniśnieżyca, skoczyć dla mnie do apteki po jedno opakowanie
głównie dlatego, że ja sama nie dałabym rady się po to ruszyć, nie mówiąc już o ruszeniu się gdziekolwiek indziej w jakimkolwiek innym celu.
i obiecuję, obiecuję, że pójdę i dam go wyciąć, wyrwać, wykroić, wybić, cokolwiek niech tylko już mnie tak nie boli. inaczej będzie źle.
mam solidne wsparcie: już całemu światu powiedziałam, że muszę iść. taka zewnętrzna motywacja. no i wewnętrzna - wciąż nie jestem masochistką.
nawet jak będę musiała kwadrans później iść naćpana znieczuleniem do pracy.
to lepiej już się ruszę...
z powodu nałożenia się na siebie kilku czynników przypomniało mi się dziś jedno z moich ukochanych miejsc.
to wieś na południu Polski, która stanowi 1/4 moich korzeni. już chyba kiedyś z resztą pisałam. a może pisałam, ale nie tu...
Pisarzowa. ok 450-500 metrów n.p.m., w Beskidzie Wyspowym. we wsi śliczny XVII-wieczny kościół. po wpisaniu w google conieco wyskakuje.
jeździliśmy tam z rodzicami i moją Siestricką co kilka lat na wakacje. na dwa tygodnie w górach. z tego powodu to miejsce jest dla mnie niezmiennie spokojem, odpoczynkiem. oddechem w gąszczu codziennego zapierdolu. nawet sama myśl o Pisarzowej wystarczy... czasem...
tylko raz byłam tam zimą. z ś.p. S. chyba pół roku przed Jego śmiercią...
może jestem przewrażliwiona, ale ryczeć mi się chce na samą myśl o tym, że wystarczyłoby kilkanaście godzin i mogłabym tam być, oddychać tamtym powietrzem, łazić tamtą drogą, pójść sobie do lasu, pod wodospad, nad Smolnik, na dział, gapić się na góry. gdyby było lato mogłabym pójść na Wielką Górę i przez pół dnia obżerać się czarnymi jagodami, jeżynami i malinami wygrzanymi w słońcu.
a może uda mi się wyskubać jakiś weekend...? nocą do Krakowa albo Nowego Sącza, w Krakowie bajgle, chociaż z drugiej strony z Sącza jeździ 7 pociągów dziennie do Pisarzowej, przejazd to niecała godzina, a z Krakowa najpierw trzy do Limanowej, a potem busem do Pisarzowej jakieś pół godziny...
mama powiedziała mi jakiś czas temu: "jak się uprzesz to nie takie rzeczy potrafisz zrobić"
wiesz, zajrzałam na diseased. nie wiem czemu, coś mnie tknęło, wspomnieniowo się zrobiło, a może szukałam tylko wymówki od czytania czegoś, co ze mną ma wspólnego tylko tyle, że ja muszę to przeczytać na jutro.
ale wiesz, poczytałam sobie, wszystkie notki w zasadzie, poczytałam i znalazłam jedną, która trochę mnie rozśmieszyła. napisałeś o przespaniu roku 2006 i o przespaniu kadencji Kaczyńskich i takie tam... w sumie to z tym przespaniem 2006 nieźle Ci się udało, całkiem niezły unik tak umrzeć w połowie roku i w zasadzie mieć już zapewnione przespanie i kadencji, i "kolejnych 20 lat naprawiania burdelu po nich pozostawionego", bo co innego możesz robić będąc trupem jak nie spać...?
ale chciałam Ci w związku z tym powiedzieć, że od jakiegoś czasu, gdzieś ponad sto dni już tego będzie, jeden z Kaczyńskich się zdekadencjonował ogółem głosów wyborców, z pominięciem moherowej części.
pomyślałam, że jak Ci powiem, to się ucieszysz...:)
więc Ci mówię: nie ma już Jarka mój drogi S., to połowa drogi do sukcesu!
od jakiegoś czasu zastanawiam się, czy S. zastanawia się czasem nad antidote.
wie, że piszę. wie też, że nic konkretnego, żaden szał i że kiedyś pisałam lepiej, ale wena ostatnio się była zaurlopowała i nie wraca, małpa utrapiona...
ale nigdy tu nie był. nigdy nie czytał. a mnie ciekawi, czy Jego ciekawi to, co ja tu piszę i czy cokolwiek jest o Nim, a przecież spora część jest, tylko nie wiem czy On o tym wie. i chwilami chciałabym wiedzieć czy On chciałby wiedzieć. ale takie pytanie zadane przeze mnie wprost zapewne otrzymałoby odpowiedź, która domagałaby się konkretnej reakcji z mojej strony. więc może lepiej nie prowokować tematu?
chociaż ja sama chciałabym wiedzieć. ale z drugiej strony ja jestem straszliwie ciekawska i chciałabym wiedzieć wszystko, co mogłoby dotyczyć mnie. czego na szczęście nie można zarzucić S. ale może to dlatego, że jest Mężczyzną, podobno Oni mają inne właściwości ciekawskie.
* tytuł wynika nie z treści, a z napoju, którym właśnie powinnam się uraczyć, ale się nie uraczę, bo nie mam, a to dlatego, że nie powinnam, i jest to jedyna moja "powinność", która zgadza się ze stanem faktycznym.
poznałam w końcu gluba:D po dobrym ponad roku znajomości...
i kurde spokoju mi nie daje to, że nie poszliśmy na piwo, bo cośtam cośtam i inne pierdoły
a może jednak w niedzielę...?
moje życie kulinarne podzielone jest na fazy.
w liceum szalałam z plackami i naleśnikami
potem, pod sam koniec liceum, dopadła mnie miłość do pizzy
potem były wszelkie wariacje na temat makaronów
potem była fasolka po betońsku - oj tak, jej długo byłam wierna, moja dwuletnia kulinarna jazda:) masakra dla łołądka;)
jednocześnie z fasolką pojawiły się eksperymenty z ciastem francuskim
potem zginął Seba i w zasadzie przestałam gotować, a jak już zaczynałam, to i tak nic mi nie wychodziło, więc sobie odpuściłam na 1,5 roku
teraz weszłam w fazę brokuł i kurczaka
wczorajsza, walentynkowa wariacja na temat kurczaka i brokuł, czyli romantyczna kolacja dla 2 pracoholików:
> dwa grube filety z kurcząt
> pieczarki, na oko, zielonego pojęcia nie mam ile ich tam było, z dziesięć może
> cebulka (jedna)
> dwa ząbki czosnku
> jeden brokuł (tylko nie mrożony)
> słodka śmietanka 18%, ale w kartoniku, a nie kwaśna z kubeczka
> jajko i bułka tarta do panierki
> dwie wykałaczki, na wszelki wypadek
filety z kurczaka trzeba naciąć w środku wzdłuż całości, wchodząc nie za długim nożem od najgrubszej części, ale idąc nim płasko, żeby nie naruszyć ścianek, ma się zrobić w środku kieszonka na całej powierzchni filetu, do niej zapakuje się pieczarki:)
drobno kroimy cebulkę, siekamy czosnek (jak ktoś ma zgniataczkę do czosnku, to ma szczęście, bo ja nie mam), smażymy na bardzo małym ogniu, ma być jeszcze lekko chrupiące, ale najpierw cebulkę, a dopiero potem dorzucamy czosnek, bo jak spalimy czosnek to trzeba jechać od początku, bo będzie gorzki i wszystko popsuje. jak już usmażymy to zrzucamy na jakiś talerzyk, nie myjemy patelni.
pieczarki trzeba pokroić grubo, minimum to trzymilimetrowe plastry, ma być czuć te pieczarki a nie jakąś papkę. najlepiej żeby pieczarki były nieduże, kroimy je wtedy na pół i te połówki na plastry, łatwiej się tym potem nadziewa. smażymy na patelni po cebulce, a kiedy już pięknie się nam podsmażą - dodajemy cebulkę z czosnkiem, leciutko razem podsmażamy i zdejmujemy z ognia.
jak przestygnie - wpychamy to delikatnie w kurczaka, ręcznie, bo filety mają tak nieregularny kształt, że jak będziemy próbować łyżeczką, to nic z tego nie wyjdzie, i tak trzeba będzie wsadzić tam palec i wyrównać.
wypchanego fileta zabezpieczamy wykałaczką (poziomo, przy wejściu nacięcia), przyprawiamy naszymi ulubionymi przyprawami (pieprz, ostra papryka, trochę soli, co kto lubi, rozmaryn nieźle się komponuje, majeranek też, ale uwaga na bazylię, bo nadaje kwaśnego smaku, a nie o to chodzi). jajko rozbełtujemy widelcem ze śmietanką, śmietanki też na oko, sądzę że ze cztery łyżki stołowe, maczamy w tym kurczaka i panierujemy bułką tartą, powtarzamy raz, żeby było czuć panierkę, bo dobrze zrobiona wychodzi cudownie chrupiąca:) jajka ze śmietanką powinno trochę zostać, będzie potrzebne do sosu, więc nie wylewamy, za to dolewamy tam jeszcze z 4 łyżki śmietanki i bełtamy znów, tym razem dokładnie, na gładko.
smażąc pamiętajmy o tym, żeby tłuszcz był bardzo gorący i że filety zrobią się bardzo grube, więc trzeba będzie zadbać o usmażenie brzegów. moje smażyły się jakieś 8 minut.
potem gotujemy na półtwardo (max. 4 minuty!) brokuły podzielone na różyczki, na jeden talerz bierzemy ze trzy różyczki do ozdobienia/zjedzenia w ramach sałatki, a resztę dzielimy na mniejsze kawałki i wrzucamy na małą patelnię albo rondelek, zalewamy tym co zostało z jajka ze śmietanką, lekko, delikatnie i uważnie podgrzewamy caly czas mieszając, nie wolno tego zagotować, bo zrobi się jajecznica ze śmietaną! pamiętamy o posoleniu i popieprzeniu sosu, będzie bardzo delikatny, ale musi mieć jakiś smak, dla odważnych proponuję dodanie odrobiny kurkumy - fajny efekt:) no ale to dla odważnych... w każdym razie - jak zacznie gęstnieć to zdejmujemy z ognia, przelewamy do małej miseczki i zaopatrzamy w łyżkę do polewania sosem.
ze wszystkim trzeba się wyrobić w jednym czasie, ale da radę, skoro ja dałam radę to każdy da:)
tak się straszliwie ucieszyłam z tego, że takie dobre mi wyszły, że się musiałam podzielić, bo zamysł przepisu przyszedł do mnie w trakcie sprzątania pokoju, a reszta szła na żywo już w trakcie gotowania.
w sumie czas przygotowania to ok. godziny, ale tylko dlatego, że zrobienie samych filetów jest nieco czasochłonne. za to efekt... MMM!
kurde, jak w dwa dni w roku praca koliduje mi z uczelnią, to czy muszą to być akurat te dwa dni, kiedy wszelkie kolidowanie jest stanowczo i bezwarunkowo niepożądane??? pytam się KURDE???
S. nie gotuje, o czym już mówiłam, a co jest bardzo znaczącym faktem, bo przez to potrafię docenić każdą, nawet najmniejszą rzecz jaką dla mnie zrobi w kuchni.
już samo to, że chce próbowć, jest dla mnie czymś dużym, bo nie poddaje się po porażkach. trochę jak dziecko. taki upór jest jedną z niewielu cech, ktore u dzieci uwielbiam. to cudowne, że S. tego nie traci.
przez kilka ostatnich dni coraz poważniej zastanawiam się nad Jego wyjazdem na staż do lasu. nie będzie go robił w nadleśnictwie Poznańskim, ze względow, które chyba rozumiem, więc najprawdopodobniej trafi w rejon Jarocina. i doszłyśmy wczoraj w pracy z M. do wniosku, że między mną i S. to już naprawdę coś większego, skoro ja sprawdzam szkoły językowe w Jarocinie szukając potencjalnego miejsca przyszłej pacy. Jeśli utrzymamy się do lata, a potem do jesieni, to właśnie to mam zamiar zrobić: wyjechać z Nim.
nawet jeśli będzie to oznaczało cotygodniowe kursowanie do Poznania. już kiedyś to robiłam, w dodatku na większym dystansie, więc wiem w co się ewentualnie wpakuję. a doprowadzanie własnego życia do porządku po raz kolejny kosztowałoby mnie dużo więcej.
chociaż podobno za każdym kolejnym razem jest łatwiej... [nieoceniona mądrość życiowa M.]
ale wolę nie sprawdzać jeśli nie muszę.
a wszystko to przyszło mi do głowy pod wpływem wczorajszej obiadokolacji przygotowanej przez S. - spaghetti bardzo-a'la carbonara. bardzo-a'la, jak sam zaznaczył przyglądając się z konsternacją konsystencji sosu, który bardzo-nie-do-końca udał się tak, jak założono w planie. ale tym akurat nie za bardzo się przejęłam:)
byłam w Pradze :)
i w górach, tam jest śnieg! :D
dla wybierających się do Pragi - dwa miejsca warte polecenia: hostel Plus Prague [do wyszukania w google, ale powiem tylko, że w naprawdę przyzwoitych cenach są świetne warunki, czyściutko plus codziennie śniadanie (opcja "all you can eat"), a do kompletu basen i sauna za darmo do dyspozycji gości, a jeśli jadą same dziewczyny, to jest dla nich specjalna opcja pt.: "girls only zone":) ] i knajpka "U Parasutistu" [ulica Resslova 7, ta prowadząca od tańczącego budynku w kierunku centrum, oszałamiająco pyszne jedzenie za oszałamiająco małe pieniądze, wielgachny obiad razem z dużym piwem to koszt ok 100 koron czeskich, a jedna korona to niecałe 15 groszy, więc 100 koron to w przeliczeniu ok 15 zł, a samo miejsce ma ciekawy klimat, bo w większości odwiedzają je miejscowi, głównie w celu wypicia piwa, wódki lub absyntu, do czego chętnie przyłącza się Pan Bardzo Sympatyczny Barman, pije pije i się nie upija, co może wyjaśniać jego głos;) ]
dla wybierających się w góry - ... zabierzcie mnie ze sobą!!, tam jest teraz tak ślicznie...
tym czasem powrót do pracy. ale najpierw śniadanie:)
trzy razy w życiu usłyszałam, że jestem piękna. cholera, każda kobieta chce od czasu do czasu to usłyszeć, szczególnie jeśli ma własnego faceta i szczególnie, jeśli nie do końca czuje się piękna (bo czy "jest" to kwestia gustu)
no właśnie...
pierwszy był bogatym powiedzmy-że-biznesmenem. próbował poderwać mnie na fajny samochód i wielozerowy stan konta, gdzie w bilansie przed zerami stały jeszcze zawsze jakieś dwie czy trzy cyferki. nikt mu nie powiedział, że tak się nie da, ale przynajmniej przyjechał specjalnie do mnie z czerwoną różą i powiedział, że jestem piękna. to małe piękne kłamstewko pięknie mnie dowartościowało.
drugi nie jest bogaty, za to jest bardzo szczery, za co straszliwie go cenię, a wg. niego piękne są kobiety wyglądające jak Monica Bellucci, więc jego wersja tych słów uniosła mnie o jakieś pół metra nad ziemię, szczególnie, że ja jak wyżej wymieniona mocno nie wyglądam.
trzeci to mój kumpel. schlał się kiedyś i jakoś tak... chyba nie do końca wiedział co mówi. niemniej jednak - było to strasznie miłe, szczególnie, że na co dzień zasypywaliśmy się złośliwościami. bardzo często dotyczyły one wątpliwej jakości walorów naszej fizjonomii.
żaden z nich nigdy nie był moim facetem. tylko jeden próbował mnie na taki tekst poderwać.
żaden mój facet nigdy nie powiedział mi, że jestem piękna. dodam, że byłam zaręczona przez jakieś trzy lata.
czy to, że chciałabym usłyszeć "jesteś piękna" zamiast, "widać, że jesz dużo czekolady" jest tak cholernie cholernie próżne? nawet jeśli to był tylko żart...? a ja miałam po prostu bardzo kiepski dzień...?
[nie cierpię Cię dzisiaj. przez Ciebie poczułam się brzydka. mam 170 cm wzrostu, noszę rozmiar 38, a czuję się gruba. mam ładną buzię, a czuję się nieapetyczna. kocham czekoladę, a nie potrafię jej nawet dzić powąchać.]
bo sprawa wygląda tak, że S. nie gotuje, nie piecze i nie zmywa naczyń. przynajmniej w założeniu. a w niedzielę SAM upiekł ciasto (aktualnie więc, chociaż z żołądkiem poważne problemy to zostałam fanką Jego Sernika przez duże S)
SAM w znaczeniu M. [objaśnienie: Jego Zajebista Młodsza Siostra] i ja udzielałyśmy tylko niezbędnych instrukcji ("pomyśl, że to ciasto do zagniecenia to kobiecy cycek"), a na nieco już poirytowane, znudzone, aż w końcu prawie zrozpaczone pytania w stylu "zrobicie to za mnieee...?" odpowiadałyśmy zgodnie NIE
ciasto wyszło obłędne
tylko Mu nie mówcie, bo się chłopakowi kulinarne ego rozbucha...
więc mam przed oczami dużo słońca i zieleni, a na twarzy uśmiech. stojąc w kuchni nad mandarynkami i kurczakiem doszłam do tego dlaczego ta muzyka ma aż takie znaczenie i tak mocno działa. wreszcie.
pojawiła się latem, niektóre piosenki krótko po nim, a to właśnie tego lata uczyłam się być szczęśliwa. część przyszła pocztą od Harego, część przyniósł ze sobą Kuba kiedy jeszcze go uczyłam, część dawno dawno temu pokazał mi jakiś podpity/naćpany chłopak w pociągu Poz.-Ol. wciskając mi słuchawki od swojego discmana w uszy i wydobywając z siebie długie i nie do końca wyraźne "słuchaj".
kiedy latem pisałam moją pracę spędzałam nad nią i nad analizą nagrań długie godziny, ale prawie zawsze ok. 17 robiłam sobie przerwę i wychodziłam na spacer do parku, poczytać książkę albo posłuchać muzyki, powłóczyć się alejkami, pobyczyć się na ławce. książki były różne, wtedy wróciła do mnie moja pasja włóczenia się po empikach, gdzie średnio dwa razy w tygodniu zaopatrzałam się w nową książkę, jedną z tych, które można znaleźć stojące na regale opisanym "wydania kieszonkowe". godzina albo dwie w parku koło domu. nie musiałam robić nic, chodziłam i niemyślałam, czasem wspominałam, porządkowałam wszystko, co przez rok od śmierci Seby nazbierałam w sobie, stawałam na nogi. tak, uczyłam się szczęścia od początku. wdychałam słońce i zieleń:) nigdzie się nie spieszyłam:)
i jeszcze jeździłam na niemiecki, cały sierpień porannych wypraw w dni robocze, a przez prawie cały ten sierpień poranki były ciepłe i słoneczne. w tramwaju słuchawki w uszach, jakaś książka w torbie, okulary przeciwsłoneczne na ryju, wiecznie zaparowane od wewnątrz, bo twarz nagrzana, a przez moje wielgachne dziecięce policzki nie było wentylacji:) miałam wtedy fazę "Neverland" Kaczmarka, pokazywałam to wszystkim, których uznałam za Ważne Osoby, chociaż w zasadzie chciałam pokazać całemu światu. teraz też jest na liście, ale już nie chce mi się płakać kiedy gra, uśmiecham się, fortepian zmienił znaczenie z żałobnego na radosny, bo we mnie się sporo pozmieniało.
zestaw najprzyjemniejszych wspomnień, ten sierpień. uśmiecham się do tych wspomnień:)
prawie czuję słońce na twarzy, albo na plecach, prawie czuję zapach letniego powietrza, co z tego, że jest zima. tak, chociaż chyba powinnam wrócić na ziemię:)
więc dziś będzie wieczór lenia, przynajmniej przez najbliższe 2 godziny, bo impreza odwołana, ale może potem trzeba będzie zabrać się za przeglądanie tych koszmarych tekstów, mam jeszcze tylko tydzień na napisanie pracy, bo czas nieoczekiwanie się skurczył o tydzień.
zmyłam makijaż, zdjęłam buty. wanna powoli napełnia się gorącą wodą. kiedy ostatnio miałam czas wyleżeć się w całkowitym zanurzeniu? nie pamiętam. higieniczną pałeczkę przejął szybki prysznic. dziś prysznic poszedł na urlop.
włączam muzykę. tak się składa, że tych samych piosenek słuchałam jakieś pół roku temu, pracując nad moim licencjatem, za oknami było ciepło i zielono, a moje mieszkanie pachniało cedrem. kończyło się lato. dziś pachnie wanilia. za chwilę będzie czuć cynamon. jest środek zimy.
wciskam nos w Jego koszulę, zostawił ją tu jakiś czas temu. może przed Sylwestrem...? a może po...?
wtedy, pod koniec lata, wpatrywałam się w słoik kasztanów. od Niego. uśmiecham się do koszuli tak samo jak do słoika z kasztanami.
zakładam królicze kapcie. idę się polenić. zasłużyłam na dzień wolny od życia. idę sobie poniebyć:)
to trochę dziwne, kiedy ktoś na siłę stara się być niekomercyjny.
to tak cholernie fajnie być dziś niekomercyjnym. tak dobrze to świadczy o człowieku, że oryginalne acz wzniosłe przekonania, że bez szeroko pojętego ekshibicjonizmu życiowego, że życie w radosnej izolacji. takie to teraz modne i szeroko rozpowszechnione.
ech, kurde... a może się do nich zapiszę...?
padło Wielkie Słowo na K. zupełnie przypadkiem. wyskoczyło.
padła też Odpowiedź. wcale nie przypadkiem. Słowa Odpowiedzi padły już wcześniej. wtedy padły przypadkiem. wyskoczyły. nie umiałam ich dłużej utrzymać.
zaczęłam się dziś, kilka minut po północy.
maczając piernikowego mikołaja w gorącym mleku, czyli coś jakby podsumowanie
co dobrego się stało w kończącym się roku? wszystko. obroniłam się. dostałam się na magisterkę. sama, bez pomocy, bez odwołań.
pozbyłam się większości głupich nałogów i niektórych szkodliwych przyzwyczajeń.
poznałam Kogoś. Zakochałam się.
uśmiecham się co rano, śpiewam pod prysznicem i zmywając naczynia, tańczę sprzątając mieszkanie.
poznałam Bardzo Ważnych Ludzi (B., O., H., K., S., ... tak, to o Was...), przekonałam się, że mam Przyjaciół, nabrałam do siebie dystansu.
zamieszkałam sama.
wciąż bardzo głośno śmieję się na filmach :D
zaczęłam nosić sukienki.
podobno bardzo wyładniałam.
wciąż jestem okropną zazdrośnicą ;)
wciąż mam wielki tyłek :)
ostatni dzień pracy w tym roku od wczoraj za mną
łapię oddech
jeszcze tyko dziś szał zakupów i może jakiś obiad albo kolacja na "dozobaczeniapoświętach" z S. (pierwsza część zakupowego szału w zasadzie za mną, ale stwierdziłam, że zimno straszliwie, torby ciężkie jak jasna cholera i w zasadzie to czas już na jakieś śniadanie, bo czternasta mnie zastała głodną jak wilk...)
no tak... odpoczęłam trochę, pogadałam, to czas lecieć za chwilę, prawda?
pozdrawiam więc znad kubka z owsianym musli z czekoladą zalanym średnio ciepłym mlekiem
usiadłam na brzegu łóżka i rozbeczałam się jak dziecko
a kiedy już skończyłam - wstałam i poszłam zupełnie inną drogą.
jestem cholernie ciekawska - wygrałam z tym.
jestem skończoną flirciarą - wygrałam z tym.
nie lubię zadowalać się tylko jednym, muszę mieć więcej. lubię mieć wszystko - wygrałam z tym.
nałogowo krzywdzę ludzi - ...z tym chyba trochę przegrałam, ale może kiedyś to zrozumiesz... może kiedyś mi wybaczysz.
jestem próżna - ...tak. wygrałam z tym.
będę tęsknić. będzie mnie to zżerać. będę myśleć, będę szukać, będę musiała zagryzać wargi i siadać na własnych dłoniach. ale chyba czas już dorosnąć. dorosnąć do rezygnowania z Diamentów. dorosnąć do rezygnowania z lśnienia Ich blaskiem. dorosnąć do odszukania zaginionego własnego.
[ nikt nigdy o mnie nie walczył. nie umiem więc odpowiednio się zachować. ale dziękuję Ci za to, że walczyłeś. i dziękuję za to, że umiesz się poddawać. być może tym poddaniem dałeś mi więcej, niż walką. na pewno dużo mnie nauczyłeś. i jeszcze, choć może nie powinnam tego mówić: tak, na zawsze zostaniesz w sercu. w głowie. w sercu. pozostaniesz moją zielenią. ]
wdziewam zielony sweter na wciąż posiniaczone ciało.
siniaki, jakby przeczuwając nadchodzący przyodziewek, przybrały barwę zielonkawą. mamy więc komplet.
ostatni piątek na uczelni w tym roku - za mną
ostatnia sobota w pracy w tym roku - za mną
rozczarowanie spowodowane idiotycznie krótkim kablem od światełek z ikei - za mną
większość przedświąteczniezakupowegoszału - za mną
słońce oświetlało dziś moją twarz kiedy przechadzałam się po mroźnym św. Marcinie. grzało, chwilami (tymi kiedy nie wiał wiatr) było ciepło i nawet na chwilę zagapiłam się na coś, przez co wydawało mi się, że może jednak jest wiosna...
a teraz siedzę na łóżku, rozczochrana i zawinięta w moją zieloną pościel, i odgryzając głowę czekoladowemu Mikołajowi myślę o tym, że to już za tydzień będę siedziała na innym łóżku, 350 km stąd, próbując nie podżerać pierniczków, a każdej nocy będę dzielić pokój z moją kochaną Siostrzyczką, a kiedy rano najdzie mnie na śpiewanie durnych piosenek - zaraz obok będzie Ktoś, kto zacznie śpiewać razem ze mną:)
bon ton na ostrzu noża
plus: Katarzyna ma katar [oj tak tak, do samego dna, do samego DNA! >;)] ("wiesz co Kajka, diabeł przy tobie wymięka..." - powiedziane uśmiechniętym głosem pełnym sarkazmu i ironii, ale i zrozumienia)
acz wciąż czuję klimat Świąt :)
chodzę po pracy i na cały głos śpiewam "All I want for Christmas"!
ładna mieszanka co? ;)
jutro jadę polować na prezenty :)
bilans po pożegnalnym koncercie Pidżamy Porno: x siniaków, y guzów, z zadrapań, wyglądam jak po trzygodzinnym pogowaniu w kotle. czyli fizjonomią zdradzam historię sobotniego wieczoru.
dostałam też w prezencie piasek z hiszpańskiej plaży, lekko zawilgocony hiszpańską wilgocią, ozdobiłam to hiszpańskimi muszelkami, które niczym nie różnią się od polskich, nawet paszportów sugerujących narodowość odmienną od nadbałtyckiej nie stwierdziłam, ale nazywa się - hiszpańskie. leżą na piasku. hiszpańskim. moje ulubione prezenty znad morza - piasek i muszelki. wiem, dziecko jestem, wiem...
a do kompletu tekst Pana Grabaża z koncertu z Poznania sprzed 2 lat:
(Grabaż) - Katarzyna ma...?
(Publiczność) - KATAR!
(G) - Katarzyna ma.......??
(P) - KATAR!!!
(G) - Dobrze, że nie syfa...
tak dziwnie się czuję, kiedy nic nie mówisz
a tym dziwniej, bo wiem, że to dlatego, że nie mam czasu, bo jestem wiecznie zapracowana i nigdy mnie nie ma
no ale przecież to właśnie tą pracoholiczkę tak lubisz, gdzieś między 3 a 5 rano...
w bucie znalazłam czekoladę z orzechami, taką długą, bo po to oficerki są takie długie, żeby się do nich mieściły długie czekolady z orzechami.
to dziwne, bo mieszkam zupełnie sama i nie przypominam sobie posiadania wczoraj jakichkolwiek gości. nie przypominam sobie również powodu do niepamiętania ich, co jednoznacznie wskazuje na niewiadome pochodzenie długiej czekolady z orzechami.
włączyłam radio i usłyszałam, o dziwo dopiero pierwszy raz w tym roku "All I want for Christmas" Mariah Carey. tańczyłam sobie po mieszkaniu i śpiewałam bardzo głośno. cieszę się:) pierwszy raz od dawna cieszę się na Święta:) widać na ryju, niezaprzeczalnie:)
zapaliłam dwie świeczki w świątecznym świeczniku z zielonego filcu, ozdobionego tylko czterema wycięciami w kształcie choinek
zrozumiałam dziś słowa, którymi obdarował mnie Hari pewnego późnowrześniowego wczesnego popołudnia.
co mogę powiedzieć dziś...? cóż...
"gdybyśmy wkładali tyle samo serca w ułatwianie sobie życia ile wkładamy w utrudnianie go, wszystko byłoby dużo prostsze."
rozmawialiśmy... chciałam Mu powiedzieć jak bardzo będę za Nim tęsknić, jak bardzo już tęsknię i jak bardzo jest to absurdalne z mojego punktu widzenia, i że właśnie ta absurdalność czyni to takim wyjątkowym zatęsknieniem.
On powiedział kilka miłych banałów (dla zainteresowanych: nie nie nie, słowo "kocham" nigdzie w tej bajce nie pada), w pewnym momencie zakręcił się tak jakoś dziwacznie, widać, że za dużo ze mną rozmawia, wyłapał mój kod...
i w tym momencie spierdolił wszystko tak bardzo, jak tylko można było to spierdolić.
zwrócił się do mnie tak ciepłym i czułym tonem, że gdyby nie słowo, które wypowiedział, chyba poryczałabym się ze szczęscia.
ale w tym momencie zwrócił się do mnie imieniem swojej byłej.
Sebastian wyjeżdża jutro do Hiszpanii na urlop, wraca dopiero w sobotę, gdzieś po południu (oczywiście jeśli samolot się nie spóźni...), wraca i zabiera mnie na ostatni koncert Pidżamy Porno. jeśli samolot będzie miał opóźnienie to osobiście sciągnę Go z tych kilku tysięcy metrów, żeby na koncert dotarł. w razie potrzeby przetrzymam też sam zespół w charakterze zakładników, bo wiem ile ten koncert dla Niego znaczy. (wyjaśnienie tego dziwacznego wywodu poniżej)
przedwczoraj powiedziałam Mu, że ten wyjazd będzie dobrą okazją, żeby wreszcie zdecydować czego tak właściwie oboje chcemy. i co? ano wczoraj, z solidnie opadniętą szczęką (bo taka zaskoczona byłam) stwierdziłam, że gdzieś w okolicach godziny 21 dowiedziałam się czego chcę.
kurwa... jakby to coś nie mogło poczekać jeszcze tydzień...
przyzwyczaiłam się do stanu bycia kobietą niezajętą. było mi w nim szalenie dobrze, chociaż czasem narzekałam i mówiłam, że wcale tak dobrze mi nie jest.
nie znoszę tej myśli, że zaczęło mi na Nim bardzo mocno zależeć.
jest na tym świecie jedna Osoba, od której zawsze odbiorę telefon, choćbym była w samym środku kambodżańskiej dżungli i właśnie pożerałyby mnie złe tygrysy.
moja Siostrzyczka:)
Kochanie, piszę do Ciebie chyba po raz ostatni. piszę z prośbą. chciałabym zamknąć Nasz Rozdział. spałam dziś tylko przez chwilę, a znów śniło mi się, że wróciłeś. byłeś obok mnie, widziałam Cię, widziałam Twoją twarz, dotykałam Twoich dłoni. znów Byłeś.
chciałam więc poprosić Cię, żebyć pozwolił mi pozwolić Ci odejść. nie "zapomnieć". po prostu puścić Twoją dłoń i wreszcie pozwolić Ci odejść.
patrzyłam dziś na miejsce, które kiedyś nazywaliśmy "Domem". do którego wracaliśmy oboje. Razem. nie "ja" i "Ty" - wracaliśmy tam My. chcę przestać do niego wracać. bo wracam. cały czas tam wracam. szukając Ciebie, bo może zawieruszyłeś się gdzieś po drodze...
pozwól mi znów brać głęgokie oddechy. znów czuć zapachy i smaki. uczyć Kogoś smaków kolorów. uczyć znaczenia słów i gestów, które są tak zwyczajne, że tylko dwoje ludzi zrozumie ich znaczenie.
rozrywa to moje serce, ledwo poskładane, rozwala na kawałki, ale muszę: dziś pozwalam Ci odejść. puszczam Twoją dłoń, nie trzymam Cię już dłużej. dalej już pójdę sama, chociaż wiem, że opiekowałeś się mną przez ostatnie 1,5 roku. mój pywatny Aniele Stróżu.
dziś przestaję Cię szukać, muszę zacząć radzić sobie sama. nigdy nie umrzesz do końca, bo zatrzymam Cię w sercu, tak, tak banalnie, oboje znaliśmy te banały, faszerowaliśmy się nimi czasem, pamiętasz? więc tym ostatnim banałem zamykam Nas: Kocham Cię, zostaniesz w moim sercu i będę Ci stawiać świeczki. ale zaczynam życie od nowa. dziękuję, że Byłeś. bez Ciebie nie byłabym teraz Ja.
wieści z frontu antidote, czyli co się dzieje kiedy mnie nie widać
trzy rzeczy, niektóre bardzo ważne, bo przełomowe... poniekąd:
jeden: kupiłam sobie dwie sukienki. nie nosiłam sukienek od... Bóg jeden wie kiedy. wyglądam ślicznie. podobno... (to ten przełom właśnie)
dwa: przez moje żyły przepływa dziś trzyprocentowy roztwór kofeiny i tauryny. jeden Red Bull ma 0,03%. kto mi szybko przeliczy ile Red Bulli wypiłam dziś w nocy jeśli nie powiem ile ważę i ile krwi we mnie płynie? (nie powiem bo nie wiem...)
trzy: moje nowe odkrycie - James McAvoy. ajjj...
dobrze wiem co mi się w nim tak spodobało. ale nie powiem. bo wolałabym tego nie odkryć. a skoro już odkryłam to przynajmniej będę siedzieć cicho. raz w życiu może uda mi się siedzieć cicho...
wiecie, ryj mi się z radości szczerzy:D
wszyscy ostatnio gadają o tym czymśtam nasza-klasa.pl
ja dłuuuugo nie wiedziałam co to z czym to jak to się je i kto to wogóle po co wymyślił, ale dzisiaj mnie skusiło i weszłam i...
uwaga uwaga... się zarejestrowałam! i się nawet zapisałam do mojej klasy z liceum, która na stronie obecnie liczy oszałamiające 4 osoby (łącznie z mua)
i tak mi się zebrało na wspomnienia, poudzielałam się nieco na forum, popatrzyłam na zdjęcia, muzyczkę sobie włączyłam, klimat taki się zrobił, że aż ryj mi się uśmiecha, jakby kto w miejsce ust rogalika mi wkleił:D
skromność przede wszystkim, czyli o męskim ego i poczuciu humoru
fragment naszej rozmowy:
ja: o czym przed chwilą rozmawialiśmy?
On: o twoich cyckach...
ja: no dobrze, ale co konkretnie mówiliśmy?
On: nie pamiętam. ja coś powiedziałem... nie pamiętam, ale na pewno było śmieszne, bo się śmiałem!
Kochanie, zapaliłam Ci świeczkę. wszystkiego najlepszego, skończyłbyś 31 lat. nie wiem czy to gorzej niż 30. może ta jedynka nie robi aż tak wielkiej różnicy...?
pięć lat temu o tej porze właśnie się rozchodziliśmy każdy do siebie po tym, kiedy właśnie staliśmy się My. wszystkiego najlepszego więc również z okazji Naszej piątej rocznicy, która byłaby, gdyby nie to, że nie do końca jest.
pod Drzewo przywiózł mnie Sebastian. poznajcie się: Sebastian - to jest Sebastian. Sebastian - poznaj Sebastiana. nie, nie wiem do końca czemu nie stanął przy mnie i nie trzymał mnie za rękę. pozwolił mi obejść Drzewo wokół kilka razy. dotknąć miejsca gdzie zdarłeś z Niego korę. oddychać powietrzem zastąpującym tamto, które zmieszało się z Twoim ostatnim oddechem. czekał w samochodzie pilnując, żeby nic mi się nie stało. nie trzymał mnie za rękę. jestem Mu za to wdzięczna. trzymał mnie za rękę w drodze "do" i "z". za to też jestem Mu wdzięczna. nie patrzył na mnie kiedy nie udało mi się zatrzymać łez. i za to też jestem Mu wdzięczna. nie boi się mojej przeszłości. nie boi się tego kim i dlaczego jestem. akceptuje to, że wyrzekam się zapomnienia, że pamiętam i będę Cię pamiętać.
śpij pięknie Kochanie. śpij spokojnie. śpij ciepło w tą zimną listopadową noc. postawiłam Ci świeczkę, niech Cię ogrzeje.
rozbeczałam się jak tylko zamknęłam za Nim drzwi. nie, nie wyszedł na zawsze. raczej... tak sądzę. nie, to nie to. poszedł, bo chyba usłyszał, jak po cichu Go o to proszę od kilku godzin.
to ta wielka pustka we mnie, która drze się od jakiegoś czasu, od kiedy pomyślałam, że nie wiem czego chcę. i że to, czego chcę, czymkolwiek to jest, na pewno nie jest teraz moje. i raczej zawsze pozostanie poza moim zasięgiem. tak jak było zawsze. tylko nie umiem "tego" nazwać.
marzy mi się teraz zapach papierosów. dla mojego poczucia bezpieczeństwa. bo chyba jestem trochę przerażona. a zapach papierosów nie został już nawet na starej popielniczce. na niczym.
po 11 godzinach pracy, od 7 rano do 20, jestem połowicznie w brokacie. nie pytajcie czemu. mój komentarz do faktu bycia połowicznie obrokaconą: popatrz M. (M. to Nasza Fantastyczna Niezastąpiona Sekretarka), a tu jeszcze nawet Wigilii firmowej nie było!
czasem odnoszę wrażenie, że O. mnie nie lubi. albo się na mnie złości. ale to tylko czasem. bo czasem muszę pohisteryzować, tak?
za to dzięki S. widzę, że zrobiłam całkiem nienajgorsze postępy w kierunku nauki tworzenia zdrowego układu między dwojgiem ludzi, czego niestety nie opanowałam w przypadku... (no właśnie, tu zaczyna się moja mała schizofrenia, czy będę pisać Ich samymi pierwszymi litarami, czy całymi imionami, za każdym razem wyjdzie na to samo...)... w przypadku ś.p. S., a co zauważałam w miarę naprawiania siebie i swojego życia po Jego śmierci. to zaskakujące jak wiele potrafi nauczyć człowieka niespodziewany rzut na głęboką wodę życia w samotności - o życiu w związkach. jednym czy wielu, to nie ma znaczenia. o Miłości, o Przyjaźni, o Rodzinie. to mam na myśli. "związki".
Chryste, jak ja naiwnie i lekkomyślnie chciałam kiedyś tworzyć "Nas"! jak kurewsko egoistycznie! jaką ja byłam głupią gówniarą, aż nie chce mi się w to wierzyć, że to było moje "ja", i że Ktoś to "ja" Kochał, a jednocześnie pozwalał pozostać "ja" ślepym, głuchym i głupim.
zaraz po Jego śmierci postanowiłam już nigdy niczego przed nikim nie ukrywać. mówić co czuję i co myślę. nie kręcić, nie ubierać w niepotrzebnie ozdobne słowa, które kompletnie zasłaniają sens tego, co między nimi. pieprzona literkowa biżuteria. tak... już tylko w niektórych sprawach. tylko tam, gdzie można. albo gdzie jest to absolutnie niezbędne. a tak się zdarza. czasami.
dopiero teraz dokładnie zrozumiałam dlaczego to tyle znaczy.
wiecie co mi się marzy dzisiaj?
żeby ciastka maślane nie okazywały się posiadaczami wiórków kokosowych, których nie cierpię nie znoszę nie trawię nie smakują mi i włażą w zęby
i żeby moja mocna czarna herbata w moim wielkim czerwonym kubku nie kończyła się kiedy jej potrzebuję, bo jeszcze nie skończyłam śniadania, a ona już sobie poszła
takie proste porannoniedzielne marzenia, nie?
śpię coraz gorzej, wstaję coraz wcześniej. O MATKOOOO!!! ja chcę mojego codziennego zapierdolu! słucham wtedy normalnej muzyki (teraz: patrz - rmf max). no i mieszkanie nie wygląda jak pobojowisko...
i nogi mam ogolone...
zamawiam dostawę rocznego zapasu chusteczek, takich w prostokątnych opakowaniach, co się je wyciąga górą przez dziurę w pudełku. bo miesięczny zapas właśnie uległ wymordowaniu.
kto będzie dzielny i mi dostarczy? no kto?
wróciłam wczoraj do domu z naręczem tabletek, które lepiej żeby postawiły mnie na nogi do przyszłego poniedziałku, bo jak jestem chora, to robię się koszmarnie marudna
ale! widać poprawę! wstałam rano i ględząc nad zaburzeniami odczuwania smaku zaczęłąm nucić sobie pod nosem Faith No More "Easy like Sunday morning", po czym nucenie przerodziło się w regularne podśpiewywaniem moim morderczym, zachrypniętym głosem, którym obecnie wyciągam zapewne aż pół oktawy!
wczoraj byłam tylko Miss Angina, dziś za to jestem Miss Angina i Zapalenie Tchawicy. mój organizm zdecydowanie chce mi coś powiedzieć, tylko ja nie do końca odczytuję ten dziwny kod, w jakim się do mnie zwraca. po polsku drogie ciałko! albo po angielsku! ewentualnie po niemiecku! inaczej nie odbieram!
Chryste, po 24 latach spędzonych ze mną powinno już to wiedzieć...
kaszlę jak stary gruźlik. i jako przykładna pracoholiczka - rozsiewam moje posiewy zarazkowe w pracy, której na okres zachorowania nie zaprzestałam (no bo i po co...?)
więc brzmię dzisiaj jak maluch po ciężkich 20 latach systematycznego i mało subtelnego użytkowania(dla niewtajemniczonych: fiat 126p, ale czy powinnam się spodziewać niewtajemniczonych?)
i narzekam straszliwie
i filozofuję nadmiernie
i marznę okrutnie, bo w Poznaniu śnieg spadł dziś wieczorem (moi kochani B. i O.: nie martwcie się, dzielnie noszę szalik! RÓŻOWY! ukradłam Siostrzyczce...)
i jak na chorą kobietę przystało - wyglądem bardziej niż Miss World przypominam raczej Miss Frankekstein.
a co usłyszałam dzisiaj od mojego pracowego adoratora T. z grupy T.1? że "ślicznie wyglądam". ja, taka zasmarkana, z zaczerwienionymi oczami, bo powoli już naczynka zaczynają pękać od kaszlu, a tego to ja żadnym korektorem ne zakryję. nie ma mowy.
więc owszem, jestem łatwa. ryj mi się uśmiechnął jak usłyszałam "ślicznie wyglądasz" od faceta, który (jak na mój gust) powinien raczej przebierać w kobietach, które "bywają", "prezentują się" i "są ozdobą" niż podrywać swoją nauczycielkę, młodszą w końcu od niego o prawie 10 lat, na czerwone róże, drogie samochody i tanie komplementy. ale poczułam się ładna:)
skoro już wróciłam z pracy i zjadłam szybko obiad (Kochana Mamcia, schabowych narobiła mi tyle, że jeszcze nie zeżarłam wszystkich, z czego obecnie w okresie depresji przedwypłatowej niezmiernie się cieszę), to mogę teraz wracać do pracy, prawda?
dlaczego nie powinno się mnie wysyłać do dużego sklepu po żarówki
Tata kazał skoczyć do szwedzkiedo sklepu na I. i kupić żarówki. przysłał zdjęcie przykładowej, acz martwej już żarówki, jaka być powinna, w ilości hurtowej zdjęcia sztuk jedna, żarówek do zakupu trzy. no więc kobieta (ja, w sensie) udała się do dużego sklepu na I. i po jakichś 15 minutach intensywnego myślenia (sic!) połączonego z gapieniem się na ofertę żarówek (a było ich niemało!) kobieta ta stwierdziła, że w domu nie były te zakręcone tylko te proste. wzięła paczkę, ucieszyła się że akurat trzy ich w paczce jest, dopchała się do kas, zapłaciła i pojechała do domu. w domu odpala komputerek swój kochany, swoje dziecięcie najwierniejsze, gdzie na pulpicie znajduje się owo zdjęcie z żarówkami sztuk jedna i co? i dupa, bo żarówki zakręcone jednak być powinny. myślicie, że Tata zauważy? bo ja się obawiam, że zauważy. ale powiem wtedy, że to po nim mam, bo sam zawsze też coś pomiesza...
jest kilkadziesiąt najlepszych sposobów na to paskudne coś, co aktualnie panuje za moim poznańskim oknem, jest szare, zimne i wieje, i kropi, a czasem nawet pada
- można zrobić pranie, niech sobie pachnie w mieszkaniu, to pomaga w udawaniu, że zza okna wcale nie gapi się na ciebie coś paskudnego
- można pojechać do pracy i mieć to coś w dupie do czasu, kiedy z pracy trzeba wyjść
- można pójść spać i też mieć to coś w dupie, do czasu kiedy nie trzeba wstać i pójść do pracy
- można wdać się w przydługą pogawędkę ze Swoim Panem Listonoszem na temat "dlaczego Pan Listonosz nie chce się napić mojej ciepłej herbaty jak ja dopiero ją zrobiłam i nawet nie zdążyłam napluć do środka, bo akurat zapukał, a on przecież zmarzł jak tu szedł, bo przecież widzę i niech mi nie wciska, że nie zmarzł"
- można schować się w łazience i ogolić sobie nogi podśpiewując pod nosem nadzwyczaj głośno
- można podkarmić swoje uzależnienie i na wyprzedaży książek w hallu swojej uczelni kupić sobie książkę, np. Jeremy'ego Clarksona, bo jest tania i wygląda na mało czytaną, a w Empiku jest kilka razy droższa
- sobie romansować z kolegą z pracy można
- można zrobić kilkadziesiąt innych rzeczy minus siedem
nie wiem...
wiesz B., masz nieco racji. nawet sporo, ale nie każ mi tego przyznawać. wierz mi, nie myślę dziś o niczym innym jak tylko o tym. i o mojej złości. o rozczarowaniu. o tym, że nie powinny się pojawiać tak często, bo to często, prawda? bo za często, prawda?
i myślę jeszcze o tym, że nie znoszę być smutna i zła. i nie znoszę nie wiedzieć jak się do czegoś odnieść, a to jest wciąż nienazwane, wciąż jest "to", bo może ja za bardzo upieram się przy słowach, ale nie czuję, że jestem czyjaś, więc może po to słowa są mi potrzebne, żeby wiedzieć co się dzieje, bo lubię wszystko nazywać, to daje mi osłonkę bezpieczeńskwa... ze słów. z literek. nicnieznaczących. a jednocześnie znaczących wszystko. wiesz o czym mówię, prawda? o mojej Wielkoliterowości.
nie martw się o mnie, bo może zechcesz się martwić, więc nie rób tego. zostawiam drzwi uchylone do połowy. mogę czmychnąć w każdej chwili. mogę je zatrzasnąć w każdej chwili. lubię tak myśleć, że to jest "w każdej chwili".
i wiesz, nie martw się, ja znajdę swój spokój. może nauczę się wybrzydzać. na pewno dam sobie radę. zawsze daję:) kto da radę jak nie ja?
pobudka słońcem prosto w ryj
kot zamruczał i otarł się o stopę
śniadanie bez pośpiechu, na podłodze zalanej słońcem, przed drzwiami balkonu z widokiem na las
czasem zapominam jak bardzo tęsknię za Tym Miejscem:)
pozdrowiłam od Niego Olsztyn. to jedyne, o co poprosił... nie o kilka słów ode mnie. nie o to, żebym od czasu do czasu o Nim pomyślała. nie. chciał, żebym pozdrowiła od Niego miasto, w którym nigdy nawet nie był...
z wieści z cmentrzowego frontu: to, że mieszkam w niewielkim mieście nie oznacza, że przejeżdża się przez nie łatwiej niż przez te duże, koszmarnie zatłoczone. chociaż dzisiaj panowie w białych rękawiczkach i niebieskich kubrakach sprawili się naprawdę nieźle, drogówce należą się zasłużone podziękowania. trasę zrobiliśmy w niecałe 3 godziny.
mój niebieski znicz jak zwykle samotny na grobie S. przewaga tych czerwonych, pomarańczowych i białych przypomina mi o tym dlaczego zaczęliśmy kiedyś stawiać niebieskie, a teraz tylko ja i tylko Jemu takie stawiam. w dodatku odnoszę wrażenie, że i Jego Matka, i Siostra, i chyba wszyscy inni uznali moją wyłączność na niebieskie znicze na tym grobie.
***
ale z moich myśli to chirurgicznie będą mi Go musieli wycinać. cholerny leśnik...
jak bardzo jestem pewna? tak bardzo, jak bardzo jestem wściekła, że nie wspomniał nawet o tym, że chciałby wpaść odebrać klucze. tak bardzo, jak bardzo jestem nieuleczalną zazdrośnicą. dzisiaj na przykład jestem zazdrosna o kumpla, z którym poszedł na imprezę. tak, wiem że głupie i babskie. w dupie to mam że głupie i babskie. jestem cholernie cholernie zazdrosna.
znasz mnie przecież. nigdy się nie zatrzymuję. wskakuję w To z całym moim sercem. najwyżej będzie potem bolało. podniosę się ze wszystkiego. a tu... tu powalczę.
histerycznie boję się Zakochać. bardzo mocno chciałabym uniknąć sytuacji, kiedy ja się Zakocham, a Ktoś sobie nagle zniknie, a ja zostanę taka Zakochana.
coś właśnie trzasnęło mnie w twarz. moje Wielkie Pstryknięcie. nie wiem czy to światełko ostrzegawcze, czy co do cholery...
czy może już stan dokonany i teraz nie ma zmiłuj?
nie wiem. najgłupszym akcentem w dzisiejszym dniu jest to, że właśnie się rozbeczałam jak dziecko. po wystawieniu Go za drzwi. bo stwierdziłam, że właśnie jestem w trakcie Zakochiwania się i czas na HOLA PRRR DZIEWECZKO! więc... się rozbeczałam z wrażenia.
EDIT: bo On zapomniał zabrać kluczy... zostawił je przypadkiem na moim stole...
dotykając Jego pamiętam Ciebie i dziwię się z początku, że zmieniłeś się tam, gdzie człowiek się nie zmienia... nie Twoje uszy, nie Twoje brwi, nie Twój nos, nie Twoje usta i dłonie, nie Twoje ramiona. dopiero potem odkrywam, że to nie Ty. chyba kłamię i oszukuję, bo tak to chyba wygląda, bo chyba nie jestem wobec Niego w porządku (chociaż wie o Tobie, ale nie wie co zostało we mnie...), a już na pewno nie umiem wymazać Cię z pamięci. ani z serca.
przytul mnie proszę jeśli chcesz, żebym została. to przecież takie proste. przecież zawsze to na mnie działało. popatrz mi prosto w oczy i dotknij mojego policzka. to takie proste... a ja zatrzymam świat i zostanę.
po prostu odwróć twarz w moją stronę. popatrz na mnie. przecież widzisz, że płaczę.
wiesz O., było bardzo dużo racji w Twoim stwierdzeniu, że każdy przełomowy moment swojego życia zaznaczam właśnie tu i że to trochę dziwne, że nagle przestałam gadać.
(sąsiad jak wściekły napieprza młotkiem w ścianę, której druga strona występuje w mojej kuchni, zaraz pójdę go brutalnie unieszkodliwić...)
bo widzisz, ja tak bardzo przyzwyczaiłam się do tego, że jestem sama dla siebie, że nikt się mną nie opiekuje, a ja o nikogo się nie martwię ani nie jestem zazdrosna, tak mocno się przyzwyczaiłam, że to, co dzieje się teraz, wytrąca mnie z równowagi.
(japierdolę, sąsiad młotkowy sadysta chyba martwą sąsiadkę przybija do ściany, albo teściową, tyle w to zapału wkłada, tyle nienawiści w tym jego irytującym 'puk!puk!puk!puk!puk!puk!puk!'...)
bo mnie wcale nie kręci myśl o tym, że preferuję monogamię i że sumienie zakazuje mi flirtów. że tak już nie do końca mogę umawiać się z kim chcę na co chcę i kiedy chcę, i że nieistotne czy skończy się to w łóżku czy na podłodze czy na stole czy też grzecznie, pod domem, moim "dzięki, dobranoc, do niezobaczenia". bo nie mogę i to jest istotne.
(alleluja, psychopata z mieszkania obok przestał szaleć z młotkiem i gdzieś polazł)
bo tak jestem skonstruowana, czego Matce Naturze wybaczyć nie mogę.
księżyc zagląda mi przez okno do domu. piękne bezchmurne niebo nad zimnym Poznaniem. z kolejnego zaproszenia na kolejną imprezę nie skorzystam dzisiaj. "niechcemisię". jedyne "misięchce" dotyczy "spać".
straszliwie, ale to straszliwie wkurwiła mnie decyzja naszej dyr. met. o przyznaniu kar za nieskończenie przewidywanego materiału na zajęciach. tak się zeźliłam, że napisałam jej maila, w którym kulturalnie acz zdecydowanie przedstawiłam moją opinię na ten temat.
najdelikatniejsze było "to już zachacza o absurd".
najbardziej podobało mi się moje stwierdzenie, że szanowna szefowa przyjęła "terrorystyczne metody motywowania pracowników".
cztery paragrafy, zakończone miłym i jakże szczerym życzeniem miłego wypoczynku w egzotycznym kraju, do którego właśnie się wybiera na tydzień na wakacje. jestem z siebie dumna :)
myślicie, że będzie chciała mnie wywalić?
a tak w ramach zawodowego optymizmu, który od kilku dobrych godzin mnie przepełnia, radosne rozpoczęcie weekendu (ukradzione z Joe Monstera):
- A jak tam u pana ze snem?
- Doktorze, śpię jak niemowlak.
- Milutko, cichutko, z uśmiechem na buziuni?
- Nie. Budzę się co dwie godziny, jeść mi się chce i pierdzę.
bo mnie trochę rozłożyło... przyszłam na uczelnię, próbowałam powiedzieć Ł. coś bardzo prostego acz ważnego, ale zaczęłam bełkotać i koniec końców Ł. stwierdził, że tym razem naprawdę jestem chora i kazał mi jechać do wyra i poić się herbatką z suszu malinowego. co uczyniłam. właśnie się poję. zasmarkana jak obleśny przedszkolak. atrakcyjności to nikt mi dziś nie zarzuci, nawet jeśli będzie pijany.
pomyślałam też o pytaniu zadanym mi kilka dni temu przez O. "kiedy pokażesz S. antidote?"... nigdy. chyba, że sam mnie znajdzie. ale to mało prawdopodobne. musiałby najpierw zacząć szukać.
dopijając ciepłą herbatę patrzyłam na O. i myślałam o B. o Nich - Dwuczęściowych Puzzlach.
kiedy potem wróciłam do domu pomyślałam, że uwielbiam sposób, w jaki się Kochają. Oboje nawzajem. mogłabym siedzieć i patrzeć na to z uśmiechem na ryju. mogłabym nawet zacząć o tym pisać...
w ramach wdzięczności za uratowanie mnie od śmierci na skutek zamarznięcia znalazłam dla O. spadniętą gwiazdę. chociaż w zasadzie gwiazdy szukałam na wyraźnie życzenie O. muszę jeszcze znaleźć coś dla B. nie można tak przecież znów znikać nie mając nic ode mnie, prawda?
no tak... tylko jedyny prezent, jaki przychodzi mi do głowy, byłby skopiowaniem pomysłu O. i wcale nie jest to spadnięta gwiazda.
popatrzyłam na jeden komentarz... przypomniało mi się to, co powiedział o tym B.
bezbłędnie wyczuł co się dzieje. opisał to dwoma słowami i trafił w sedno. to nawet ne było pytanie. po prostu stwierdził fakt.
tłumaczy mnie tylko to, że nie umiem się kryć ze swoimi emocjami.
w każdym razie tak mi wszyscy mówią...
pojechaliśmy do lasu. chyba nawet nie wie ile radości mi tym sprawił :) kilka godzin łażenia między drzewami, gapienia się na grzyby, gadania o wszystkim i o niczym, powietrza, które nie śmierdzi zgnilizną miasta, lasu, drzew, lasu...
a potem "na chwilę, na herbatę" przedłużone do prawie 2 w nocy. grzecznie, z herbatą, z tyłkami na łóżku i nogami na krześle, czasem przysypiając, ale rozmawiając na same Bardzo Ważne Tematy, czyli np. dlaczego bokserki (ale nie takie furkoczące na wietrze, tylko takie przylegające do ciała, moje ulubione, a chyba nawet nie nazywają się bokserki tylko szorty) a nie slipki i o przeznaczeniu konkretnej skarpetki na konkretną stopę, z dokładnym określeniem stron prawa vs. lewa.
uśmiecha mnie:) czasem małym gestem, czasem jakimś słowem, zawsze wtedy, kiedy jest Sobą. uśmiecha mnie. w środku, tam gdzie schowała się Kajka i wcale nie chciała wyjść :)
koc pachnie Nim. ale na razie ćśśśśś... bo nie wiem czy to już romans, czy pod tą Jego skorupką stoika jest tyle ciepła, że ja nie potrafię przestać o nim myśleć, ale to jeszcze nie romans. ja bym chciała opcję nr 1... ale na razie ćśśśśś.
zmonotematyzowałam się, wiem, ale jak się do mnie coś przyczepi to czasem pójść nie chce... ale ju czas, dziś zmiana tematu na bardziej rodzinny, więc i inny tytuł być powinien:
za co Kocham moich rodziców vol. 1
moi Ukochani Rodziciele zabrali się wespół za wiercenie dziur w ścianie pokoju Dziadka, czyli w ich byłej sypialni. żeby było mniej sprzątania Tata szalał z wiertarką, a Mama jednocześnie z odkurzaczem.
tak więc Tata wierci wierci, a Mamam odkurza odkurza, przy czym w ramach programu oszczędności czasu i wysiłku Mama trzyma rurę od odkurzacza zaraz pod wiertłem wiertarki, coby wszystkie wywiercone białe drobinki były bezpośrednio wciągane do wyjącego rzęrzącego potwora na prąd. oboje moi Rodziciele Ukochani na wyjątkowo sprawny słuch nie narzekają, raczej zupełnie odwrotne, więc tak sobie radośnie acz w milczeniu dokonywali dziurawienia ścian zsynchronizowanego z odkurzaniem.
a jednak, po wywierceniu dziur Tata z Mamą spojrzeli na ziemię i wspólnymi siłami 2 wielkich intelektów doszli do wniosku, że worek w odkurzaczu chyba już zapełniony, jako że wszystkie syfy zamiast do odkurzacza - trafiły na ziemię. no to co trzeba zrobić? oczywiście, wniosek prosty: opróżnić worek. niestety, okazało się, że problem wcale nie w worku leżał, bo przy próbie przemieszczenia odkurzacza dokonali kolejnego wielkiego i szokującego odkrycia: wtyczka nie tkwiła jeszcze w kontakcie.
i jak ja mogłabym nie Kochać tych Ludzi??
tak jakoś... Boże, pstrykam chyba coraz mocniej. słyszę już wszędzie to pstrykanie, boję się też, przyzwyczaiłam się już do ciszy, a to pstrykanie takie nieoczekiwane, nieposzukiwane, nie, to nie do końca tak miało wyglądać, w dodatku ja wcale nie wiem jaki grunt mam pod nogami.
a może to tylko moje bezgraniczne zmęczenie?
cholera, bo ja nie znoszę słowa "obiecuję". a może bardziej niż "nie znoszę" powinnam powiedzieć, że mnie ono przeraża. nie zwiastuje nic dobrego. przyzwyczajenie... kiedy S. mówił "obiecuję" to wiedziałam, że to obiecane coś nigdy się nie zdarzy. nie spełni. nie zaistnieje. a teraz... teraz mi to zostało.
chciałabym tak po prostu zamknąć przeszłość wraz z jej-moimi strachami w pudełku o pancernych drzwiach...
ale... nie, to nie to. ja po prostu potrzebuję dużo, duuużo czasu.
nawet sobie nie wyobrażacie jak bardzo mam potrzebę ufania Komuś. Ufania. Wielkoliterowego Ufania Wielkoliterowemu Komuś.
uwielbiam, ale to straszliwie uwielbiam, kiedy On dzwoni do mnie i gadamy o pierdołach, chociaż niecałe 10 minut wcześniej wsadziłam Go w samochód, żeby jechał do domu, bo zimno, bo oboje musimy wstać, bo On ma daleko, bo... kiedy jest obok, to zagryzam dolną wargę, i jeszcze dlatego, że fantastycznie pachnie, a ja wdycham Jego zapach kiedy tylko mam okazję... bo nie wiem czy to już początek romansu, czy tylko spotkania i spacery, które tylko nazywają się "randkami"
ech... rozgryzłam już co się ze mną dzieje. i nie wiem czy się cieszyć jak małe dziecko, czy wydzierać z przerażenia...
zapomniałam już jak parszywie śmierdzi Poznań. do lasu, do lasu... zabierzcie mnie do lasu!
co za początek tygodnia! pierwsze starcie z grupami dziecięcymi (właśnie dostałam trzy własne grupy, jedna z nich okazała się zawierać całkiem wyrośnięte "dzieci"... ot, niespodzianka na dobry początek), cztery godziny zajęć, przed którymi chwilami miałam ochotę uciec i schować się gdzieś głęboko, w Czyjejś kieszeni, albo gdzieś między drzewami, szperając między liśćmi w poszukiwaniu kasztanów, którymi mogłabym w Kogoś rzucić:)
wróciłam do funkcjonowania na najwyższych obrotach. najbliższa przewidywana przerwa: Boże Narodzenie. z cichą nadzieją, że może On przypomni mi jak zwolnić od czasu do czasu...
tym czasem Eva Cassidy śpiewa mi o miłości i innych katastrofach. bo ja tak naprawdę bywam romantyczna do wyrzygania. tylko nie znoszę, ale to naprawdę strasznie nie znoszę jak się do mnie mówi per "kotku". no nie cierpię i już! ale poza tym, to wszelkie romantyczne odruchy mile widziane. oczywiście "romantyczne" w moim rozumieniu. tylko, że to z kolei nie zawsze pokrywa się z tradycyjnym... no ale od czego jest 100 pierwszych randek?
uwielbiam to uczucie, tak irytujące, a jednocześnie tak intrygujące, kiedy gapię się w ekran komputera, a tam jest coś, czego być (jeszcze?) nie powinno, ale ktoś albo mnie wyprzedza, albo czyta moje myśli, albo daje wskazówki. takie chybaniezamierzone łaskotanie mózgu.
zaczynam łapać się na tym, że siedzę zamyślona gapiąc się w słoik kasztanów, uśmiecham się sama do siebie i przeglądam w pamięci różne elementy Jego twarzy. rozkładam na kawałki, potem składam w całość i znów się uśmiecham...
czuję się jak mała dziewczynka.
co się właśnie ze mną dzieje...?
pakuję kilka rzeczy i jadę do Olsztyna. na kilka godzin. jutro wracam do Poznania szczerzyć się do słoika z kasztanami:) ale to już chyba nie tylko słoik z kasztanami, do którego się uśmiecham...
ostatnio dostałam słoik kasztanów, dziś dostałam szampana. bo dziś świętuję, przyjęli mnie na mgr.:) więc jako część świętowania dostałam szampana, całego dla mnie :)
ale jest coś jeszcze...
ja... pstrykam...
wiecie co to znaczy*?
z serdecznymi pozdrowieniami znad butelki szampana
anti
wcisnęłam słuchawki jeszcze mocniej, jeszcze głębiej w uszy i gapiłam się przez okno autokaru na ciemniejącą bezgraniczność krajobrazu.
jest w takim późnym i deszczowym wracaniu z pracy na wyjeździe coś uzależniająco nostalgicznego - kilkadziesiąt minut czystego opierdzielania się mózgu. myślisz o pierdołach, bo masz do tego pełne prawo, chociaż w zasadzie te pierdoły walą do drzwi twojej głowy tylko dlatego, że tak naprawdę nie masz nic innego do roboty.
kiedy wracałam z Gorzowa Wielkopolskiego, po zajęciach zakończonych o 18, dopadła mnie fala retrospekcji, wspomnień, skojarzeń (tłumaczyłam sobie, że to dlatego, że tak kropi, że nie ma słońca...). uśmiechałam się do nich, ale najbardziej miałam ochotę ryczeć.
nie znoszę kiedy kończy się lato, mam wrażenie, że On znów umiera. znowu znika Bardzo Ważny Człowiek. a ja w każdym kącie, w każdym miejscu widzę jakieś podobieństwa, zauważam nitki wspomnień, wciskają się głęboko pod skórę i drażnią, bo nie umiem ich wyjąć. a może nie chcę...
znowu czuję jak Go tracę. znowu widzę Jego twarz w tej śmierdzącej kostnicy. i te przerażająco martwe oczy... impuls, po którym zaczynasz wierzyć w śmierć.
wiecie co wczoraj wieczorem dostałam od mojego Towarzysza sobotniego koncertu? słoik kasztanów :)
słoik stoi dumnie na półce, na której trzymam wszystkie Ważne Rzeczy (jedna płyta też tam wczoraj wieczorem trafiła), patrzę na niego i szeroko się uśmiecham :)
dostałam w życiu kilka naprawdę wspaniałych Prezentów, z reguły nie kosztowały ani grosza, choć zdarzyły się i takie kupowalne. każdy z tych Prezentów pochodził od Kogoś Bardzo Ważnego. są wśród nich kamyki, pocztówki (takie przychodzące w najbardziej odpowiednią chwilę, kiedy wszystko się pieprzy i wydaje się, że nic się nie poukłada, a tu przychodzi taka pocztówka i po prostu zaczynasz się uśmiechać i wszystko jakoś naprawiać, jedna taka jest od mojej Mamy), pudełka, płyty, jest rower (to od mojego Taty), jest mp3, sól do kąpieli, jest para skarpetek, jest guzik, jest kilka tomików wierszy...
na moje 22 urodziny, te zaraz po śmierci Seby, dostałam od Siostrzyczki piasek, wodę z glonami, nagrany szum morza i bezalkoholowego drinka z parasolką (bo byłam w pracy na obozie akurat...). wysypała piasek na ziemię, kazała wsadzić w niego nogi, puściła nagranie i polewała mi stopy wodą z morza i kazała udawać, że jestem nad morzem na wakacjach (przywiozła to wszystko ze sobą z Koszalina do Olsztyna, a potem do mnie na obóz!! wyobrażacie sobie?? Ona jest po prostu... Moją Kochaną Siostrzyczką:) ). za każdym razem kiedy teraz to wspominam, chce mi się płakać, bo to jeden z tych Najpiękniejszych Wyjątkowych Prezentów.
słoik kasztanów... :)
nawet już zasypiając uśmiechałam się do niego :)
mimo całego zeźlenia i solidnego poirytowania przez, znajdującą się poniżej, w komentarzach, domorosłą psychologię inside dzisiejszy dzień zaliczyłam z uśmiechem na ustach, a to przez wspomnienie wczorajszego wieczoru, które tylko na kilka (trochę przydługich) chwil popsuł mi dzisiejszy poranek.
bo wczoraj miałam fantastyczne popołudnie i wieczór, w trakcie których czułam się jak na wakacjach, a to za sprawą Towarzystwa, słońca (pogoda jak w sierpniu!), wyjazdu za miasto na koncert prowincjonalnych zespołów rockowych i krótkiego wieczornego postoju na stacji benzynowej w celu zakupienia napojów izotonicznych pomagających na kaca. uśmiech chyba nie schodził mi wczoraj z ryja, taki rogal przyklejony na kropelkę:)
między wyjazdem z Poznania a wjazdem na koncert zachaczyliśmy o ogród botaniczny w Kurniku, gdzie dziecko (czyli ja...) radośnie zbierało kasztany. wracaliśmy już po ciemku, a droga skojarzyła mi się z trasami, które robiliśmy z S. jeżdżąc do naszych domów do Olsztyna i wracając z nich do Domu w Poznaniu. zapomniałam już jak bardzo mi tego brakuje, jak bardzo się zżyłam z tymi Naszymi małymi zwyczajami, wyjazdami "gdziekolwiek", bo jest weekend, a ja bardzo chcę do lasu...
dziesięć ton czystej radości, zachaczającej nawet o szczęście :)
to wszystko dało mi tyle wytchnienia, że po powrocie zasypiałam uśmiechnięta.
a dzisiejszy dzień spędziłam w parku, "smażąc się" na pierwszym jesiennym słońcu. obsiadłam na kilka godzin ławkę wśród jarzębin i zastępów Moherowej Armii wspomaganej przez Matki i Ojców z Cudownymi & Niesamowitymi Dziećmi i siedziałam doczytując książkę, którą zaczęłam dobre dwa tygodnie temu. i jedną rzecz z przerażeniem krążąc po alejkach w poszukiwaniu odpowiedniej ławeczki odkryłam: w moim parku NIE MA KASZTANOWCÓW!! kto w ogóle wpada na tak absurdalne pomysły jak nieposadzenie kasztanowców w parku miejskim? nie ma kasztanowców, nie ma kasztanów, nie ma czym rzucać...
muszę jutro kupić jakąś nową książkę.
a w czwartek albo piątek idę do ZOO :D
przepraszam, ja trochę pogeneralizuję, w dodatku w nieco negatywnych kategoriach, więc co wrażliwsi na swoim punkcie proszeni są o opuszczenie sali. kobiety nie muszą wychodzić. niektórzy mężczyźni powinni. ci Niektórzy wiedzą, że to o nich mówię.
ostatnimi czasy mam skłonność do przebywania w otoczeniu (w dodatku nie do końca z własnej inicjatywy, częściej z całkowicie cudzej) narcyzów, histeryków, furiatów, wrażliwców i socjopatów ubranych w kubraczek męskiego ciała. każdy z nich odbiera moje słowa jako:
a) atak
b) podryw
c) próba wykorzystania (jakkolwiek zrozumiecie "wykorzystanie"... bo ja nic nie rozumiem)
wspólnymi siłami, acz niezależnie od siebie, budują we mnie poczucie, że coś jest ze mną bardzo, ale to bardzo nie tak. a kiedy już zdołam ich polubić, z tymi ich popieprzonymi zmianami nastrojów, mówią mi, że ich ranię. albo mówią zdecydowane adios, bez wyjaśnień, wskazówek, bez niczego.
jak Boga kocham, i że to niby kobiety są nieznośne? o nie, w porównaniu z wyżej wspomnianymi statystyczna stereotypowa kobieta, nawet kiedy ma cholerny pms, jest oazą spokoju, przykładem wybitnego zdecydowania, operowania konkretami i ułatwiania życia sobie i innym.
o nie, NIE! ja mam już DOSYĆ! albo wyjaśnijmy sobie wzajemne oczekiwania, prywatne granice i wszelkie fobie, albo odpuśćmy sobie napastowanie się swoim towarzystwem, bo chyba do tego się wszystko sprowadza. i nie zmieniajmy dziesięć tysięcy razy swojego zdania co do kontynuowania znajomości, dobrze? dopuszczalna ilość zmian zdania - 3.
idź sobie. nie chcę Cię już znać, mam już dosyć zabawy w zgadywanie "czym tym razem Cię uraziłam". a jak mi ktoś raz jeszcze powie, że bezsensownie i upierdliwie udziwniam świat, na siłę szukając problemów, to wyślę go właśnie do Ciebie. na prostowanie poglądów.
Szanowna Rodzicielka doprowadziła mnie dziś do niekontrolowanego ataku śmiechu :D
historia: mamy dwa koty, które w chwilach stresu, albo i nadmiaru dobrego humoru, okazują to sikaniem gdzie popadnie. ostatnio za cel okazywania swoich emocji obrały schowany za telewizorem kawałek podłogi. sikają tam jak najęte. nic ich nie odstrasza.
nasikały tam również dziś, ale chyba i wczoraj, i przedwczoraj, bo podobno smród paskudny, ale że to w pobliżu okna, to się wietrzy, więc nikt nic nie wyczuł.
Mamcia schylała się po jakieś coś na podłodze, gdy smród zaatakował jej nos. Jej wypowiedź wyglądała (mniej-więcej) tak:
- o fuuu! ale obszczane... no nie, trzeba to szybko posprzątać...! H.*!!!
Kocham Moich Rodziców :) szczególnie, że to pewnie mój głupi kot tam nasikał :)
* H. to mój Tatko, ale w najmniejszym stopniu nie jest pantoflarzem! nie myślcie sobie!
5 minut temu przyszło do mnie zwątpienie i nie chce pójść.
zwątpienie powiedziało mi, że moja praca dyplomowa to just a bunch of shit.
a ja właśnie w to uwierzyłam.
kiedy podnosiłam z ziemi pierwszego kasztana, z nieba zrobił się wodospad. nie jakieś tam byle kap kap, bo kap kap mnie nie rusza i przed nim nie uciekam. jestem więc teraz zmarznięta potwornie, chociaż już podeschłam.
ale ja chciałam w zasadzie coś o wczorajszm wieczorze... bo K. zwany h. natchnął mnie do sprzątania. złapałam więc za miotłę (bo mam) i zgarnęłam z ziemi pół piaskownicy (bo jak się uczę, to robię wokół siebie ogródek...)
i chciałam coś jeszcze napisać, ale jednak poczekam na wenę. bo jakoś mi się dzisiaj słowa nie kleją, a chciałam napisać o moim posiąściu dziś drugiego najpiękniejszego płaszczyka świata (bo pierwszy już mam) oraz fantastycznych trampek (bo poprzednie zabiłam dzisiaj, uciekając przed wodospadem). ale najpierw podgrzeję się w wannie.
B. wyjeżdża jutro. i to raczej nie na krótko. mam zamiar z tej okazji zalać się łzami.
na razie jednak chwila przerwy od mojego braku weekendu, czas coś zjeść, wszak Epikur twierdził, że jedzenie jest jedną z największych przyjemności i jest niezbędne do szczęścia, i właśnie to mam zamiar aktualnie popraktykować przy pomocy makaronu i sosu z pomidorami, cebulką, bazylią, oregano i oliwą z oliwek.
po pierwsze: kocham, Kocham, KOCHAM Profesora Marcina Krygiera!
po drugie: kiedy staliśmy na przystanku czekając na tramwaj A. stwierdził: "myślałem, że masz większe cycki!". no cóż... i tak są większe niż ta jego klata jak zdeptany karton...
oboje przyjęliśmy ciosy z honorem i, właściwym dla nas, niezachwianym poczuciem wartości naszych klat.
po trzecie: kupiłam piwo, bułki i parówki. zrobię sobie bal samicy :D
uśmiechnęłam się szeroko sama do siebie, z przyzwyczajenia dosypując kilka dodatkowych kryształków cukru do filiżanki, na której dnie czekała już łyżeczka kawy w towarzystwie dwóch i pół łyżeczek cukru...
prawie z każdym, kogo spotykam w swoim życiu, mam jakieś cechy wspólne. to normalne. to prawidłowe. ale jeśli dotyczy to tych szczególnie dziwnych cech, jest to wyjątkowo przyjemne:)
a może jednak K. ma rację? może powinnam to wszystko wypośrodkować? nie czuć za mocno, bo chyba za mocno czuję. umieć tak jak on w 5 sekund po prawie-wybuchu doprowadzić się do stanu ogólnej nerwowości właściwej kostkarce do lodu. i pieprzyć wszystkim jakieś pseudofilozoficzne farmazony o tym, że emocje to słabość.
a potem dojść do etapu, gdzie bezgraniczną radość okazuję ledwo widocznym uśmiechem, a wściekłość kamienną twarzą.
ale nie, chwila momącik, przepraszam, to w zasadzie nie może tak być, bo jak ja niby mam okazywać bezgraniczną radość albo wściekłość jak się wypośrodkowałam? (K. wczoraj wieczorem wściekł mnie niemiłosiernie, bo o jeden raz za dużo wyprodukował z siebie słowo "słabość" w ujęciu powyższym)
o matko... który to września dzisiaj? 10? może to tylko pms?
idę po bułki...
- w nocy wywąchałam już chyba całe zapasy z poduszki, znów pachnie mną...
- i wszystko wraca do równowagi...
pomyślałam potem, że wolałabym jednak się mylić. czasem nie lubię mieć racji. czasem nie znoszę pewności, że ją mam.
pamiętasz, zapytałeś czy gdyby jednak intuicja mnie myliła, to czy byłoby możliwe Twoje zostanie. powiedziałam "nie". to słowa tej dziewczynki, która miała rację. tej, która nikomu nie ufa. tej, która Cię zaprosiła do siebie na samym początku w ramach rewanżu za rabat, bo była pewna tego, co podpowiadała jej intuicja.
ta, która wolałaby nie mieć racji, ta sama, która siedzi we mnie teraz, powiedziałaby "tak". to ta podała Ci kawę, potem herbatę, a potem znów kawę.
na co dzień siedzą we mnie obie, w zależności od towarzystwa patrzę na świat oczami jednej albo drugiej. jeśli to towarzystwo napisałabym przez "t", patrzy ta mała co się boi. ale jeśli przez "T", wtedy... patrzę na świat znad kolby kukurydzy (jestem prawie pewna, że Ty te słowa zrozumiesz)
w szczególnych przypadkach przestają się bić i współdziałają, wtedy mam coś na kształt emocjonalnej schizofrenii. a może właśnie wtedy stoję prosto?
ale co ja chciałam przez to powiedzieć? ach tak, chciałam powiedzieć, że... mam nadzieję przejechać kiedyś po jednym z Twoich mostów. wiesz co mam na myśli :)?
próbuję się jakoś odnaleźć w dzisiejszym dniu. parę rzeczy się pochrzaniło (uczelnia), kilka mnie rozprasza (poduszka i myśl o tym co ja do jasnej cholery będę robić przez nadchodzące 10 miesięcy??), a na dodatek rano obudziłam się jak po niezłym seksie i cudownie czułej, wspólnie przespanej nocy, z tą różnicą, że do żadnych prób prokreacyjnych nie doszło (chyba, że podciągniemy pod nie wspólne żłopanie piwa siedząc na łóżku), ja obudziłam się sama, tak samo jak zasypiałam, a jednak... mózg też ma swoje wybryki, a mój lubi brykać właśnie tak.
łazi to za mną, łazi, łazi, łazi...
co pijesz? herbatę czy kawę?
- opisz to...
wróciłam do domu i wcisnęłam nos w poduszkę. więc od dzisiaj (a może już nawet nie od dzisiaj?) Zapach posiada imię i to imię juz mu zostanie, niezależnie od ewentualnych napotkanych w przyszłości nosicieli, kimkolwiek by nie byli. Zapach zawsze już będzie B. (wciskam nos w poduszkę, wdech, wciskam nos głębiej)
ale na przyszłość przypomnij mi, że chciałam wcisnąć Ci mój nos między szyję, a obojczyk.
tak więc, gdyby naszła Cię ochota na gotowaną kukurydzę - znasz drogę.
o dwa przypadki na raz za dużo.
i przez całe moje zastanawianie się nad szachrajstwami losu, już na samo zakończenie tego przypadku, poczułam coś tak absurdalnego, że najnienormalniej w świecie chce mi się płakać.
mianowicie poczułam się porzucona. tak bezgranicznie absurdalnie i, co chyba najgorsze, absolutnie bezpodstawnie, bo to po prostu było... doprecyzowanie szybkiego cięcia na trzydniowym kontakcie. a jest mi przez to tak smutno, że w tym smutku siedzę zdziwiona gapiąc się w ekran, po raz kolejny dziś z idiotyczną miną kompletnego zaskoczenia stanem sprawy.
już od dawna nikomu nie udało się doprowadzić mnie do chwilowego (chwilami przedłużonego o jeszcze kilka chwil, może o dużo...) poczucia bycia bezwartościową. i jedyne na co mam teraz ochotę, to usiąść na podłodze na środku pokoju i ryczeć jak małe dziecko. a już zupełnie głupie jest to, że sama nie potrafię sprecyzować dlaczego tak mnie to ruszyło.
nie, ja jednak nigdy nie nauczę się czekać. nie znoszę czekać, nie znoszę niepewności czekania, cholernego wrzoda na dupie i jednocześnie na żołądku, co tak okropnie ten żołądek zaciska i kurczy go do rozmiarów groszka. nie znoszę czekać.
przedwczoraj natomiast zawarłam przedziwną znajomość. przedziwną głównie z powodu... hmmm... powodu, dla którego ta znajomość została ze mną zawarta (nadążamy?). znajomość została zakończona równie szybko jak została rozpoczęta, głównie z powodu lojalności mojego nowego byłego znajomego względem jego wcześniejszych znajomych, jak również i znajomych tychże znajomych (spokojnie spokojnie, ja na pewnym etapie tej dziwacznej rozmowy czułam się równie telenowelicznie).
zaszczyt poznania Pana harikari (jak go nazwałam, bo nie chciał mi powiedzieć ani kim jest, ani skąd jest /ha! zdradził, że nie z Poznania, ale co z tego skoro mógł nakłamać...?/, imienia, wieku, nic, wszystko to ze względu na opisaną powyżej lojalność; i zwóćmy proszę uwagę, że to nie harakiri, a harikari) kopnął mnie, bo podobno jakaś moja być-może-znajoma z uczelni, a znajoma znajomej szanownego wspomnianego (a przy tym fanka oceniania kobiecych wyglądów), określiła mnie jako "ładna i ma coś w sobie", na co jakaś inna znajoma (będę miała alergię na to słowo) stwierdziła, że jestem "pustawa", co harikari postanowił sprawdzić i ocenić na własną rękę, więc mnie... znalazł. a wcześniej dostał od tej od "ładna i ma coś w sobie" moje zdjęcie, wraz z podstawowymi danymi, a po przeanalizowaniu tegoż zdjęcia doszedł do wniosku, że mam coś nie tak z oczami (osobiście uważam je za jedną z najatrakcyjniejszych części mnie, więc mnie zbił z tropu jak rzadko kto rzadko kiedy)
w końcu oznajmił, że ze względu na tą (absurdalną moim zdaniem, ale to tylko moje zdanie...) lojalność lepiej będzie, jeśli więcej nie będziemy rozmawiać.
osiadłam na krześle z wyrazem zdziwienia na twarzy i jakoś tak mnie to dręczy, bo zgodnie z życzeniem Pana harikari usunęłam go z mojej listy kontaktów, a w głowie wykiełkowało mi właśnie dwadzieścia osiem milionów pytań.
54 razy powtórzyłam 9 liter przedzielonych jedną spacją.
dwie z tych liter duże.
siedem liter małych.
dcd - sacrifice
już nie wiem gdzie jestem. chyba nie ruszyłam się ani o krok. nie znoszę tej mojej senymentalności. zawsze się o nią roztrzaskuję kiedy chcę coś pozmieniać.
potrzebuję... potrzebuję... potrzebuję... dużo przecinków.
zmarzłam, pogoda w Poznaniu pokazała dziś co potrafi, kiedy dopadnie ją ciężki atak schizofrenii. najpierw się zgrzałam przebierając nogami na bardzo poranny tramwaj (6:57), potem jeszcze bardziej zgrzałam się stojąc w tym tramwaju w tłumie ludzi, potem powiał na mnie zimny zimny wiatr, taki, co przywiewa chmury, a potem je rozwiewa, ale z tych przywianych chmur spadło na mnie conieco, i zmoczyło, i pewnie będę smarkać i kichać, bo potem znów mnie zgrzało (bo wiatr przywiane przez się chmury rozwiał), w dodatku tylko po to, żebym mogła trochę już podeschnięta wejść w kolejną warstwę deszczu, by wyjść z niej kiedy tylko minę czwarty w kolejności zakręt na drodze do pestki*.
a z tych normalniejszych (czyli właściwych dla mnie, bo większość ludzi tego raczej nie robi), bardziej enigmatycznych dla szerszej publiczności, wyznań (bo to w zasadzie prawie wyznanie, chociaż nie do końca, bo On przecież wie, a może tylko mi się wydaje, że wie? ale tak, wie, bo ja przecież mówiłam, chociaż nie w tak dosłownej formie, jak to zaraz uczynię):
tak się do mnie Jego zapach przyczepił, że zaczynam go wszędzie czuć (ten zapach), a ponieważ mam jakieś zboczenie na punkcie zapachów, to mam ochotę wcisnąć nos w to miejsce, gdzie szyja łączy się z obojczykiem (bo tam mój nos się ładnie mieści, zazwyczaj) i niuchać.
bo po raz czwarty w życiu jakiś Zapach (z dużej, bo: czytaj dalej...) po prostu mnie powalił. na ziemię. z impetem. bezsprzecznie.
* dla niedoinformowanych i tych co niepoznańscy: pestka to PST - poznański szybki tramwaj; a w przejściach pod ulicami, tam gdzie są przystanki pestki, ale wcale nie pod ziemią, tylko trochę niżej niż jej tradycyjnie pojmowany poziom, tam w czasie deszczu gołębie srają na oczekujących
śpiewałam wczoraj w wannie :D śpiewałam wszystko, co mi akurat do głowy przyszło i pod co miałam podkład (czyli całą zawartość wczorajszej listy winampa, razem jakieś 15 piosenek, niedużo, ale na jedną kąpiel wystarczyło)
obawiam się, że przez moje cienkie ściany i jeszcze cieńsze drzwi słychać było wszystko na korytarzu klatki. wnoszę po tym, że odkryłam, że gdzieś na moim piętrze mieszka zaawansowany trębacz. i chyba mnie słyszał. albo to telepatia, bo po moim głośnym odśpiewaniu "dream a little dream of me" usłyszałam jego wykonanie. na trąbce. wariację na temat trzeźwej sąsiadki spod 38.
czyli sprzed godziny.
Mama zakomunikowała Dziadkowi, że ma miesiąc na to, żeby się do nas (czyli do moich Rodzicieli i naszych Głupich Kotów) wprowadzić. w związku z tym zostałam wyeksmitowana z mojego pokoju do pokoju mojej Siostrzyczki, bo Rodziciele oddają swoją sypialnię Dziadkowi, z mojego pokoju robią swoją sypialnię, a ja z radości nie mogę się skupić.
z radości, bo w zasadzie mieszkam tam może przez (w sumie, dodając do siebie te pojedyncze dni i okresy jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc) 1,5 miesiąca w roku.
a od śmierci Babci (czyli od 2 lat) martwiłam się, że Dziadek jest bardzo samotny, że nie ma z kim porozmawiać, albo po prostu pobyć, ostatnio też jego organizm zaczyna mieć coraz więcej awarii, coraz częściej, a tak będzie miał i towarzystwo, i las za oknem, i koty pałętające się pod nogami, i kablówkę z cyfrowym odbiorem, i Mama nie będzie się o niego zamartwiać kiedy nie będzie odbierał telefonu, tylko będzie musiał wdrapywać się na 3 piętro wracając ze spacerów w razie nadejścia ochoty na takowe.
dostałam zwrot poprawionej zwróconej już wcześniej pracy wielokrotnie poprawianej (nie rozwijajmy jednak tego wątku, nie...)
usiadłam nad nią, popatrzyłam, że w zasadzie niewiele do zrobienia, a co mi tam, posiedzę sobie, w końcu tak przyzwyczaiłam się do braku weekendów, popracuję, popiszę, poprzepisuję, podopisuję, pozmieniam tu i ówdzie, będzie jak znalazł powód do narzekań (a ja uwielbiam narzekać, wprost ubóstwiam, ja bez narzekania żyć nie umiem, narzekanie to moja pasja, jestem narzekoholiczką)
a ponieważ moja współpraca ze sprzętem elektronicznym nie zawsze polega na obustronnym zrozumieniu przeciwnika (pomijając już to, że na jednostronnym też nieczęsto) udało mi się:
a) unicestwić moją pracę
b) odzyskać moją pracę
c) zmienić układ mojej pracy
d) powrócić do starego układu, bo nie, to wcale nie o to mi chodziło
e) unicestwić jeden rozdział podczas próby jego przeniesienia w inne miejsce, a w zasadzie podczas próby zamiany miejscami z rozdziałen następnym
f) podczas powyższej czynności unicestwić też jedną z moich tabelek
g) przy pomocy rzucenia jedną kurwą i jedną macią przypomnieć sobie, że jak nacisnę "ctrl + z" to cofnę to, co tak ładnie napsułam
h) odzyskać gg, które też dzisiaj popsułam (to w ramach przerwy w pławieniu się we frustracjach)
i) fachowo posłużyć się poleceniem "kopiuj", żeby wylądować na powrót w punkcie e (a w konsekwencji również f)
j) nabluzgać na Billa Gatesa, chociaż dzisiaj to tak ładnie i subtelnie, tylko żeby miał zakalcowaty chleb, chociaż Gates pewnie wymyśli jakiś łatwy i przyjemny algorytm służący niezakalcowaniu się chleba i ja z moimi złymi życzeniami sama skończę z zakalcem
k) w końcu pozamieniać miejscami te rozdziały, które miały się miejscami zamienić (ach jaka zdolna jestem, a technologia mi nie straszna! opanowałam już w końcu obsługę mikrofalówki, choć ograniczam się do używania jednego trybu, ale już umiem, więc co mi tak jakiś arkusz tekstowy, phi!)
l) zamknąć pracę bez zapisania zmian (z rozpędu, tak sobie tłumaczę to, że jednak jestem nieco głupawa)
m) otworzyć znów pracę, bo nie dam tak sobą pomiatać 30 stronom pikseli
n) odczuwając pełnię determinacji błyskawicznie przeszłam do punktu k (bo jednak przypomniałam sobie co ostatecznie udało mi się zrobić dobrze)
o) zapisać zmiany (które zapewne jutro uznam za absolutnie pozbawione sensu) i zamknąć program bez czynienia dalczych szkód (chociaż słuszności tego stwierdzenia wolę nie weryfikować)
a to wszystko w jedyne 3 godziny! zdolna jestem i produktywna. nie ma co.
ech, moralizatorzy...
Matki Polki (ale nie moja osobista Mama, moja dała z tym spokój, Moja Kochana Kochana Mama) i Posrani Zbawiciele Wszechświata, z kilogramami mądrych słów pochowanymi po kieszeniach, poradami na każdy dzień roku i dyplomami ukończenia Wyższej Szkoły Swatania i Niechcianego Doradztwa Emocjonalnego. zawsze prężni i gotowi do nowej misji ratowania przed samotnością kolejnej zagubionej duszy, umęczonej swobodą i niezależnością, bo przecież "jak można czerpać radość ze swobody i niezależności wynikającej z osamotnienia?? absurd, absurd moja droga!" (niezadowolona Matka Polka w towarzystwie Posranego Zbawiciela kiwa palcem wskazującym swojej Bardzo Mądrej Prawej Dłoni, w lewo, w prawo, w lewo, w prawo, tik tak)
Posrany Zbawiciel nr 1 już na początku tygodnia uroczyście mi oświadczył, że wielkimi krokami zmierzam ku staropanieństwu
Posrany Zbawiciel nr 2 zdiagnozował u mnie początki feminizmu i zalecił udanie się przy najbliższej możliwej okazji na manifę, żebym zobaczyła co ze mnie wyrośnie, i że będę miała wąsy, a brwi niechybnie zmienią się mi się w jedną grubą i nieestetyczną krechę, bo w ramach protestu przestanę o nie dbać, a do tego pod pachami zapuszczę sobie nojnundnoinciśluftbaluns jak Nena w latach osiemdziesiątych, i jeszcze będę śmierdziała (popatrzyłam na niego wtedy bardzo zdziwiona, bo dotąd żyłam w przekonaniu, że feministki to silne kobiety, które dbają o siebie i z reguły ładnie pachną, tylko mają przekonania, które niekoniecznie do mnie trafiają, ale wygląda na to, że jestem niedoedukowana, w związku z czym powinnam zapewne złapać za pęsetę i maszynkę do golenia, do kompletu dzierżąc jeszcze dezodorant, i huzia na te złe babole feministki co tak brzydko zatruwają środowisko, a fe!)
a ja sobie świetnie radzę, na złość paniom MP i panom PZ, przez co zgrzytają zębami i dostają wrzodów, ku mojej uciesze oczywiście :)
po pierwsze: z powodu miejsca, w którym odbyła się kolejna Rozmowa, wróciło do mnie wspomnienie samej postaci, jak również uczucie podjechania żołądka do gardła (nie motylki... nie motylki... ale pieprzę! oczywiście, że to te zasrane motylki) na myśl o szanownym panu Węgierce, o którym było tu conieco w okolicach kwietnia, a może maja? a ja od końca czerwca starannie usuwałam go z mojej wzdychającej wyobraźni/pamięci, jak się okazuje - mało trwale i zupełnie nieskutecznie.
po drugie: tęsknię za Bartkiem, Magdą, Ewą (wraz z Ewy brzuszkiem, gdzie siedzi Ktoś, ale Ewa nie wie jeszcze kto, chociaż Ono już niedługo pojawi się na zewnątrz) i Kasią. intensywny kurs z niemieckiego zakończony wynikiem 91% na teście końcowym. ale jest coś ważniejszego, coś, co mnie zadziwiło: polubiłam niemiecki, z całego serca (takie romantyczne wynurzenie, wiem...).
wszystko jest kwestią Ludzi, którzy przesiadują tam z tobą, zarówno Towarzysze, jak i, a może najbardziej, Nadzorca.
ten wredny babsztyl z mojej uczelni nie miał racji. tu Wszystko jest kwestią Ludzi. bo Ludzie to Atmosfera. a Atmosfera rzutuje na Efekty.
czy w jakimkolwiek stopniu zmienią się smak i właściwości Żołądkowej Gorzkiej jeśli brutalnie (a dla Niektórych chyba conajmniej nieetycznie) poprzestawiamy jej człony i (ach jakże bezczelnie!) napiszemy ją z małej litery?
ostatnimi czasy siedzę i piszę
jakoś nie mogę się od tej czyności oderwać, czasem tylko uda mi się podążyć do kuchni w celu zjedzenia czegoś
ale od... czwartku...? tak, od czwartku ne sprzątałam tej swojej jaskini, a dzisiaj pod wpływem nieoczekiwanejanej wizyty K. odkryłam jaki ja burdel potrafię wokół siebie zrobić.
pranie zrobione wczoraj suszy się, a jakże! gaciami i skarpetkami w kierunku drzwi wejściowych
garów niepozmywanych mam chyba pół zlewu
nie wspominając już o łazience, która cichutko (jeszcze...) domaga się posprzątania.
no ale co, w końcu w ferwor pracy intelektualnej wpadłam, nie? potrzeba mi tu w mieszkaniu jakiegoś faceta do sprzątania. najlepiej od zaraz.
zrobiłam szybki przegląd wczorajszej widowni i zaglądnąwszy TU mój mózg doznał czegoś na kształt werbalnego orgazmu, a kilka szarych komórek odbierających jeszcze sygnały kodowane po polsku odczuło prześmieszne łaskotanie
i cokolwiek to słowo oznacza (mój słownik Słów Zawsze Robiących Wrażenie w to konkretne zaopatrzony nie został), radośnie w nie wsiąkam, nosem wypuszczając bąbelki będące efektem tego słownego giligili :)
oczy mi odpadają
tak, odpadają, oczy mogą odpadać i moje są na to żywym odpadającym przykładem!
nie mogę już patrzeć na spektrogramy, znaczniki formantów i na moją pracę
więc oczy odpadają
chyba lepiej żeby wyturlały się na poduszkę niż na klawiaturę... idę spać. wrócę do molestowania oczu jutro.
nasz najprzystojniejszy kolega lektor żeni się dziś o 16.
impreza żałobna lektorek z firmy gdzieś w okolicy 17.
oj wykruszają się nasi chłopcy, wykruszają...
chyba telepatycznie popsułam sąsiadowi wiertarkę
wnoszę po siarczystym "kurrrrwaa!!!", które nastąpiło zaraz po tym, jak wiertarka nagle ucichła, a ja właśnie intensywnie życzyłam jej nagłej niedyspozycji
wciskam słuchawki mocniej w uszy, dając fortepianowi Możdżera szansę na unicestwienie moich bębenków.
mam alergię na wiertarkę sąsiada z góry.
jak również na te bachory za oknem, które potrafią ze swoim jazgotem przebić się przez moje podwójne szyby.
a już do ciężkich torsji doprowadza mnie kretyn, który ustawił się ze swoim obleśnym bmw zaraz koło mojego uroczego parku, w którym cichutko króluje Moherowa Armia wspierana przez matki z dziećmi grzecznie śpiącymi w swoich wózkach.
kretyn ustawił się, otworzył wszystko, co dało się otworzyć i wraz z kolegami ze Stowarzyszenia Poszukiwaczy Zaginionych Szyj kontempluje niewątpliwie filozoficzne wywody Peji, chwilami poprzetykane czymś, co w zamyśle autora miało pewnie być trance, ale nie do końca wyszło.
chcę do lasu. nad jezioro, na moje kochane molo. dlaczego tu kurwa nie ma żadnego cichego lasu, w którym nie uświadczysz śladu pieprzonej cywilizacji??
zrobiłam sobie pyszną kawkę, a w oczekiwaniu na jej lekkie dostygnięcie do temperatury, która nie wyrządzi mojemu językowi większej krzywdy, zabrałam się do zmycia brudnych garów, które w zaskakująco hurtowej ilości uzbierałam w zlewie od dzisiejszego poranka
odstawiłam kawę na blat, gąbka do ręki i śmigam, szuruburu, talerze czyste, łyżeczki gotowe do ponownego użycia, mogę wracać do kawy
sięgam do uszka mojej ulubionej filiżanki, patrzę, a tu coś w niej dryfuje...
oto małe przebrzydłe karaluszysko urządziło sobie w mojej kawie basen i dawaj! przebiera rozpaczliwie tymi swoimi odnóżami
utopiłam gnojka w kiblu. nie będzie mi tu mojej prywatnej osobistej kawy siorbał, darmozjad jeden.
pamiętasz Kochanie, czasem kiedy płakałam siadałeś obok mnie, obejmowałeś mnie ramieniem i dotykając mojego policzka mówiłeś "o ale jakie wielkie łezki tu lecą...". ocierałeś jedną z nich palcem i patrzyłeś na nią zdziwiony.
zrób to jeszcze raz...
zapomniałam dodać w ferworze złości, że sprawiłam sobie soczewki
i jakoś nie bardzo mi się to widzi... chyba dostaję zapalenia spojówek
na pocieszenie upajam się jednym numerem ze ścieżki dźwiękowej do "Marzyciela". już od dwóch godzin. fortepian i nic więcej.
obiad wyszedł obleśny
piszę dziwną pracę na dziwny temat. dziwny, a do tego trudny, bo jestem chyba pierwszą osobą, która się za to bierze, w całym kraju nie ma ani jednej zarejestrowanej pracy naukowej opisującej to, z czego ja będę się bronić.
piszę, a pisało mi się dzisiaj wyjątkowo lekko. myśli jakoś same płynęły, same się zapisywały, wnioski tak ciekawe, że aż sama z siebie byłam dumna. wszystko prawie na czysto, z małymi poprawkami, w większości czysto stylistycznymi.
przyzwyczaiłam się do tego, że mam automatyczne zapisywanie wykonanej pracy co jakieś 5 minut, znaczek dyskietki naciskałam zawsze przed samym zamknięciem pracy, tak dla pewności.
aż dziś zawiesił mi się system...
pół dnia pracy. 7 stron wniosków, teorii i analiz
7 stron skrzętnie połączonych łańcuchów myśli
7 stron słów, których nie potrafię sobie w tej chwili przypomnieć
idiotka nie miała włączonego automatycznego 'save'
idiotka nie zrobiła kopii zapasowej
idiotka...
mam dosyć. czuję się jakbym nic nie zrobiła, jakbym siedziała bezczynnie całą wolną środę. jakby mi się całe to tworzenie przyśniło, a kiedy już w pełni obudzona otworzę znów Worda, zobaczę jak moja praca kończy się na zdeformatowanej tabelce, którą piepszony system dostosował do swojego jedynie słusznego widzimisię, a którą minęłam radośnie gdzieś w okolicach 10 rano.
mam dosyć. niech Pinokio nakłamie Windowsowi w dupę.
bez kawy uczyć się nie da, prawda?
wsypałam 2 łyżeczki kawy do kubka (tak, rozpuszczalną, jak mi ktoś chce zarzucać, że smaku nie mam, niech się cmoknie, bo ostatnio Jacobs Velvet to moja miłość, pijam ją nawet bez mleka, a od czasu jakiegoś w szczególności bez mleka), nasypałam 2 i pół łyżeczki cukru i nagle natchnienie strzeliło mnie prosto między nozdrza: cynamon.
wsypałam pół łyżeczki i mam teraz płynną poezję, a szczęście mnie ogarnęło takie na zapach kawy i cynamonu, jakby właśnie przyszły Święta :)
i się rozpływam nad tym moim niemieckim :)
chyba, że opowiem Wam dlaczego aspiracja bezdźwięcznych spółgłosek zwarto-wybuchowych /p, t, k/ jest tak szczególnym zjawiskiem.
ale chyba trzeba być maniakiem fonetycznym, żeby odczuwać z tego powodu jakąkolwiek szeroko pojętą radość, więc raczej sobie (Wam) to odpuszczę...
co potrafi uprzyjemnić sobotni poranek bardziej niż gorąca kawa i jeszcze ciepłe bułeczki z serem?
pralka.
zbierasz wszystkie swoje brudy, wrzucasz do bębna, nalewasz porcję swojego ulubionego płynu, zamykasz, wybierasz tryb "codzienne - 60 min." i wciskasz play
a potem zasiadasz do konsumpcji rzeczonej kawy i bułeczek
i sobota zaczyna się cudownym zapachem wypranych ubrań, wypełniającym całe mieszkanie (czyli jeden pokój, ale mniejsza z tym)
wymiana zdań prowadzi czasem do wymiany poglądów, ale nieco częściej do wymiany złośliwości, przynajmniej w wypadku, kiedy do takiej wymiany zdań zabierają się emocjonalnie nadwyrężona furiatka i krótkowzroczny szowinista, którego matka natura obdarzyła wąskotorowym schematem myślenia
do białej furii doprowadził mnie wczoraj powtórzony z pełnym przekonaniem, a w dodatku po raz kolejny, argument, że "jesteś kobietą, to naturalne", rzucony mi w trakcie rozmowy o mnie, co stanowiło zwieńczenie stwierdzenia, że skoro co jakiś czas nawiedzają mnie wspomnienia o Sebastianie, to znaczy, że jestem słaba, bo podchodzę do życia emocjonalnie, i nie ma tu znaczenia to, czy odczuwane emocje są pozytywne czy negatywne.
a do jasnej cholery, kiedy ktoś jest lojalny wobec innych, a podstawą tej lojalności są najczęściej emocje, to jest słabość? a walka o swoje ideały albo o swój kraj, która też jest wynikiem emocji, to jest słabość? albo kiedy ktoś zajmuje się drugą osobą jak piepszona pielęgniarka, dzień i noc, przez niewyobrażalnie długi okres czasu, z czystej miłości, która, jakby na to nie patrzeć, jest jednak emocją, i ani razu się nie poddaje, to jest słabość???
z okazji braku bułek udałam się do pobliskiego supermarkta w celu zakupienia tychże, jak również tysiąca innych rzeczy, które w końcu się skończyły, a ja stwierdziłam, że np. co jak co ale bez szamponu żyć się nie da.
udałam się więc do dużego supermarkta w dużym centrum handlowym, do którego mam jakieś 15 minut szybkim spacerem, i skierowałam swoje kroki na dział "pieczywo". gdzieś w okolicach długiej lady z ciastami i ciastkami spoczął był na mojej twarzy nachalny wzrok pewnego samca, a ja zaintrygowana tym nieoczekiwanym zainteresowaniem osobnika płci przeciwnej moją osobą, zrewanżowałam się badającym spojrzeniem i odkryłam, że ja ten parszywy ryj skądś przecież znam.
parszywy ryj nie wytrzymał i na bułkach podszedł do mnie z wiele mówiącą miną, wyrażającą najintensywniej ze wszystkiego pewność siebie i pewną nieokreśloną radość. w międzyczasie ja przypomniałam sobie kimże ten parszywy ryj jest. zatkało mnie.
nigdy nie spotkaliśmy się osobiście (i w moich zamierzeniach tak miało pozostać), a nasza znajomość opierała się na wymianie kilku zdjęć i porażającej ilości dyskusji z wykorzystaniem internetu. typ ten jest złośliwy i ironiczny, co jednakowoż bardzo w nim cenię i zawsze odwdzięczam mu się tym samym. nasza rozmowa przy bułkach wyglądała mniej więcej tak:
[O]n: anti???
[J]a: n.???
O: ależ ty jesteś niefotogeniczna...! <śmiech>
J: szkoda, że nie mogę tego samego powiedzieć o tobie, przepuszczenie przez migawkę zaskakująco pozytywnie na ciebie wpływa! <śmiech triumfalny>
moment kluczowy: "ależ ty jesteś niefotogeniczna"
tak się komplementuje walory fizyczne kobiety ;)
czasami wydaje mi się, że już jest dobrze, że już stoję na nogach, twardo, a ziemia pod nimi się nie zatrzęsie
jestem wtedy tak bardzo pewna tego, że radzę sobie świetnie i nikogo nie potrzebuję
ale takie noce jak dzisiejsza, kiedy nie mogę zasnąć, tylko siedzę i przez zapuchnięte od łez oczy wpatruję się w Jego zdjęcie, które zrobił jakieś 2 tygodnie przed śmiercią, takie noce przypominają mi jak daleko jeszcze jestem od "w porządku"
ta będzie cholernie długa i bolesna. przepełniona wspomnieniami, których nie chcę z siebie wyrzucić. po brzegi wypełniona muzyką, która zaistniała przez Niego, a jeśli pojawiała się z innego źródła, ja zastanawiałam się co On o niej powie.
podobno pierwszy rok to okres kryzysu. to już za mną. rok i prawie miesiąc. weszłam w fazę złości, nie pamiętam który ma numer, ale nie sądzę żeby oscylowała gdziekolwiek powyżej 3. na 7 faz. do 7 nie dojdę.
"akceptacja". pierdolę, to nie dla mnie, ja nie akceptuję, nie zapominam i nie wybaczam! kurewsko mało tolerancyjna jestem i jakoś nie bardzo mnie to aktualnie rusza, więc wszelkie pretensje i dobre rady proszę sobie uprzejmie umieścić w ujściu ostatniego odcinka jelit.
co za okropna noc. i nawet nie mam motywacji, żeby zmusić się do snu.
and I'd give up forever to touch you
'cause I know that you feel me somehow...
tak po całym dniu przyszło do mnie
nie wiem czemu. nie ma teraz przecież nikogo, kto powodowałby to nucenie się
po raz kolejny w tym miejscu
goo goo dolls "Iris"
od trochę ponad miesiąca mieszkam w kawalerce
moja kawalerka mieści się w jednym z Poznańskich wieżowców na Winogradach
większość z tych wieżowców zamieszkują armie moherowych beretów i karaluchy, gdzieniegdzie ten zestaw poprzetykany jest powiewem odrobaczonej młodości
wieżowce te są również zaopatrzone w zewnątrz- i wewnątrzbudynkowe domofony. pomijając ten przy wejściu do mojego zewnętrznie brzydkiego bloku, jest jeszcze po jednym na każdym piętrze. domofony te wydają pikające i brzęczące odgłosy. na moim piętrze domofon właśnie się zawiesił po raz kolejny w dniu dzisiejszym. skubany, zawiesił się akurat na brzęczeniu.
domofony wewnątrzbudynkowe oddzielają korytarze, z których wchodzi się do mieszkań, od klatki, na którą wysiada się z wind. windy też wydają odgłosy. robią cholerne din-don. winda na moim piętrze ma chyba właśnie osobliwą czkawkę. przysięgam, że jeśli się nie zamknie to osobiście ją zdemoluję.
wspominałam już, że moje mieszkanie jest pierwsze od wejścia, a zaraz za ścianą mam windy?
bardzo stare piosenki Madonny, szczypta niemieckiego, plus do kompletu herbata o zapachu i smaku owoców leśnych identycznym z naturalnym, lakier do paznokci w ślicznym odcieniu bladego różu iskrzącego się gęsto upchanymi drobinkami (a nie prostokątami!) brokatu i dwie książki o neuropsychologicznym podejściu do dwujęzyczności, z czego jedna już za mną a druga w połowie przeanalizowana jako natchnienie do głębszej analizy nagrań, stanowiących podstawę mojego doświadczenia, gdzie w końcu po dłuuuugich długich poszukiwaniach odnalazłam wpływy systematycznego posługiwania się angielskim na fonetykę polskiego u siebie i 4 innych osób z mojej grupy kontrolnej.
powrót do Poznania nie okazał się żadnym wybawieniem od myślenia o Szanownym Dawno Temu Pochowanym. jedyne co się pozmieniało to mój nagły niecodzienny (wielce niecodzienny!) zapał do pracy, a z nowości w końcu niemiecki
co do niemieckiego: po dzisiejszych pierwszych zajęciach wrażenie bardzo pozytywne, barometr emocjonalny zdecydowanie na plus (a przecież to cholerny NIEMIECKI! przecież ja NIENAWIDZĘ tego języka!!!)
Jezu, ale głupoty piepszę...
bla bla bla
bla
blaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa
mój urlop dobiega końca... jedynym słusznym wnioskiem po tym okresie jest stwierdzenie, że nie zmarnowałam z niego aż 2 dni (bo reszta nie zalicza się do tego, co ja nazywam odpoczynkiem)! pierwszy to ten, kiedy rano wsiadłam w pociąg i pojechałam do Aśki do Mrągowa; drugi to dzień, który nastąpił po pierwszym, a który spędziłyśmy na jachcie i przyczynił się on do uzyskania lekkiej acz niezaprzeczalnie ślicznej opalenizny na moim raczej nie odtłuszczonym ciałku. nieodpoczynkowego trzeciego dnia (dzisiaj) wsiadłam w pociąg powrotny do Olsztyna zbyt wcześnie, bo mogłyśmy posiedzieć jeszcze razem do 14, a ja sama nie wiem po co (zdaje się, że miałam jakieś plany...) wsiadłam w ten poranny o 10:06, po czym koncertowo się poryczałam, w pełni świadoma tego, że Aśkę zobaczę znów pewnie dopiero w połowie września, jeśli nie później, a do tego czasu przyjdzie mi tęsknić niemożebnie za moją najlepszą przyjaciółką, której tak cholernie brakuje mi wszędzie gdzie jestem, bo doprowadza mnie do pozytywnie normalnego stanu jako moja największa rywalka i zarazem pierwsza i najtrwalsza podpora.
ale z tęsknowy za tymi dwoma dniami jutro rano zrobię sobie dobrą kawę + mleko + 2,5 łyżeczki cukru i wypiję ją siedząc na balkonie i gadając do kota, jeśli tylko oczywiście zdecyduje mi się potowarzyszyć, co jest niestety wielce wątpliwe.
tym czasem usiądę na balkonie i patrząc w nieco zachmurzone niebo będę wspominać z uśmiechem na ryju jak Aśka sterowała jachcikiem i nie do końca wychodziło to tak, jak obie sobie to zaplanowałyśmy :D
wspomnieniowo, czyli duża dziewczynka co Kocha Trupa
nigdy nie doceniasz Kogoś, kto Jest, zanim nie zniknie, prawda? to jedna z tych pieprzonych mądrości ludowych, które mają solidne podstawy i zawsze się sprawdzają.
nigdzie wspomnienia nie dopadają mnie tak brutalnie i tak łapczywie jak w Olsztynie. nigdzie nie bolą tak kurewsko mocno. i nigdzie indziej tak intensywnie ich nie wypatruję/wyczytuję/wysłuchuję/wywąchuję jak tu.
usiadłam na podłodze, przy półce zrobionej przez tatę, zaraz pod skosem od dachu, tej gdzie na samym dole stoją perfumy, których używał Sebastian. rozrywają mnie te zapachy na kawałki, ale nie potrafię powstrzymać się przed sięgnięciem po jedną z butelek, potem drugą, a potem trzecią. wącham każdą, najczęściej w tej kolejności, w której się pojawiały: najbardziej klasyczny "Hugo" Hugo Bossa (pierwszy Jego zapach jaki pamiętam, wymieszany z zapachem papierosów, to właśnie jest najpiękniejszy zapach na świecie), "Fahrenheit" Diora (na nikim nie pachnie tak, jak pachniał na Sebastianie, Boże! kolana mi się od tego uginały, potrafiłam wcisnąć nos w Jego ciało i po prostu leżeć i wąchać...) i "be" Calvina Kleina, którego nigdy do końca nie zaakceptowałam, ale teraz ma dla mnie kompletnie inne znaczenie, dołączył więc do zestawu najcudowniejszych zapachów na świecie. mojego eliksiru miłości.
powąchanie każdej z tych butelek, w sporym stopniu wypełnionych jeszcze tą cholernie drogą chemią, sprawia, że siedzę na podłodze z zamkniętymi oczami, a na ryju pojawia mi się mały uśmiech, potem duży uśmiech, a potem z reguły ryczę sobie po cichu, czasem chyba tylko po to, żeby samej sobie udowodnić, że po Jego śmierci nie skamieniałam tak zupełnie (definitywnie) (permanentnie) (nieodwołalnie) do końca.
odwróć się i podejdź do swojej aktualnej, a może jedynej, a może wcale nie, drugiej połówki, przytul i powiedz "Kocham Cię paskudny wredny małpiszonie", albo coś w Waszym stylu, w końcu nie każdy lubi być nazywany wrednym małpiszonem... zrób to, tylko dlatego, że możesz.
codziennie powtarzałam Sebastianowi jak bardzo Go Kocham, w zasadzie nigdy nie przestałam.
i właśnie tu, pod tą półką z perfumami, dociera do mnie jak bardzo prawdomówna jestem w tej kwestii Kochania.
urodziłam się 23 lata temu, o 13
z tej okazji na stole zawitał tort, a na nim 23 świeczki
do kompletu było jeszcze kilka prezentów, trochę więcej życzeń (chociaż wcale nie narzekam z powodu tego, że życzeń było więcej niż prezentów, wolę właśnie takie proporcje), babcia zapytała z jakiej to okazji przyszliśmy z tortem, dziadek cichaczem wcisnął mi do ręki 200zł mówiąc, żebym sobie jakieś fajne buty kupiła...
nie pamiętam czy się wogóle uśmiechałam. nie wiem o co chodzi, ale nie mam najmniejszej ochoty na swoje urodziny. wcale nie cieszył mnie ten dzień, już od tygodnia myślałam o nim z... emocjonalnym chłodem.
co bym chciała w tym roku na urodziny? las, jezioro, kawałek plaży, mnie samą samiuteńką, piwo i paczkę chusteczek.
mam naprawdę podły nastrój.
mam też nadzieję, że to tylko pms.
właśnie znalazłam pierwszego karalucha.
wylądował za oknem.
żeby nie było, że nie jestem humanitarna.
ale jutro kupuję cos na karaluchy. jeednemu się upiekło. reszta nie przeżyje.
nie wytrzymałam wczoraj siedzenia samotnie w domu
miałam taki plan: tylko ja, miliony moich myśli na sekundę, duuużo chusteczek do smarkania, nikogo wokół mnie i nie dzwońcie do mnie bo nie odbiorę
poddałam się ok 18. ubrałam się, poszłam na stację benzynową po upatrzony wcześniej znicz i pojechałam do ludzi.
jest w Poznaniu takie miejsce gdzie zawsze dostanę gorącą herbatę albo zimne piwo, albo koktajl bananowojakiśtam, który uwielbiam. stoją tam 4 stoły do bilarda, 3 tarcze do dartów, 2 stoliki z piłkarzykami, a za barem moja ulubiona obsługa.
czasem w Jamesonie dostanę też placek ze śliwkami/wiśniami/jabłkami/truskawkami/brzoskwiniami, czasem ciastka, czasem pączki, a czasem dopadnie mnie kurczak z rożna albo tortilla, wszystko zależy od inwencji spożywczej Karola
wczoraj kiedy mnie zobaczył nic nie powiedział tylko mnie przytulił (wyglądałam raczej paskudnie: zaczerwieniony nos i nieco już spuchnięte oczy).
Karol jest jedynym barmanem jakiego znam, który nie pije alkoholu. żadnego. to mój najzagorzalszy adorator, a jednocześnie najbardziej bezinteresowny, bo wie, że zawsze będzie "tylko" moim przyjacielem.
jest moim naziemnym Aniołem Stróżem.
a mojemu podniebnemu Aniołowi Stróżowi postawiłam wczoraj ciepły znicz. stałam przy drzewie chyba z dobre 40 minut gapiąc się na to światełko. sama. chociaż w pewnym momencie, jako bezpiecznie odległe, nieme towarzystwo, dołączył się mężczyzna, który rok temu chyba wezwał karetkę do tego wypadku. stał w drzwiach swojego domu z papierosem w zębach i patrzył na mnie, od czasu do czasu prosząc swoje rozszczekane psy o zachowanie ciszy nocnej. nie wiedziałam czy traktować go jak intruza na terenie mojego żalu, czy jak jeden z elementów otoczenia, czy też jak tą właśnie osobę, która powinna stać przy mnie pilnując, żeby nic złego mi się nie stało, kiedy akurat obok nie było zupełnie nikogo. więc wczoraj wybrałam opcję pierwszą, ale dzisiaj doszłam do wniosku, że chyba jednak pilnował mojego bezpieczeństwa.
i teraz przyszło mi do głowy pytanie: czy przeczytał wszystkie kartki, które zostawiałam w tamtym miejscu? moje papierowe listy do S. przyczepiane do drzewa, zawieszane na krzyżu...
uderzyła w moje oczy jedna z reklam plusa: oby nigdy nie zabrakło ci czasu, żeby wyrazić swoje uczucia
skoro plus jest moim operatorem, to dlaczego do jasnej cholery mi akrat tego zasranego czasu musiało zabraknąć...?
bez Ciebie nie słyszę sensu muzyki. nie widzę dźwięków. nie czuję ciarek. dzisiaj to do mnie dotarło. w tramwaju. kiedy było tak bardzo cicho, że słyszałam tylko placebo. "tylko". a zawsze było to coś więcej.
zabrałeś ze sobą moją Magię...
jeszcze tylko fortepiany mają to, co z Tobą miało wszystko inne.
w kuchni mojego nowego lokum znajduje się kuchenka mikrofalowa
w celu poszerzenia swoich horyzontów technologicznych nabyłam dziś drogą kupna w pobliskim tanim supermarkecie (ha! tym razem juz jednak nie biedronka!) mrożoną lasagne z sosem bolońskim za 4,99 (moim zdaniem jednak za dużo złotówek jak na takie "coś") i umieściłam w kuchence zgodnie z instrukcją widniejącą na opakowaniu. na wyczucie włączyłam jeden z przycisków, których jeszcze nie rozpracowałam i z największą nieufnością patrzyłam i słuchałam, co też to pudło z magnesami do regulowania ruchu elektronów, mającym na celu wytworzenie wielu wiązek mikrofal, które z kolei przenikną (pod warunkiem że nie będzie to opakowane metalem) i poruszą cząstki elementarne mojego przyszłego obiadu do tego stopnia, że zaczną one wytwarzać ciepło, przez co mój obiad będzie mógł poparzyć mi język w 10 minut po wstawieniu go do kuchenki pod postacią zamrożonej kostki, którą ktoś przez wielką wielką pomyłkę nazwał "lasagne", wydaje z siebie za dźwięki obracając jednocześnie moim przyszłym obiadem wokół osi wewnętrznego talerza ze szkła żaroodpornego.
zjadłam lasagne. poparzyłam język. ale patrząc na to, co napisałam powyżej, zaczyna mnie martwić nie tyle smak żarcia z mikrofali, co jego wpływ na moją, wątpliwej równowagi, psychikę i absurdalny intelekt.
dziś w sieci wylądowało tablo mojego roku, zdjęcia prawie wszystkich studentów, robione ukradkiem, pozowane, niepozowane, głupie, śmieszne, piękne...
więc teraz, kiedy je oglądam, dociera do mnie jak bardzo bardzo lubię tych ludzi i jak potwornie będzie mi ich brakować.
zawsze.
moi Przyjaciele:)
Ola, Ania, Łukasz, Adam, Paweł, Magda, Gośka, Kamil, Tomek, Bartek, Ula, Krzysiek, wszyscy... uśmiecham się na Ich widok :)
ja vs. okna: 2 - 1
ja vs. łazienka: 3 - 0
ja vs. podłogi: 3 - 1
przemeblowałam mieszkanie, przypomniałam wannie, zlewowi i kiblowi jaki pierwotnie miały kolor, ale kuchnia mnie pokonała...
jutro. po pracy.
a teraz pierdolę wszystko i idę spać.
spotkałam dziś baaaaaaaardzo dawno nie widzianego przyjaciela:)
i dostałam od niego przedwczesny prezent na urodziny... dzięki Bartuś:) dzięki, że znalazłeś mnie tam dzisiaj:) dziękuję za to wypowiedziane całkiem pewnym głosem "Kaja":)
dzięki adra:) wiesz, trini chyba wróciła:)
tym czasem... ostatnia noc w Olsztynie. nie chce mi się wracać. ale wciąż się uśmiecham:)
zatkało mnie.
a potem cholernie zabolało.
a potem stwierdziłam że mam to w dupie. pierdolę tych żałosnych ludzi, którymi zasłużenie gardzę. bo od pół godziny siedzi we mnie tylko tyle. no i jeszcze smutek, że można być aż tak dwulicowym.
ostatnio moje plany wielokrotnie ulegały diametralnej zmianie z powodu niemoich dziwnych decyzji, chęci, niechęci i innych pierdół, na które nie miałam żadnego wpływu
moje niepracowanie w wakacje prawdopodobnie było zwykłą pomyłką przy tworzeniu listy "do" w trakcie wysyłania maila. taką wersję przynajmniej usłyszałam od szefowej. mniejsza z tym, że nieco w tą pomyłkę uwierzyć nie mogę. ale jest efekt: pracuję w wakacje i mam urlop tak jak chciałam, od połowy lipca.
więc teraz moje plany dotyczące ewakuacji z okolic Ikei w okolice poznańskiej Plazy zostały po raz kolejny przemodelowane i zamiast wynosić się stąd spokojnie w sobotę wyjeżdżam dzisiaj. w dużym pośpiechu.
w związku z tym nie było jeszcze 7:30 rano kiedy ja już posprzątałam najobleśniejszą łazienkę świata, śmierdzącą jak jedna z tych należących do pkp, i bynajmniej nie jedna ze znajdujących się w pociągu intercity, co już naprawdę kiepsko o niej świadczy (nigdy więcej mieszkania z dwoma facetami, z czego jeden jest skończonym kretynem, jak sika to z rozbryzgiem, a jak się kąpie to robi wokół siebie włochaty basen) i o dziwo zajęło mi to jedynie 1,5 godziny. 1,5 godziny szorowania wzamian za czyste sumienie. handel wymienny? jasne, czemu nie.
wczoraj natomiast przewiozłam w końcu wszystkie swoje rzeczy do kawalerki, która od niedzieli wchodzi w moje posiadanie na okres jednego roku i mam nadzieję, że nie krócej.
a teraz odpadają mi ręce, bo po szorowaniu podłogi, zlewu, wanny, kibla i ścian już w zasadzie nawet nie chce mi się myśleć o tym, że muszę jeszcze spakować jedną walizkę, zawlec ją na dworzec, wsadzić razem ze swoją rozlazłą osobą do pociągu i doturlać na trzy dni do Olsztyna...
wczoraj, ok. 23:30
dostaję smsa od szefowej, że chce podpisać ze mną umowę, na wakacje, z przenegocjowaniem terminu urlopu
czyli mam wracać do pracy... i nie mieć 2 tygodni wolnego w lipcu tylko dlatego, że miałby dostać je kto inny.
hmmm.. jakby to powiedzieć... większość lektorów, którzy zdeklarowali chęć pracy w wakacje, odesłano na przymusowe wakacje. to będą moje pierwsze od 4 lat.
i jak na pracoholiczkę przystało: nie wiem co teraz ze sobą zrobić. chyba na nowo pokocham pociągi.
... i z miłości do samodzielnie zarobionych pieniędzy
cholera, nawet Szymon Majewski będzie miał wakacje!
a ja??
...
a ja sobie ponarzekam ponarzekam a i tak jak (czyt. "jeśli") na dwa tygodnie w środku lipca na urlop pójdę to potem z radością wrócę do pracy.
tylko Majewskiego w wakacje nie będzie, przez co w depresję ciężką wpadnę.
trzeba będzie życie towarzyskie rozwinąć. zdecydowanie.
o matko... chciałabym wiedzieć, że to wszystko ma jakiś sens, że ci ludzie, których nazywamy naszymi "uczniami", wiedzą po co do nas przychodzą i że cokolwiek z tego wynoszą.
bo jak mi ktoś po raz kolejny zadaje pytanie "a po co my się mamy tego uczyć?" z miną cierpiętniczą, albo przypominającą wyraz twarzy kogoś, kto na swojej drodze właśnie spotkał jeden z większych życiowych absurdów, to kurwica mnie strzela i podobno zaczynam zabijać wzrokiem
a po co się kurwa uczyłeś tumanie jak jest zbudowany samochód kiedy mieli ci dać prawko???
no. to w tym samym celu.
idę. cudze dzieci nauczać. czasem też cudzych rodziców. nie wiem co gorsze...
przyjaciele zawsze są obok kiedy jesteś w potrzebie
dziś są obok mnie dwie niezastąpione przyjaciółki
jedna to solpadeina
druga to solpadeina
i bardzo szybko rozpuszczają się w wodzie
pomyślałam dzisiaj...
Seba... Kocham Cię, ale nie mąć już w moim życiu. jak na Kogoś będącego od prawie roku trupem strasznie intensywnie wciskasz wszędzie te swoje cudowne palce pianisty.
odpuść już. czuwaj nade mną, ale nie mąć. proszę...
przeraża mnie perspektywa pakowania swoich rzeczy do pudeł albo toreb i przewożenia przez całe miasto
im bliżej przeprowadzki tym bardziej mnie to przeraża
nie znoszę się przeprowadzać
w odróżnieniu od przemeblowywania różnych pomieszczeń i przemalowywania ścian:)
co mnie dzisiaj ucieszyło?
ciarki na plecach i to, że moje strachy, o których prawie nikt nie wie, ma też jeszcze ktoś poza mną :)
oszałamiająco miła niespodzianka :)
egzamin równo w południe
podobno w zeszłym roku trafiło akurat na burzę i kiedy prof. Krygier wszedł do sali, powiedział do studentów "welcome to hell", za oknami błysnęło i potężnie zagrzmiało
[a HELL to uroczy skrót od angielskiej przedmiotu "historia języka angielskiego"]
a ponieważ jestem ostatnimi czasy mało sympatyczna to w ramach rehabilitacji przypomnę Wam coś, co wrzuciłam kiedyś w innym miejscu, jednakowoż również należącym do mnie
dawno temu...
z powodu skojarzeń (zaczęłam pakować swoje rzeczy, m.in. karton płyt)
i z miłości do S.
tak. przede wszystkim.
dziś to przez Banco nie mogę zasnąć...
ech... opis na skype dotyczy mojego jutrzejszego egzaminu bałwanie
poza tym poirytowanie wciąż się mnie trzyma więc nie przeginaj
i nie mów do mnie "Kaju"
popatrzyłam na swoje rzeczy poustawiane jeszcze na półkach
popatrzyłam na współlokatorkę śpiącą z głową pod kołdrą
potem na cichą kuchnię i przedpokój oraz obleśną, śmierdzącą łazienkę
tylko ja w tym posranym domu nie śpię
jeszcze tylko 20 dni...
i nie ma mnie tu :D
kiedy słucham muzyki to na pierwszy ogień idzie tekst
jeśli przejdzie, to wsłuchuję się w głos wokalu
jeśli mnie wciągnie - dociera do mnie reszta dźwięków
pomijając przypadki kiedy nie rozumiem tekstu albo go nie ma, wtedy kolejność jest odwrotna
znalazłam:)
długo szukałam, nie wiem czemu wcześniej na to nie wpadłam
mój mały zielony lek na wielkie czarne smutki
plus tym samym odpowiedź na pytanie o ulubioną roślinkę
pod każdym względem
uwielbiam jej zapach i smak
uwielbiam jej kolor i sposób w jaki błyszczą jej liście
uwielbiam bazylię
a poroże po prostu mnie rozśmieszyło:) nie wiem czemu. może z zazdrości o pole, las, stawy, wierzby i lipy...
lubię jak czasem moja Siostrzyczka złapie za telefon i do mnie zadzwoni pogadać o pierdołach, o wszystkim i o niczym, pomilczeć czasem do słuchawki.
to pozwala zapomnieć chociaż na chwilę jak bardzo nie umiem żyć bez Ludzi, bez uczucia bycia zaraz obok Kogoś
coraz częściej myślę o tym ostatnio, szczególnie mając przed oczami zbliżającą się perspektywę przeprowadzki do, być może, kawalerki, całej dla mnie.
kawalerki, która jest gdzieś w okolicach pestki, więc nie będę mogła już wychodzić sobie na wieczorne spacery z bałwanem, na których spotykamy się w połowie drogi między moim mieszkaniem a jego i idziemy gdzieś przed siebie, przez park przy pętli tramwajowej na Lecha.
w kawalerce tej nie ma internetu, więc będę skazana na swój mały prywatny modem, który nie daje możliwości popełniania długich rozmów przez skype, więc nawet nie będę mogła głośno nakrzyczeć na Maksymiliana, że nie walczy o swoją Lubą jak należy, bo będę miała do dyspozycji tylko literki.
z kawalerki tej nie będzie blisko do ikei i carrefoura, więc odpadną mi również spacery po zakupy, w trakcie których czasem spotykałam tego wysokiego szczupłego bruneta z sąsiedniego bloku, z obłędnymi niebieskimi oczami i paskudnym psem, a który dwa razy puścił mi takie spojrzenie, że myślałam, że mnie roztopi.
nie będzie też Węgierki... na kolejną przerwę przed albo między zajęciami na uczelni albo w okolicach egzaminu, gdzie przypadkiem będę wychodziła na zewnątrz żeby złapać Go na papierosie przed drzwiami i pogadać chociaż chwilę, będę musiała czekać do września. chyba że dorwę Go gdzieś w Kisielicach, w jakiś czwartkowy wieczór, ale wtedy zrobię się już tak oczywista, że bez wspomagania w postaci dodatkowego towarzystwa chyba nie dam rady, zapadnę się pod ziemię i tyle zostanie z twardej dziewczynki w trampkach w pająki...
pomijając już kowala, z którego czas najwyższy się wyleczyć.
ale to dopiero od lipca.
teraz czas na zeszczeniaczenie:) idę oglądać "Epokę lodowcową" :D
ha! no i odkryłam powód, dla którego nigdy nie lubiłam "top gun"
bo jestem dziewczynką!
[tak na wszelki wypadek zaznaczę tu, że część moich dobrych znajomych i przyjaciół to homoseksualiści, a ja homoseksualizm uznaję za coś normalnego, więc powyższe nie ma na celu urażenia nikogo; jeśli urazi... cóż... nauczcie się śmiać sami z siebie!]
"Tajemniczy ogród"
uwielbiam ten film
zawsze na nim ryczę
no i tak trochę dziecinnie identyfikuę się ze słowami, które wypowiada Mary, kiedy przyjeżdża ojciec Collina i znajduje ich wszystkich w ogrodzie
upalny dzień... spędzony na egzaminie na uczelni a potem na kwalifikacji do grupy intensywnego kursu letniego z niemieckiego
to ostatnie rozwaliło mnie kompletnie:) [czyli pozytywnie :P]
na uniwerku nie zdałam egzaminu pisemnego z niemieckiego, przez co moja obrona przesuwa się z czerwca na wrzesień. w zasadzie na to nie narzekam. lepiej dla mnie, mam więcej czasu.
ale jak po teście kwalifikacyjnym powedzieli mi, że z moją znajomością gramatyki kwalifikuję się do grupy zaawansowanej, to przysiadłam na krzesełku naprzeciwko sympatycznej pani sekretarki z idiotycznie zdziwionym uśmiechem zdobiącym ryj (mój of course)
a w zasadzie cholera wie, czy to wyrażało zdziwienie, czy radość, czy też kompletne niezrozumienie mojego położenia
przecież test na uczelni był (podobno) absurdalnie prosty...
po rozmowie ustnej spadłam jednak do poziomu wyższego średniozaawansowanego (czyli o 1 w dół) [no tak, ale przecież i tak cholernie wysoko!], przy czym dowiedziałam się, że mam ładny niemiecki akcent i że po 2 tygodniach intensywnego średniozaawansowanego mogę próbować przeskoczyć do grupy zaawansowanej, bo bardzo możliwe, że będę się nudzić
więc ja już nic nie rozumiem...
dlaczego do cholery nie umiałam zdać zasranego egzaminu z niemieckiego???
a Węgierka rzucił mi taki komplement, że myślałam, że padnę na miejscu!
- cześć Kaja (z papierosem w zębach)
- cześć K. (z promienym uśmiechem na twarzy)
- jak nastawienie? (tu pojawił się Jego uśmiech)
- zadziwiająco pozytywne, nie wiem czemu dzisiaj wszyscy się stresują, a ja chodzę wesoła
- no właśnie, dobrze wyglądasz, wyspałaś się? wyglądasz na wyspaną.
- no dziękuję K., musiałam wyglądać naprawdę koszmarnie przez ostatnie 10 miesięcy skoro teraz zauważasz zmianę, a ja zaczęłam uśmiechać się jakiś miesiąc temu...
- to dobrze, że się wyspałaś (uśmiech, który mnie zawsze zwala z nóg)
I'm soooooo easy
[no tak, ale żeby zauważyć komplement, to trzebaby znać historię naszych kontaktów...]
bałwan powiedział, że robię się monotonna. no dobra, ale to moje myśli, mogę uzewnętrzniać te, które tylko chcę, prawda? a to, że ograniczam się do jednego, względnie trzech tematów, wskazuje jedynie na rejony życia, które działają na mnie najbardziej emocjonalnie.
poza tym, piszę takimi skrótami myślowymi, swoimi bardzo osobistymi przenośniami, symbolami i półsłówkami, że niewiele osób tak naprawdę rozumie o co chodzi.
więc, Drogi Czytelniku, przypadkowy czy też wcale nie: proszę bardzo, odczytuj wszystko jak tylko masz ochotę, jak tylko podpowiada Ci Twoja wyobraźnia, znajomość języka, muzyki, poezji, które czasem tu wciskam, a jeśli kiedyś się spotkamy i może uda Ci się mnie poznać, to zrozumiesz słowa i przeczytasz to, co jest między nimi.
to tak w ramach narzekania na mało konstruktywną krytykę jednego z Czytelników. teraz wracam do normalnego, mało zrozumiałego dla większości smęcenia...
chodziła mi ta piosenka po głowie od rana
tak jakoś ładnie się związała z wiadomościami dzisiejszymi, o mężczyźnie z Działdowa, który po 18 latach obudził się ze śpiączki
kiedy wstawałam o 4:30 rano - nuciła się w związku z kimś innym
po pracy, gdzieś w okolicach 9:30, obiekt uległ zmianie
teraz... teraz jest wyrazem mojego niepoprawnego romantyzmu i wiary w różne dobre rzeczy, równie niepoprawnej jak romantyzm, jeśli nie bardziej irracjonalnej
piękna piosenka, stara jak świat, jedno z najlepszych wykonań należało do Elli Fitzgerald, ale ja wolę wersję pewnej olbrzymiej kobiety, której wielkość głosu wprost proporcjonalnie odpowiadała rozmiarowi ubrania:)
kogo chcesz tym ochronić, co? czy to tylko złośliwość?
a swoją drogą to trochę czasu zajęło mi zorientowanie się, że czegoś tu brakuje.
nawet nie próbuj tego powtarzać.
czemu ja się wogóle tym przejmuję???
i nie mówię teraz o porażce, jaką właśnie poniosłam na egzaminie z niemieckiego, w związku z czym nie mogę się bronić w lipcu.
znów tylko jeden bałwan zrozumie o co mi chodzi, chociaż there is not even the slightest chance that it could ever concern him personally
idę sobie. destination unknown. follow me and let's go.
znów okazało się, że świat jest bardzo mały
ostatecznie trafiłam tam, gdzie nie chciałam
na Odległą... nie byłam tam 10 miesięcy.
szłam przez stare kąty i...
żule pod sklepem wciąż ci sami, chociaż przybyło kilku nowych
drzewku przycięto gałęzie
podjazd wciąż rozwalony tam, gdzie spadła nam rura
powietrze wciąż pachnie tak samo.
boję się tego miejsca, a jednocześnie... przez trzy lata to był mój dom. Nasz. dzisiaj powoli zaczęłam zamykać przeszłość. na klucz (pamiętaj kretynko żeby wyrzucić klucz)
nie wiem... nie umiem zapominać Ludzi.
Jamesa Deana też nie zapomnę jak już wyjedzie.
bo bardzo chciałam wsiąść w ten cholerny tramwaj...
I am the wilderness locked in a cage
I am a growing force you kept in place
I am a tree reaching for the sun
please don't hold me down
please don't hold me down...
I am a rolling wave without the motion
a glass of water longing for the ocean
I am an asphalt flower breaking free,
but you keep stoping me,
release me
I am the rain that's coming down on you
that you shielded yourself from with a roof
I am the fire burning desperately
but you're controling me
release me...
1. dzięki za ten spacer:)
2. dzięki za to, że wysłuchujesz moich narzekań i smutków
3. jestem piękna bez makijażu? no co Ty, wydawało Ci się, po prostu było ciemno ;P
nie proszę Cię o nic
poza jedną rzeczą
usłyszałeś to już dzisiaj
nie chcę, żebyś mi to obiecywał
zrobisz jak zechcesz
ale ja proszę: kiedy zauważysz, że zaczynam patrzeć na Ciebie z iskrami zakochania w oczach, to zrób tylko jedno: spierdalaj jak najdalej ode mnie.
słowo "rollercoaster" nie jest żadną wielką deklaracją
nie ma (jeszcze?) powodów do czynienia doklaracji
zrozum, ja po prostu cieszę się, że żyję
może dlatego biorę to życie tak zachłannie
życie i wszystko co jest w nim wyjątkowe
tak jak burze
i kiedy można się głośno śmiać
i banany zmiksowane z jogurtem
i rollercoaster
idę pomoknąć na deszczu patrząc na błyskające niebo
a może to ja jestem idealistką?
tak mi się jakoś zrobiło... samotnie... i pusto...
pierwsze łzy popłynęły kiedy wsiadałam do tramwaju, kończąc wysłuchiwanie konstruktywnej krytyki mojej osoby i mojej organizacji czasu autorstwa drogiej mamy, momentami wspierane w tle mało zadowolonym głosem taty
a potem już nie przestawały
wsadziłam w uszy słuchawki i puściłam voo doo people najgłośniej jak się dało, żeby zagłuszyć wszystko to, co postanowiło wyjść ze mnie akurat dzisiaj (przyznaję jednak, sama to wszystko spiepszyłam. i piepszę dalej. jakże skutecznie. mistrzyni demolowania własnego życia.)
przyszłam do domu, zamknęłam za sobą drzwi do pokoju i schowałam się w kącie
pierwsze łzy od wielu wielu tygodni.
z całego serca mam dosyć dzisiejszego dnia. wszystko się pierdoli, wszystko na raz. począwszy od 10:45 rano, kiedy to moja opiekunka z praktyk pedagogicznych nie pojawiła się na mojej lekcji dyplomowej. nie mam jej tego za złe. też bardziej przejmowałabym się swoim nienarodzonym jeszcze dzieckiem niż swoją praktykantką. życzę jej dużo zdrowia. i bąblowi też. szczerze. i tak zrobię tą lekcję w przyszłym tygodniu.
jak się pierdoli to wszystko na raz.
z całego serca mam dosyć tej części środy, która zaczęła się o 10:45.
że tak powiem: cały romantyczny nastrój poszedł się pierdolić
a ja nic już nie rozumiem...
kompletnie nic
albo jestem za tępa, albo za dużo wiem o życiu.
wczorajsze ziemniaczki plus groszek z puszki i majonez, doprawione moim ulubionym czosnkowym pieprzem
do tego świeża chrupiąca bagietka, jeszcze ciepła przy zakupie
masz ochotę:)?
dziwny ból gardła, który mnie irytuje od dobrych 8 godzin, przypomiona mi, że od ponad roku nie miałam anginy
czyli: nie wyrobiłam normy, najwyraźniej, bo coś odporność się buntuje
rozważamy więc wprowadzenie zakazu pojawiania się na zajęciach osób, które właśnie prątkują i rozsiewają jakieś świństwa (Uczniowie nasi drodzy, litości, my nie mamy możliwości pójścia na L4, jak nas już pozarażacie, to sami lądujecie w łóżkach, a my mimo wszystko do 21 prowadzimy zajęcia, LITOŚCI!)
i wogóle nikt się do mnie nie odzywa... no halo, po co ja tu piszę?
jestem wygłodniała komentarzy...
sama nie wiem.
chyba odzwyczaiłam się od spania... nocą...
a tak naprawdę to chciałam powiedzieć, że nie trawię swojego współlokatora
i jeszcze nie lubię nie posiadać w portfelu niezbędnego wyposażenia. krok do przodu, dwa kroki do tyłu. chociaż, paradoksalnie, z tego powodu jest ciekawiej:) ale następnym razem nie dam się, za twarda zawodniczka jestem ;P
zapukaj jak będziesz w okolicy (jakkolwiek rozumiesz "okolicę"). ja idę walnąć się do łóżka.
sen zapukał do mnie po południu
powiedziałam mu "nie teraz misiek, jeszcze sporo mi dnia zostało". poszedł
i nie wraca.
i zostawił mnie tak, samą sobie
bezsenną
mama się zlitowała i rano obudziła mnie doładowaniem telefonu kwotą... wystarczająco dużą, żebym poczuła się zakłopotana
ale za to dzięki mamie znów jestem mobilnie podłączona do świata:)
chciałabym przestać się wiecznie spóźniać o te kilka minut...
chciałabym, żeby przyszła już wypłata, żebym mogła doładować ten cholerny telefon i mieć kontakt ze światem bardziej nadawczy niż czysto odbiorczy
chciałabym nie uzależniać się od Ludzi. od Człowieka.
chciałabym też nie być taką okropną romantyczką...
znów nie będę mogła się dzisiaj skupić na niczym.
w dodatku koniec pracy dopiero o 21...
ale Laura już w mp3 - mini ratunek w chwilach ciężkiej desperacji :)
kot uwalił się na nasłonecznionym kawałku podłogi mojego poddasza i śpi. od czasu do czasu dokonuje aktu zadbania o higienę osobistą, tzn. liże się po łapie, przedniej bądź tylniej, albo po tyłku. potem klapie znów swoim czarnym łebkiem o podłogę, wzdycha przeciągle i kontynuuje prowadzenie tego trybu życia, którego czasem jej zazdroszczę.
wcześniej przyszła się do mnie przytulić, bo ostatniego dnia mojego pobytu w Olsztynie odkryła, że poza rzucaniem jej przeróżnych przedmiotów, które można złapać i pogryźć i dosypywaniem ciastek do miski, do przytulania różnież się nadaję, ale potem znowu zapomniała i ostatecznie leniwie obija się na podłodze.
i wygląda jak bardzo miękka wersja egipskiego sfinksa. też ma taki płaski nos...
wieści z frontu, czyli bilans zbrodni emocjonalnych dla konta antidote
- moja fascynacja nosem wciąż aktualna
- jeden zakochany barman
- jeden zakochany klient ze złamanym sercem, który rzekomo z mojego powodu omija skype
- Węgierka stwierdził, że od jakiegoś czasu ma ze mną problem, bo przez nasze werbalne nieporozumienia robi się oziębły wobec mnie
- nurni flowenol wzbudza moje coraz więsze zainteresowanie (zarzucił mnie toną pytań "x czy y", myślałam, że tylko ja tak robię, a tu proszę, niespodzianka, i dostałam napadu śmiechu aż z wrażenia oplułam się sokiem)
wróciłam z maratonu filmowego
współlokator Marek zapytał: "z facetem byłaś?"
odpowiedziałam, nieco półprzytomna (bo jak się siedzi w kinie do 5 rano to potem są tego skutki, szczególnie jeśli na 9 idzie się do pracy): "no..."
Marek: "fajny jakiś?"
ja: "e e..."
Marek: "to czemu Ty się z jakimś fajnym nie umówisz??" (w głosie Maska usłyszałam najprawdziwszą troskę)
ja: "bo ci fajni nie są mną zainteresowani"
i taka jest bolesna prawda
tylko ci niefajni, albo fajni, ale kompletnie mnie nie pociągający faceci, chcą się ze mną umówić
inni... nie mają odwagi? żebym ja wiedziała w czym tkwi problem...
może ja powinnam zmienić takykę i zamiast dla tych, co do których wolałabym, żeby się odczepili, być oschłą i chłodną, zastosować to nastawienie do tych, na których miałabym ochotę...?
i czy to oznacza, że mężczyźni lubią ładne, ale chłodne kobiety?
a może to po prostu kwestia bycia łatwą?
jeśli słowa, których użyłam do odkrywania siebie, najczęściej występują w argumentacjach nastolatek, to proszę o wybaczenie, byłam szczera, więc najwidoczniej muszę być cholernie dziecinną i niedojrzałą osobą
ale krytyka mojej niedojrzałości to czysta hipokryzja
pamiętaj o tym. bo jeśli zapomnisz, to ja Ci będę notorycznie przypominać i znienawidzisz mnie za to.
i pamiętaj, że ja mam trochę inną perspektywę niż te nastolatki
więc może moje prostackie słowa oddają inny punkt widzenia i tym samym zupełnie inną treść.
morze, czyli jak bardzo uwielbiam robić niespodzianki
skrót telegraficzny: pomyślałam, że skoro mam wolną sobotę, to wpadnę do siostrzyczki do Koszalina
więc pokombinowałam, poknułam niespodziankę, wsiadłam w pociąg i wraz z kuzynką Agatą udałyśmy się na politechnikę koszalińską po odbiór mojej młodszej siostrzyczki
kiedy Ula mnie zobaczyła, to ją zatkało [dosłownie]:D [szczególnie, że wyskoczyłyśmy na Nią z groźnym krzykiem zza rogu korytarza, z mieczami świetlnymi, za które posłużyły dwie rolki papieru pakowego w odcieniach wściekłego różu i kobaltu, kiedy to siestricka nic nie podejrzewając opuściła zajęcia z filozofii]
zrobiła przeuroczego karpika, ale na samym początku myślała chyba, że ktoś tu jest bardzo podobny do jej siostry:D
a potem wdychałam zapach morza i słońca i wiatru
wyniki: pół kilo kamieni prosto z plaży w Mielnie i dwa tatuaże namalowane flamastrami na moich ramionach przez moją bardzo małoletnią kuzynkę Dorotkę plus natchnienie do posiąścia loczków
no i już wiem gdzie była Kaja:)
w dodatku nie mogę Sebastianowi opowiedzieć o tym, że w nowej reklamie Fiata w tle leci jedna z piosenek Gianny Nanini.
leci, a ja nie mam jak mu o tym powiedzieć.
kurwa.
zgubiłam się. nie wiem gdzie jestem, nie czuję że jestem.
poprosiłam dzisiaj o kilka słów prawdy o sobie i usłyszałam to, co powinnam była usłyszeć już dawno temu.
przestałam słuchać sama siebie. przestałam zastanawiać się nad tym co robię dobrze, a co źle.
wiecznie tylko konsumuję i narzekam. udaję kogoś, kim nie jestem (a raczej nie chciałabym/nie chciałam być) i kolejny już dzień, a może tydzień, chodzę z miną, jak to wczoraj określiła jedna z bliższych mi osób, jakbym "chciała komuś wpierdolić".
prawda, mam taką ochotę, bo nie wszystko toczy się tymi torami, na których ustawiłam swój pociąg. nie kontroluję żadnej z sytuacji. nie kontroluję siebie.
jestem zbyt szczera. nauczyłam się niedawno, że to jednak nie za bardzo popłaca. stojąc przede mną i patrząc na samą twarz można przeczytać mnie jak osobisty pamiętnik.
a ja sama pozbywam się kawałków siebie, przerabiam, odlkejam, doklejam, próbując dostosować do czegoś, co wydaje mi się, że stanowi oczekiwania tego blondyna stojącego codziennie, co przerwa, z papierosem przed drzwiami uczelni, w którego tak uparcie nie potrafię przestać się wgapiać (przy czym chyba tylko on sam jeszcze tego nie zauważył)...
chcę odzyskać siebie.
Kaję.
tą, którą Pokochał Sebastian.
i za którą ja okropnie tęsknię, bo...
bo chyba przypadkiem skremowali ją razem z Nim.
Jezu, przeczytałam to co napisałam i przysiadłam z przerażenia:
mój język stacza się do rynsztoka, zdolności formuowania myśli zdechły prawie kompletnie, a o tym, że nie mam o czym rozmawiać z K. to już chyba wolę nie myśleć, bo mi wstyd przed samą sobą.
mucha radośnie tapla się w zimnej herbacie, desperacko walcząc o życie. wyciągnę ją, może kiedyś los się odwdzięczy...?
chyba czas iść spać.
dostałam do ręki płytę, ktoś powiedział, że powinno mi się spodobać, bo to w moim klimacie kiedy mam bojowy nastrój
płyta nagrywana w warunkach... cóż, nie śmierdziała oryginałem, tak to nazwę. plus były tam tylko 4 numery.
za to podpisana była, odręcznie, jednym słowem
lubię wiedzieć czego słucham, więc sobie to jedno słowo wygooglowałam
i jakież było moje zdziwienie kiedy jeden z wyników odesłał mnie do myspace, a tam zobaczyłam bardzo bardzo znajomą twarz Pana Węgierki!
znów potwierdza się to stwierdzenie o małości świata... gdyby jeszcze się znali, albo ów ktoś wiedział o mojej słabości do Węgierki, to węszyłabym podstęp, a jednak wcale nie podstęp.
ale jak mi ktoś powie, że to znak, to się zezłoszczę. moja wiara w znaki conieco podupadła ostatnimi czasy. za dużo te znaki sprawiały problemów. albo to ja się tępa zrobiłam, co niestety bardziej prawdopodobne.
cholerne wiosenne oszołomienie...
kopnij mnie.
proszę.
niech to już przejdzie.
jakbym nie mogła być śliczną niunią, która leci na fajne ciało, dobry samochód albo coś w tym stylu...
chociaż tęsknię za tym miejscem każdego dnia, chociaż tu są wszyscy Ci, których jeszcze Kocham, na których mi zależy, dla których to wszystko ciągnę, żywi i umarli, ze mną i wcale nie, tęsknię za nimi do krwi i do łez, każdego dnia, to już nie umiem tu żyć, bo każdej z tych ścian tak bardzo nie zdążyłam zaznaczyć sobą...
czyli: jutro o tej porze będę już od dobrych prawie 3 godzin siedziała w pociągu relacji Poznań - Olsztyn, turlając moje zacne siedzenie do ukochanego domu, którego nie doświadczyłam od ponad 3 miesięcy i od kilku(nastu) dni bardzo mnie to boli.
czuję się jakbym wyjeżdżała na wakacje (ale tylko trochę) i w związku z tym ciężko mi się dzisiaj do czegokolwiek sensownego zabrać, najchętniej pakowałabym już walizkę.
i z tego wszystkiego już prawie zaczęłam się modlić! tak tak, anti zaczęła się modlić, ale tylko prawie, bo ostatecznie modlenie nie doszło do skutku, bo stwiedziłam, że to świństwo odzywać się do Staruszka Najwyższego po tylu tygodniach ciszy, w dodatku z tak denną prośbą jak ta o godziny rektorskie na wydziale filologii angielskiej UAM, które zafunkcjonowałyby już o 13.
nie daje mi to żadnych korzyści ani też nie przyspiesza terminu wyjazdu do domu, ale... no i tu pojawia się właśnie zniechęcenie dnia ostatniego.
a ja jeszcze do pracy będę szła...
cóż... więc popisałam się klasą. czytając dzisiaj jeden ze smutniejszych kawałków "tryptyku rzymskiego" autorstwa Karola Wojtyły wybuchłam śmiechem, co szanowna pani matka prowadząca raczyła skomentować w sposób następujący:
- że daję publiczności świadectwo siebie jako człowieka, na podstawie którego mogą dojść do jednego z poniższych wniosków:
a) albo mam głupawkę
b) albo jestem głupia
c) albo też nie jestem w stanie odczuć powagi tekstu
a ja po prostu miałam tremę, bo nie jestem przyzwyczajona do cztania na głos poezji religijnej.
a jak jeszcze mam mówić bardzo bardzo wolno i wyraźnie wymawiać wszystkie końcówki, to dostaję werbalnej sraczki.
koszmar. totalne aktorskie antytalencie. nawet pasuje, prawda:)?
powoli rozsypuję się na miliony małych kawałków
drugi raz w moim życiu...
wracaj tu i mnie napraw
niech mnie Ktoś odnajdzie i naprawi...
tym czasem pójdę poużalać się w samotności nad tym, jaka mentalnie łatwa się robię, kiedy facet, którego inteligencja praktycznie mnie przytłacza, poświęci mi 2 godziny swojego cennego czasu i po prostu pogada. i posłucha.
ładnie to być taką naiwną, zagubioną dziewczynką, która udaje twardą babę?
cóż... poznań jako iście europejska metropolia dostał od wiosennej matki natury śniegiem po pysku
w związku z powyższym udaję się do łazienki po miskę z gorącą wodą, w której najpierw umieszczę kawałek musującej kulki do kąpieli, a potem swoje stopy
a na przyszłość muszę pamiętać, żeby mimo temperatur powyżej 15 stopni posiadać w swoim zaopatrzeniu prepatrat impregnujący do butów...
pamiętacie jak mówiłam, że nie znoszę komedii romantycznych? i romansideł generalnie? no tak...
więc chyba mi się jednak odmieniło
albo też zakończyłam etap "jestem twardą dziewczynką", co jest bardziej prawdopodobne, ale wolę jednak zostać przy tym, że po prostu mi się odmieniło. jako kobieta z krwi i kosci mam prawo być nieco zmienna, ale lubię tą świadomość, że jestem twarda, tak trochę bardziej jak facet
wczoraj (po raz kolejny) obejrzałam "Czekoladę", a dzisiaj coś z Drew Barrymore
generalnie obejrzenie "Czekolady" każdorazowo kończy się tak samo: siedzę przez jakieś 10 minut po przepłynięciu łańcucha listy płac z góry na dół przez ekran z głupawym, rozmarzonym uśmiechem przyklejonym do twarzy i lawiruję myślami pomiędzy romansem ze szczurem wodnym, a posiadaniem własnego sklepu z czekoladą, takiego czary mary, gdzie dawałabym ludziom szczęście, trochę miłości, dużo ciepła i nowe, radosne spojrzenie na świat i samych siebie
z kolei paskudnie amerykańko naiwna komedia romantyczna z Drew zakończyła się westchnięciem i myślą "no tak, a do mnie to nikt nie przybiegnie..."
czasami mówiłeś do mnie "Sushi":) (przeglądałam stare notki na thailand [=> czyt. wszystkie], więc mnie dopadło jeszcze bardziej)
sentymentalnie, acz trzeźwo poparzyłam na Naszą historię od czasu początków mojego pobytu na studiach, czyli od października 2003
cóż... różowo nie było...
więc teraz ze specjalną dedykacją dla Ciebie, z okazji św. Patryka, władcy piw, chociaż nad irlandzkie przedkładałeś Lecha:
Niech kochają na ci, co nas kochają.
A tym, co nas nie kochają,
Niech Bóg odmieni serce.
A jeśli nie odmieni ich serca,
To niech im skręci kostkę,
Abyśmy ich poznali po kulawym chodzie.
zagłębiając się nad tematem afazji u osób dwujęzycznych pozwoliłam się czemuś rozproszyć, a potem przypomniałam sobie o tym fajnym kawałku mnie, który zaginął w czeluściach przechodzenia przez 4 etap radzenia sobie ze śmiercią Ukochanej Osoby.
Była wiosna, trochę później niż teraz. Kwiecień, może maj...? Pisaliśmy do siebie z Sebastianem maile, takie bardzo Nasze. I one były najpiękniejszymy tworami mojej zdolności formuowania pięknych zdań, jakie kiedykolwiek potrafiłam wyprodukować. Bez namysłu, bez wysiłku. Prosto z serca. Żadne przesadne romantyzmy, mogłam po prostu... let my emotions go. Dać się ponieść Kaji, kiedy nie była jeszcze antidote, ani thailand.
Nie ma już tych listów, przepadły wraz z awarią dysku, strasznie tego teraz żałuję. Czysta poezja. Bez rymów. Bez udziwnień. Nasze własne metafory i symbole. Uwielbiałam do nich wracać.
Zawsze czułam smak kolorów, chociaż wciąż nie wiem, czy to tylko ja tak mam, czy może ktoś jeszcze potrafi rozsmakować się w kobalcie i czerwieni. Jak byłam mała, sądziłam, że to normalne, ale potem uświadomili mnie, że jednak nie do końca. Ale ja przecież nigdy nie twierdziłam, że jestem normalna, prawda? Prawda.
Uczyłam więc wtedy Sebastiana smaku kolorów. Kobaltowy jest delikatnie słodki, a jednocześnie lekko cierpkawy. Bardzo soczysty. Do tego ma gorzkawy zapach, który tak przyjemnie drażni mój nos (bo kolory mają też zapachy).
Czerwony jest trochę niewyraźny, ale ma tą słodycz, którą czuć wzdłuż całego języka, oblepia go tak, żeby można było rozsmarować ją po podniebieniu. Na samym końcu jest kwaskowata.
Żółty jest bardzo kwaśny, ale to wszyscy wiedzą (???).
Zielony smakuje tarzaniem się w trawie. Szczypie w język, jest lekko gorzkawy (w zasadzie słodko-gorzki) i można się od niego uzależnić, tak samo jak od kobaltowego.
...
Muszę odnaleźć tą mnie, nie wiem gdzie się podziała. Sebastian poznał smaki i zapachy wszystkich kolorów. Zabrał mi je, wsiadł do samochodu i odjechał trochę za daleko, żebym i tym razem mogła Go odnaleźć, wziąć za rękę i przyprowadzić do Domu.
wiosną dopada mnie wiosenny romantyzm
tzn.: robię się okropnie... zdekoncentrowana, tak to nazwijmy.
ale że tej wiosny zapierniczam jak mały chiński motorek to wiosenne zdekoncentrowanie jest wielce niewskazane...
wczoraj spotkałam się na piwie z ludźmi, z którymi zaczynałam studia, sporo czasu nie byliśmy nigdzie razem większym zestawem
kolega, który kiedyś, dawno dawno temu mnie podrywał, znad kufla w połowie wciąż wypełnionego piwem wydukał do mnie:
- A ty co Kaja, bez Męża dzisiaj?? (szelmowski uśmieszek wstąpił był na jego twarz)
- Wiesz, od ośmiu miesięcy nigdzie nie chce ze mną wychodzić. Wogóle jakiś taki aspołeczny się zrobił. I nawet nie rozmawia ze mną... (chwila obustronnej ciszy) ...Może dlatego, że nie żyje...? (jego szelmowski uśmieszek ustąpił miejsca minie nieokreślonej, nieco zkonsternowanej, ale jednak nie do końca)
8 miesięcy
tym razem to środa
cholera, skończyły mi się czerwone świeczki...
wybacz mi proszę, nie potrafię przestać Cię Kochać.
o matulu jak mi się nie chce
o ludzie jak ja nie cierpię zakościelnego
ale jak nieprzyzwoicie cholernie mi się nie chce to już gorsze nawet niż zakościelny i kasia kowalska w jednym teledysku
hasło dnia dzisiejszego: BLEEEEEEEEEEEEEEEEEEE
i telefonów z klapką też nie lubię, ale w tym wypadku to już nie wiem czemu
w zasadzie z mojej grupy o Sebastianie wiedziała tylko Ewa, bo znamy się od 4 lat, od samego początku studiów
z resztą w większości dopiero od tego roku
i dzisiaj wyszła taka głupia rozmowa o trupach
że mają martwe oczy, takie mętne i zamglone
i że wcale nie wyglądają jak śpiący ludzie
a ja swoim zwyczajem spytałam, czy ktokolwiek z nich widział kiedykolwiek oczy trupa, bo nie mają zielonego pojęcia o czym mówią, bo trup wygląda jakby spał, a orientujesz się, że to już tylko ciało jeśli spojrzsz mu w te przerażające, puste, najzimniejsze w świecie, martwe czy
bo przecież nikt z nich nie widział
i zapomniałam o tym, że oni nie wiedzą...
i że tak dawno nie opowiadałam tej historii...
kiedy nie dzieje się nic porywającego, to nie uważam, żeby wiadomością godną zapisania tutaj było to, że trafiłam do fryzjerki, która jest totalną idiotką
w wyniku tej tragicznej pomyłki mam na głowie z tyłu łódkę, a przy twarzy dwa niemalże żydowskie pejsy
a miało być tylko skośne cięcie, włosy przy karku krótsze, przy twarzy długości za brodę, lekko pocieniowane i pazurki na całej długości...
na szczęście włosy odrastają
za jakieś pół roku znów będę wyglądać normalnie...
+ Pink Floyd "Wish you were here"
pamiętasz Kochanie?
cholernie tęsknię, wiesz...?
bo to nieprawda, że jestem odważna
ja się cholernie boję
tylko... wolę być samotną dziewczynką z jajami, niż tylko samotną dziewczynką
i mówić wszystkim naokoło, że już nie płaczę wieczorami do poduszki
zbojkotowałam walentynki
wytrwałam w swoim bojkocie od 8 rano do teraz
Sebastian... byłeś moją Magią, wiesz...?
tak bardzo chciałabym dzisiaj móc jak zwykle usiąść za Tobą, otoczyc Cię udami i przytulić się do Twoich pleców...
nawet nie wiem, czy wiedziałeś, jak bardzo uwielbiałam tak robić
gdybyś tylko żył... pewnie odszukałabym Cię nawet na samym zasranym końcu świata, wiesz?
tam gdzie psy dupami szczekają... (dziękuję za te wszystkie głupie powiedzonka Kochanie;) odziedziczyłam je po Tobie wiesz, może dzięki temu tak nie do końca zginąłeś...?)
a dlaczego jestem odważna? bo nie boję się przyznać dlaczego nie cierpię Walentynek
nie cierpię tego wypierdka komercji dlatego, że nigdy nie dostałam prawdziwej walentynki, nawet kiedy żył Sebastian
a nie jestem ani brzydka, ani głupia, ani pusta
wprost przeciwnie
ale Mężczyźni mają mnie daleko poza listą "send a valentine"
i dlatego rzygać mi się chce na myśl o Walentynkach...
bo sprawiają, że czuję się brzydka, kompletnie nieatrakcyjna i niechciana
a do tego czuję presję społeczną posiadania faceta, który da mi kwiatka, różową pocztówkę i jakiegoś przerażająco puszystego misia ze wstążeczką
BLECH...!
jest jedna taka rzecz, z którą absolutnie, ale to ABSOLUTNIE nie potrafię sobie poradzić.
kiedy facet mnie ignoruje
Mike, to rozdanie przegrałeś
i to jak!
wczoraj miałam zajęcia w gimnazjum. doszłam do wniosku, że się starzeję, bo za nimi nie nadążam (werbalnie).
dzisiaj przeczytałam sobie jakieś pierdoły napisane przez prawdopodobnie jednego z takich właśnie gimnazjalistów. i doszłam do jeszcze bardziej drastycznego wniosku: ja już jestem mentalnie stara. nic nie rozumiem, poza tonami chujów, pierdoleń i jarania, czym to dziecko sypie co trzecie słowo. i niestety nie tylko to dziecko. inne też.
a ja nie nadążam! na podstawie posiadanej pseudowiedzy dotyczącej werbalnej części rozwoju psycholingwistycznego jakoś tak bezwiednie porównałam cały ten zestaw ludzi wciąż jeszcze nieletnich, ale już doświadczających niewątpliwego rozładowania napięć emocjonalnych poprzez używanie słów ogólnie uznanych za wulgarne, do dzieciaków, które miałam na obozach za każdym razem, kiedy jeździłam zimą i latem gdzieś nad jeziora, pozarabiać pieniądze w masochistyczny sposób. generalnie trafiałam na osoby z domów dziecka, często z rodzin patologicznych. tam mnie nic nie dziwiło (może dziwiło mnie, kiedy nikt nie rzucił mięsem przez pół godziny...). ale teraz... to przecież nie są ludzie z patologicznych środowisk! w lingwistyce to się nazywa chyba stygmatyzacja społeczna, reakcja otoczenia na sytuację, kiedy ktoś za bardzo odstaje i zamiast kierować się w górę werbalnej drabiny społecznej, schodzi coraz niżej. jedyny problem tkwi w tym, że to z reguły nie jest proces mający na celu uzyskanie konkretnej reakcji społeczeństwa. a w tym wypadku chyba tak jest. poza? czy to już nowa norma, której przewagę nad starą przestałam zauważać, kiedy przestałam się w miarę regularnie posługiwać językiem polskim do nawiązywania kontaktów towarzyskich...?
bla bla bla...
jeśli to czytasz, to serdecznie współczuję (czytaj: podziwiam :) ). mi nawet nie chce się wracać do początku tych intelektualnych wymiocin żeby sprawdzić co wogóle ze mnie wypłynęło...
ja po prostu chciałam powiedzieć, że czuję, że coraz bardziej odstaję od tzw. "młodzieży"
a mnie przecież za każdym razem kiedy idziemy gdzieś na piwo w nowe miejsce osoba stojąca za barem prosi o dowód osobisty!
no i wiekowo czuję się schizofrenicznie... bo po prostu nie rozumiem co mówi do mnie 17latek!
powiedzcie mi proszę, że nie tylko ja, bo ostatnio i tak czuję się tępa...
jak jeszcze raz dostanę jakiś idiotyczny łańcuszek od kogoś, kogo kompletnie nie znam, mówiący mi, że jeśli nie prześlę go w ciągu najbliższych 10 minut do 20 osób to nikt mnie nigdy nie pokocha, to cholera zacznę w to wierzyć!
mój modem orange funkcjonuje tak, jak funkcjonuje, czyli beznadziejnie, jeśli chodzi o transfer danych
generalnie rzecz biorąc: nie nadaje się do niczego bardziej skomplikowanego niż podstawowe funkcje komunikacyjne, a już na pewno nie do przekazywania dźwięku i obrazu przez skype, bo to kompletnie mu nie wychodzi.
a jednak: dzisiaj rano, w ciężkiej histerii przedegzaminacyjnej, popatrzyłam sobie na beznadziejnej jakości obraz, z odświerzaniem co 10 sekund: moja mama, mój durnowaty kot i zima za oknem, przez które wyglądam codziennie, kiedy jestem w domu, w Olsztynie. i rozryczałam się jak małe dziecko...
chciałabym powiedzieć, że to przez sesję, przez stres, przez rzeczy, na które nie mam wpływu
ale ja po prostu jestem uzależniona od domu. nie byłam tam od... 1 stycznia...
od śmierci Sebastiana gadam z mamą przez telefon codziennie, minimum to 20 minut, chociaż nasz standard dobija do 40, w zapędach do ponad godziny.
i wszystko powoli zaczyna się robić takie mgliste, takie... zapominalne. Wiem, że Sebastiana już nigdy nie zobaczę, to potworne uczucie, ostatnio coraz częściej mam wrażenie, że to był tylko baaaaardzo długo trwający sen, a ja się z niego obudziłam, tylko nie do końca potrafię się otrząsnąć
ale jak widzę dom, jak widzę kilka znajomych kątów na żywo, to pękam...
mam dosyć. mój mózg nie przyjmuje takiej ilości wiedzy naraz
w dodatku coś mnie rozprasza
a raczej ktoś
i ten ktoś siedzi sobie teraz w Singapurze, gdzie jest 33 powyżej zera, a mnie zżera zazdrość i czuję się taka malutka z moim deszczem i pseudośniegiem
i zastanawiam się dlaczego wogóle odpowiedziałam na tą wiadomość
żadna normalna kobieta by tego nie zrobiła
no ale ja jestem potwornie zmęczona
mam świetne wytłumaczenie
uważam że totalne wymęczenie, do stopnia, w którym potrafię zapomnieć jak się nazywam, to świetne wytłumaczenie
jedne z lepszych jakie znam
mam dosyć...
idę spać
może kiedyś zjemy coś razem w jakiejś miłej restauracji
może nie będą to walentynki
może okaże się inny, niż przypuszczałam po nieprzyjemnej rozmowie z jego "kobietą"
może "kobiety" już nie ma
może przejdzie mi ten słowotok...
potrafisz zrobić mi obiad, który zjem o jakiejś normalnej porze, a potem podziękuję najładniej jak potrafię, naprawdę zadowolona z tego, że zjedliśmy dziś razem?
i czy ja wogóle mam prawo sądzić, że kiedyś przestaniesz mnie ignorować?
anyway -
dziękuję Robaku Mój, wiem że i tym razem to Twoja sprawka:)
Kocham Cię, wiesz...?
HA! pobłogosław Panie szanownych Wykładowców, którzy w końcu przeforsowali między sobą pomysł o wycofaniu opisywania obrazków z elementów egzaminu ustnego!
a jak ktoś jeszcze wpadnie w końcu na pomysł, że wymiana nużącego, pięciominutowego monologu na jeden z 10 tematów, z których na każdy przeczytało się po max. 3 artykuły, na normalną, naturalną dyskusję pomiędzy dwiema osobami na ten sam temat, na który byłby monolog, jest o niebo lepsza i praktyczniejsza, to zacznę dochodzić do wniosku, że nasz Wydział w końcu wychodzi na prostą :)
bo po co komu umiejętność wygłoszenia pięciominutowego monologu , w którym nawet nie można zaprezentować wszystkich swoich zdolności do prowadzenia konstruktywnych konwersacji, ani też pokazać, że umie się przedstawić swój punkt widzenia na jakiś temat, bronić go logicznie, a przy tym słuchać, co ma do powiedzenia druga osoba?
nie chce mi się dzisiaj tych 2 imprez
ten cholerny wiatr wszystko psuje!
do tego stopnia, że w sobotni wieczór niczego nie pragnę bardziej, niż łóżka i ciepłej herbaty
dziadzieję, naprawdę dziadzieję...
niezła opuchlizna nadgarstka i trochę większa od znośnej niepełnosprawność prawej ręki...
to wszystko co pozostało mi po moim "małym wypadku" na łyżwach
ale cholera, i tak fajnie się jeździło:)
tylko że już nie pojeżdżę, bo nie dam rady sama łyżew założyć... kurwa mać.
thorrief, snake, adra, tomuś, dudercz, fosgen, eddie:
to do Was i tylko do Was: jeśli nie macie mojego numeru, to jest na fakju, przy notce, która nigdy nie powinna była się pojawić...
call me, chcę na piwo z Wami!
jak ja bym chciała, żeby było spokojnie, prawidłowo i na stałą umowę o pracę
i raty żeby nie stanowiły problemu
i żeby zaświadczenia o zarobkach przychodziły po jednym dniu a nie po tygodniu
no i żeby były niskie podatki... albo żeby ich nie było, bo i tak nic z nich nie mamy
i żeby nikt nie kręcił komedii romantycznych, bo...
tak - oglądam mecze
tak - piję piwo prosto z butelki
tak - nie boję się robali i wisi mi to, czy się ubrudzę
dlaczego do cholery to kogokolwiek zaskakuje???
a jak potem pada stwierdzające pytanie: "I co, pewnie nie umiesz gotować?" to opadają mi ręce
po pierwsze - przecież każdy, kto zna mnie dłużej niż 10 godzin, wie, jak bardzo uwielbiam aktywnie przesiadywać w kuchni
po drugie - dlaczego tak często zakłada się, że mężczyźni nie umieją gotować?
i wogóle cholera mam dosyć kategoryzowania pod względem płci, wzajemnych uprzedzeń i dyskryminacji mężczyzn!
ciekawe jak ma się fakt taki, że przymiotniki odmienione w rodzaju żeńskim, a określające rzeczowniki o rodzaju męskim mają negatywne konotacje (porównaj "ci [męski] starzy [męski] mnisi [męski]" - konotacja neutralna vs. "te [żeński] stare [żeński] mnichy [nieprawidłowa odmiana, jednak zrozumiała i posiadająca wydźwięk męski]" - konotacja negatywna) do równouprawnienia, jak również do twierdzenia, że każdy mężczyzna powinien posiadać w sobie pierwiastek żeński...?
i czy ktoś z Szanownych Czytelników wogóle rozumie to, co napisałam?
jestem popierdoloną 22letnią histeryczką
a moja oziębłość i oporność w stosunku do mężczyzn zainteresowanych umówieniem się ze mną nadaje się tylko do leczenia
"blokujesz się moja droga!" powiedziała mi Ola
ja? ja się blokuję?
i to jak...!
z góry gratuluję każdemu facetowi, któremu uda się zdobyć cokolwiek więcej, niż moje zainteresowanie nim jako kolegą, z którym można fajnie pogadać żrąc pizze, pójść na piwo i pograć w bilarda, a okazjonalnie dostać ode mnie buzi w policzek
nie pstryka. po prostu nic nie pstryka.
kiedy już ma się porównanie pstrykania do braku pstrykania, to ta różnica rozczarowuje, a świadomość braku wprawia w stan conajmniej niezaprzeczalnego odczuwania intensywnego niedoboru serotoniny
i jeszcze pierdolę mądrość życiową
chcę być głupia
a może by tak zostać blondynką?
p.s.: mewy za oknem wprawiają mnie w coraz większą zadumę
próbuję nadążyć za teoretykami literatury, ale po raz kolejny odnoszę wrażenie, że jestem stanowczo zbyt tępa na pojęcie teorii skonstruowanych przez starożytnych filozofów, a zmodyfikowanych przez tęgie umysły produktów wielu prestiżowych uczelni świata, które to sadystyczne umysły za cel życia obrały sobie uprzykrzanie życia studentom najróżniejszych filologii...
dawno dawno temu, w liceum, byłyśmy my trzy: Aśka, Magda i ja
Aśka - śliczna i inteligentna brunetka, która biust odziedziczyła po puszystej mamie, a resztę ciała po szczupłym tacie i wyszła z tego mieszanka, na widok której śliniła się większość naszych heteroseksualnych kolegów, jak również i niekolegów
Magda - bardzo, bardzo wesoła blondynka, zgrabniutka, o twarzy barokowego aniołka, intelektem to może niezbyt intensywnie błyska, ale ma wielkie serce i sporo w życiu przeszła, pod koniec liceum pochowała swoją mamę, która zmarła na raka, Magda musiała bardzo szybko dorosnąć
i ja, najzwyklejsza z nas, szara myszka w tym zestawie
Aśka została w Olsztynie i studiuje prawo
Magda skończyła szkołę kosmetyczną, w dwa lata zrobiła dyplom i wyjechała do Anglii nie mówiąc o tym nic nikomu
ja siedzę w Poznaniu i jestem na najlepszej drodze do zostania nauczycielką angielskiego, czego nigdy nie chciałam
dzisiaj Magda się odezwała z Londynu i zatkało mnie, kiedy przeczytałam, że uczy się filipińskiego
i w związku z tym siedzę i się uśmiecham
bo cholernie za nimi tęsknię... a to był najłatwiejszy czas w moim życiu:) zawsze świeciło nam słońce
nigdy wcześniej tego nie zauważyłam
przez trzy miesiące namawiałam Go, żeby umówił się ze mną na piwo
molestowałam i przekonywałam
bardzo skutecznie z resztą:)
pierwszy raz umówiliśmy się 15 listopada 2002, a dokładnie cztery lata temu, o tej właśnie godzinie, w której to piszę, wyszłam ze szkoły, a On siedział na ławce wpierniczając czekoladki, z nieodłącznym papierosem w ustach. i od tej pory byliśmy już My
do Mojego S.:
dzisiaj Twoje 30 urodziny Kochanie. pamiętasz jak mówiłam Ci, że znam mnóstwo rzeczy gorszych niż trzydziestka, tylko w tej chwili nie przychodzi mi żadna do głowy? miałam Ci to powiedzieć dzisiaj...
podwójne święto: Nasza rocznica i Twoje urodziny.
z tej okazji życzę Ci, Mój Słodki Książę... siebie. Tak, wciąż Ci tego życzę. Możesz przyjąć prezent lub nie. I tak jest dla Ciebie. Tak, wiem co mówię, tak samo, jak wiedziałam co mówię, kiedy zaczynaliśmy to wszystko. Że będę Cię Kochać bardzo bardzo, zawsze zawsze.
Tęsknię za Tobą, Robaku mój...
idę się uchlać na tą okazję
za Ciebie:* za Nas.
czuję, że powinnam podejść teraz do Ciebie, przytulić mocno i powiedzieć jak bardzo mocno Cię Kocham i jak nigdy nie chcę Cię stracić, ale nie ma Cię tu, a ja nie wiem jak Cię odnaleźć. nie wiem jak to zrobić, żebyś był znów ze mną. i to okropnie boli...
pamiętasz, powtarzałam Ci zawsze, że mamy cały czas świata...
And I'd give up forever to touch you
'Cause I know that you feel me somehow
You're the closest to heaven that I'll ever be
And I don't want to go home right now
And all I can taste is this moment
And all I can breathe is your life
'Cause sooner or later it's over
I just don't want to miss you tonight
And I don't want the world to see me
'Cause I don't think that they'd understand
When everything's made to be broken
I just want you to know who I am
znów zdziwiła mnie moja własna reakcja
ja wciąż nie przyjmuję do wiadomości tego, że nikt nie jest wieczny
kiedy po raz kolejny uświadomiłam sobie dzisiaj, że Sebastian nie żyje, tak mnie to zaskoczyło, że nawet się nie rozpłakałam
przechadzając się dziś po Olsztynie natykałam się na same wspomnienia
tu pierwszy raz Cię zobaczyłam
tu pierwszy raz nie potrafiłam wyrzucić Cię z mojej głowy
tu siedzieliśmy dawno temu na piwie, pod parasolami jednej z knajp na starówce
tu mi się oświadczyłeś...
tu się pokłóciliśmy...
tu wciąż Cię KOCHAM...
nigdzie nie potrafię znaleźć sobie miejsca.
nigdzie nie potrafię wpuścić do siebie innych ludzi.
wszędzie czuję się tak samo samotna...
Kochany Mój Robaku, chwilowo porzucam czerń, dobrze? Wiem, że się nie obrazisz, nigdy nie lubiłeś patrzeć jak płaczę i chodzę smutna. W czerni mogę być po prostu smutną pozostałością Kajki, a przecież to by Cię najbardziej bolało. Gdybym prawie do końca znikła... Kaji nie ma już od jakiegoś czasu, chociaż widziałam ją raz, może dwa. Mignęła mi, a może to nie była ona?
Wiesz, spadł śnieg w Olsztynie. Tydzień temu co prawda, i już prawie kompletnie się stopił, ale spadł. Pamiętasz jak zawsze cieszyłam się z tego, że w końcu pada śnieg? Pamiętasz tego małego głupka, co lata po mrozie z wywalonym ozorem, próbując złapać w rozgrzane usta płatki śniegu? Pamiętasz jaki uśmiech wywoływała na twarzy głupka pierwsza kulka ze śniegu, która rąbnęła cię w plecy albo tyłek? Wiesz Kochanie, głupek gdzieś mi zaginął... Starzeje się i... płacze co wieczór... tak, żeby nikt nie widział.
Odpisz mi kiedyś. Potwornie za Tobą tęsknię, wiesz? Jak zawsze z resztą...
stuck between the 'do or die' I feel amaciated
hard to breathe I try and try
I'll get us fixated
swinging from the tallest hight with nothing left to hold on to
every sky is blue
but not for me and you
i nie wiem co powiedzieć. to nie pustka, to po prostu... ...
bo wiem, na pewno wiem, że chciałabym, nawet bardzo. ale wiem też, że nie powinnam. tylko nie wiem, czy mam rację.
nie wiem gdzie jesteś ani kim jesteś. nie mogę zrobić żadnego kroku, a czasem miałabym ochotę po prostu pogadać.
or should I just wait?
po raz kolejny przekonuję się, że świat jest cholernie mały
a ludzie mają dziesiątki milionów warstw
could it be possible that if you are real it's all easier?
***
nie potrafię zrobić tylko dwóch rzeczy: zapominać i poddawać się.
obydwie sprawiają równie dużo bólu.
siedzę i płaczę patrząc w monitor
na dynię
na Sebastiana
na kogoś, kto mnie ocenił i chciał pouczyć, nie wiem czemu
na Sebastiana
na Sebastiana...
siedzę i płaczę.
przestańcie powtarzać, jak bardzo mnie Kochał i że byłam Jego jedyną miłością.
to nie pomaga.
to zbyt boleśnie przypomina ile straciłam.
a ja naprawdę bardzo dobrze to wiem
nie przypominajcie mi teraz
jest mi wystarczająco ciężko bez Niego
jest mi wystarczająco ciężko, kiedy jak co wieczór od czterech miesięcy, siedzę patrząc w pustkę i płaczę, bo nic nie mogę zmienić
uwielbiam ludzi z sercem
ludzi, którzy nie boją się mówić, że mają uczucia
wiesz co alf? bo to o Tobie dzisiaj
poczytałam i mnie...
zatkało...
z zazdrości, że to nie o mnie.
moja kocura postanowiła nauczyć się latać
efekt jest niestety opłakany, ponieważ nie pofrunęła
koty skacząc z trzeciego piętra mają niewielkie możliwości lotnicze
Głupia Flądra nie wyrobiła na zakręcie i spadła na balkon sąsiadów z parteru i łamiąc przy tym prawą łapkę
pan weterynarz zaopatrzył łapkę w bardzo drogi gips (żywica, ciekawy wymysł nowoczesnej cywilizacji)
niestety Głupia łapkę z gipsu wyjęła
łapki znów w tym samym gipsie nie dało się umieścić, więc teraz Głupia posiada łapkę między dwoma patyczkami lekarskimi, takimi do grzebania w gardle, owiniętymi w bandaże dla zmiękczenia, przyklejone plastrem do sierści, żeby nie dało się zdjąć i owinięte przeuroczym turkusowym bandażem w granatowe gwiazdki, a dla zabezpieczenia jeszcze jest fioletowy w granatowe odciski łapek.
pełna klasa.
najładniejsze znicze powstają z dyni.
w zeszłym roku zrobiliśmy taki znicz z Sebastianem:)
chodziliśmy po sklepie i przechodząc przez dział warzywny zobaczyliśmy wielgachną dynię. ponieważ 17 października zmarła moja Ciocia, nieodżałowana i bardzo mądra Kobieta, dynia była dla niej
Ważyła 15 kg, była naprawdę wielgachna. Przywieźliśmy ją do domu nad jeziorem i przez pół godziny próbowaliśmy w miarę równo odkroić wierzch, żeby potem został na przykrywkę (wreszcie wpadłam na pomysł, żeby nie kroić prosto, tylko w ząbki, i poszło znacznie szybciej)
Następnym krokiem było wykrojenie dyniowego ryja. Dyniowy ryj miał złośliwy wyraz ryja, czyli tak, jak być powinno, bo dynie nie powinny być wesołe, nie wiem czemu, ale nie powinny, poza tym, to oddawało charakter i mój i Sebastiana. Cioci też by się spodobało:)
Skończyliśmy dynię (należy przy tym zawsze, ale to ZAWSZE pamiętać, że wnętrze dyni wydrążamy łyżką, nie łapką) przed zmrokiem i ustawiliśmy na zewnątrz, najpierw w trawie przed domem, żeby widać ją było z pokoju wyposażonego w całościenne okno. Wyglądała jak coś niecnie skradającego się od strony jeziora, dopiero co wypełzniętego z szuwarów:) I nasz kot Klucha na początku się jej bała:)
Więc dzisiaj przechodząc przez dział warzywny (znajduje się zaraz za zniczami, nie wiem czemu; znicze najpopularniejsze to te na 100 godzin, brzydkie jak noc bezksiężycowa) natknęłam się na kosz z dyniami i stojąc na środku sklepu rozryczałam się, patrząc w te cholerne małe dynie.
patrzę na zegarek i coś mnie zrzuca z nóg
cholera, za kilka godzin rozpocznie się okropny tydzień z serii hardcore
będę musiała jakoś rozwiązać sytuację, która wytworzyła się w nocy z czwartku na piątek
będę musiała jakoś wytłuaczyć kumpeli, że zachowuję się w miarę normalnie, tylko ostatnio często miewam kaca moralnego
będę musiała dokonać w środę zakrzywienia czasoprzestrzeni i w 15 minut dojechać autobusem z Centrum na Rataje i poprowadzić zajęcia (chyba burżujsko rzucę kasą i wezmę taxi...)
a prawda jest taka, że brakuje mi Człowieka.
prawda jest taka, że ostatnio za często potykam się o swoje wspomnienia.
prawda jest taka, że nie daję sobie sama rady.
prawda jest taka: znów zaczynam spadać...
pierwsza wolna sobota od... nie pamiętam kiedy
Jezu, nie wiem co ze sobą zrobić!
więc...:) ubieram się i idę na zakupy, dzisiaj będzie baaardzo dobry obiad!
i ciacho
biorąc pod uwagę mój dzisiejszy stan poimprezowej otępiałości, wieczorny blok 3 zajęć z grupą bardzo oporną był przekoszmarnym ukoronowaniem tego tygodnia
sobota wolna. nie pojadę nad morze. niestety. będę odsypiać. i doczytywać. xero zgromadziłam już w nadmiernych ilościach. muszę to przerobić. a na plaży nie będzie mi się chciało.
i jeszcze...
rok temu odeszła moja Ciocia, wspaniała Kobieta, bardzo mądra i wyjątkowa.
Kochana Ciociu, zapaliłam Ci świeczkę, mam nadzieję, że jest odrobinę cieplej
kiedy rok temu odbierałam telefon z wiadomością o Twojej śmierci byłam sama, obok nie było nikogo, bo Ten, który być powinien, pojechał na Mazury zarabiać większą kasę
teraz też jestem sama, bo Jemu jest teraz bliżej do Ciebie niż do mnie
więc gdybyś mogła, Kochana Matko Chrzestna mojej Siostry, kopnąć Go w ten chudy acz kształtny tyłek za to, że znów ze wszystkim zostawił mnie samą, byłabym wdzięczna
Proszę, nie odchodźcie już ode mnie.
jest...
za dużo grobów
Tom jest moim nowym tajemniczym znajomym
wziął się z smsowej pomyłki
wiadomość miała dojść do kogoś innego, kogoś, kto zapisał mi swój numer na kartce papieru tak niewyraźnie, że dziewiątka wyglądała jak zero
a jednak odpisał na nią Tom
a w efekcie mnie zaintrygował
no i jest z Poznania...
i... no właśnie... kim jest Tom?
I hate PKP czyli co wyszło z planowanej imprezy nad morzem...
1. abstynencja
niestety nastąpiła, pomijając szampana za zdrowie siostrzyczki zanim nastąpiło to, co nastąpiło
2. nie jedzcie obiadów u sąsiadów
moja bardzo nieletnia kuzynka zjadła takowy po czym tak się struła, że zamiast grzecznie spać kiedy to my (czyt.: ja, moja siostrzyczka kończąca dzisiaj 21 lat i nasza ulubiona kuzynka, siostra wspomnianej bardzo nieletniej) szwędałybyśmy się po knajpach, wymagała intensywnej hospitalizacji, bo obrzygała DOSŁOWNIE 3/4 mieszkania
3. nigdy więcej pociągów osobowych Koszalin - Poznań
50 minut spóźnienia na trasie mówi w zasadzie samo za siebie...
dlaczego odnoszę wrażenie, że prawie każda smsowa pomyłka w zasadzie trafia ostatecznie w kogoś, kogo się zna, albo w kogoś, kto jest znajomym kogoś, kogo i tak znamy?
opanowanie spadania to pierwszy krok w kierunku latania
pierwszy raz w życiu naprawdę NIE CHCĘ żadnego romansu
ale potrzebuję wszystkich tych kumpli, którzy nagle przechodzą na inny etap znajomości, jakbym gdzieś między niedzielą a poniedziałkiem przeobraziła się z ich kumpla w obiekt zainteresowania
potrzebuję ich wszystkich, żeby utwierdzać samą siebię w przekonaniu, że nic nie zwalnia mnie z obowiązku kontynuowania mojego własnego życia
a swoją drogą to naprawdę kolosalny komplement jak kumple po trzech latach znajomości stwierdziają, że ze mnie niezła dupa!
tylko czemu tak nagle?
a na początku impreza zapowiadała się tak drętwo, że chciałam namawiać Olkę do zmiany lokalu!
problem jest tylko jeden: i ma na imię Jacek
jest to jedyny facet, którego imię zapamiętałam (nie wiem jakim cudem, ja nigdy nie zapamiętuję imion szybciej niż po tygodniu znajomości i do tej pory znałam tylko dwa chlubne wyjątki: ś.p. Sebastian, mój Narzeczony i Sławek, Seby kolega z pracy, który teraz jest moim kolegą, obydwaj bardzo wyjątkowi i nieprzeciętni)
i jest to także jedyny facet, który zmęczył mnie tak przyjemnie, że miałam ochotę na więcej, chociaż nie miałam już siły, i ja wcale nie mówię tu o seksie, bo my po prostu tańczyliśmy
niestety, jest to również jedyny facet (z zestawu tych, z którymi tańczyłam, albo którzy się przysiedli), który NIE POPROSIŁ MNIE o mój numer telefonu, a któremu CHCIAŁAM go dać
wniosek: chyba lepiej, żebym tego wniosku nie wyciągała...
dawno nie miałam tak dużych problemów z wysłowieniem się. naj(nie)normalniej w świecie brakuje mi słów. mój słownik poważnie ograniczył się do jakichś 50 zwrotów, co przyprawia mnie o... (wstaw słowo, ja nie wiem jakie)
biorąc pod uwagę to, że kiedyś potrafiłam dokładnie nazwać wszystko, co chodziło mi po głowie, żąglując sobie bez najmniejszych problemów łatwiejszymi, trudniejszymi, mniej i bardziej wyszukanymi słowami, czuję się sobą conajmniej drastycznie rozczarowana.
pomijam już to, że takie sytuacje zdarzały się czasem po pracy, kiedy kilka godzin z rzędu powtarzałam razem z naszymi zawsze ukochanymi students dłuższe bądź krótsze zdania po angielsku. wtedy po prostu przestawiałam się na angielski i rozgrzeszałam sama siebie zrzucając winę na zbyt intensywne wsiąknięcie w zabójcze pomysły pana Callana.
ale teraz to już spadło poniżej mojego własnego najniższego poziomu, który mogę prezentować w zasadzie tylko kiedy jestem totalnie schlana i moim ulubionym słowem jest "kurwa".
nie potrafię tak sobie życ dla samej siebie nikogo nie kochając
już nawet nie mówię teraz o takim Kochaniu przez wielkie "K", bo to tak często raczej się nie zdarza
poza tym takie Kochanie przez wielkie "K" jest wyjątkowe i zarezerwowane dla Kogoś (też przez wielkie "K") komu mówi się "Chcę się z Tobą Kochać TERAZ" jeszcze przed śniadaniem.
gdybym tylko nie bała się tak bardzo powiedzieć jednej osobie, może dwu, że są bardzo bardzo ważne, że kocham ich jak... no właśnie... jak kogo...?
obydwaj to faceci, przynajmniej jeden z nich, a bardzo prawdopodobne że i drugi też, może to zrozumieć zupełnie nie tak, jak ja chcę to powiedzieć, a potem naprawdę ciężko jest wytłumaczyć że jak Ci mówię, że Cię kocham, to nie jest równoznaczne z próbą dokonania na Tobie molestowania seksualnego.
więc gdybym tylko nie bała się tak bardzo tego co kto sobie pomyśli i potrafiła przekonać tą głupią dziewczynkę, która obraziła się na wszystko i wszystkich, łącznie ze mną, i kategorycznie odmówiła uczestniczenia w szeroko pojętym życiu społecznym i towarzyskim.
instrukcja obsługi serca pilnie poszukiwana - jak się wyłącza to cholerstwo?!
zaliczyłam wszystko
Mój Anioł Stróż ma na imię Sebastian
dziękuję za pomoc Kochanie:* wiem, że maczałeś w tym swoje palce:)
a teraz... teraz po prostu bądź...
ale najgorzej jest kiedy ktoś, kto miał do tego wszystkiego duży dystans mówi mi, że On naprawde bardzo mocno mnie Kochał
i że zawsze był wobec mnie w porządku
zamiast dodawać otuchy, to rozrywa mnie od środka
zrobiło się potwornie zimno, więc włożyłam ten żółty sweterek z łosiem
no i pomyślałam, że jakby mnie Seba w tym zobaczył, to wywaliłby ten sweter z domu, razem ze mną w środku
chciałabym dostać
kurwa, uwaga...:
kwiatka
i pocałować Cię w szyję...
prawda jest niestety bardzo brutalna
w całej mojej żałobie obecnie najbardziej potrzeba mi czułości i seksu
ani na jedno, ani na drugie nic nie wskazuje:/
chociaż to banalnie proste: wychodzisz z domu, idziesz do pierwszej lepszej knajpy, wychaczasz samotnego X, nawiązujesz kontakt i mniej lub bardziej dyskretnie kierujesz rozwój sytuacji na odpowiedznie tory
i co?
i kurwa NIE MOGĘ!
jesteś z siebie dumny, co Kochanie? totalne uzależnienie od jednego mężczyzny.
zgodnie z poradą poszłam na zakupy
pomimo upału na zewnątrz, zakupiłam byłam sweter
żółty
z łosiem
rozbroił mnie kompletnie, a zwijając się ze śmiechu na środku sklepu stwierdziłam, że MUSZĘ go mieć!
a upał się nie kończy...
zestaw ludzi kochających S. jest chyba zatrważająco większy niż zestaw ludzi kochających mnie.
szczególnie biorąc pod uwagę istotny fakt nieżycia podstawowego kochającego...
ot
lajf tedns tu bi brutal...
z okazji poprawkowego egzaminu z syntaxu zobaczyłam się z długo niewidzianymi znajomymi
większość mówiła "Boże, jak ty schudłaś!"
część, która wie, dlaczego tak drastycznie schudłam pytała ze współczuciem, "I jak się trzymasz? Pewnie ci ciężko"
hmmm... ciężko mi, bo czeka mnie tydzień katusz w oczekiwaniu na wyniki, a wypłata przyjdzie dopiero w poniedziałek.
albo wtorek.
odebrałam maila z radosną wiadomością, że wypłaty w tym miesiącu zaczną przesyłać dopiero 11 września...
ciekawe, czy będą wtedy jeszcze grali "7 krasnoludków"?
ostatnie kilka godzin względnego spokoju i porządnie chodzącego netu
13:36 odjeżdża mój pociąg do Poznania, w którym niechybnie będę musiała się znaleźć
za oknem pada deszcz, a w tle tego padającego deszczu szumi sobie mój las
przeraża mnie perspektywa spędzenia kolejnych nie wiadomo ilu tygodni wśród poznańskiego betonu, supermarketów, skrzyżowań i centrów handlowych
w pracy i na kampanii wrześniowej mojego ukochanego IFA
choć i tu i tu samotnie...
włączyłam płytę, która zawsze będzie bardzo szczególna i na której jest jedna piosenka, która była ode mnie dla Sebastiana
nigdzie nie jest dobrze
do nikąd nie mogę uciec przed wspomnieniami i myślami, że gdybym była wtedy w Poznaniu, gdybym zabrała mu kluczyki do tego cholernego samochodu...
od 2 miesięcy dzień w dzień moje myśli i skojarzenia krążą wokół jednego tematu
już robię się nudna, bo wciąż mówię o tym samym
ale wciąż w swojej kulturze i takcie nikt mi tego nie wypomniał
bo nie wypada mówić wdowie, żeby przestała juz gadać o swoim zmarłym mężu...
weekend
Olsztyn
las i grzybobranie z rodzicami i dziadkiem
cmentarz
leniwe opierdalanie się do bólu
ostatnie dwa miesiące potwornie mnie wymęczyły
nie stać mnie już po nich nawet na zdrowy egoistyczny odruch nicnierobienia
i znów boję się jak cholera
koszmarne duchy nie tak odległej przeszłości wyzierają z każdego zakamarka tego miasta i zza każdego z drzew rosnących za moim oknem
Olsztyn
Poznań
Polska
Francja
Hiszpania
Australia
United Kingdom nie tak odległe i neutralne jak bym chciała
więc już nawet nie mam dokąd uciekać...
ciekawe czy wiesz jaki to kolor - szartrezowy
i czym jest niebieski morfo
i co takiego wiesz, czego ja nie wiem, poza milionami rzeczy, których nie wiem z oczywistych względów...
jeśli mogę odejść w każdej chwili, to czy jest sens w niemówieniu komuś czegoś?
i czy kiedy już powiesz to, co chcesz, to jeśli odejdziesz za szybko i bez ostrzeżenia, to czy świadomość wypowiedzianych słów będzie dla kogoś ulgą czy ciężarem?
właśnie się dowiedziałam, że moja UKOCHANA firma wprowadza jako obowiązek dla WSZYSTKICH lektorów prowadzenie zajęć sobotnio-niedzielnych KAŻĄ MI PRACOWAĆ W NIEDZIELE!!!
to by było na tyle z weekendowymi wyjazdami do domu...
z nudów wybraliśmy się na spacer po mieście
o wpół do dziesiątej wieczorem jest w Poznaniu całkiem przyjemnie, a wczoraj było do tego bardzo ciepło
lubię spoglądać z mostów w dół na rzeki i tory, a z poznańskiego mostu św. Rocha jeszcze nie spoglądałam, nie wiem dlaczego, ale nigdy nie zdarzyło mi się być w okolicach po jego remoncie
wskazałam palcem w kierunku mostu i powiedziałam "Możemy pójść tam? Lubię mosty, wiesz..."
most św. Rocha ma dwa wielkie białe przęsła, całkiem szerokie i na tyle płaskie, żeby na nie wleźć
nie wiem już teraz które z nas powiedziało do drugiego: "ciekawe czy da się na to wejść?"
to pytanie wystarczyło, żebym przeszła przez barierkę i oceniła swoje możliwości wspinaczkowe w stosunku do przęsła
kiedy byliśmy już na samej górze usiadłam i cała się uśmiechałam, tak, jak już tego od dawna nie robiłam:)
na drugim końcu przęsła stali jacyś ludzie i chyba zrobili zdjęcie dwóch świrów szczerzących ryje tylko dlatego, że siedzą w naprawdę niebezpiecznych okolicznościach przyrody
po przejściu pozostałej części mostu w ten niekonwencjonalny sposób mieliśmy potwornie usyfione dłonie, co rozbawiło mnie jeszcze bardziej
i to wszystko kompletnie na trzeźwo...
dobrze, że dzisiaj spadł deszcz
a następnym razem się podpiszemy na górze:D
...and I don't want the world to see me
'cause I don't think that they'd understand
when everything's made to be broken
I just want you to know who I am...
GOO GOO DALLS "Iris"
telefon zamilkł i przestał się odzywać
odczuwam coraz silniejszą potrzebę pozbierania się z tego piepszonego dna
i jeszcze trochę Śliwonika
on nie używa wogóle znaków przestankowych
i nie respektuje zasad składni
tak...
[...] Pamiętam ciebie mało Mówię
na wiele spraw nie miałeś wpływu
nie obwiniam cię
dobrze że byłeś silny
wiele razy powinieneś nie żyć
ale widocznie
oczekiwała nas
ta godzina W tym roku
i w tym wieczorze
w której mieliśmy się spotkać
Co będziesz robił dalej Później Pyta
nie wiem Mówię
będę chyba powoli
wracał do ciebie
nie wiem ile to potrwa
i co mnie jeszcze spotka
spróbuję to zapisać
wrócę do ciebie
czekaj na mnie
gdzieś później odejdziemy
może
będziesz mi musiał jeszcze raz pomóc
w czymś najtrudniejszym
do nikogo innego się nie zwrócę
tylko do siebie
nie będę czekał mówi
będziesz sam
musisz to zrobić sam
ja
może zrobiłbym to inaczej
oprzyj się
na wątpliwości
***
a te były Naszymi ulubionymi
specjalnymi
znaczącymi
jak większość - nie posiadają tytułu
Zamyśl się Albo zaśmiej się
Odwróć nawet w milczeniu twarz
poprzez odległość
ale w moją stronę
powiedz Albo rzuć jedno słowo
muszę wiedzieć że wiesz o mnie
że przeznaczasz choćby niewiele
minutę ciemności albo światła
ale zrób to
bo inaczej
namaluję twój portret
precyzyjnie ale byle jak
będziesz jedną twarzą
w tle może będzie ruina Drzewo
albo ściana
żadną rękę oświetlę trupio
położę ją na poręczy krzesła
na stole Lub na głowie jakiegoś dziecka
a jeśli
będziesz kobietą Której nie znam
która mnie nie wymówiła
uperfumuję kolor Zakłamię
będziesz drewnem albo oparem
światło czynię piękne
ale przedtem ktoś w nim musi żyć
tak zwracam się do wszystkich
i do każdego człowieka
portret słowem malując
może ocalając
***
W oczekiwaniu
kryje się pewność I niepewność
przestrzeń poruszona nami
odległość skrócona
wyolbrzymienie wszystkiego Nadziei
ma się spełnić
i nie spełnia się konkret
ale
nie wiemy ile w tym momencie
akcie
wzbogaciliśmy się Zubożeli
zobaczyli Oślepli
odmłodnieliśmy Umarliśmy
Poznaliśmy granice możliwości
przekroczenie niemożliwości
gaszę twoje światło
zamykam cię w kącie mego świata
zapalam światło wiersza
i
wypełniam go oczekiwaniem
jeśli to się uda
to stworzyłem kontur nienazwanego
ktoś go wypełni sobą
***
i ostatni na dziś, chociaż pewnie mogłabym tak całą noc
bez tytułu
bez rymów
bez składni
bez znaków przestankowych
tak widziałam Nas i Nasz Koniec
bo tylko tak mogło się skończyć
inaczej nie potrafiłabym odejść
wyciągam z tego wnioski...
I to właśnie chciałem powiedzieć
nie oczekuję ciebie
która wyłonisz się zza pewnego dnia
spóźniona dla siebie Dzień już wymyśliłem
wyjdziesz zza krawędzi cienia W słońcu
albo zza krawędzi nocy Tak widnej
że aż mrocznej Albo
z równiny oślepionej blaskiem
milczącej Żarłocznie kryjącej swój cień
pozwoli przez siebie przejść Poczeka
cień twój pozwoli ci przenieść
ruchomy znak wiadomego
i tylko na razie nieodgadnionego
przyniesiesz w sobie Mnie
zamieszkasz w przeznaczonym ci miejscu
przeżyjesz kilka pięknych oszustw
dni otwieranych cienkim świtem
nocy otwieranych skrzydłami
wielkiego ptaka
pozbędziesz się nienawiści I miłości
przeżyjesz pięknie kwiat wcielona w jego przegięcie
bezrozumny dający siebie po nic
może
pokochasz ziemię po której będziesz stąpać
bo ziemia ma w sobie miłość nie tylko śmierć
rozgarniesz dłonią widzenie Odsłonisz
i zobaczysz siebie I zabraknie ci oddechu
z zachwytu i przerażenia że to tak bliskie
i dalekie
przyzwalające i niedotykalne
odczujesz wielki ból Że zmienisz się w to wszystko
wtedy
kiedy nie będziesz już tego mogła
i widzieć
i wiedzieć
któregoś dnia Przechylisz się Złamiesz się
jak kwiat za wysoko dotykający słońca
jak człowiek
umrzesz w sobie od nadmiaru
a ja to zapiszę w wierszu
czekam
możesz się nie spieszyć
jestem po tamtej stronie
Sebastian rozsmakował mnie w poezji
znacie Romana Śliwonika? facet jest oszałamiający
tonami mogę chłonąć jego wiersze, które zazwyczaj nie są rymowane i tym właśnie zwalają mnie z nóg
jest taki jeden tomik, "Tylko wzruszenie", ktoś go od Nas pożyczył i nigdy nie oddał, teraz tęsknię to niego
był tam wiersz "chłopcy"
zaadoptowałam go do Nas, był tak osobisty i pasował jakby był pisany Naszymi wspólnymi myślami i oddechami
nie potrafię go sobie przypomnieć...
kilka wersów zostało: zawsze byłam w twoich snach
W twojej krwi
wierzyłam w przeznaczenie
to bardzo, bardzo mało...
szeptałam Mu to do ucha...
z okna pokoju, w którym teraz mieszkam, widzę wielgachny szyld: IKEA
żeby dostać się do poznańskiej IKEI muszę tylko przejść przez ulicę, przeskoczyć przez dwie grube rury ciepłownicze, przebiec przez dwupasmówkę, przespacerować się przez trawnik i jestem w raju miłośników szwedzkiego stylu
wiecie, że uczyłam się jeździć na parkingu M1?
ile razy ochrona wyrzucała Nas stamtąd:D...
przyjeżdżał podchmielony pan na rowerku i tonem nie znoszącym sprzeciwu oznajmiał, że tu teraz nie wolno przebywać:)
chyba lubię to miejsce...